Gdzie twój dom Telemachu? - Adam Bahdaj - ebook

Gdzie twój dom Telemachu? ebook

Adam Bahdaj

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Nastoletni Maciej Łańko, pozbawiony rodzinnego ciepła, podobnie jak mitologiczny Telemach rusza w świat. Z internatu przeprowadza się do domu wuja i ciotki. Jednak niesłusznie oskarżony o kradzież musi wyruszyć w kolejną podróż po Polsce w poszukiwaniu szczęścia, przygody i swojego miejsca w życiu. Czy, mimo wielu trudności, odnajdzie je w Bieszczadach u boku swojego przyjaciela Joja – poszukiwacza piątej strony świata?

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Assell

Nie oderwiesz się od lektury

Arcydzieło dla lubiących proszę Nadają i klimaty PRL-u
00

Popularność




 

GDZIETWÓJ DOMTELEMACHU?

Adam Bahdaj

GDZIETWÓJ DOMTELEMACHU?

Krajowa Agencja Wydawnicza

Warszawa 1986

Część I

ULICA SŁONECZNIKOWA

1

Niedługo zabawiłem w Jerzmanowic. Po nieudanej wyprawie na Wybrzeże w poszukiwaniu ojca wszyscy patrzyli na mnie z ukosa, jak gdybym popełnił jakieś przestępstwo. Niby mi przebaczyli łaskawie i wspaniałomyślnie, a jednak w ich spojrzeniach, słowach, gestach wyczuwałem ukrytą przyganę. Nie mogłem tego znieść. Nawet mój opiekun, pan Sielicki, traktował mnie jak nadgniłe jajko.

Po szumnych przygodach i tarapatach nic mi się tutaj nie podobało, wszystko mnie drażniło. Czułem, że nie pasuję już do Jerzmanowa, do fabryki sklejek, internatu, kolegów i licho wie jeszcze do czego. Najbardziej brakowało mi pana Turaja, czyli mojego przyjaciela, jego ekscelencji Joja. Przy nim przynajmniej nie czułem się zagubiony i niepotrzebny. To przecie on, niezapomniany poszukiwacz piątej strony świata, honorowy łowca wrażeń, pozytywny włóczęga i kpiarz z urodzenia, przyciągał mnie do siebie, jak gdyby miał w sercu czarodziejski magnes.

W sierpniu dostałem ód niego list. Ho, ho! Znowu go wiatry gdzieś poniosły. Jeszcze w lipcu kursował w Trójmieście jako nocny zmiennik taksówkarza, a tu, patrzcie, mój Jojo zawędrował w Bieszczady. Nie dziwiłem się jednak, bo jeśli chodzi o Joja, to nigdy nie należy się dziwić.

Jojo pisał:

„Wielce szanowny poszukiwaczu wiatru w polu! Zgadnij, czym się teraz zajmuję? Nie zgadniesz. Jestem pionierem. Wyrąbuję stuletnie buki i jodły w Bieszczadach. Czy wyobrażasz sobie mnie jako przodującego drwala? To przekracza możliwości twojej wyobraźni. Mojej też. Ale nie martw się o mnie. Sroki jeszcze nie zaniosły mnie na gniazdo. Tutaj jest zupełnie dobrze, a przede wszystkim ciekawie. Mówię ci, zupełnie jak w puszczy. A powietrze! Szkoda gadać - kryształowe, balsamiczne, uzdrawiające. I pstrągi w potokach. I grzyby w lesie. I w ogóle dzika przyroda - żubry, wilki, niedźwiedzie. A ja na łonie tej przyrody jak nowo narodzony, tylko trochę jeszcze skołowany. Może tutaj znajdę wreszcie piątą stronę świata, o której tyle gadaliśmy i marzyliśmy. Tymczasem jednak obracam się - jak Bóg przykazał - w czterech kierunkach róży wiatru i zdaje mi się, że zaczynam nowe życie. A co tam u ciebie w Jerzmanowic?...”

Piękne pytanie! On w dzikiej puszczy wśród wilków i niedźwiedzi, a ja na placu fabrycznym układam deski. Smętna prawda, ciemna mogiła, bez perspektyw i horyzontów.

Nie widziałem dla siebie żadnych perspektyw, dopóki w Jerzmanowic nie zjawił się mój stryj - Waldemar Łańko. Prędzej spodziewałbym się trzęsienia ziemi niż stryja Waldka. Bo przecież wtedy, na budowie Portu Północnego w Gdańsku, rozstaliśmy się jak obcy ludzie. A tu bęc! Zjawia się. Jak spod ziemi albo z kosmosu.

Po robocie poszedłem z kolegami nad rzekę. Kąpaliśmy się przy jazie, gdy nagle przybiegł Staszek Gołąb i zaczął krzyczeć:

- Maciek; Maciek, chodź szybko, bo twój stryj przyjechał.

Myślałem, że mnie nabiera, ale wnet za jego plecami zobaczyłem stryja we własnej osobie. Początkowo zdawało mi się, że śnię albo oglądam telewizję, ale nie śniłem. Stryj podszedł do mnie, uśmiechnął się i powiedział, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali: - Cześć, Maciek. Ubieraj się gazem, bo mam dla ciebie ważną nowinę.

- Co, może ojciec wrócił? - zapytałem zdumiony.

- Nie, tylko u mnie wszystko się zmieniło.

- W porządku - wybąkałem. - Ale co ja mam do tego?

Klepnął mnie przyjaźnie w ramię.

- Zaraz ci wszystko wytłumaczę, tylko zbieraj się, bracie. Przecież tu nie będziemy rozmawiać.

Nie miałem pojęcia, dlaczego nie można rozmawiać nad rzeką, ale byłem tak zaskoczony, że bez słowa wytarłem się koszulą, wbiłem się szybko w dżinsy, wcisnąłem w trampki i poszybowaliśmy ze stryjaszkiem w kierunku miasta. Wylądowaliśmy w „Gospodzie pod Złocistym Bażantem”, jakby tylko tam stryj Waldek mógł ogłosić ważną wiadomość.

Chwilowo niczego nie ogłaszał, tylko zamówił dwa sznycle cielęce ze szpinakiem, dla mnie coca-colę, dla siebie piwo i setkę czyściochy, a gdy wychylił zawartość tej setki, spojrzał z lekkim zakłopotaniem i powiedział: - Słuchaj stary, ożeniłem się.

Zamurowało mnie na chwilę, bo po tym, co słyszałem o stryju Waldku, wiadomość wydała mi się nieprawdopodobna. Przełknąłem z trudem kawałek cielęciny i rzuciłem mimo woli:

- To po to stryjek przyjechał aż z Gdańska, żeby mnie o tym zawiadomić?

- Nie z Gdańska, bracie, nie z Gdańska. Urządziliśmy się w Błażejowie. Mam nadzieję, że wiesz, gdzie to się znajduje. Miasto schludne, okolica górska i w ogóle... Można od biedy żyć.

- To gratuluję.

- Mamy niewielki, ładny domek z ogrodem. Ja pracuję w fabryce łożysk, a moja żona jest kierowniczką kawiarni. Jednym słowem - westchnął niemal żałośnie - widzisz, stary, że nareszcie osiadłem na twardym gruncie. Co dom, to dom - wtrącił melancholijnie. - Sprzykrzyło mi się kawalerskie życie. Ty mnie dobrze rozumiesz - dodał po chwili. - Zresztą co ci będę tłumaczył. Pamiętasz nasze spotkanie?

- Pamiętam-wyszeptałem.

- Przykro mi było, żeśmy się tak rozstali. Ale wiesz, jaka była sytuacja. Ja, bracie, zawieszony w próżni, bez pieniędzy, bez mieszkania, a ty... Teraz to będzie zupełnie inaczej. Pomyślałem sobie, przecież jesteś Łańko, a twój ojciec był bliskim moim krewnym. Łańkowie zawsze sobie pomagali... Co ci będę długo tłumaczył. - Trącił mnie przyjaźnie. - No, wiesz, podobasz mi się. Chciałbym cię zabrać do siebie.

Zamurowało mnie na beton. To była naprawdę ważna nowina. I zaraz innym okiem spojrzałem na stryja. A było na co patrzeć - stryj wyglądał pierwszorzędnie. Miał na sobie nowe jasne ubranie, szałowy krawat w błękitno-wiśniowe pasy, koszula tip-top, najmodniejsza, zalatywało od niego wodą kolońską - jednym słowem elegant, ale nie z tych wymuskanych i picusiowatych, lecz prawdziwy, jak gdyby się z tą elegancją urodził. I choć początkowo był nieco skrępowany, jednak wyczuwało się, że to swój chłop. Tak mnie jednak zamurowało, że nie mogłem marnego słowa wydukać. Stryj przymrużył porozumiewawczo oko: - I co ty na to?

- Ja... - wybąkałem. - My się właściwie nie znamy.

- To głupstwo. Będziemy mieli dość czasu, żeby się poznać.

- I tak... w ogóle... to mnie tutaj w Jerzmanowic zupełnie dobrze - skłamałem, choć nie miałem powodu.

- A jednak ojca szukałeś?

- No tak... ale ojciec to co innego.

- Zobaczysz, że wszystko dobrze się ułoży. Widzisz - powiedział z namysłem - kiedy spotkaliśmy się w Gdańsku, pomyślałem sobie, że musisz czuć się nie najlepiej, jeżeli szukasz ojca. Głupio mi wtedy było. No, co tak na mnie patrzysz? Przecież siłą cię nie zabiorę. Jeżeli chcesz tu zostać, jeśli ci tu naprawdę dobrze, to nie będę cię nawet namawiał. Ja ciebie rozumiem. Tyle lat byłeś bez rodziców. Ale zastanów się. Możesz przecie spróbować.

I co tu odpowiedzieć na takie przemówienie? Chwilowo zupełnie mnie ścięło. Wszystko stanęło dęba, jak gdyby świat się odmienił. I zdawało mi się, że jestem w kinie na jakimś sensacyjnym filmie. Tu ja, zagubiony, niezdecydowany, a tam szersze perspektywy: dom, rodzina, nowe życie...

- Spróbować mogę - powiedziałem bezwolnie, ale jeszcze tkwił we mnie upór, więc szybko dodałem: - Nie wiem tylko, co na to powie żona stryja. Może ona...

- Śmiej się z tego. To właśnie ona mnie po ciebie posłała, a właściwie - poprawił się szybko - razem wszystko omówiliśmy. Bo chodzi nam o to, żeby Krzyś miał... no, powiedzmy, chwilowo kolegę, towarzysza, a w przyszłości brata.

- Krzyś? - wybąkałem zaskoczony.

- No, bo zapomniałem ci powiedzieć, że moja żona to wdowa. Ma syna w twoim wieku. Chcielibyśmy, żeby nie wychowywał się sam. Rozumiesz mnie chyba. Zawsze lepiej jak dwóch w domu. Jedynacy to nieszczęście. A zresztą, ja się na tym nie znam. Wiesz, że do tej pory byłem kawalerem. Ale wydaje mi się, że żona ma rację. A ty co na to?

Wzruszyłem ramionami.

- Czy ja wiem? Ja też się sam wychowywałem. Najpierw byłem z matką, a potem u ciotki. Czy ja wiem? - powtórzyłem.

- No właśnie - podjął. - Trzeba spróbować.

Nigdy nie lubiłem się długo zastanawiać, a zresztą, nad czym tu łamać głowę. Nie chciałem zostać w Jerzmanowic. Każda zmiana wydawała mi się korzystna. Spojrzałem więc stryjowi prosto w oczy i powiedziałem z namysłem: - Może tak być. Tylko jeśli z tego nic nie wyjdzie, to chyba stryj nie będzie miał do mnie żalu.

