Gladiatorzy z obozów śmierci - Andrzej Fedorowicz - ebook + książka

Gladiatorzy z obozów śmierci ebook

Andrzej Fedorowicz

4,5

Opis

W Auschwitz tylko jeden dźwięk brzmiał tak jak na wolności. Była to burza oklasków po zwycięskiej walce.

Do niemieckich obozów śmierci trafiali także sportowcy, w tym legendy światowego boksu. Jak wszyscy więźniowie skazani byli na powolne umieranie. Jednak niektórzy spośród nich nawet w tak ekstremalnych warunkach potrafili odnaleźć w sobie sportowego ducha. Niczym gladiatorzy stanęli na obozowym ringu, by walczyć – nawet przeciw swoim oprawcom.

Dla esesmanów krwawe igrzyska były jedynie dochodową rozrywką i zabawą, dla nich stały się walką o godność i honor wszystkich więźniów.

Prawdziwi sportowcy, wierni zasadzie fair play, niejednokrotnie zapłacili za to najwyższą cenę, a ich męstwo i odwaga budziły respekt nawet wśród obozowych katów.

To historie o bohaterskich bokserach, harcie ducha i niezwykłej woli walki i życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (55 ocen)
37
11
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pavi09

Dobrze spędzony czas

Książka prezentująca sylwetki przedwojennych sportowców, którzy z racji swojego pochodzenia w czasie rządów Hitlera trafiali do obozów koncentracyjnych. Dzięki swoim umiejętnością i sportowemu zacięciu wielu z nich uratowało życie swoje, ale także innych więźniów, a ich sportowe wyczyny dawały namiastkę wytchnienia w nieludzkich czasach i nieludzkim miejscu.
10
PawelPKrk

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra, w głowie się nie mieści jakie Ci Ludzie mieli życiorysy.
00

Popularność




Tadeusz Pietrzykowski. Pierwszy mistrz KL Auschwitz

Tadeusz Pietrzykowski przed wojną. Fot. Archiwum rodzinne Eleonory Szafran

Tadeusz Pietrzykowski. Pierwszy mistrz KL Auschwitz

Była pierwsza marcowa niedziela 1941 roku. Na rozgrzanej słońcem stercie cegieł obok budynku kuchni siedziała grupka wychudzonych jak szkielety młodych ludzi. Byli zupełnie nadzy. Ich pasiaki i bielizna zostały zabrane do dezynfekcji, gdyż po pierwszej zimie w Auschwitz wszy stały się w obozie nieznośną plagą. Teraz, wycieńczeni, czerpali przyjemność z ciepła, które przenikało ich ciała. Jednak ich nosy drażniły coraz bardziej kuchenne zapachy dolatujące z sąsiedniego budynku. W środku coś się działo, dobiegały krzyki po polsku i niemiecku, jakby odbywała się jakaś bójka.

– Pewnie kapo Walter rozwala któregoś muzułmana – odezwał się jeden z więźniów.

Pozostali pokiwali głowami. Dwa tygodnie wcześniej w obozie pojawił się nowy funkcyjny, który dołączył do pierwszych trzydziestu kapo, przysłanych tu z KL Sachsenhausen, gdy tylko uruchamiano Auschwitz. Nazywał się Walter Dunning i był atletycznym blondynem o malutkich oczach i porozbijanych łukach brwiowych. Szybko stał się postrachem więźniów na równi w dwoma największymi sadystami – Bruno Brodniewitschem i Leo Wietschorkiem, numerami 1 i 30, którzy mieli na sumieniu największą liczbę zakatowanych ludzi. Ci dwaj byli jednak po czterdziestce i nawet gdyby chcieli bić więcej, to brakowało im sił. Dunning był od nich sporo młodszy i rozpierała go energia. Od kiedy się pojawił, więźniowie zaczęli służyć za worki bokserskie. Wystarczyło kilka dni, by ponad dwudziestu znokautowanych przez kapo ludzi nie nadawało się do pracy. A w Auschwitz oznaczało to niemal pewną śmierć.

– Mówią, że to przedwojenny mistrz Niemiec w wadze średniej…

– Nie słyszałem o nikim takim. Pewnie esesmani rozpowiadają to, żeby wywołać jeszcze większy posłuch u więźniów – odpowiedział młody mężczyzna o łagodnej, pociągłej twarzy. Nazywał się Tadeusz Pietrzykowski i miał numer 77. Do obozu trafił z pierwszym transportem i był w nim już prawie dziewięć miesięcy. Więźniowie wiedzieli, kim jest – bokserem z warszawskiego klubu „Legia”, trenowanym przez znanego Feliksa Stamma. Przed wojną Tadeusz miał pseudonim „Teddy” i zadatki na niezłą karierę. Jednak tu, w Auschwitz, nie miało to żadnego znaczenia. Nie do pomyślenia było, aby jakikolwiek więzień uderzył funkcyjnego i przeżył. Chociaż kilku to zrobiło.

Tamten bokser nazywał się Dobrowolski. Był na kwarantannie, gdy jeden z kapo, może nawet Brodniewitsch, pchnął go na apelu w czasie równania szeregów. Więzień, nie namyślając się, wyjechał mu w szczękę prawym hakiem.

Przez kolejny tydzień kapo i jego koledzy pastwili się nad Dobrowolskim, aż na skutek bicia jego ciało stało się całe czarne. Przydzielili go do pracy w najcięższym komando, gdzie trzeba było rozładowywać wagony z cegłami i cementem. Bokser wciąż jednak żył. W pewnym momencie nawet esesmani zaczęli przychodzić na blok 10, żeby oglądać ten fenomen, a nawet częstowali go papierosami. W końcu Dobrowolski postanowił zakończyć tą mękę na własnych warunkach. Kiedy znów go napadli, znokautował dwóch kapo, ciężko pobił tego, który najbardziej go męczył, a potem poszedł w stronę postenketty, gdzie został zastrzelony. Tak kończyli ludzie, którzy odważyli się uderzyć obozowych strażników-bandytów.

Zapach gotowanego obiadu coraz bardziej drażnił siedzących na stercie cegieł więźniów. Głód był coraz silniejszy, paraliżował wszystkie zmysły, przejmował nad nimi władzę. Najchętniej poszliby stąd gdzieś, gdzie nie czuliby tej doprowadzającej do szaleństwa woni, ale nie wolno im było ruszyć się z tego miejsca. Być może dla zagłuszenia tego bezlitosnego ssania w żołądku ktoś zaczął nucić znaną obozową piosenkę o Oświęcimiu.

– W Auschwitz lager, gdzie mieszkałem, Kraft durch Frude zrozumiałem – zaintonował cicho więzień.

– Stój bracie rano, wieczór stój i w południe stój jak chuj! – odpowiedział mu chór pozostałych.

– Stoi komin murowany, ale my go wykiwamy!