2

I tak znalazłem się w Błażejowie w domu stryja Waldka.

Nie będę opisywał, co przeżywałem, bo to byłoby piekielnie nudne. Dość powiedzieć, że czułem się, jakbym skakał z wysokiego mostu na głęboką wodę, nie wiedząc, że pod wodą tkwią ostre kamienie. Raz kozie śmierć. Jedno mnie pocieszało: uwolniłem się wreszcie od Jerzmanowa i od tego wszystkiego, co mnie do tej pory upokarzało. „Może nareszcie znajdę tę upragnioną piątą stronę świata?” - myślałem, wspominając mojego kochanego Joja. Co będzie, to będzie! Naturę miałem pogodną i, mimo licznych porażek, ufałem światu i ludziom.

Na ulicę Słonecznikową zajechaliśmy z fasonem - taksówką. Stryj miał gest i nie uznawał miejskich środków komunikacji. Lekceważącym ruchem ręki wskazał widniejący w ogródku nowy, nie otynkowany jeszcze domek.

- To jest cała nasza buda.

Byłem tak skołowany, że nie zwracałem na nic uwagi. Nie wiedziałem, co mnie czeka. Tymczasem tuż za drzwiami czekała na nas ciotka Fela, czyli nowo zaślubiona żona mojego stryja, a wdowa po kimś tam, niech mu ziemia lekką będzie. Bałem się tego spotkania, lecz chwilowo nie miałem się czego obawiać, gdyż ciotka w ogóle mnie nie zauważyła. Całym impetem rzuciła się na stryja Waldka i zaczęła go tak mocno ściskać, jak gdyby wracał z Księżyca, a nie z Jerzmanowa. Nie wiem, co chciała przez to okazać - czy przywiązanie do stryja, czy niechęć do mnie, w każdym razie chwilowo dla niej nie istniałem. Dopiero gdy go wyściskała, jej badawczy wzrok spoczął na mojej osobie.

- To jest Maciek - przedstawił mnie lakonicznie stryj Waldek.

Ciotka zmrużyła powieki.

- Inaczej go sobie wyobrażałam.

Jeżeli sobie mnie wyobrażała jak księcia z bajki, to przepraszam, że nie mogłem potwierdzić jej oczekiwań. Niech mnie gęś kopnie, ja też po żonie mego stryja spodziewałem się czegoś innego, ale nie wspomniałem o tym. Inaczej również przedstawiałem sobie to spotkanie. I było mi strasznie nieklawo, że to się tak zaczęło. Na szczęście stryj załagodził wszystko.

- To świetny chłopak! - Klepnął mnie przyjaźnie. - Ma fantazję i jest bardzo samodzielny. Jestem pewny, że go polubisz.

Ciotka przyjrzała mi się jeszcze dociekliwiej.

- A teraz - powiedziała po chwili, biorąc mnie pod ramię - będziemy musieli ze sobą porozmawiać.

Myślałem, że odbędzie się to, czego najbardziej się obawiałem - narada familijna. Zaczną mnie wypytywać, piłować - jak sobie wyobrażam życie u nich? Czy mam poważny stosunek do nauki? Co myślę o przyszłości? Jakie mam zainteresowania i w ogóle, czy zasługuję na to, by się mną zająć?

Tymczasem ciotka zlekceważyła swego małżonka, została ze mną w pokoju sama. Stryj ulotnił się szybko i, jak zauważyłem, z nie ukrywanym zadowoleniem. Ja tymczasem usiadłem w wygodnym fotelu, ciotka naprzeciw mnie i zapadło to, co w takich chwilach najbardziej lubi zapadać - milczenie. Żeby zabić wlokący się niemiłosiernie czas, spoglądałem na wiszący na ścianie obraz przedstawiający jesienny krajobraz. Wiało od niego smętkiem, a ten niewysłowiony smętek coraz głębiej wdzierał się w moją rozkołataną istotę.

Po chwili jednak ciotka głęboko westchnęła.

- Szkoda, że Krzysia nie ma w domu.

- Szkoda - zawtórowałem żałośnie.

- Bo, widzisz, o niego mi najbardziej chodzi.

- To się wie - westchnąłem mimo woli.

- A on, jak ci wiadomo, jedynak.

- Tak - basowałem. - A z jedynakami zawsze kłopoty.

Ciotka rozpromieniła się, jak gdybym wreszcie uderzył w odpowiednią strunę i nacisnął, właściwy klawisz.

- Skąd wiesz, mój drogi?

- Stryj Waldek mi powiedział.

- Eee... - Machnęła ręką. - On się na tym nie zna. Ale ty, biedaku, wychowywałeś się sam jeden, jak palec, więc mnie zrozumiesz.

Bęc! Tego tylko brakowało; zaraz zacznie się załamywanie rąk, gorzkie żale nade mną. Na szczęście nie zaczęły się.

Ciotka westchnęła:

- Krzyś to dobry chłopak, tylko, niestety, wdał się w nie najlepsze towarzystwo. Więc cała nadzieja w tobie.

- We mnie? - wykrzyknąłem zdziwiony.

- W tobie, mój chłopcze - pokiwała głową. - Słyszałam, że jesteś solidnym uczniem, że wychowywałeś się w trudnych warunkach i masz dobre podejście do kolegów. Postanowiliśmy więc z mężem, że sprowadzimy cię, żebyś miał dobry wpływ na mojego Krzysia.

- Proszę pani - zaprotestowałem - ja jeszcze nigdy nie miałem na nikogo dobrego wpływu. I nie nadaję się na wzór.

Spojrzała na mnie z niechęcią.

- Mój drogi, po pierwsze mów mi ciociu, a po drugie - w twoim wieku jeszcze nikt nie wie, jaki ma wpływ na kolegów.

- Właśnie o to chodzi - podjąłem z zapałem. - Ja nie wiem, pani nie wie, stryj Waldek nie wie, więc kto może wiedzieć, czy wywrę dobry wpływ na Krzysia, którego wcale nie znam.

- Poznasz go, poznasz, mój drogi. To złote serce, tylko tak się złożyło, że moje poprzednie małżeństwo nie bardzo dobrze się układało. Mój pierwszy mąż, nieboszczyk, nie troszczył się o Krzysia, a ja całe życie pracowałam, więc po prostu nie miałam zbyt dużo czasu, by dbać o niego. Ale teraz wszystko dobrze się ułożyło. Twój stryj go uwielbia, w domu jest moja mama, no i ty...

- Przepraszam, co ja?

- No cóż, bardzo na ciebie liczymy.

- Przepraszam, ale naprawdę nie nadają się... Sam z sobą mam kłopoty. Wszyscy mi zawsze powtarzali, że jestem krnąbrny i za mało nad sobą pracuję, więc jak ja mogę pomóc Krzysiowi?

- Pleciesz - przerwała mi ostro. - Waldek zupełnie co innego o tobie opowiadał.

- To pięknie, tylko co stryj może o mnie wiedzieć, skoro my się właściwie nie znamy.

- Ach, tak!? - Westchnęła ciężko i spojrzała na drzwi, jakby chciała skarcić biednego stryja.

Sytuacja wydała mi się nieco podejrzana. Ładne rzeczy o mnie stryj Waldek naopowiadał. Pewno przedstawił mnie jako ósmy cud świata i wzór do naśladowania. Piękną mi zrobił reklamę! A teraz ja, niewdzięczny, tak go szkaradnie sypnąłem.

- No tak - nadmieniłem - wprawdzie dobrze się nie znamy, ale pochodzimy z jednej rodziny i stryjowi dużo o mnie opowiadano.

Ciotka łypnęła na mnie podejrzliwie.

- No, proszę; a ja myślałam, że ty nam pomożesz.

- Chciałbym, ale nie wiem, czy potrafię.

- W każdym razie postaraj się, bo nam ogromnie na tym zależy. Tylko uważaj na Krzysia, on ma bardzo delikatną i wrażliwą naturę. - Wstała, uśmiechnęła się prawie anielsko i na zakończenie dodała: - Mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży. Najważniejsze, żebyście się zaprzyjaźnili, a potem..

3

Potem było pierwsze spotkanie z Krzysiem, który ponoć miał mieć niezwykle delikatną i wrażliwą naturę. Zanim jednak Krzysiek zjawił się na horyzoncie, ciotka Fela zaprowadziła mnie na górę, gdzie znajdował się mój pokój.

Pokój jak pokój, zupełnie przyzwoity. Jasny, duży, z oknem wychodzącym na ogród i ulicę. Dwie szafki, dwa tapczany, dwa stoliki, jak gdyby był przygotowany dla bliźniaków, a między ścianami kosmiczny bałagan. Nie wiem, czy przeszedł tędy huragan, czy też nastąpiło trzęsienie ziemi - w każdym razie wszystko było do góry nogami i stało na nosie.

- O właśnie - zauważyła ciotka, kiedy weszliśmy do tej przysłowiowej staj ni Augiasza - musisz zwrócić uwagę na porządek, gdyż Krzyś, niestety, jest trochę roztargniony.

Ładnie to powiedziane. Krzysiek oprócz delikatnej i wrażliwej natury, posiadał zapewne duszę artysty. Pokój jego przedstawiał widok godny mansardy genialnego twórcy, który zapomniał o bożym świecie. Groch z kapustą, do tego jeszcze buraczki w szpinakowym sosie. Na podłodze książki, płyty, fotosy jazzowych idoli, resztki śniadania, grudy urodzajnej ziemi, kurz z epoki łupanego kamienia i jeszcze nie wiadomo co. To samo na stolikach i na krzesłach. Wszędzie ślady duchowej rozpusty i genialnego nieładu. Zdawało mi się, że największy bałaganiarz nie potrafiłby zaplanować takiego bigosu.

Stanąłem więc bezsilny. W rękach trzymałem starą walizkę przewiązaną rzemieniem i moją podróżną torbę. I, gdyby nie ta okoliczność, ręce na pewno opadłyby mi z rozpaczy. Bo przecież miałem tu mieszkać i wpływać dodatnio na tę wrażliwą duszę.

Ciotka westchnęła krótko, lecz znacząco, ja położyłem walizkę na podłodze i tak staliśmy, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Oczywiście nie nastąpił, tylko ciotka odezwała się mimochodem:

- Mam nadzieję, że dobrze będziesz się tutaj czuł. - Gestem bogini obfitości wskazała na stojący w kącie tapczan. - To będzie twój kąt. Tu twój stolik i szafka. A łazienka jest na dole obok kuchni. Tymczasem rozpakuj się, a jak będziesz czego potrzebował, to zejdź do mnie. - To powiedziawszy, pozostawiła mnie samego.

Cóż miałem robić. Zabrałem się do sprzątania. Z zasobów, jakie wygrzebałem z góry zwalonej na podłogę, wywnioskowałem, że Krzysiowi wiedzie się jak księciu z bajki. Miał właściwie wszystko, czego chłopiec w jego wieku potrzebuje: świetny odbiornik radiowy - „Jowita”, mały magnetofon firmy „Seiko”, doskonały gramofon, minikomputer, a do tego mnóstwo najnowszych płyt z nagraniami najlepszych solistów i zespołów polskich i zagranicznych. Byłem nieco zdziwiony, gdyż sądząc po stanie majątkowym mojego lekkomyślnego stryjaszka sprzed jego małżeństwa, mógłbym przypuszczać, że stryj wygrał milion w totolotka albo nagle dostał spadek po zmarłym w Ameryce wuju.