– Stój bracie rano, wieczór stój i w południe stój jak chuj!

– Haftling chory jest pod pieczą, w Krankenbale go wyleczą!

– Stój bracie rano, wieczór stój i w południe stój jak chuj!

Zaśpiewanie piosenki trochę im ulżyło, jednak nie na długo. Głód znów stawał się tak silny, że mężczyźni wręcz skręcali się na stercie cegieł. W pewnym momencie zauważyli, że z kuchni idzie do nich jakiś więzień. Podszedł do Pietrzykowskiego.

– Ty jesteś bokser? – zapytał. Teddy kiwnął głową.

– Chcesz zarobić chleb w walce?

Teddy potwierdził ponownie.

– Ile? – zapytał.

– Pół bochenka. I kostkę margaryny.

– Z kim?

– Z kapo Dunningiem – usłyszał w odpowiedzi Teddy. Nie zrobiło to na nim jednak żadnego wrażenia. Głód zabił w nim strach.

– Nie mam żadnego ubrania. Przynieść mi coś, to pójdę – odpowiedział. Więzień ruszył biegiem w stronę kuchni.

– Zwariowałeś? Dunning cię zabije! Waży ponad 70 kilogramów, a ty najwyżej czterdzieści! – jeden z kolegów próbował powstrzymać Teddy’ego. To był Bolek Kupiec, numer 792, rzeźbiarz z Poronina, który do Auschwitz trafił w drugim transporcie. Pietrzykowski przyjaźnił się z nim, podobnie jak z jego młodszym bratem Antkiem, którego wysłano do obozu niespełna cztery miesiące później. Byli odważnymi, rozsądnymi ludźmi i Teddy zwykle liczył się z ich zdaniem. Jednak tym razem nie zamierzał.

– Bolek, za walkę dają chleb. Ja jestem głodny, inni też są głodni. Ty i twój brat potraficie rzeźbić w drewnie, sam komendant Hoess chce, żebyście urządzali mu dom. Ja poza boksem nie potrafię nic, nie mam żadnego fachu. Gdyby nie twoja pomoc, pewnie bym nie przeżył tej zimy. Ta walka to moja ostatnia szansa, nic do stracenia nie mam – odpowiedział szybko Teddy.

– Nie puszczę cię. Wiesz, że wczoraj ten Walter złamał szczęki dwóm więźniom? – Bolek chwycił go za ramię.

– Słuchaj, bili mnie już nie raz. Wiedzą, że jestem bokserem. Dostawałem za to od blokowych i kapo tęgie lanie, a jednak się nie załamywałem. A teraz… Teraz mam okazję oddać im i jeszcze dostać chleb, dla nas wszystkich. Nie zatrzymuj mnie – Teddy zdjął rękę Bolka z ramienia.

Przybiegł więzień, niosąc jakieś spodenki. Pietrzykowski założył je. Spojrzał na kolegów. Patrzyli na niego, jakby mieli widzieć się ostatni raz. Odwrócił się i ruszył w stronę kuchni, z której dobiegał teraz rechot niemieckich kapo. Był 2 marca 1941 roku, dzień, który miał na zawsze zmienić życie Tadeusza Pietrzykowskiego i innych więźniów w Auschwitz.

* * *

Urodził się 8 kwietnia 1917 roku w Warszawie, w kamienicy przy ulicy Miedzianej 4. Jego matka, Sylwina, była pochodzącą z dość zamożnej szlacheckiej rodziny nauczycielką. Ojciec Tadeusz pracował na kolei. W tamtych czasach dawało to rodzinie solidne finansowe zabezpieczenie. Po trzech latach Pietrzykowscy przeprowadzili się na ulicę Koszykową, niemal do samego centrum Warszawy. Rodzice dbali o rozwój Tadzia i młodszego o pięć lat Julka. W niedziele chodzili na długie spacery do Łazienek, odwiedzali muzea, teatry, kina i galerie sztuki. W 1925 roku Tadeusz Junior poszedł do szkoły na ulicy Smolnej i wtedy zaczęły się jego długie powroty. Chłopak zatrzymywał się koło postojów dorożek, rozmawiał z woźnicami i obserwował konie. Kiedy w końcu wracał do domu, brał zeszyt i z pamięci szkicował spotkane zwierzęta. Ta pasja doprowadziła w końcu do małego skandalu.

Gdy Tadeusz miał dziewięć lat, ojciec zabrał go do kina Colosseum na film Ben Hur z Ramónem Novarro w roli głównej. Pokazany na ekranie wyścig rydwanów tak zafascynował chłopaka, że gdy jako zadanie domowe otrzymał wykonanie rysunku na dowolny temat, bez wahania odtworzył z pamięci tę scenę. Następnego dnia nauczyciel zatrzymał go po lekcji.

– Przyznaj się, że to nie ty rysowałeś – powiedział.

– Ja, panie profesorze. Widziałem ten film – odrzekł Tadzio.

– Niemożliwe, żeby dziewięciolatek potrafił narysować tak konia w pełnym biegu, rynsztunek wojownika i jeszcze ten kurz za rydwanem… – niedowierzał nauczyciel.

– To ja rysowałem! – upierał się chłopak.

– Przyjdź jutro z ojcem – usłyszał w odpowiedzi.

Tadeusz senior potwierdził następnego dnia, że nikt inny w rodzinie nie byłby w stanie narysować tej sceny, a jego syn znany jest z tego, że obdarowuje rysunkami na dowolne tematy wszystkich znajomych. Jednak nawet to nie przekonało nauczyciela. Dopiero gdy Tadzio usiadł i po raz kolejny narysował tę samą scenę z pamięci, zmienił zdanie.

– Przepraszam pana najmocniej – powiedział zmieszany, gdy chłopak pokazał mu swoje dzieło. – Nie spodziewałem się, że ma pan taki talent w rodzinie! Toż to drugi Kossak nam tu rośnie. Chodź chłopcze, niech cię uściskam!

Tadeusz zostałby zapewne artystą, gdyby nie dramatyczne wydarzenie, które przerwało rodzinną sielankę. Kiedy miał 10 lat, na ostre zapalenie płuc wywołane gruźlicą zmarł jego ojciec. Kolejarska emerytura i zasiłek na wychowanie dzieci z trudem wystarczały na utrzymanie. Matka już nie pracowała i postanowiła nie wychodzić więcej za mąż, poświęcając cały swój czas dwóm dorastającym synom. Pilnowała, by dobrze się uczyli i chciała, by po maturze poszli na jakieś dające dobry zawód studia i znaleźli stałą pracę. O artystycznej karierze nie było mowy.

Nadopiekuńczość matki zaczęła jednak mocno ciążyć Tadeuszowi, gdy poszedł do gimnazjum. Wstąpił wówczas do klubu „Warszawianka” i tam po raz pierwszy zetknął się z boksem. Kiedy miał 16 lat, zapisał się do Wojskowego Klubu Sportowego „Legia” i zaczął regularne treningi pod okiem Feliksa Stamma. Charyzmatyczny „Papa” dostrzegł w Tadeuszu duży talent i tak niedoszły artysta zaczął, ku przerażeniu Sylwiny Pietrzykowskiej, walczyć o miejsce w drużynie reprezentacyjnej klubu, zupełnie zaniedbując naukę. Uprawiał też gimnastykę, a zimą narciarstwo biegowe oraz łyżwiarstwo i szybko stał się jednym z najlepiej przygotowanych pod względem fizycznym i kondycyjnym zawodników.

Nazwano go wówczas Teddy, ponieważ żaden uczeń warszawskiego gimnazjum nie mógł, bez groźby relegowania ze szkoły, walczyć w drużynie bokserskiej. W gimnazjum, gdzie zresztą perspektywa matury oddalała się coraz bardziej, był więc Tadeuszem Pietrzykowskim. Na plakatach zapowiadających kolejne spotkania „Legii” – Teddym Pietrzykowskim. Ta maskarada okazała się całkiem skuteczna i w lutym 1934 roku, w wieku niespełna 17 lat, Teddy wziął udział w pierwszym trójmeczu bokserskim, który „Legia” stoczyła z dwoma żydowskimi klubami z Warszawy – Gwiazdą i Bar Kochbą.

Początki nie były łatwe, ale zarówno Teddy, jak i jego klub szybko robili postępy. W grudniu, po kolejnym trójmeczu CWS–Makabi–Legia, prasa sportowa chwaliła już Pietrzykowskiego, wróżąc mu wspaniałą karierę. Sensacja wybuchła kilka miesięcy później, gdy w marcu 1935 roku odbyły się zawody o indywidualne mistrzostwo Warszawy, do których zgłosiło się 93 pięściarzy. Faworytem był starszy o dwa lata od Pietrzykowskiego Antoni Czortek, który wcześniej zdobył mistrzostwo Polski w wadze muszej. Gdy teraz obaj spotkali się w ćwierćfinale wagi koguciej, nikt nie dawał Teddy’emu szans. A jednak…

Pietrzykowski walkę rozpoczął bardzo ostrożnie, na dystans, szybko jednak zorientował się, że w ten sposób Czortka nie pokona. W drugiej rundzie ku zaskoczeniu publiczności ruszył więc do ataku. Pójście na wymianę ciosów opłaciło się. Chociaż Teddy dostał ich wiele, okazał się bardziej odporny i wytrzymały niż jego przeciwnik. W drugiej rundzie trafił czysto i mistrz Polski zwalił się na deski. Czortek wstał, jednak w trzeciej rundzie Teddy znów zahaczył go mocnym prawym sierpowym w podbródek i poprawił w serce. Potem, do końca walki, trzymał przeciwnika na dystans, nie dając się trafić ani razu. Wygrał jednogłośnie.

Mistrzostwa Warszawy nie udało mu się zdobyć, gdyż w finale minimalnie przegrał z Lwem Rosenblumem z Makabi, jednak relacje prasowe przedstawiały go jako wschodzącą gwiazdę polskiego boksu. Kolejny turniej, już w międzynarodowym składzie, odbył się w Poznaniu, gdzie oprócz zawodników miejscowego „Sokoła” na ringu stanęli też bokserzy z Niemiec, Austrii i Czechosłowacji. Finał w wadze koguciej rozegrał się pomiędzy Teddym a najlepszym pięściarzem stolicy Wielkopolski, Michałem Janowczykiem. Spotkanie sędziował Niemiec, Albert Lütkemeyer. Po bardzo ładnej, wyrównanej walce jako zwycięzcę wskazał Pietrzykowskiego.

W 1936 roku Teddy był już bardzo blisko zdobycia indywidualnego mistrzostwa Warszawy. W wadze koguciej fani boksu obstawiali trzy nazwiska – jego, Antoniego Czortka i Szapsela Rotholca. Finału Teddy–Czortek jednak nie było, z powodu kontuzji oka przeciwnika, a zgodnie z regulaminem mistrzostwa nie można było zdobyć walkowerem. Rozżalony Pietrzykowski myślał nawet przez chwilę o porzuceniu boksu. W końcu jednak wrócił do treningów i zawodów, coraz więcej walk kończąc przez nokaut. Szczęście przestało sprzyjać dopiero podczas rewanżu z Janowczykiem w Poznaniu – tym razem wygrał zawodnik „Sokoła”.

Upragnione mistrzostwo Warszawy udało mu się w końcu zdobyć w 1937 roku. Przed pięćdziesiątą walką na ringu passę zwycięstw przerwał Teddy’emu jedynie Zygmunt Małecki z klubu „Polonia” – odwiecznego rywala „Legii”. Potem jednak Pietrzykowski zaczął na ringu pojawiać się coraz rzadziej. Chorował i miał coraz więcej kłopotów.

W 1938 roku zmarł nauczyciel Wacław Lewestam, dobry przyjaciel rodziny. To dzięki niemu Teddy mógł jeszcze utrzymać się w szkole, gdzie z powodu treningów miał coraz więcej zaległości. Matka była w rozpaczy, znajomi i sąsiedzi niedwuznacznie sugerowali jej, że chłopak zszedł na złą drogę i jest stracony. Po śmierci Lewestama Teddy został natychmiast wyrzucony ze szkoły. Odtąd do matury mógł przygotowywać się już tylko eksternistycznie. Nie chciał już brać pieniędzy od matki, robił więc rysunki zarówno studentom Akademii Sztuk Pięknych, jak i Politechniki Warszawskiej, a zimą pracował jako instruktor na stołecznych lodowiskach. Na treningi i zawody czasu miał coraz mniej, tym bardziej że pochłonęła go kolejna pasja – szybownictwo.

W maju 1939 roku, w wieku 22 lat, Tadeusz Pietrzykowski zdał w końcu zaocznie egzamin maturalny z zamiarem ubiegania się o indeks w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego.

Wybuch wojny zastał go w Warszawie. W czasie powszechnej mobilizacji nie został powołany do wojska, gdyż nie odbył wcześniej wymaganego przeszkolenia. Władze „Legii” kilkakrotnie występowały o odroczenie jego poboru, motywując to rozwijającym się talentem bokserskim. Nie chciał jednak bezczynnie czekać na rozwój wydarzeń. Po kilku bezskutecznych prośbach o przydział do jednostki, 8 września Teddy’emu udało się w końcu zdobyć skierowanie do Pierwszej Ochotniczej Baterii Obrony Warszawy. Walczył aż do kapitulacji na odcinku między ulicą Opaczewską a placem Zawiszy.