Chwilowo jednak nad tym się nie zastanawiałem. Miałem dość kłopotu ze sprzątaniem. Wnet jednak znalazłem sposób. Wszystkie graty zepchnąłem w jeden kąt, potem pięknie posegregowałem - płyty osobno, ciuchy osobno, komiksy osobno i wnet naszą rezydencję doprowadziłem do jakiego takiego ładu. Na koniec rozpakowałem swoje rzeczy. Wobec tej pysznej obfitości, jaką zgarnąłem z podłogi, zawartość mej walizki przedstawiała się mizernie i poczułem się trochę nieswojo, ale, jak wiecie, nie lubiłem się przejmować, więc tę garstkę rzeczy poukładałem po harcersku w szafce: ciuchy w kostkę, drobiazgi na półkach.

Zauważyłem jedną jedyną przewagę nad Krzysiem. Miałem dużo więcej od niego książek. To mnie nieco pocieszyło. Bo przecież jego komiksy i broszury z biblioteki „Tygrysa” to nie mój cały Jack London, Curwood i inni ulubieni autorzy, z których książkami się nie rozstawałem.

Byłem tak zajęty robotą, że nie spostrzegłem, kiedy Krzysiek wrócił do domu. Dopiero dochodzący z dołu ostry głos ciotki Feli zasygnalizował mi jego przybycie.

- Miałeś być o piątej, a ty gdzie się do tej pory włóczyłeś?

Odpowiedział jej głos tępy, zadziorny, dziwnie przyciszony, a jednak mocny.

- Mówiłem ci przecież, że idę do Domu Kultury. Mówiłem, że...

-Ty, Krzysiek - przerwała mu ciotka - nie myśl sobie, że jestem taka naiwna. Ja już dobrze wiem, dokąd chodzisz i z kim!

- Jak wiesz, to po co się pytasz?

- Jeszcze mi odpyskowujesz! - zawołała ciotka.

- Bo mi nie wierzysz.

- Ja już dobrze wiem. Wczoraj cię znowu widzieli z tym łazęgą Ryśkiem. Jak go jeszcze raz zobaczę, to popamięta. A ty żebyś mi się nie ważył z nim pokazywać, bo co ludzie o tobie powiedzą!

- Co chcesz od Ryśka? Przecież mówiłem ci, że byłem z Bolkiem Piwarskim w Domu Kultury.

- W Domu Kultury! - zaśmiała się szyderczo ciotka. - Ładny Dom Kultury. Wszyscy mówią, że chodzicie nad rzekę i tam z Ryśkiem chuliganicie.

Chłopiec odpowiedział z niezmąconym spokojem.

- Jeśli wiesz lepiej ode mnie, dokąd chodzę, to co ja mogę powiedzieć.

- Żeby mi to było ostatni raz! - zawołała ciotka. - Pamiętaj! I nie waż mi się spotykać z tymi łazęgami. A teraz - dodała ciszej - chodź na górę, bo Maciek już przyjechał.

Po chwili usłyszałem ich kroki. Znieruchomiałem z ciekawości i lekko mnie zamurowało, bo wnet miałem ujrzeć tę delikatną i wrażliwą naturę. Po rodzajowej scence rodzinnej, zacząłem nieco wątpić w subtelność mego, pożal się Boże, przyszywanego kuzyna, lecz ocenę pozostawiłem na później. I oto stanął w drzwiach. Szczeniak, daję słowo, a do tego fasoniarz. Ubrany był według najnowszej mody zaczerpniętej z zagranicznych magazynów i okładek płytowych. Miał na sobie koszulę w kratę z małym kołnierzykiem, welwetowe portki lekko na dole zwężone, mokasyny i do tego jeszcze jedwabną chustkę zawiązaną jak krawat pod szyją. Zdawało się, że za chwilę oczy mu wyjdą z orbit, tak mocno zacisnął tę chustkę. Gębula picusiowata. Oczy duże, wypukłe, jasnoorzechowe, a w oczach gdzieś na dnie ukryta piekielna przebiegłość. I dziwny grymas w układzie ust, jak gdyby stale był z czegoś niezadowolony. A nad głową szopa czarnych kędziorów jak u nie strzyżonego pudla. Jednym słowem, mieszanina rozkapryszonego cherubinka z pudlem.

Stał w drzwiach. Spoglądał z niechętnym zainteresowaniem. Dopiero gdy po chwili za jego plecami ukazała się ciotka Fela, podszedł do mnie, wyciągnął łapę.

- Cześć, Maciek.

- Cześć. - Uścisnąłem mu dłoń.

Ciotka stanęła za nim.

- Cieszę się, że jesteście razem, i mam nadzieję, że się polubicie.

Ja również miałem nadzieję, więc dodałem:

- Jakoś to będzie. - Podszedłem do szafki, kończąc układanie ciuchów w kostkę. Ciotka zerknęła mi przez ramię.

- O, widzę, że lubisz porządek. -1 nagle zwróciła się do Krzysia: - Zobacz, jak Maciek starannie poukładał swoje rzeczy.

Krzyś skrzywił się.

- Zupełnie jak na obozie harcerskim.

- A ty zostawiłeś tu ładny bałagan - dodała z przyganą.

- Przesada - rzucił swym cichym, jakby przekornym tonem.

Nie wiedziałem, co chciał przez to powiedzieć: czy usprawiedliwić siebie, czy mnie pogrążyć. Drażniła mnie ta sytuacja, więc rzuciłem pojednawczo:

- Nic się nie stało. Miałem trochę czasu, to posprzątałem. Moja ciotka nieboszczka była piekielnie porządna, od niej się tego nauczyłem.

Ciocia Fela przyjęła moją uwagę przychylnym skinieniem głowy. Uznała, że wyjaśnienie jest wystarczające, więc zostawiła nas samych. Krzysiek zamknął za nią drzwi.

- Ty - zagaił z tajemniczą miną - musimy trzymać sztamę.

- To jasne, bo przecież mamy wspólną chatę.

- Nie rozumiesz. Chodzi o to, żeby nas za bardzo nie przyciskali.

- Kto?

- No, w ogóle. Jak będziesz tak sprzątał, to ładnie wylądujemy.

- O co ci chodzi?

- O to, żeby babcia sprzątała, a nie my. Jak ich przyzwyczaimy, to zrobią z nas niewolników.

- To znaczy, że babcia sprząta ci pokój?

- A kto ma sprzątać?

- To ci się dobrze powodzi.

- Najważniejsze, żeby ich nie rozkapryszać i nie demoralizować, bo jak będziesz sprzątać, zaraz zaczną cię posyłać po zakupy albo każą ci palić w centralnym.

- A ty nie masz ochoty?

- Nie mam czasu. Jest tyle ważniejszych spraw.

- Rozumiem. Z ciebie taki cacany pieszczoszek. Muminek, co?

Łypnął zaczepnie i skrzywił się.

- Ty, bracie, niczego nie rozumiesz. Tu chodzi o ważne rzeczy. A ty... - Nagle złapał mnie mocno za ramię. - Powiedz, ale tak pod chajrem, dlaczego cię tu sprowadzili?

Pytanie zupełnie na miejscu. Do tej pory myślałem, że stryj Waldek chciał okazać swą wspaniałomyślność i solidarność rodową, ale po kilku godzinach pobytu w tym domu doszedłem do wniosku, że inne powody kierowały mymi dobroczyńcami. Nie miałem wcale ochoty tłumaczyć się przed tym szczeniakiem, wzruszyłem więc ramionami.

- Żebym to ja wiedział. - W tej samej chwili coś mnie dźgnęło. Powiedziałem więc zaczepnie: - Ty, Krzysiek, musimy od razu wszystko wyjaśnić. Widzę, że ci się dobrze u mamy wiedzie, jakby cię od urodzenia szpakami karmili. Ja, bracie, inne miałem życie. Może ci mówił stryj Waldek? I nie napuszczaj mnie, bo ja tu na innych prawach niż ty. Wiesz dobrze o tym, więc jeżeli chcesz sztamy, to klawo, tylko że ja nie mogę odgrywać fanfarona.

Krzysiek na chwilę zbaraniał. Wnet jednak pojął, o co chodzi, i starał się mnie zblatować.

- No co... Co się od razu obrażasz?

- I jeszcze jedno. Nie chcę zadzierać z twoją mamą, bo nie po to tu przyjechałem.

- A po co? - postawił najlogiczniejsze, na jakie go było stać, pytanie.

- Mówili ci o mnie? Opowiadali, jakie miałem życie?

- No... tak.

- To po jakiego jasnego piernika pytasz. Masz swoje rozeznanie i chyba dobrze rozumiesz, w jakiej jestem sytuacji. Tylko nie myśl, że mi na tym tak bardzo zależy. Jak mi się u was nie spodoba, to cześć i pryskam. - Zagalopowałem się trochę, bo właściwie dokąd tu pryskać? Do Jerzmanowa - za żadne skarby, a do Joja? Jojo swobodny ptak i, chociaż mnie lubi, nie poświęci dla mnie swego wędrownego trybu życia.

Krzysiek wyczuł, że potknąłem się nieco na ostatnim zdaniu. Uśmiechnął się przekornie.

- Dobra, nie mówmy już o tym. -1 zapytał zupełnie z innej beczki: - A „Santanę” znasz?

- „Santanę”? Jaką „Santanę”?

- No, ten fantastyczny zespół.

Zabił mi porządnego ćwieka. Skąd ja, chłopiec z Jerzmanowa, miałem znać „Santanę”. Nie chciałem się zbytnio kompromitować, więc palnąłem w ciemno:

- „Santany” to nie słyszałem, ale raz w telewizji oglądałem taki jeden zespół szwedzki...

- „Abba” - przerwał mi Krzyś. - Przy „Santanie” to zupełna nędza. Zresztą oni już się nie liczą. Na liście londyńskiej byli ostatnio na przedostatnim miejscu.

Tu mnie dopiero zakasował. Święty Jacku, skąd ja mam wiedzieć, na którym miejscu znalazła się „Abba” i na jakiej liście? Tymczasem Krzysiek, widząc, że wygrał ze mną pierwsze podejście, zaczął sypać najrozmaitszymi nazwami zespołów i solistów, jak gdyby był z nimi za pan brat i nic nie robił, tylko jeździł po świecie i przysłuchiwał się, jak rąbią w elektryczne gitary. Opowiedział mi całą historię jakiegoś zespołu z Saint Louis, wyszczególniając życiorys każdego z jego członków. Wiedział, że Bob urodził się na Manhattanie, a Joe jeździł najnowszym modelem porsche, ile lat miała Izabeli i co robiła babcia wokalistki - Nenufary Ibleton. Myślałem, że mnie zupełnie zdruzgoce i upokorzy.

Słuchałem tego jak tureckiego kazania i w pewnym momencie przerwałem mu:

- A ciocię Franię z Jerzmanowa znałeś?

Wybiłem go z tempa. Nie będzie mi tu szczeniak imponował Nenufarą Ibleton i jej babcią. Zrobił pudlowatą gębę i wyjąkał:

- Ty chyba żartujesz?

- Nie. A „Santana” w ogóle mnie nie obchodzi. - I żeby go jeszcze bardziej pogrążyć, zapytałem: - A przepłynąłeś kiedy jezioro w dziurawym kajaku? A może topiłeś się?

Bęc! Tego się nie spodziewał. Z otwartą gębą wysłuchał mojej przygody na jeziorze koło Ełku. Zaraz inaczej na mnie spojrzał, a ja nie dając mu dojść do słowa, wygarnąłem:

- Te twoje „Santany” i Nenufary Ibleton, pożal się Boże, to dla mięczaków i muminków. Ja, bracie, z innej jestem gliny. Dla mnie to mięta. Mdli mnie, gdy wyją na jedną nutę i wygibują się jak w pląsawicy. Tym mi, bracie, nie zaimponujesz - zawołałem pełnym gniewu głosem i, bądźcie spokojni, wygarnąłbym mu jeszcze lepiej, gdyby z dołu stryj Waldek nie wezwał nas na kolację.