Kilka tygodni później, 1 listopada wieczorem, pod pomnikiem Jana III Sobieskiego na Agrykoli zebrała się grupa młodych ludzi, kilku oficerów w cywilu i wojskowy kapelan. Wśród nich był też Tadeusz Pietrzykowski. Razem z innymi złożył przysięgę, że będzie walczył z Niemcami aż do ostatecznego zwycięstwa. W mieście tworzyła się konspiracja, jednak wielu rówieśników Teddy’ego myślało o tym, by przez zieloną granicę przedostać się na Zachód, do polskiej armii tworzonej we Francji przez generała Władysława Sikorskiego. Pietrzykowski miał uprawnienia szybownika, marzył, by zostać pilotem. 12 lutego 1940 roku wsiadł do pociągu z Warszawy do Zakopanego z zamiarem przedostania się na Słowację i dalej na południe, gdzie miał nadzieję znaleźć jakieś polskie placówki i punkty werbunkowe.

Zatrzymał się w willi przy ulicy Kasprusie 7 i dzięki znajomym nawiązał kontakt z konspiracją. Na Podhalu w obliczu nadciągającej wojny polski wywiad utworzył organizację dywersji pozafrontowej, której celem było wysadzanie mostów i niszczenie torów kolejowych. Ponieważ niemieckie i słowackie wojska ominęły jednak te tereny, uderzając na Polskę, żadne rozkazy działań dywersyjnych nie nadeszły. Szybko jednak z zakonspirowanych góralskich organizacji postanowiła skorzystać baza Związku Walki Zbrojnej w Budapeszcie, tworząc kurierski szlak łączności z okupowanym krajem. W drugą stronę mieli być przerzucani ludzie do polskiej armii na Zachodzie.

W Zakopanem Teddy nawiązał kontakt ze związanymi z konspiracją Andrzejem Bachledą-Curusiem i Stanisławem Rojem. Szybko znaleźli mu przewodnika, który miał przeprowadzić go na drugą stronę Tatr. Był to niejaki Rokicki, przedwojenny szmugler koni, pochodzący z Nowego Targu. Pod koniec lutego Pietrzykowski był już w Rożniawie, granicznej stacji węgierskiej. Tam spotkał człowieka, z którym wcześniej zaprzyjaźnił się w Zakopanem, Tadka Kasprzyckiego.

Do wyboru mieli zgłosić się do polskiej placówki na Węgrzech i czekać na przerzut dalej w którymś z obozów dla uchodźców lub samemu kontynuować marsz na południe. Wybrali to drugie – chcieli jak najszybciej znaleźć się we Francji. Zdobyli trochę węgierskiej waluty i po pokonaniu kolejnych 400 kilometrów znaleźli się w węgierskim Peczu przy granicy z Jugosławią. Mieli w planach sforsować ją w nocy, jednak wieczorem rozpętała się burza, więc schronili się w napotkanym obozie cygańskim. Tam następnego dnia obaj zostali obudzeni kopniakami. Nad nimi stali węgierscy żandarmi, celując w ich piersi nałożonymi na karabiny bagnetami. Wokół stali przerażeni Cyganie.

Przez kolejne dni, skuci kajdankami, pokonywali z powrotem tę samą drogę, której przebycie zajęło im kilka tygodni. W Rożniawie po krótkim przesłuchaniu zapakowano ich znów na „budę” i przekazano Słowakom. Ci z kolei odesłali ich na posterunek niemieckiej żandarmerii w Muszynie. Tam Teddy po raz pierwszy zetknął się z brutalnością okupantów. Bicie, wieszanie na drzwiach, kopanie i inne tortury miały wydusić z niego informację, jaką trasą wydostali się z Polski i kto im pomagał. Na szczęście Pietrzykowski i Kasprzycki w czasie drogi z Peczu mieli dość czasu, by ustalić wspólną wersję zeznań. To uratowało im życie. Był maj, gdy przewieziono ich do Nowego Sącza, gdzie po przesłuchaniu na Gestapo odbyło się posiedzenie sądu nadzwyczajnego – Sondergericht. W połowie maja Teddy usłyszał wyrok bezterminowej izolacji i razem z innymi aresztowanymi został przewieziony do więzienia w Tarnowie.

Było to miejsce szczególne, gdyż właśnie tu gromadzono takich jak on uciekinierów. Większość więźniów była w wieku od 17 do 25 lat i Niemcy nazywali ich „turystami” lub Legionsgänger – legionistami, przez analogię do tworzonych 150 lat wcześniej we Włoszech Legionów Polskich generała Dąbrowskiego. Zamknięci na małej przestrzeni młodzi ludzie snuli najróżniejsze teorie, co się z nimi stanie. Z powodu zbliżającego się lata najwięcej zwolenników miała teoria o wyjeździe na roboty rolne do Niemiec.

Obudzono ich 14 czerwca 1940 roku o świcie i zapędzono do łaźni. Stamtąd uformowani w kolumny więźniowie zostali przeprowadzeni pod eskortą na dworzec w Tarnowie, gdzie zapakowano ich do wagonów osobowych, po ośmiu–dziesięciu do jednego przedziału. Była jedenasta, gdy pociąg ruszył. W Krakowie, w czasie krótkiego postoju, dotarła do nich podawana przez megafony wiadomość o kapitulacji Paryża. A więc Francja padła, co z polską armią, do której tak bardzo chcieli się dostać… ? Nadzieja umierała, jednak najgorsze miało dopiero nadejść.

Wieczorem dotarli do stacji kolejowej w Oświęcimiu. Stąd po krótkim postoju transport został skierowany na bocznicę, znajdującą się przy dawnych koszarach Wojska Polskiego. Był to ogrodzony teren, na którym znajdowało się kilkanaście jednopiętrowych, ceglanych budynków. Gdy otwarto drzwi wagonów, spokojni dotąd niemieccy strażnicy rzucili się na Polaków jak wściekłe psy, tłukąc ich kolbami karabinów po plecach.

„Wy przeklęci polscy bandyci! Alles Raus! Abreten!” – darli się.

Tuż przy rampie Teddy zauważył grupę dziwnie ubranych mężczyzn. Mieli na sobie coś, co przypominało marynarskie mundury, na piersiach jakby odznaczenia, a na rękawach opaski. W dłoniach trzymali kije.

„Co u diabła? Gdzie ja jestem?” – przemknęło mu przez głowę.

– Ustawiać się w szereg! Biegiem! – pałki dziwnie ubranych mężczyzn wylądowały na plecach i głowach nowo przybyłych. Tadeusz kątem oka dostrzegł, że to co brał za marynarskie stroje, było więziennymi pasiakami, a rzekome medale – naszytymi na nich trójkątami w różnych kolorach – zielonych, czerwonych, czarnych…

Teraz ci dziwni ludzie szli wzdłuż szpaleru, odbierając więźniom chleb, który dostali jeszcze w Tarnowie. Tadeusz pakował go sobie do ust, starając się przeżuć i połknąć go jak najwięcej. Tak jakby podświadomie przeczuwał czekający go głód.

Rozpoczęła się rejestracja. Listę nowego transportu otworzył Staszek Ryniak z numerem 31 – niższe były zarezerwowane dla tych dziwolągów, którzy witali ich na rampie – niemieckich kapo. Teddy dostał numer 77. Tak stał się jednym z pierwszych 728 więźniów obozu koncentracyjnego Auschwitz. Ta nazwa nic nikomu wtedy nie mówiła.

Po strzyżeniu i dezynfekcji w beczce z chlorowaną wodą więźniowie zostali podzieleni na grupy. Pierwszą zajął się kapo Bernhardt Bonitz, drugą – Leo Wietschorek. Teddy trafił do grupy Bonitza. Niemcy kazali stanąć wszystkim w równych szeregach i gdy tylko ktoś wystawał choćby na centymetr, uderzali drewnianymi pałkami po głowach i nerkach, kopali w krocze, brzuch i golenie nóg. Odgłosy uderzeń mieszały się z jękami bitych, krew zalewała koszule i bluzy. Co chwila ktoś padał i wtedy dostawał się w zasięg kapowskich butów. Po kilkunastu minutach kilkuset młodych ludzi, którzy jeszcze poprzedniego dnia pocieszali się wzajemnie i z nadzieją patrzyli w przyszłość, było już tylko przerażoną, bezwolną, pozbawioną woli oporu masą, całkowicie zdaną na łaskę swoich oprawców. A to był dopiero początek „obróbki”.

Wewnętrzny plac obozowej kuchni w KL Auschwitz. Tu odbywały się walki bokserskie Tadeusza Pietrzykowskiego. Fot. Andrzej Fedorowicz

Następnego dnia rozpoczęła się kwarantanna. Były to trwające wiele godzin karne ćwiczenia. Po porannym apelu wypędzano wszystkich na plac, gdzie stali już esesmani.

„Padnij!”, „powstań!”, „żabka!”, „czołgać się!”. Kiedy już więźniowie padali ze zmęczenia, kapo ustawiali ich w szeregi i kazali uczyć się niemieckich piosenek. Większość więźniów nie rozumiała tego języka, ale dla kapo Leo Wietschorka nie miało to znaczenia. Gdy ktoś z więźniów błędnie wymawiał słowa lub śpiewał zbyt cicho, był bity, dopóki nie padł na ziemię.

Teddy znosił kwarantannę o wiele lepiej, niż inni więźniowie. Był wytrenowany i znał niemiecki, jednak po dwóch tygodniach takiej tresury on również czuł, że jest na skraju wyczerpania. Niektórzy więźniowie zostali wcześniej skierowani do innych prac. To byli ci szczęśliwcy, którzy mieli w ręku jakiś fach. On poza rysowaniem i boksowaniem nie umiał nic, ale w tym miejscu te umiejętności nie miały żadnej wartości. Aż do pewnej marcowej niedzieli, gdy kapo Walter Dunning rzucił mu wyzwanie, a on zdecydował się je przyjąć.

* * *

Prowizoryczny ring znajdował się w rogu obozowej kuchni. Gdy Teddy znalazł się w środku, zobaczył wbite w siebie oczy kilkunastu kapo. Byli wśród nich najwięksi bandyci ze starszym obozu Bruno Brodniewitschem na czele, który, jak się okazało, miał być sędzią w walce. Idąc przez szpaler ludzi, z których każdy nie raz dołożył mu pałką, pięścią lub kopniakiem, Pietrzykowski widział na twarzach wielu z nich drwiące uśmieszki pomieszane jednak z czymś w rodzaju podziwu. „A więc znalazł się jeszcze niski numer, który nie ma dość?”. Inni pukali się w głowę, pytając, czy nie zwariował i czy aby na pewno chce walczyć. Polak potwierdził. W bandyckiej hierarchii kapo Teddy, niedoszły artysta z Warszawy, mógł mieć tylko dwie opinie – twardziela lub kompletnego szaleńca. Niezależnie jednak od tego, kto jak o nim myślał, w kuchni nie było nikogo, kto by postawił na niego w walce przeciwko Dunningowi.

Niemiec stał pośrodku ringu z obnażonym torsem, spocony i rozgrzany, z roboczymi rękawicami na dłoniach. Takie same dostał Teddy. Był boso, drewniane obozowe chodaki zostawił przed wejściem na ring. Gdy znalazł się na nim, zauważył, że za plecami kapo zaczynają zbierać się pracujący w kuchni polscy więźniowie. Było ich coraz więcej. Patrzyli na niego w milczeniu, jakby nie wierząc w to, co dzieje się przed ich oczami.

Lagerältester Brodniewitsch wszedł pomiędzy zawodników.

– Ring frei! Kampf! – zawołał.

Teddy podszedł do Dunninga i zgodnie ze sportowymi zasadami, których uczono go w warszawskim klubie, wyciągnął do niego ręce. Zdziwiony kapo odpowiedział tym samym gestem. Przyjęli bokserską postawę. W tym momencie w głowie Tadeusza jak film wyświetliła się jego walka na ringu oraz sylwetka trenera, „Papy” Stamma.

„Pamiętaj, czego cię uczyłem” – mówił Stamm. „Nie ma rzeczy niemożliwych. Trzeba zawsze walczyć do końca. Możesz wygrać, jeśli tylko uwierzysz w zwycięstwo”.

Obraz zniknął, a przed Teddym pojawił się Dunning z opuszczonymi rękami. Wyraźnie go lekceważył. Teddy uderzył lewym prostym, lekko i jakby nieśmiało, trafiając w korpus. Kapo nawet nie drgnął, ale po chwili dosięgły go dwa kolejne ciosy, już mocniejsze. Podniósł gardę i zaczął się bronić, jednak ciosy padały co chwila z szybkością, której się nie spodziewał. Dunning oganiał się od polskiego więźnia jak od muchy, atakował, ale wyraźnie tracił koncentrację. Na to właśnie liczył Teddy.

W pewnym momencie jego prawa kontra trafiła czysto w szczękę Niemca. Dunningowi aż odskoczyła głowa. Gdyby nie to, że więzień ważył ze 30 kilogramów mniej niż on, pewnie by upadł. Zdziwiony stanął, Teddy odskoczył na dystans. W jego głowie kłębiły się myśli: „co teraz?”. Czy Dunning będzie walczył dalej, czy obrzuci go wyzwiskami, a wtedy jego koledzy rzucą się na Polaka i zakatują go na śmierć?

Pietrzykowski spojrzał ponad głowami Niemców. Polscy więźniowie stali w milczeniu. Byli w szoku, po raz pierwszy w Auschwitz ktoś ośmielił się uderzyć niemieckiego kapo i nic się nie stało. Oni też czekali w napięciu na rozwój wydarzeń.