4

List do Joja:

Kochany Panie Jojo! Wielce Szanowny Poszukiwaczu Piątej Strony Świata! Tego, co się stało, nikt z nas nie mógł przewidzieć. Zostałem pasem ratunkowym pewnej szanownej rodziny, której głową jest zupełnie przypadkowo mój stryj Waldemar Łańko. W rodzinie tej jest pewna niezbyt szanowna zakała, dla której ja mam być wzorem do naśladowania. Ja i wzór! Tego jeszcze brakowało. Zakałą jest natomiast osobnik w moim wieku, niejaki Krzysiek, mój daleki i przyszywany kuzyn, pożal się Boże. Mam go sprowadzić na drogę cnoty i z półdiablęcia zrobić lukrowanego aniołka. Czy ja się do tego nadaję? Święty Jacku, jak pomyślę, co mnie czeka, to mnie czarna rozpacz ogarnia i do tego zwątpienie. Bo, daję słowo, na tego Krzyśka nie ma mocnych. Owinął sobie wszystkich dokoła palca i myśli, że i ze mnie zrobi pięknego balona. Ale niedoczekanie jego.

Jestem tutaj już tydzień. Początkowo chciałem zwiewać, gdzie pieprz rośnie, a może jeszcze dalej, ale to nie takie proste, bo - jak Pan się domyśla - do Jerzmanowa nie mam zamiaru wracać, a tutaj właściwie dobre warunki. Nigdy nie żyłem w takim luksusie. Proszę sobie wyobrazić: nowy domek jednorodzinny, pięć pokoi z kuchnią i łazienką, wszelkie wygody i wikt, jakiego nigdy w życiu nie miałem. I opierunek, i centralne ogrzewanie, które chwilowo nie działa. A do tego babcia Krzyśka, którą wykorzystuje cała rodzina. Babcia pracuje jak mrówka i wcale się na to nie użala, ba! jest zadowolona. I w ogóle ciekawy układ. Ten domek ogródkiem i ten luksus to zasługa nieboszczyka, pierwszego męża mojej przyszywanej ciotki. Miał chłop szczęście, a przede wszystkim aż do śmierci prowadził warsztat samochodowy i wdowie zostawił kupę forsy. Domyśla się pan, że mój stryj Waldek, który całe życie wszystko sobie lekceważył i na wszystko bimbał, ożenił się z tym domkiem, żeby się ustatkować. Nie wiem, czy się już ustatkował, ale za to codziennie musi słuchać uwag w tym rodzaju: „Gdyby nie ja, to do końca życia pracowałbyś jako spawacz za marne grosze” itp. Ja to bym nie słuchał. Wołałbym już całe życie spawać. Ale to sprawa mojego rozkosznego stryjaszka, który zresztą z niczego sobie nic nie robi, bo ma taką naturę. W domu więc rządzi ciotka Fela, a właściwie Krzysiek, bo wszystko wokół niego się kręci. Jeżeli go zdołam okiełznać i ujarzmić, to z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że wtedy ja będę rządził, do czego się w ogóle nie nadaję.

A więc piękny układ, szkoda gadać. Pan mnie zna i wie, że wychowałem się w ciężkich warunkach. Większą część swego życia spędziłem w domu ciotki Frani w Jerzmanowic. Ciotka miała ciężką łapę. O, święty Jacku, jak ciężką! Ale przynajmniej wiedziała, na jakim świecie żyje i jakimi prawami się kieruje. Wszystko było jasne - to wolno, tego nie wolno, to jest dobre, a to jest złe. Kodeks był twardy, ale prosty i sprawiedliwy. A tu, pożal się Boże, wszystko do góry nogami. Myślałem, że wreszcie będę miał prawdziwy dom i prawdziwą rodzinę, tymczasem kołowacizna. Ale, zna mnie Pan, nie potrafię się długo przejmować. Pomyślałem sobie: jeśli tak los chciał, a ja się nie sprzeciwiłem, to muszę dostać za swoje. Postanowiłem więc być apostołem i zrobić z tego bigbitowca Krzyśka porządnego chłopca. Wyobrażam sobie, ile mnie to będzie kosztowało i na co się narażam. Raz kozie śmierć! Niech już tak będzie. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

A teraz dobra wiadomość. Przyjęli mnie do ogólniaka, i to właściwie dzięki Panu, Panie Jojo. Dziwi się Pan? Zaraz Panu to wyjaśnię. Otóż wszystko zaczęło się od tortu. Nie ma pan pojęcia, ile się wstydu najadłem. Ale po kolei. Na trzeci dzień mego pobytu u stryja ciotka Fela przyniosła do domu wielki tort. A musi Pan wiedzieć, że nie przyszło jej to z trudem, gdyż jest kierowniczką największej kawiarni w mieście, „Kolorowej”. Myślałem, że to czyjeś imieniny, a tymczasem ciotka mówi: „Jak się idzie w ważnej sprawie, to trzeba coś zanieść. Nie można włazić z pustymi rękami”. Okazało się, że idziemy do pani dyrektor Liceum Ogólnokształcącego nr 1 w Błażejowie. I wcale nie z towarzyską wizytą, tylko, w sprawie przyjęcia mej skromnej osoby. Wyobraża sobie Pan, jaka mnie ogarnęła panika i jaki wstyd! Bo proszę, w tym układzie ja sam właściwie nic sobą nie przedstawiałem. Byłem po prostu dodatkiem do tortu. Zacząłem protestować, lecz ciotka postawiła na swoim. „Ciebie - powiedziała - o nic nie pytam. Z takimi stopniami, jakie masz na świadectwie, toby cię nawet do szkoły dla niedorozwiniętych nie przyjęli. Chcesz się uczyć? Pan najlepiej wie, jak marzyłem o tym, by nie chodzić do zawodówki. Cóż więc miałem zrobić. A stopnie? Ciotka właściwie miała rację. Stopnie miałem wypośrodkowane - piątki z wuefu i z polaka, a reszta nędzne trójczyny. I z czym tu do dyrektorki? Oczywiście z tortem.

Poświęciłem się, poszedłem, ale ile mnie to kosztowało, tego nie da się opisać, zwłaszcza w tak krótkim liście. A więc piękny widok: gabinet pani dyrektor, ciotka z bukietem herbacianych róż i z tortem, a ja z duszą na ramieniu i z czerwonymi jak peonie uszami. Wołałbym się zapaść pod ziemię niż być świadkiem i jednocześnie aktorem tej sceny. Ale jakoś nie zapadłem się, tylko musiałem wszystkiego wysłuchać.

Ciotka Fela przeszła samą siebie. Najpierw wręczyła kwiaty, potem tort. „Pani dyrektor może na mnie liczyć. - Uśmiechnęła się dyplomatycznie i po lizusowsku. - Jeśli tylko jakaś uroczystość, zabawa czy coś w tym rodzaju, to ja potrafię tak zorganizować, żeby nie było kłopotu”. Tak powiedziała, daję słowo, a ja myślałem, że się spalę ze wstydu.

A potem zaczęły się dla mnie prawdziwe tortury, bo ciotka przedstawiła mnie. Jednym słowem gorzkie żale nad moim nieszczęsnym losem. Łzy jej napłynęły do oczu, zrobiła taką twarz, jakby przemawiała nad moim grobem. „Oto stoi przed obliczem pani dyrektor pokrzywdzony przez los Maciej Łańko. Życie go nie oszczędzało. Kiedy jeszcze był oseskiem, jego niegodziwy ojciec porzuca rodzinę, a potem matka go odumiera i sam musi kroczyć przez najeżone przeciwnościami życie...” Tego było już za wiele. Zaprotestowałem.

„Wcale nie było mi tak najgorzej - palnąłem bez zastanowienia. - Wychowywałem się u ciotki Frani, a ona dobrze się mną opiekowała. A potem...”

Potem pani dyrektor oznajmiła ciotce, że chciałaby porozmawiać ze mną w cztery oczy. Cześć jej i chwała. Wołałem w cztery oczy niż w sześć i z tortem na dodatek. To mnie uratowało od zupełnej kompromitacji.

„Świadectwa to ty nie masz najlepszego - zaczęła pani dyrektor. - W każdym razie piątka z polskiego” - dodała jakby na osłodę.

„Tak - podjąłem z duszą na ramieniu. - Bo ja... przeczytałem najwięcej lektur w klasie”.

„Lubisz czytać?”

„Uwielbiam książki”.

„A jakie to książki najbardziej ci się podobają?”

Na to tylko czekałem. Najpierw wspomniałem o „Wojnie Trojańskiej” Parandowskiego, przytoczyłem kilka fragmentów i własnymi słowami opisałem wspaniałą walkę Achillesa z Hektorem. Potem napomknąłem o Londonie. Wybrałem kilka przykładów z jego życia. Mimochodem wspomniałem, że nie należy poddawać się i załamywać przy byle niepowodzeniu. Trzeba walczyć do upadłego, tak jak Hektor pod murami Troi... Może sobie Pan wyobrazić, jakie pani dyrektor zrobiła oczy. A ja, ni z tego ni z owego, zmieniłem temat i zahaczyłem o tort: że wprawdzie doceniam dobre chęci mej wspaniałomyślnej ciotki, ale wstyd mi stanąć tutaj przed obliczem pani dyrektor jako nic nie znaczący dodatek do wyrobów cukierniczych i w ogóle... nie lubię słodyczy. Była to aluzja do całej sprawy. Pani dyrektor w mig pojęła, o co mi chodzi.

„Nie przejmuj się - powiedziała i uśmiechnęła się wyrozumiale. - Tort odeślemy do internatu. Twoi koledzy będą mieli dzisiaj doskonały deser. A ty... - Zastanowiła się głęboko. - Właściwie jaki ty masz cel w życiu?”

Bęc! Tego się nie spodziewałem. Wie Pan doskonale, że nie jestem filozofem i nie lubię roztrząsać spraw, które przekraczają moją inteligencję, ale w tej chwili przypomniałem sobie naszą rozmowę nad jeziorem, więc nadmieniłem z namysłem: „Ja?... Może mnie pani dyrektor nie zrozumie, ale... poszukuję piątej strony świata”.

Chwilowo rzeczywiście mnie nie zrozumiała.

„To ciekawe. Nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałam. Co rozumiesz przez piątą stronę świata?”

Opowiedziałem jej o naszym spotkaniu, o Panu, o tym, jak łowiliśmy ryby i rozmawialiśmy przy ognisku. „Ten mój przyjaciel - zakończyłem — twierdzi, że każdy w życiu szuka piątej strony świata. Może to jest nieosiągalne szczęście, a może droga, która wiedzie do dobrego, uczciwego życia. Nikt tego nie wie, ale w życiu jest wiele takich rzeczy, z których nie zdajemy sobie sprawy.”

„Piąta strona świata... - zastanowiła się pani dyrektor. - Ładnie to określiłeś”.

„To nie ja, to mój przyjaciel” - sprostowałem.

Ona jeszcze przychylniej na mnie spojrzała i powiedziała, że mimo tego świadectwa przyjmie mnie na próbę. No, proszę, tort nie pomógł, a Pana piąta strona świata sprawiła, że chodzę już do ogólniaka.