Dunning otrząsnął się i ruszył do przodu. Teddy zrobił unik w lewo i przepuścił go obok siebie, podnosząc gardę. Kiedy Niemiec znów zaatakował, odpowiedział silnym prawym sierpowym, który jednak nie powstrzymał przeciwnika. Kapo odpowiedział potężnym ciosem – Teddy odchylił się do tyłu: pięść Dunninga minęła jego twarz o centymetry. Na kolejny cios odpowiedział podobnym unikiem, trzeci zbił i zblokował. Niemiec nie trafił go ani razu.

W przerwie Teddy zauważył, że kapo zaczynają przyglądać mu się z wyraźnym zaciekawieniem. Takiego widowiska najwyraźniej się nie spodziewali. Za to polscy więźniowie za ich plecami zaczynali szaleć.

– Bij Niemca! – krzyknął któryś z nich. Inni natychmiast podjęli hasło. Teddy ze złością spojrzał w ich stronę i podniósł rękę, dając sygnał, żeby się uciszyli. Wiedział, że niektórzy kapo znają polski i za chwilę mogą rzucić się z pałkami na haftlingów, żeby brutalnie przywołać ich do porządku. Nie chciał takiego końca walki. Po pierwszej rundzie uwierzył, że mimo wielkiej wagowej przewagi przeciwnika jest w stanie dotrwać do końca.

Polacy niechętnie ucichli. Rozpoczęła się druga runda, w której Dunning energicznie ruszył do ataku. Teddy robił uniki, zwroty, kontry, wszystko, czego nauczył go „Papa” Stamm. W pewnym momencie zauważył lukę w gardzie Niemca i w ułamku sekundy wpakował w nią lewy sierpowy. Trafił w nos, po twarzy kapo pociekła krew.

Teddy stanął, wstrzymując kolejny cios. Dunning zrobił to samo. Stali tak naprzeciwko siebie przez dłuższą chwilę, w bokserskiej postawie, mierząc się wzrokiem, ale żaden nie ruszył do ataku. Przez nagłą ciszę przedarł się w pewnym momencie krzyk jednego z polskich więźniów: „Bij go! Bij Niemca!”. Tego już było za wiele, Dunning, Brodniewitsch i inni kapo rzucili się na haftlingów, bijąc ich i kopiąc. Po chwili jednak Dunning podszedł do Polaka i uśmiechnął się.

– Dobrze, młody! Widzę, że jesteś prawdziwym bokserem. Starczy na dziś. Wreszcie spotkałem godnego przeciwnika. Chodź za mną! – powiedział.

Teddy zdjął rękawice. Wyszli na zewnątrz i ruszyli do stojącego obok budynku kuchni bloku numer 24. Polscy więźniowie odprowadzali Pietrzykowskiego wzrokiem, nie wiedząc, co się wydarzy.

W środku byli już inni kapo. Dunning wziął bochenek chleba oraz kostkę margaryny i wręczył je Polakowi.

– Dobry jesteś! Trzeba będzie częściej organizować takie walki, tylko musisz nabrać trochę ciała – pochwalił swojego przeciwnika.

– Gdzie chcesz pracować? – odezwał się jeden z kapo. To był Otto Küssel, obozowy numer 2. Kryminalista, ale nie bandyta. Urodził się w Berlinie i był złodziejem samochodów, za co został zesłany do Sachsenhausen a potem do Auschwitz. Inteligentny i energiczny 32-latek objął tu funkcję arbeitsdienst, odpowiedzialnego za przydzielanie więźniom pracy.

– Chcę pracować jako Tierpfleger, opiekun zwierząt – odpowiedział bez namysłu Teddy. Z opowieści kolegów wiedział, że praca w oborze lub stajni oznacza stały dostęp do pożywienia. Nawet jeśli miałoby to być tylko mleko i otręby, byłby uratowany.

– Dobra, jutro zgłoś się do komanda Tierpflegerów – odpowiedział Küssel.

Gdy wyszedł z bloku 24, zobaczył grupę więźniów. Patrzyli na niego z niedowierzaniem i podziwem. Kolegów, z którymi wygrzewał się na kupie cegieł już nie było, więc Teddy z bochenkiem chleba pod pachą i kostką margaryny w dłoni biegiem ruszył do bloku numer 2 po przeciwnej stronie obozu.

– Chłopcy, jest chleb! – krzyknął, wpadając na salę, gdzie spał.

– Tadek, opowiadaj! – Bolek Kupiec uściskał go, po czym wziął scyzoryk, by pokroić chleb i podzielić go równo między więźniów.

Dobrą godzinę musiał relacjonować im przebieg walki z najdrobniejszymi szczegółami, niektóre po kilka razy. Widział, jak koledzy puchną z dumy, zachwyceni, że polski więzień zmierzył się z obozowym kapo jak równy z równym.

Wieczór minął w euforii, jednak następnego poranka Teddy wcale nie był pewien, czy Dunning i Küssel dotrzymają swojej obietnicy. Po apelu zgłosił się do pracy w swoim starym komandzie.

– Wo ist siebenundsiebzig? – usłyszał w pewnym momencie. Wystąpił i został zaprowadzony do Johanna Lechenicha, kapo komanda Wirtschaft, któremu podlegali Tierpflegerzy.

– Będziesz pracował w oborze numer 2. Twoim obowiązkiem jest karmienie cieląt mlekiem – przekazał mu kapo.

Tadeusz ruszył do nowej pracy. Jego szanse na przeżycie wzrosły tego dnia wielokrotnie.

* * *

To była już jego szósta praca w Auschwitz. Pierwszą było zasypywanie gruzem dziur na terenie obozu w celu przygotowania placu apelowego. Drugą było komando kosiarzy, w którym praca była ciężka, jednak ludzie, głównie górale z Podhala i Beskidów, wspaniali. Po żniwach, dzięki protekcji braci Kupców, Tadeusz dostał przydział do obozowej stolarni. Nie znał się na tym, więc głównie nosił wykonane w warsztacie wyroby, między innymi do domu komendanta Auschwitz, Rudolfa Hoessa. Ale i przy tym musiał się mocno pilnować. Pewnego dnia, wnosząc po schodach nowo wykonaną poręcz, zahaczył nią o ścianę i porysował ją. Miał pecha – zauważyła to żona Hoessa, która natychmiast powiadomiła męża. Karę – 25 batów – osobiście wymierzył Tadeuszowi szef stolarni i kapo z numerem 3, Artur Balke. Pietrzykowski widział, jak Rudolf Hoess i jego żona oglądają tę scenę z okna. Mimo ciężkiego przewinienia wrócił do komanda cieśli.

Jesienią 1940 roku stolarnia została przeniesiona poza obręb obozu, do dawnych stajni, obok których stały chlewy dla świń. Karmiono je ziemniakami, które wśród więźniów Auschwitz uchodziły za rarytas. Wtajemniczony w sprawę i pracujący przy świniach więzień Leon Murzyn, numer 820, miał podkładać kartofle w umówione miejsce, skąd zabierał je później Teddy. Przy kolejnej takiej akcji zauważył go jednak esesman. Konsekwencją było śledztwo i kara 30 batów wymierzona przez Balkego, ale nie to było najgorsze. Pietrzykowskiemu groziło też przydzielenie do karnej kompanii, w której więźniowie padali z wyczerpania już po kilku dniach. Nie wiadomo jak się to udało, ale współwięźniowie przekonali Balkego, by zatrzymał Teddy’ego w komandzie przynajmniej do czasu zakończenia deskowania baraku wartowni, znajdującej się tuż obok głównej bramy wejściowej z napisem „Arbeit macht frei”.

Gdy jednak zakończono tę pracę, kapo odesłał Pietrzykowskiego do pracy w Międzybrodziu Bialskim. Ze względu na swoje walory klimatyczne i krajobrazowe miejscowość ta stała się bardzo popularna wśród Niemców. Komendant Rudolf Hoess postanowił wybudować w niej przy pomocy więźniów dom wypoczynkowy dla esesmanów z załogi Auschwitz. Początkowo haftlingów dowożono z obozu samochodem, potem jednak zakwaterowano ich w piwnicy jednego z domów. Gdyby Teddy trafił w to miejsce latem, pewnie byłby zachwycony – po kilku miesiącach za drutami obozu praca w górskiej dolinie, blisko sztucznego jeziora, byłaby czymś wspaniałym. Teraz jednak zaczynała się zima, padał deszcz i śnieg, a więźniowie równali kilofami skalisty teren, dźwigali 50-kilogramowe worki z cementem i przerzucali tony mokrej ziemi. A to oznaczało tylko jedno – śmierć z wyczerpania i chorób w ciągu kilku tygodni.

Teddy nigdy nie przypuszczał, że zatęskni za Auschwitz. A jednak tak się stało. W obozie byli ludzie, którzy mogli pomóc mu w znalezieniu lżejszej pracy, może nawet pod dachem. Tu zdany był na łaskę i niełaskę kapo numer 10, urodzonego w Poznaniu Michaela Gallasa o przezwisku „Miki”. Nie było szans, by ten pozwolił zmienić mu komando, tymczasem w Międzybrodziu pierwsi więźniowie zaczęli umierać z wyczerpania. Zdesperowany Teddy postawił więc wszystko na jedną kartę i postanowił upozorować wypadek. Możliwości były dwie – albo trafi do obozowego szpitala, gdzie zostanie wyleczony, albo trafi do gazu. Tym razem miał szczęście, a koło obozowej fortuny zaczęło się obracać w dobrym kierunku.

Kiedy zrzucił sobie na nogę ciężką belkę, nie wiedział czy ma złamane kości, czy tylko ciężkie potłuczenia. Z owiniętą papierowym bandażem zakrwawioną i spuchniętą kończyną wrzucono go na pakę ciężarówki i zawieziono do odległego o 30 kilometrów Auschwitz. Po wyjściu z rewiru – obozowego szpitala – Teddy dostał przydział do komanda Strassenreiniger, którego zadaniem było zamiatanie ulic.

Praca jak na warunki Auschwitz była lekka, jednak możliwości zdobycia dodatkowego jedzenia o wiele mniejsze niż w stolarni. Trzeba było wręcz ryzykować życiem. Pewnego dnia Pietrzykowskiemu udało się zdobyć dziesięć surowych ziemniaków. Aby je ugotować, musiał poprosić o pomoc jednego z więźniów bloku nr 3. Ten zgodził się w zamian za połowę zdobyczy. Gdy jednak Teddy schodził ze strychu bloku, szczęśliwy jak dziecko, niosąc nanizane na drut pięć ugotowanych ziemniaków, nagle zamarł. Tu przed nim stał budzący grozę Rapportführer Gerhard Palitzsch, prawa ręka komendanta Hoessa. Palitzsch budził przerażenie więźniów nie tylko dlatego, że potrafił beznamiętnie zabijać za najdrobniejsze przewinienia, ale także dlatego, że jak duch pojawiał się w najmniej oczekiwanych momentach i miejscach. To między innymi z jego powodu nikt w obozie nie mógł być pewien dnia ani godziny.

Niemiec bacznie przyglądał się Pietrzykowskiemu.

– Więzień numer 77 melduje się przy pracy! – Teddy stanął przed esesmanem na baczność.

– Was ist das? – Palitzsch wskazał na ziemniaki.

– Ich habe geklaut – ukradłem – odpowiedział bez namysłu Pietrzykowski. Nic innego nie przyszło mu do głowy. Teraz czekał już tylko na moment, kiedy esesman sięgnie do kabury i strzeli mu w głowę. Tymczasem Palitzsch po prostu odwrócił się i odszedł.

Teddy stał oniemiały, nie wierząc, że to się dzieje naprawdę. Czy esesman miał po prostu lepszy dzień, czy zwyczajnie nie wiedział, jak zachować się wobec więźnia, który – ryzykując życiem – wyznał mu prawdę? Coś takiego w Auschwitz się nie zdarzało. Tak czy inaczej, Teddy’emu nie dane było umrzeć.

Chociaż do komanda stolarzy wrócić nie mógł, z braćmi Kupcami zachował dobre relacje. Podrzucali mu czasem jedzenie, wciąż jednak było go za mało, by zaspokoić głód. Mimo to Teddy wiedział, że robią co mogą, by utrzymać go przy życiu. Dlatego gdy po walce z Dunningiem zdobył chleb, podzielił się właśnie z nimi i z kolegami z bloku.

W komandzie Tierpfleger Teddy spotkał ludzi, z którymi pracował w komandzie kosiarzy. Przewodził im Andrzej Skorusa, góral z Dzianisza, nazywany „Dziadkiem”, ponieważ miał ponad 50 lat, co w obozie było rzadkością. Cieszył się też wśród więźniów wielkim autorytetem. W tym miejscu Teddy mógł się więc czuć bezpiecznie.

Było jasne, że po walce z Dunningiem Niemcy będą chcieli organizować kolejne pojedynki bokserskie z udziałem więźniów. Najważniejszą sprawą stało się więc nabranie wagi i poprawienie kondycji oraz siły ciosu. Część mleka przeznaczonego do karmienia cieląt lądowała więc w żołądku Teddy’ego, podobnie jak zbożowe otręby. Te ostatnie przemycał też dla człowieka, który był mózgiem obozowej konspiracji.