Tyle o sobie. A co u Pana? Niech Pan do mnie skrobnie kilka słów, bo tak nam dobrze było razem. W każdym razie mnie. I, proszę, niech Pan nie wyrąbie wszystkich drzew w Bieszczadach, bo szkoda. I proszę uważać na przeciągi w lesie. Tymczasem ślę pozdrowienia, ściskam dłoń i niecierpliwie czekam na list zawsze wdzięczny Maciek.

5

Krzysiek Fuksiński - tak właśnie brzmiało jego nazwisko - oprócz płyt i komiksów miał jeszcze jednego bzika. Handel! Nie wiem, lecz domyślałem się, że któryś z jego przodków był kupcem ormiańskim albo greckim i stąd to jego zamiłowanie. Gdyby mógł, przehandlowałby swoją duszę. Nie czynił tego z potrzeby, lecz z nieodpartej konieczności. Ze mną też chciał handlować. Za moją finkę ofiarował mi elektronowy kalkulator. Obciąłem go z miejsca.

- Słuchaj i zapamiętaj sobie, że ze mną nie ma handlu.

- W ogóle... z tobą nie ma życia - westchnął.

- Jak widzisz, nie mam czynm handlować, a przy tym niby jestem twoim kuzynem. W rodzinie nie wypada.

- Co nie wypada?

- Handlować. I radziłbym, żebyś nie handlował przy mnie, bo z tego mogą wyniknąć dla mnie przykrości. Kapujesz?

- Ty tylko myślisz o sobie.

- Myślę o twojej zaczarowanej duszyczce i szczęściu rodzinnym.

- Bo u nas taki styl. Wszyscy handlują. A zresztą to nie jest handel. To przyjęty na całym świecie młodzieżowy zwyczaj - „czejndż”.

Znowu zakasował mnie angielskim słowem, które wygrzebał zapewne z komiksu.

- „Czejndż” - wymamrotałem, wykrzywiając usta. - Niech będzie „czejndż”.

- Po prostu wymiana. Znudzi ci się coś, to zaraz robisz „czejndż”. Bo czy warto stale mieć te same graty?

- A co mama na to?

- Boisz się mojej mamy, co?

- Ty mnie tu nie strasz mamą. O co innego mi chodzi. Przehandlujesz coś drogiego i co wtedy?

- Phi, gdybym się tym przejmował, tobym nawet nie zipnął. Co ty się tak martwisz za starych?

Mów tu z takim. Wszystko przenicuje, zawsze się wywinie.

- Dobra - powiedziałem - co mnie to obchodzi. Przehandluj całego siebie, wtedy będziesz okay.

To mu się spodobało.

- Okay - powtórzył. - A gdybyś ze mną trzymał, tobyś na tym dobrze wyszedł.

- Ja i tak wychodzę na swoje.

Oto próbka rozmowy ze ścianą. A było to rano, przed śniadaniem. Śniadanie jedliśmy zawsze w kuchni na łapu-capu, bo Krzysiek lubił się guzdrać i nigdy nie zdążał na czas. Stryja już nie było. Chodził na szóstą do Fabryki Łożysk Kulkowych. Była jedynie babcia, która z cierpliwością męczennicy podtykała Krzyśkowi odpowiednie kalorie, żeby jego delikatny organizm mógł w dobrej formie wytrzymać do obiadu. Ciocia Fela o tej porze jeszcze spała, bo późno wracała z „Kolorowej”. Tym razem jednak Krzysiek miał pecha. Bo kiedy wtrajał z apetytem jajecznicę na eksportowej szynce, zjawiła się nagle na jego i moje nieszczęście.

- Krzysiu - załamała ręce - w czym ty idziesz do szkoły?

Dopiero teraz spostrzegłem, że Fuksiński ma na sobie nową irchową kurteczkę w stylu „Belmondo”. Elegant, daję słowo. Do szkoły wybiera się jak na zabawę.

- A co? - obruszył się. - Czyja nie mogę porządnie ubrać się do szkoły?!

- Synku - jęknęła ciocia - przecież to zupełnie nowa kurtka, jeszcze nie noszona.

- Właśnie. Kiedyś nareszcie trzeba w niej wyjść.

- Ale nie do szkoły. Przecież ona kosztowała górę pieniędzy. Jeszcze ci ktoś zaplami albo, nie daj Boże, ukradnie. Tyle masz rzeczy, a ty...

- To chcesz, żebym wyglądał jak obdartus - skrzywił się płaczliwie. Chytra z niego sztuka, a grał jak pierwszorzędny aktor, na zawołanie. Tych zdolności nikt mu nie mógł odmówić. Teraz zrobił gębę pokrzywdzonego muminka.

- No dobrze - westchnęła ciotka. - Jeśli ci na tym tak zależy, to idź. A ty - zwróciła się do mnie - uważaj na niego.

O, proszę! On się stroi, a ja mam uważać, żeby jego nieskazitelnie nowa kurtka wróciła na jego grzbiecie w dziewiczym stanie, bez plam, zadarć i może nawet bez pyłku w szwach. Taki już mój los. Zagryzłem wargi, przełknąłem tę pigułę z ostatnim łykiem kakao. Taką ostatnio obrałem taktykę. Nie warto się odzywać, bo i tak mnie nie zrozumieją. Zauważyłem jedynie, że już późno i trzeba się spieszyć do szkoły.

Po chwili znaleźliśmy się na ulicy. Trąciłem go łokciem.

- Ty, Krzysiek, powiedz, ale tak pod chajrem, po jaką Anielkę włożyłeś dzisiaj tę kurtkę?

- Dla fasonu, żeby zaimponować.

- Nie szkoda ci takiej fantastycznej kurtki?

- Nie.

- A jak ci ktoś podiwani?

- To mama kupi mi nową.

- Słyszałem, że kupę forsy ciotka za nią wybuliła.

- Kto by się przejmował takimi drobiazgami.

- No dobra. Jak uważasz. Nie moja sprawa.

Dalszą drogę przebyliśmy w milczeniu. Czułem jednak, że coś go drąży i nad czymś się mocno zastanawia. Nie myliłem się, bo gdy znaleźliśmy się już w mieście, zagadnął:

- Jak myślisz, czy mama coś zauważyła?

- A co?

- No w ogóle? Miałem pecha, że mnie zastała w tej kurtce.

- Nie rozumiem.

- Ty niczego nie kapujesz.

- To powiedz po ludzku.

- Eee... - Machnął lekceważąco ręką. - Szkoda gadać.

Tym jednym gestem wyraził wszystko: pogardę dla kurtki, lekceważenie dla rodziców i zupełne nieliczenie się z moim zdaniem. Oto prawdziwy Fuksiński, jakiego miałem dopiero poznać. Wiedziałem jednak, że z tą kurtką wywinie fantastyczny numer. I nie myliłem się, bo gdy tylko zbliżyliśmy się do fary i starego cmentarza, pod murem czekał na niego jakiś chłopiec. Skinął na niego, jakby już byli umówieni. Krzysiek spojrzał na mnie wyniośle.

- Poczekaj, zaraz wrócę, tylko coś załatwię.

- Człowieku, spóźnimy się do szkoły.

- Ee tam - skwitował lekceważąco i poszybował w stronę tamtego.

A tamten był to rosły, ładny chłopak z chytrym uśmieszkiem na ogorzałej gębie. Zniknęli za cmentarną bramą. Byłem pewny, że nie poszli odmawiać paciorków za spoczywających w pokoju. Czekałem chwilę, lecz gdy nie wrócili, wpiekliło mnie i ruszyłem w kierunku mojej szkoły.

„Nie jestem ani jego niańką, ani aniołem stróżem” - pomyślałem, lecz jednocześnie zakradł się w me myśli niepokój. A co będzie, jeśli ten lukrowany muminek przeznaczył kurtkę, która według słów ciotki kosztowała górę pieniędzy, na „czejndż”? I nie wiem, z jakiej właściwie racji zacząłem pojedynek z własnymi myślami. Bo z jednej strony powtarzałem sobie, że to mnie nie powinno obchodzić, a z drugiej robiłem sobie wymówki, że puściłem go tak łatwo. Gnębiło mnie to w drodze, potem w szkole, a najbardziej, gdy wracałem do domu.

I nie myliłem się, bo gdy przyszedłem na Słonecznikową, Krzysia jeszcze nie było, chociaż lekcje kończył wcześniej ode mnie. Był natomiast stryj Waldek, we własnej, nie nękanej żadnymi wątpliwościami osobie. Siedział już w jadalni i z miną człowieka pogodzonego na zawsze z losem pociągał ze szklanki piwo.

- Jak ci leci w szkole? - przywitał mnie wesoło.

- Dziękuję.

- I coś taki skwaszony?

- Nie było jeszcze Krzyśka? - zapytałem pełen obawy.

- Co ty się o niego martwisz? Nie bój się. Jemu nic się nie stanie. No i co w ogóle o nim powiesz?

- W ogóle myślę, że to mięczak.

- Nie taki znowu mięczak, jak ci się wydaje. Ma swoje sposoby. Tylko trzeba z nim umieć postępować. -

- O to właśnie chodzi - potwierdziłem nieco kpiąco. - A ja zupełnie nie wiem jak.

Stryj przymrużył porozumiewawczo oko.

- Trzeba go czasem mocniej przycisnąć.

- W jaki sposób?

- Ech, coś ty, człowieku, do szkoły nie chodził? Dać mu porządny wycisk. On z takich, że jak poczuje silniejszego, to zaraz mięknie i pokornieje.

- Myślałem już o tym, ale mnie jakoś nie wypada.

- Wypadać nie wypada. - Uśmiechnął się tajemniczo. - Od czego rozum. Rób tak jak w wojsku.

- Przecież stryj dobrze wie, że w wojsku nie byłem.

Cmoknął zniecierpliwiony.

- Prosta sprawa. Trzeba mu tak dosunąć, żeby nikt nie widział. Jesteś morowy chłopak czy nie?

- No, tak... ale co powie ciotka?

Stryj rozłożył szeroko ręce.

- Maciek, jak pragnę zdrowia, nie poznaję cię. Przecież nie będziesz go lał przy ciotce.

- No, nie... Ale on zaraz naskarży.

- A ty od razu musisz się przyznać? Przymaluj mu porządnie, a udawaj, że o niczym nie wiesz. No... - Skończył i ostentacyjnie wyduldał całą szklankę piwa.

O, proszę, oto męskie podejście do sprawy. Nie darmo w ubiegłym roku pokazywali stryja w telewizji jako przodującego spawacza w brygadzie montażowej w Ełku i nie darmo wszyscy mówili, że to swój chłop. A jednak trochę było mi nieklawo, że go sprowokowałem do zdradzenia takich właśnie środków wychowawczych. Zastanawiałem się chwilę nad tym, lecz niedługo, bo wnet na horyzoncie, a raczej w drzwiach ukazał się Krzyś. Moje przewidywania sprawdziły się z całą oczywistością. Krzysiek wrócił bez kurtki w stylu „Belmondo”. Minę jednak miał taką, jakby niósł na grzbiecie szczerozłotą zbroję wybijaną diamentami. Miałem zamiar zlekceważyć ten fakt, jednak nie wytrzymałem i mimo woli zapytałem: - Gdzieś podział kurtkę?

- Jaką kurtkę? - zapytał mrugając niewinnie długimi rzęsami.

- Tę nową, w której poszedłeś do szkoły.

- Coś ty! - prychnął jak kociak. - Przecież widziałeś, że jak mama nie pozwoliła mi włożyć, to ją zaraz powiesiłem w szafie. Na twoich oczach. - Łgał bez zmrużenia powieki, do tego miał minę obrażonego mandaryna.

Tego było już za wiele nawet dla stryja Waldka. Łyknął piwa, spojrzał na mnie, potem na niego i powiedział:

- W porządku. W takim razie przynieś tę kurtkę i pokaż mi, bo się na nią dobrze nie napatrzyłem.

- W porządku - powiedział nadąsany muminek, lecz nie ruszył się z miejsca, tylko tak na mnie spojrzał, jak gdyby chciał mnie unicestwić albo zmienić w nędznego robaka.

- Czekamy, czekamy - przynaglił go stryj Waldek.

Krzysiek uśmiechnął się tajemniczo.

- A jeśli tej kurteczki nie będzie w szafie? - W tym jednym pytaniu zawarty był cały kunszt przewrotnej dyplomacji potomka rodu Fuksińskich.

Stryj uśmiechnął się drwiąco, lecz nie zmienił dobrodusznie wyrozumiałego tonu. Widocznie nie miał zamiaru zamącić miłych chwil przedobiedniego picia piwa.

- Jeśli jej nie będzie, to znaczy, że krasnoludki zabrały ją dla Królewny Śnieżki.

- Wszystko możliwe - podjął zaczepnie Krzysiek - bo j a nie zabrałem jej do szkoły.

- Tylko duch starego zamczyska - zauważyłem z dozą złośliwości, chcąc się dostosować do ogólnego tonu rozmowy.

- Albo się rozpłynęła - zakończył stryj Waldek. - No dobrze, w takim razie wieczorem wytłumaczysz te nadprzyrodzone zjawiska mamie. Ja się z tobą nie będę spierał. - To powiedziawszy, wstał i poszybował do ogródka, gdzie rozłożył się wygodnie na leżance i zaczął z apetytem popijać drugą butelkę piwa. Zaznaczył w ten sposób dosadnie, że sprawy rodzinne Fuksińskich zupełnie go nie interesują.

Krzysiek zaraz podszedł do mnie. Zasyczał jadowicie:

- Ty zawsze wszystko musisz popsuć.

- Ja? - Zdumiałem się. - Przecież to nie ja opyliłem tę kurtkę.

- To może ja?

- To coś z nią zrobił?

- Przeznaczyłem na fundusz.

- Jaki fundusz?

Krzysiek zrobił pudlowatą gębę.

- Ty, jeżeli nie powiesz nikomu, to cię wtajemniczę. Mamy taką fajną pakę i zbieramy pieniądze na wspólną wycieczkę. Chcemy na przyszłą niedzielę wyjechać w Bieszczady. Zabierzemy cię, ale, pamiętaj, ani pary z ust.

- Człowieku, chcesz mnie pięknie wrobić. Przecież tego nie da się ukryć. I w ogóle nie wierzę ci. Widziałem tego kolesia, który czekał na ciebie pod cmentarną bramą. Pewno zrobiłeś z nim „czejndż”.

- Pod chajrem! - Uderzył się pięścią w pierś. - Jak nie wierzysz, to możemy iść po południu i poznasz ich wszystkich.

- A kto to ten koleś?

- To najfajniejszy kolega. Rysiek Boczulski. Nazywają go Szajba. On wszystko organizuje.

- Już ci mówiłem, jaki mam układ w tym domu. I powiem ci więcej - mnie się to wcale nie podoba. Radzę ci, wal, bracie, do tego Szajby i przynoś w zębach kurteczkę, bo będzie straszna awantura.

Krzysiek ogarnął mnie pełnym wzgardy spojrzeniem.

- Myślałem, że jesteś równy, a tymczasem...

- Co tymczasem?

- No, co? Pewno pójdziesz i doniesiesz?

- To mnie nie znasz. Gips mnie obchodzi twoja zakichana kurtka. Tylko, proszę cię, nie mieszaj mnie w te sprawy.

- To po coś od razu mnie sypnął?

- A co, myślisz, że oni wszyscy ślepi. Słyszałeś przecie, jak twoja mama rano mówiła, żebym na ciebie uważał.

- Dobra, dobra. - Pokiwał z politowaniem głową. - Już się na tobie poznałem. A jak powiem Szajbie...

Chwyciłem go mocno za koszulę, przyciągnąłem do siebie.

- Ty, Krzysiek, ty mnie nie strasz Szajbą. – I wtedy przypomniałem sobie cenne rady mego stryjaszka. Postanowiłem dać mu porządny wycisk. Niech szczeniak za dużo sobie nie pozwala i nie wyobraża sobie, że można mnie lekceważyć. Pociągnąłem go za sobą: - Chodź do pokoju, to się przekonamy, kogo straszysz.

Krzysiek zbladł, a jego oczy stały się przejrzyste i okrągłe. Zaczął się szarpać, głośno krzyczeć:

- Czego chcesz? Puść mnie! To granda!

Byłbym mu porządnie dosunął, gdyby nagle w hallu nie zjawiła się babcia.

- Co się tu dzieje? - zapytała. - Co wy tu, chłopcy, robicie?

Puściłem nieszczęsnego, otarłem ze wstrętem ręce o spodnie.

- Nie będę się tobą babrał.

Fuksiński odskoczył ode mnie, poprawił wyłażącą ze spodni koszulę i posłał mi najzjadliwsze, na jakie było go stać, spojrzenie.

- Ty mnie jeszcze popamiętasz! - Wtem zwrócił się do babci, jakby nic się nie stało: - Babciu, kiedy będzie obiad, bo jestem strasznie głodny.

Cwany! Jednym wybiegiem chciał zapewne zatuszować całą sprawę. Myślałem, że babcia ujmie się za wnukiem, tymczasem skinęła na mnie głową, dając mi znak, bym szedł za nią do kuchni.

Babcia była postacią zupełnie nie pasującą do tego domu. Sucha, kanciasta, drobna, ciągle w ruchu, a przy tym dziwnie łagodna i życzliwa. Gdybym wierzył w wędrówkę dusz, mógłbym przypuszczać, że w poprzednim wcieleniu była mrówką. W istocie mrówcze prowadziła życie, pracując i krzątając się od świtu do nocy, a czyniła to cicho, niewidocznie, jakby była cieniem.

Poszedłem więc za nią do kuchni. Babcia zamknęła za nami drzwi i ruchem rozpaczy załamała ręce.

- Maciek, co my z tym zrobimy?

- Z czym, babciu?

- No, nie udawaj, nie udawaj. Wszystko słyszałam. Temu Krzysiowi zupełnie przewróciło się w głowie. Ale trzeba go ratować, bo matka za tę kurtkę kości mu połamie.

- Niech się babcia nie boi, nic mu nie będzie.

- Jezus, Maria! - Babcia utkwiła swe łagodne oczy w suficie. - Święci Pańscy, co ten chłopiec narobił! - Wtem ujęła mnie za ramię. - Maciek, ty musisz coś wymyślić.

- Na Krzyśka, babciu, nie ma sposobu.

- Wymyśl coś, chłopcze, bo będzie straszna awantura. Ty nie masz pojęcia, co się dzieje, jak moja Fela traci panowanie nad sobą. Ratuj, Maciek, bo ja nie wiem, co począć.

- Babciu, daję słowo, nie ma na niego lekarstwa. Co ja mogę zrobić?

Babcia z obawą zerknęła w stronę drzwi i powiedziała szeptem.

- Znasz tego Ryśka Boczulskiego?

- Na Boga, nie.

- To wszystko przez niego. On go wciągnął w to towarzystwo. On go psuje i demoralizuje. Może byś poszedł do niego i odebrał tę kurtkę?

- Ja? Niech ktoś starszy idzie.

- Nie rozumiesz mnie, Maciek. Chodzi o to, żeby to załatwić między wami, bo jak się Fela dowie... - W tym miejscu znowu spojrzała w górę, jakby szukała ratunku w niebiosach.

- Ale co ja, babciu, mogę pomóc?

- No, wiesz, jak to między chłopcami. Pójdziesz, pogadasz, może zrozumie, że to... - Urwała, westchnąwszy głęboko i żałośnie. - Za moich czasów było zupełnie inaczej. Za moich czasów, toby taki Krzyś dostał takie lanie, że... Ech, po co ja to mówię. Teraz to zupełnie inne wychowanie. Nie wiadomo właściwie, czego się trzymać.

Żal mi się jej zrobiło, więc powiedziałem łagodnie:

- Niech się babcia nie martwi, ja już to postaram się załatwić. - Nie wiedziałem, że w ten sposób sam na siebie kręcę solidny bat i sprowadzam ciężkie doświadczenia.

6

Po obiedzie - a obiad był pierwszorzędny, daję słowo, bo babcia znała się na gotowaniu i dom był zasobny - poszliśmy z Krzyśkiem do siebie na górę. Czuliśmy się jak dwa psy w ciasnej budzie. Krzysiek udawał obrażonego. Rzucił się na tapczan i czytał komiksy, raczej oglądał, bo to były angielskie komiksy, a on po angielsku ani słowa poza - „czejndż” i okay. Ja zabrałem się do nauki. Wiedziałem, że muszę się podciągnąć, żeby nadrobić i dorównać do poziomu ogólniaka. Ledwo się do tej nauki zabrałem, zauważyłem, że Krzysiek kręci się nerwowo, zerka w moją stronę, jak gdyby chciał nawiązać rozmowę. Udawałem, że nic nie widzę, że jest dla mnie powietrzem, próżnią, ale trudno długo tak udawać, zwłaszcza że ten muminek podszedł nagłe do szafki, spod bielizny wyciągnął paczkę carmenów i, jak gdyby nigdy nic, zapalił.

Tego jeszcze brakowało. Okropnie nie lubiłem dymu, więc powiedziałem:

- Jeśli chcesz żarzyć, to wyjdź na korytarz.

Skrzywił się drwiąco.

- A ty nie palisz?
- Wyobraź sobie, że nie.
- Myślałem, że zapalimy fajkę pokoju.
- Nie widzisz, że się uczę?
- Wielka rzecz. Myślałem, że zblatujemy.

Czułem, że chłopak zmiękł, spokorniał i szuka porozumienia. Nie byłem zawzięty, więc rzuciłem po chwili:

- O co ci właściwie chodzi?

Nigdy, a zwłaszcza wtedy, nie dowiedziałem się, o co mu chodziło, bo w tej chwili ktoś zagwizdał pod domem. Krzysiek rzucił się do okna, lecz wnet cofnął się gwałtownie. Na dole zobaczyłem chłopca przemierzającego drobnymi krokami chodnik i wpatrującego się badawczo w nasze okno. Krzysiek odciągnął mnie.

- Nie pokazuj się. To Szpagat.

- Jaki szpagat?

- No, tak go nazywają. Nie chciałbym, żeby mnie zobaczył.

- On przyszedł do ciebie?

- Prawdopodobnie, tylko nie wiem po co.

- To dlaczego do niego nie zejdziesz?

- Chciałbyś, żeby mnie babka z nim zobaczyła? Ładnie bym wyglądaj. Oni mi zabronili kolegowania z nim i z Ryśkiem. Gdyby się mama dowiedziała, to szkoda gadać.

- No to nie schodź.

- Ale to pewno coś ważnego.

- To czego chcesz?

Krzysiek spojrzał na mnie błagalnie.

- Zrób coś dla mnie. Wyjdź na ulicę i powiedz mu, żeby się ulotnił i żeby tu nie przychodził. A ja jutro z nim się spiknę.

Nietrudno było się domyślić, że to chłopak z tej samej paczki co Szajba. W lot zrozumiałem, że nadarza się wyjątkowa okazja nawiązania, pożal się Boże, stosunków dyplomatycznych i wywąchania, co w trawie piszczy. Zobaczę go i może znajdę przysłowiową nitkę, po której dotrę do kłębka... oczywiście do kłębka sprawy kurtki w stylu „Belmondo”.

- On od Szajby? - zapytałem.

- To nieważne. Niech się ulotni, bo nie chcę mieć komplikacji.

Wspaniały muminek, szkoda gadać. Nie chce mieć komplikacji. Narozrabiał jak mysz w galarecie, a teraz myśli, że mu tak gładko przejdzie. Jeszcze chwilę się ociągałem, ale wnet łaskawie zgodziłem się spełnić tę dyplomatyczną misję. Wyszedłem na dwór. Przed domem zobaczyłem Szpagata. Tkwił jeszcze w tym samym miejscu i od czasu do czasu pogwizdywał. Ruszyłem w jego stronę. Na mój widok obrócił się na pięcie i udając, że mnie nie widzi, przeszedł na drugą stronę ulicy.

- Hej, kolego! - zawołałem za nim.

Przystanął zdziwiony. Był to chłopiec chudy, kościsty i lekko przygarbiony. Ubrany nędznie i niedbale, miał na sobie podarte dżinsy, tenisówki i wyblakłą trykotową koszulkę z nadrukowanym napisem angielskim Califomia Un czy coś w tym rodzaju. Gęba mu się łuszczyła od niedawnej opalenizny, a oczy mrużył dziwnie, jakby był krótkowidzem. W ogóle nie bardzo ciekawa figura. Zatrzymał się na środku jezdni, czekał, aż się do niego zbliżę.

- Cześć - zagaiłem, siląc się na swobodę. - Krzysiek powiedział, że nie może przyjść.

Przyjrzał mi się chłodno i uważnie.

- A co się stało?

Wtedy dopiero wpadłem na kapitalny pomysł. Poczekaj, bratku, ja cię tu zażyję z mańki. Sam mi wszystko wyśpiewasz.

Skinąłem głową, żeby się zbliżył, zrobiłem tajemniczą gębę i powiedziałem szeptem:

- Ty, w domu straszliwa draka. Starzy dowiedzieli się, co się stało z tą irchową kurtką.

Zagryzł lekko wargę i jeszcze bardziej zmrużył kocie, lekko ukośne oczy.

- Z jaką kurtką i o co ci chodzi?

- Nie zgrywaj się, stary - rzuciłem polubownie. - Nie znacie jeszcze Krzyśka. To mięczak. Jak go przycisnęli, to wszystko wypaplał jak na spowiedzi.

Wzruszył tylko chudymi ramionami.

- Ty mnie nie podpuszczaj.

- Ja?... To się mylisz. Chciałem was tylko ostrzec, bo to się może źle dla was skończyć.

Uśmiechnął się chytrze.

- Niby dla kogo?

- Dla was, a zwłaszcza dla Szajby.

Przez jego ciemną twarz przesunął się cień.

- Znasz Szajbę?

- Nie, ale chętnie go poznam.

- Nie bądź taki chętny, bo możesz porządnie oberwać.

- To się jeszcze okaże.

- No, no - potraktował mnie pobłażliwie - nie bądź taki mocny, a Krzyśkowi powiedz, żeby przyszedł w wiadome miejsce. - Najoczywiściej chciał mnie spławić, ale pomylił się, bo zastopowałem go z miejsca.

- Kurtkę i tak w zębach odniesiecie.

Zamurowało go. Zamrugał bezrzęsnymi powiekami, wbił we mnie gniewne spojrzenie.

- Nie tak ostro, koleś! I zastanów się, co mówisz.

- A ty się zastanów, co robisz.

- My z tym nie mamy nic wspólnego.

- Dobra, dobra. Takie bajeczki to możesz opowiadać w przedszkolu. Ja was tylko ostrzegam. Matka Krzyśka już zaczęła działać.

Zawrócił.

- Co powiedziała?

- Powiedziała, że tym razem Szajbie nie przepuści, żeby miała... - urwałem w odpowiednim momencie. Czekałem, co tamten na to powie.

Chwycił mnie gwałtownie za ramię.

- Mów, bo nie mam czasu. Żeby miała co?

- Domyślasz się chyba. Pójdzie na milicję, bo ta kurtka kosztowała ją kupę forsy.

- Na milicję, mówisz?

- No jasne, że nie do Czerwonego Krzyża. Wy jej nie znacie. Ona potrafi poruszyć niebo i ziemię, żeby tę kurtkę dla swego synalka odzyskać.

- A Krzysiek nam mówił, że w domu nawet nie zauważą.

Miałem go już na haczyku. Teraz mi się już nie wywinie. Przycisnąłem go jeszcze bardziej.

- I powiedziała, że musi z Szajbą zrobić porządek, bo on deprawuje jej synalka. - Święty Asparagusie! Skąd mi to przyszło do głowy? Wiedziałem jednak, że mówię z przekonaniem i w dobrej sprawie.

Szpagat stał, jakby mu odjęto możliwość myślenia. Gębę miał zatroskaną.

- Kto by się tego po Krzyśku spodziewał? - wymamrotał.

- Krzysiek puścił farbę - podjąłem z zapałem. - Nie powinniście mu ufać. To szczeniak.

- Szczeniak - powtórzył Szpagat niemal melancholijnie - ale ładowany. Zawsze przynosił dobre fanty.

- Ale to już się skończyło. Musisz odnieść tę kurtkę.

- Ja?

- A kto?

- To ode mnie nie zależy.

- Tylko od Szajby?

- Zgadłeś.

- Więc nad czym się zastanawiasz? Zreferuj Szajbie całą sprawę i przynieść kurtkę. Poczekam na ciebie, gdzie będziesz chciał, żebyś się, bracie, nie narażał.

Wprawiłem go w zakłopotanie. Dreptał w miejscu, jakby stał na rozpalonej blasze i tarł nerwowo dłońmi o portki.

- Myślisz, że Szajba od razu uwierzy w twoją bajeczkę?

- Mnie to obojętne. Jeśli nie chce uwierzyć, to cześć. Jutro będziecie mieli na karku władzę.

To trafiło mu do przekonania.

- Ty - trącił mnie - wołałbym, żebyś ty Szajbie zreferował.

- Może być - powiedziałem, nie wiedząc, co mówię. Zapędziłem się i wnet tego żałowałem, ale było już za późno.

Szpagat skinął na mnie głową.

- To idziemy.

Ładne słowo, szkoda gadać. Ja sam, a ich pewno cała paka. Trudno było się wycofać, więc poszedłem. Szliśmy w milczeniu. Cały czas zastanawiałem się, co powiem Szajbie i jak on mnie przywita. Im dłużej się zastanawiałem, tym większą kotłowaninę miałem w głowie.

Na szczęście nie było daleko i nie miałem zbyt dużo czasu do medytowania. Minęliśmy Słonecznikową. Tu kończyły się zabudowania i zaczynały pola. Zeszliśmy ze skarpy. Znaleźliśmy się nad rzeką. Krajobraz podkarpacki. Na drugim brzegu strome zbocza porośnięte rdzewiejącą już we wrześniowym słońcu gęstą buczyną. Z tej strony rzeki szerokie łęgi z pasącymi się krowami i suchy, biały kamieniec, a dalej błękitniejące w łagodnym świetle jesiennego dnia wzgórza. A pod skarpą stary, opuszczony barak. Szpagat prowadził mnie do tego baraku.

- On tutaj mieszka? - zagadnąłem siląc się na spokój.

- Coś ty?! To nasza letnia baza.

Wystarczyło mi to krótkie wyjaśnienie. Poczułem, że skóra cierpnie mi na grzbiecie. Ale zanim mi zupełnie ścierpła, byliśmy już w baraku.

Barak jak barak, bez drzwi, bez ram okiennych. W długim korytarzu pełno pokruszonego tynku i śmieci. Szpagat zatrzymał się przed jedynymi tkwiącymi w zawiasach drzwiami. Z głębi dolatywała cicha muzyka, przez którą przebijały się podniesione głosy. Miałem zamiar zawrócić i uciekać w podkarpacki plener, lecz było już za późno, bo Szpagat pchnął drzwi. Zaskrzypiały przeraźliwie zardzewiałe zawiasy i nagle w ramie futryny zobaczyłem nakryty starym kocem stół, a wokół niego czterech wyrostków. Grali w karciochy.

Na mój widok wszyscy na chwilę zamilkli i było zupełnie jak w kinie, kiedy na gangsterskim filmie ktoś nieproszony wchodzi do meliny. Zerknęli najpierw na mnie, potem zamienili zdziwione spojrzenia. Czułem, że nogi mi miękną, a skóra jeszcze bardziej cierpnie na grzbiecie.

Pierwszy odezwał się Szajba. Cisnął ze złością kartami.

- Ty, Szpagat, mówiłem ci, żebyś tu nikogo nie przyprowadzał.

Tamten niepewnym ruchem wskazał na mnie.

- On od Krzyśka. Krzysiek nie może przyjść.

Szajba przyjrzał mi się baczniej.

- Ja ciebie już gdzieś widziałem.

- Dziś rano, pod starym cmentarzem - wykrztusiłem z wielkim wysiłkiem.

- No jasne. - Uśmiechnął się niemal przyjaźnie. - Co z Krzyśkiem?

- Ma pewne trudności - odparłem dyplomatycznie.

- Rodzinne?

- Coś w tym rodzaju. „Czejndż”.

- Mów po ludzku!

- Inaczej mówiąc - irchowa kurtka.

Szajba zamienił ze Szpagatem porozumiewawcze spojrzenie.

- Po coś go tu przyprowadził?

Tamten wzruszył ramionami.

- Rysiek, taki układ. Musiałem.

Szajba wstał, podszedł do mnie. Przyglądał mi się chwilę.

- O jaką kurtkę ci chodzi?

- O tę samą, co tobie.

Chciał mnie chwycić za koszulę, przyciągnąć do siebie, lecz zrobiłem błyskawiczny unik. Szajba zacisnął zęby, a w jego ładnych oczach pojawił się groźny błysk.

- Ty, mądrala, zapomnij o irchowej kurtce i zjeżdżaj, póki jeszcze masz głowę na karku.

- Ja mogę zapomnieć, ale matka Krzyśka ma dobrą pamięć - powiedziałem prawie wyzywająco i wtedy zrozumiałem, że się go nie boję. Byłem przygotowany na najgorsze, lecz pozbyłem się uczucia lęku, a głos mój brzmiał czysto i zaczepnie. Szajba znowu spojrzał na siedzących przy stole, jak gdyby szukał rady, lecz tamci milczeli.

Nagle z kąta odezwał się dziewczęcy głos:

- A mówiłam, żebyście nie wierzyli Krzyśkowi.

Pod oknem na starym bujanym fotelu siedziała dziewczyna. Na kolanach trzymała mały magnetofon, z którego płynęła cicha muzyka. Była ładna, delikatna i nie pasowała do tego grona. W głosie jej brzmiała nieuchwytna nutka kpiny. Szajba rzucił jej krótkie, ostrzegawcze spojrzenie.

- Ty, Kajtka, nie mieszaj się.

Roześmiała się głośno.

- Czuję, że będzie wsypa. Kosmiczna wsypa!

- Wsypa jak marzenie - podchwyciłem z cwaniackim uśmiechem. – I do tego heca na cztery fajerki.

Szajba kocimi ruchami zbliżył się do mnie.

- Co chciałeś przez to powiedzieć?

- Żebyś zwrócił mu kurtkę, bo możesz mieć grube nieprzyjemności.

- Krzysiek dał ją do wspólnej puli z własnej woli.

- Wierzę, ale jego matka jest innego zdania.

- A matka skąd się dowiedziała?

- Krzysiek wyśpiewał. To mięczak. Nie ma charakteru.

- To niech się teraz sam martwi.

- Martwi się o siebie i o was.

- O nas może być spokojny. Sam, z własnej woli przyniósł tę kurtkę.

Uśmiechnąłem się przekornie.

- Słuchaj, przecież mnie na tym nie zależy. Nie moja kurtka, nie mój interes. Ale Krzysiek przysłał mnie, żeby was ostrzec, bo w domu wielka awantura i matka nie ma ochoty zrezygnować z kurtki, za którą wybuliła kupę forsy.

- Stać ją na to.

- Stać ją na to - powtórzyłem z szatańskim przekąsem - żeby sypnąć się na milicję. Już o tym coś wspomniała i dlatego...

Wtedy od stołu zerwał się niski, krępy brunecik z loczkiem nad krostowatym czołem i z lekkim zezem w chytrych oczach.

- Ty, Rysiek - zawołał trochę piskliwie - nie daj się zastraszyć.

Szajba odsunął go zdecydowanym ruchem.

- Siadaj, Wicek, to moja sprawa. - Podszedł do mnie, uśmiechnął się złośliwie. - A ty chyba wiesz, z kim masz do czynienia?

- Wyobrażam sobie.

- Dobry jesteś, ale nie na nas.

Dość miałem tej całej gadaniny. Złość mnie brała, że dałem się tak podpuścić. Bo właściwie co mnie obchodzi kurtka w stylu „Belmondo”? Licho z nią! Ruszyłem do drzwi, zatrzymałem się dopiero w progu.

- Róbcie, jak uważacie - powiedziałem niemal spokojnie. - Mnie to przestało bawić.

Trafiłem w dziesiątkę. Miny im zrzedły, gęby poszarzały, a gdy chciałem odejść, Wicuś z loczkiem nad czołem zawołał za mną:

- Zaczekaj, co się tak spieszysz. Nie możesz z nami poważnie pogadać? To grubsza sprawa.

- Właśnie. I radziłbym wam zastanowić się. Mnie to ani ziębi, ani grzeje. Przekazałem tylko to, co Krzysiek powiedział.

Szajba poczuł się trochę nieswojo, jak gdyby stracił władzę nad tym pięknym kompletem typków. Rzucił więc pojednawczo:

- To niech Krzysiek przyjdzie po tę kurtkę.

- Krzysiek nie może chodzić - zakpiłem.

- A co mu się stało?

- Dostał takie baty, że ledwo się rusza.

Szajba zaśmiał się cienko.

- A mówił, że starych owinął sobie dookoła palca.

- To się tylko tak mówi. Szkoda, że go nie możecie zobaczyć. Obraz nędzy i rozpaczy.

Zrobiło się nagle wesoło. Pokładali się ze śmiechu. Pękali. Ja natomiast zachowałem należytą powagę, bo to nigdy nie wiadomo, czego po takich typach oczekiwać. Wydało mi się, że osiągnąłem podwójny cel: wystrychnąłem ich na dudków, a jednocześnie zupełnie skompromitowałem Fuksińskiego. Sądziłem, że już nigdy nie będzie mógł pokazać się w tej dziurze.

Fakt. Zabiłem Szajbie porządnego ćwieka. Już nie kozakował. Nie groził. Łamał się, walczył, wahał.

- No to co robimy, chłopaki? - zapytał niepewnie.

- Oddaj mu, niech się udławi - zawołał basem zwalisty wyrostek w dżokejce na rozczochranej głowie. - Niech nie myśli, że nam na nim zależy.

Szajba wolnym krokiem podszedł do stojącej pod oknem szafki. Otworzył ją. Wyjął zawieszoną na gwoździu kurtkę. Obejrzał ją starannie, z respektem, i nagle zdało mi się, że się rozmyślił. Widocznie nie miał ochoty pozbywać się cennej zdobyczy.

- Ech - wyszeptał ze złością - taki fant! Ile by za to było forsy!

- Nie bądź drobiazgowy - odezwał się niski konus w okularach.

- Raz się ma, raz się nie ma - dorzucił Wicek.

Szajba cisnął mi kurteczkę.

- Masz. I powiedz Krzyśkowi, że ciemna mogiła.

Nie zrozumiałem, czy to groźba, czy tylko ozdobnik słowny, mający złagodzić gorycz rozstania się z cennym fantem. Nic mnie to nie obchodziło. Złapałem w locie kurteczkę. Wyszedłem, jakby mi skrzydła raptem wyrosły i poszybowałem w radosnych podskokach. Byłbym zapewne puścił się biegiem, ale wobec powagi sytuacji nie wypadało. Szedłem więc szparko, jak człowiek, który spełnił swój obowiązek, i szedłbym tak aż do domu, gdybym za sobą nie usłyszał wołania: - Hej! Hej, ty! Zatrzymaj się.

Obejrzałem się. Za mną biegła Kajtka.

7

- Gratuluję - powiedziała dysząc ciężko. - Muszę przyznać, że tę rundę rozegrałeś na piątkę.

Dopiero teraz mogłem się jej lepiej przyjrzeć. Była nawet ładniejsza, niż mi się wydawało: drobna, szczupła, zgrabna, jednym słowem cud do którejś tam potęgi. Twarz śniada, ładnie opalona i duże, zielone oczy. I ubrana tip top, jakby się wybierała na rewię mody: jasnoniebieski komplet dżinsowy, sportowe pantofle, a na głowie kapelusik z niebieskiego płótna z podwiniętym nad czołem rondem. Zamurowało mnie, bo skąd w Błażejowie taka dziewczyna, a do tego w takim towarzystwie?

Musiałem mieć okropnie głupią minę, gdyż, Kajtka roześmiała się filuternie:

- Czego się tak wystraszyłeś?

- Ja... No wiesz - bąknąłem, szukając jakiejś wymówki. - Rozumiesz, że przeprawa z tymi tam - pokazałem ruchem głowy na barak - nie należy do rzeczy przyjemnych.

- Kto by się tym przejmował! Zdawało mi się, że górujesz nad nimi i masz ich w pięcie.

- To się myliłaś. Początkowo miałem porządnego stracha. Nie lubię takich cwaniaków i wdechowców.

- Ja też ich nie znoszę.

- To skąd się tam znalazłaś?

- Za dużo chciałbyś wiedzieć.

- Nie, tylko się dziwiłem. Nie pasujesz do nich.

- Po prostu żal mi ich.

- I z litości do nich przystałaś?

- Nie, z ciekawości. Interesują mnie takie typy.

- To gratuluję.

- Nie zrozumiałeś. To przecież biedni chłopcy.

- Trudna młodzież, co? - zapytałem z przekąsem. - Nie uznaję trudnej młodzieży. Wydaje mi się, że to zwykłe usprawiedliwienie. Ktoś zaczyna się chuliganić, to zaraz z niego robią trudną młodzież i załamują ręce, że winne społeczeństwo, otoczenie i Bóg wie kto jeszcze. A oni się wałkonią i śmieją się z tego.

- Surowy jesteś.

- Bo mnie też czasami zaliczają do trudnej młodzieży. Ale ja to po prostu ja.

Zmrużyła żartobliwie oczy.

- To ciekawe. Właściwie jaki ty jesteś?

- Ba, gdybym wiedział. Sam siebie dobrze nie znam. Po prostu nie lubię się usprawiedliwiać i zwalać wszystkiego na innych.

- Podobasz mi się.

- Phi - parsknąłem. - Jak ja się mogę podobać? Mam przecież trochę odstające uszy i w ogóle gębę do przefasonowania.

- Zabawny jesteś. Nie o to mi chodzi. Tak jakoś mądrze mówisz. Inaczej niż inni chłopcy.

- Niejedno już przeżyłem - powiedziałem z idiotyczną miną i zaraz głupio mi się zrobiło, bo i po co się chwalić, i czym tu można zaimponować takiej klasa dziewczynie?

- Jestem pewna, że piszesz wiersze - powiedziała ni stąd, ni zowąd, a może z własnego widzimisię.

- Za skarby tego świata - zaprotestowałem żywo.

- Bo ja piszę. Pokażę ci kilka najlepszych.

Znowu mnie zamurowało. Nie dość, że ładna i szykowna, jeszcze do tego poetka. Spojrzałem na nią z respektem i niedowierzaniem.

- Nie wyglądasz na taką, co pisze wiersze.

- Dlaczego?

- Bo te, co piszą i bawią się w poetki, są zwykle w okularach i pryszczate.

- Śmieszny jesteś. Poezja uszlachetnia człowieka.

Rozmowa wspięła się na wyższy poziom, chciałem się do niego dostosować, lecz jakoś mi nie wychodziło. W ręku trzymałem odzyskaną kurteczkę i to ściągnęło mnie na twardy grunt rzeczywistości. Palnąłem bez zastanowienia: - Mogę być śmieszny, ale jestem zadowolony, że udało mi się odzyskać tę kurtkę. - Wybiłem ją z górnolotnego tonu.

Szła chwilę w milczeniu. Nagle zatrzymała się. Ujęła mocno moją wolną rękę.

- Ruchaj, umiesz zachować tajemnicę?

- Chyba tak. A o co chodzi?

- Nie chciałabym, żebyś źle o mnie pomyślał... że jestem z mmi... rozumiesz, z tymi od Szajby.

- Mocno się zdziwiłem, kiedy cię tam zobaczyłem.

- Nigdy do nich nie należałam.

- To czego tam szukałaś? Chyba nie chciałaś im czytać swoich wierszy.

- A skąd wiesz? Może właśnie... - urwała i uśmiechnęła się kpiąco. - Kiedy ty i tak mnie nie zrozumiesz. Za mało masz wyobraźni.

- To, że nie piszę wierszy, nie świadczy jeszcze o braku wyobraźni. Długo byłaś w ich paczce?

- Nigdy. Zdziwisz się, ale ja... miałam specjalne zadanie. Misję.

Któż by się nie zdziwił, zwłaszcza że nie zrozumiałem, o co jej chodzi.

- Zadanie? Misja?

- Po prostu chciałam tę całą pakę rozsadzić od środka.

- Mów po ludzku, bo naprawdę nie rozumiem. Co rozsadzić?

- Ech! - zniecierpliwiła się. - Tobie to wszystko trzeba tłumaczyć. Zresztą nie był to mój pomysł. Na tę paczkę od dawna miał oko Magog.

- Kto?

- No, mówię ci, Magog.

- Jaki Magog?

- Nie znasz go? Fantastyczny chłopiec. Muszę was z sobą zapoznać. Zobaczysz, że zaraz go polubisz. A dziewczęta po prostu szaleją za nim.

- Nareszcie zrozumiałem. Magog to taki gość, za którym szaleją dziewczęta.

- Nie żartuj. On naprawdę jest świetny. Wyobraź sobie, zdobył pierwsze miejsce w skokach narciarskich na Spartakiadzie Młodzieżowej.

- No, teraz nie dziwię się, że dziewczęta za nim szaleją. Skoczek i do tego fantastyczny gość. Ale co Magog ma wspólnego z Ryśkiem-Szajbą?

- O to właśnie chodzi. Magog pomaga w Domu Kultury jednemu instruktorowi, rozumiesz?

- Tak, ale to jeszcze niczego nie wyjaśnia.

- Coś taki niecierpliwy. Zaraz ci wytłumaczę. A więc... oni razem pracują w modelami. Uczą chłopców robić modele latające. No i kiedyś przyplątał się do modelarni Szajba. Niby to chciał się zapisać na kurs, ale właściwie chodziło mu o co innego. Po prostu wynosił cenne materiały i sprzedawał.

- A Magog przyłapał go na tym?

- Zgadłeś. I wtedy zainteresował się całą paką.

- Czyli wsadził ich do paki.