Czterdziestoletni Tomasz Serafiński z Warszawy, obozowy numer 4859, pracował w tym czasie w stolarni. Podawał się za urzędnika ubezpieczeniowego, jednak wśród więźniów mało kto w to wierzył, podobnie jak w jego warszawskie pochodzenie, gdyż mówił z lekkim kresowym akcentem. Niewysoki, szczupły, z przyklejonym jakby do ust ironicznym uśmiechem, Serafiński miał maniery oficera i talent zawodowego wywiadowcy. Do obozu trafił pod koniec września 1940 roku w drugim transporcie warszawskim. Jako „inteligent” był w zasadzie skazany na szybką śmierć, jednak udało mu się przetrwać i dzięki protekcji braci Kupców również on trafił do obozowej stolarni, chociaż podobnie jak Tadeusz w ogóle nie znał się na tej pracy.

W komandzie Balkego Serafiński rozpoczął montowanie grupy zaufanych ludzi, przydzielając im różne zadania. Zadaniem konspiracji było między innymi podtrzymywanie na duchu więźniów poprzez dostarczanie informacji z zewnątrz, śledzenie planów Politische Abteilung – obozowego Gestapo i ostrzeganie ludzi przeznaczonych na „rozwałkę”, pomoc w organizowaniu ucieczek i rozprowadzanie leków wśród więźniów. Ważne było też obłaskawianie tych kapo, którzy byli uważani za w miarę normalnych i nieznęcających się nad więźniami bez powodu tak, by mniej lub bardziej świadomie oddawali przysługi konspiratorom. Niezwykle ważnym zadaniem było zdobywanie dodatkowej żywności.

Poza Władkiem i Bolkiem Kupcami w konspiracji ze stolarni znaleźli się też Witek Szymkowiak, Tadek Słowiaczek, Antek Woźniak, Janek Kupiec i Antek Rosa. Po wygranej walce z Dunningiem i wysłaniu Teddy’ego do komanda Tierpfleger, Serafiński skontaktował się przez zaufanego więźnia również z Pietrzykowskim. Do spotkania doszło w jednym z baraków.

– Dobrze, że sprałeś tego Niemca. Dwa tygodnie wcześniej dostałem od niego po głowie tak, że kilka razy leżałem na ziemi – przywitał go Serafiński, wyciągając dłoń.

– Co się stało? – spytał Teddy.

– Paliliśmy papierosy w ustępie, w czasie pracy to zabronione. Ja akurat wychodziłem i wpadłem na tego Waltera. Poczuł dym i zaraz do mnie doskoczył. „Kto palił?” – zaczął wrzeszczeć. U mnie jest coś takiego, to chyba nerwowe, że w sytuacji napięcia mam na twarzy grymas, jakby uśmiech. Niemców to strasznie denerwuje i już kilka razy dostałem za to po głowie. Ale ten Walter skoczył do mnie jak tygrys. „Coś ci się nie podoba? – zaczął krzyczeć i zaraz potem dostałem kilka ciosów w głowę. Zupełny nokaut. Zrobił to chyba dlatego, że właśnie przyjechał komendant obozu – opowiadał Serafiński.

– No to cieszę się, że mogłem chociaż trochę wyrównać rachunki – odpowiedział Teddy.

– I rób to jak najczęściej, bo nic tak nie poprawia morale wśród więźniów jak fakt, że haftling-Polak bije kapo po mordzie – dodał Serafiński.

Szybko jednak przeszedł do rzeczy i złożył Pietrzykowskiemu propozycję, by dołączył do konspiracji.

– Potrzebujemy tutaj takich ludzi jak ty, twardych, nieustępliwych. Ten lager to probierz, w którym kształtują się charaktery. Jedni staczają się w bagno moralne, inni rzeźbią w nich jak w kryształach. Rżną nas tu ostrym narzędziem i nie mają znaczenia żadne tytuły czy dyplomy. Tylko najsilniejsi mogą przekuć się moralnie i pomóc w tym innym – mówił Serafiński.

To były patetyczne słowa, rzadko słyszane w Auschwitz, ale Teddy nie zastanawiał się nawet przez moment. Tajna przysięga odbyła się na Birkenweg, naprzeciw bloku karnej kompanii. Pietrzykowski dostał numer 21, co sugerowało, że konspiracja w Auschwitz jest znacznie większa, niż samo komando cieśli. Wśród zaufanych więźniów chodziły słuchy, że energiczny Serafiński ma też swoich ludzi „na rewirze” i w wielu innych miejscach.

Z pracy przy zwierzętach mleka wynieść się nie dawało, jednak otręby Teddy przemycał regularnie. Dostarczał je również swojemu konspiracyjnemu zwierzchnikowi.

– Pycha! – powiedział pewnego razu Serafiński, sypiąc do ust na sucho garść otrąb.

– Lepiej zmieszać je z wodą, bo żołądek może nie wytrzymać – ostrzegł Pietrzykowski.

– Tak też robię, ale i na sucho się da. Spokojnie, żołądek zawsze miałem niezwykle wytrzymały. Trzeba tylko sypać powoli i dokładnie przeżuwać, aż po rozdrobnieniu będą możliwe do przełknięcia. Okazuje się, że wszystko może być smaczne – odpowiedział z uśmiechem Serafiński.

W komandzie Tierpfleger Teddy rozpoczął ostre przygotowania do powrotu na ring. Ciął sieczkę, czyścił obory, rąbał drewno i nosił ogromne bele sprasowanego siana. Przybierał szybko na wadze i czuł, że wracają mu siły, więc szybko zaczął wyręczać innych więźniów w bardziej „siłowych” pracach. Latem 1941 roku, rok po przybyciu do Auschwitz, znów ważył niemal 60 kilogramów i był gotów zmierzyć się z najsilniejszymi przeciwnikami.

* * *

„Ring frei, Kampf!”. Przeciwnik ruszył na Teddy’ego z impetem. Był wyższy i cięższy, jakiś Francuz, którego Niemcy właśnie wybrali z transportu. Stawka była wysoka – dwa kotły zupy, które zostały po esesmanach. Zwycięzca mógłby nie tylko najeść się do syta, ale też uratować przed głodem i wyczerpaniem wielu swoich kolegów.

Walka toczyła się na ringu ustawionym na dużym, wewnętrznym placu obozowej kuchni. Mogło się na nim zmieścić nawet kilkuset więźniów. Gdy Teddy wrócił do formy i stoczył kilka pokazowych walk z polskimi bokserami, między innymi z Alfredem Szymankiewiczem zwanym „Zyziem”, urodzonym w Chorzowie Ślązakiem, boks stał się ulubioną niedzielną rozrywką funkcyjnych z Auschwitz. Widząc numer 77 w pełnej formie, kapo nie byli już tak chętni, by stawać naprzeciwko niego na ringu. Teddy robił więc pokazówki z innymi więźniami, starając się jednak oszczędzać ich, by Niemcy nie mieli satysfakcji z bratobójczej walki. Ci jednak szybko zorientowali się w czym rzecz. Podbili stawkę za zwycięstwo i zaczęli wyszukiwać dla Teddy’ego nowych przeciwników w nadchodzących coraz częściej do Auschwitz transportach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki