Gasnące światło - Hanna Greń - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Gasnące światło ebook i audiobook

Hanna Greń

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Tego, kto przeszedł przez najgęstszy mrok, nie przerazi żadna ciemność

Była listopadowa noc, gdy dwóch mężczyzn włamało się do domu rodziny Butkiewiczów. Tej nocy rodzice Amelii zostali brutalnie zamordowani. „Ta dziewczyna nie ma prawa żyć!”, usłyszało skulone ze strachu dziecko schowane między kuchenne szafki. Mimo tej przerażającej zapowiedzi ośmiolatce udało się uniknąć śmierci. Dostała nową tożsamość i nowy dom. Jednak strach miał nigdy jej nie opuścić. Morderców rodziców nie udało się odnaleźć.

Osiemnaście lat później koszmar powraca. Już nie w postaci towarzyszących Amelii lęków, a jako rzeczywiste zagrożenie. Od teraz ani ona, ani jej bliscy nie są bezpieczni. Mordercy zamierzają zrealizować groźbę sprzed lat. Kim są i jakie zagrożenie stanowi dla nich kobieta?

Gasnące światło to opowieść o przeszłości, naznaczającej nawet tych, którzy nie są jej częścią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 42 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
4,5 (329 ocen)
216
69
33
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Straszna zbrodnia oczami świadka 8-letniej dziewczynki oraz konsekwencje po latach i wpływ zbrodni na życie dorosłej Amelii. Czyta się dobrze, jednym tchem--gorąco polecam!
30
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra pozycja. Polecam
20
emili22

Nie oderwiesz się od lektury

No , No….myślałam ze już mnie nic nie zaskoczy ale jak zwykle Pani Hania rozwaliła system…nie wiem jak ona to robi ale naprawdę pisze dobre książki wciągające ,zawiłe ,zagmatwane ,skaczące w przeszłość i w przyszłość …jest tu wszystko każda postać jest interesując nie tylko te główne … uwielbiam te wszystkie wątki kryminalne… ze nigdy nie wiesz kto ? Kiedy?I dlaczego?Szanuje tez za to że nie bawi się w pseudo Greyowskie -erotyczne i wulgarne wstawki …i co da się ? Da się !!!…napisać wartościową książkę bez tych wszystkich wulgaryzmów …a wątek gejowski… czy raczej biseksualny… szacun …Polecam!Wszystkie książki polecam nie tylko tą …Rewelacja!!!
10
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

Greń pisze rewelacyjne kryminały. Uwielbiam jej książki. Warto przeczytać. Czyta się jednym tchem. Polecam
10
gagatula

Dobrze spędzony czas

dobrze napisana historia. wciąga od pierwszych stron, szybko się czyta.
10

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Hanna Greń, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Konsultacja historyczna: Marek Daroszewski

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Szcześniak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Fotografia na okładce: © Miguel Sobreira | Trevillion Images

Fotografia autorki: Mateusz Sosna | Ogniskova.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67176-78-1

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Tacy przyjaciele

 

 

 

Rok 1945, kwiecień, okolice Cieszyna

 

Las spowijał intensywny mrok. Na zasnutym chmurami niebie nie błyszczała ani jedna gwiazda, księżyc także zniknął już dobre dwie godziny temu. Poruszający się w tej gęstej ciemności mężczyźni co rusz potykali się na nierównym terenie, wpadali do dziur i wykrotów lub schodzili z wydeptanej ścieżki prosto w kępę kłujących jałowców.

Pierwszy poddał się Uwe. Po kolejnym bolesnym spotkaniu z pniem jakiegoś drzewa po prostu osunął się na ziemię i zastygł tam, nie mając dość sił nawet na to, by wstać, a co dopiero na kontynuowanie morderczej wędrówki.

Jürgen nie od razu to odkrył. Poruszając się w kompletnych ciemnościach, już od dawna nie widział sylwetki idącego przodem towarzysza, a jego bliską obecność rejestrował nie wzrokiem, lecz innymi zmysłami. Słyszał trzask pękających pod naciskiem stóp patyków, szelest gałęzi smagających kurtkę Willmanna i mamrotane przez niego pod nosem przekleństwa, a wiejące prosto w twarz podmuchy wiatru rzucały mu w nozdrza ohydny odór dawno niemytego ciała. To Uwe tak śmierdział, brudem, starym potem i strachem.

Co gorsza, Jürgen wiedział, że sam wydziela podobny zapach. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz umył się w ciepłej wodzie, a zmiana bielizny od dawna już pozostawała w sferze niedosiężnych marzeń. Strach natomiast towarzyszył mu od tak wielu dni, a nawet miesięcy, że stał się uczuciem całkiem zwyczajnym, jak pragnienie czy głód.

Wbrew butnym przemówieniom Führera Niemcy przegrywały na wszystkich frontach i Böbeck od pewnego czasu przewidywał, że lada dzień zostanie ogłoszona kapitulacja. Starannie przygotował się do ucieczki, a trzy dni temu doszedł do wniosku, że nie może dłużej czekać. Najwyższy czas, by opuścić Protektorat Czech i Moraw.

W leżącym opodal miasta Friedberg[1] wielkim gospodarstwie, które objął w 1939 roku po wypędzonym auto­chtonie, pracowali wyłącznie robotnicy przymusowi, przywiezieni z różnych krajów. Traktował ich tak, jak na to zasłużyli. Cała ta różnojęzyczna zbieranina nie mogła liczyć na nic lepszego. Bezczelni buntownicy! Wiedział, że spiskują przeciwko niemu, dlatego co jakiś czas przy pomocy zaprzyjaźnionego obersturmführera Willmanna z gestapo robił wśród nich czystkę. Większość robotników wywożono do obozów, a w ich miejsce dostarczano nowych, niepewnych swojego losu, potulnych i przerażonych.

Jürgen zarządzał wszystkim twardą ręką, nie okazując litości nawet w przypadku najmniejszego uchybienia czy nieposłuszeństwa, dlatego teraz nie miał złudzeń. Gdyby pozostał na miejscu, jego los byłby przesądzony, ci Untermenschen z pewnością odpłaciliby mu za miesiące głodu, upokorzeń i pracy ponad siły. Nie żeby Böbeck uważał się za winnego. Co to, to nie. Ale wiedział od donosicieli, jaki los szykują dla niego ci nic niewarci niewolnicy, a gdyby nawet zdołał ujść z życiem, perspektywa wpadnięcia w ręce ruskich przerażała go nie mniej.

Wczesnym rankiem 28 kwietnia 1945 roku Jürgen Böbeck i Uwe Willmann ruszyli na wschód, w stronę Polski, licząc na to, że w chaosie panującym w świeżo wyzwolonym kraju uda im się nie zwrócić na siebie uwagi. Zamierzali osiąść w którymś z większych miast, powoli zasymilować się ze społecznością i przeczekać powojenny zamęt. Obaj znali język polski, był to więc jedyny rozsądny wybór.

Ojciec Jürgena był wszak półkrwi Polakiem, który starał się tak wychować syna, wtenczas jeszcze zwykłego Jiříego Bobka, by ten pamiętał zawsze o polskim pochodzeniu. Sprzeciwiała się temu matka Niemka, jednak zdaniem syna nie dość zdecydowanie, dlatego po aneksji Czechosłowacji czterdziestoletni wówczas Jiří bez skrupułów pozbył się rodziców, donosząc na nich do nowo ustanowionych władz.

Zaraz potem odciął się od polsko-czeskich korzeni i wystąpił o zmianę imienia i nazwiska, czego jego przyjaciel z gestapo nie musiał robić, Uwe Willmann bowiem był rodowitym Niemcem. Urodził się w śląskim miasteczku, gdzie większość mieszkańców niezależnie od narodowości posługiwała się swobodnie oboma językami. Dlatego zbiegowie nie przewidywali żadnych problemów.

Na razie ich plany dalej nie sięgały. To, czy zostaną na terenie należącym przed wojną do Polski na dłużej, uzależniali od warunków, w jakich przyjdzie im tam żyć. Ubóstwo i wiążąca się z nim wegetacja absolutnie nie wchodziły w grę. Nie po to taszczyli te piekielnie ciężkie plecaki, żeby potem żyć w biedzie, odmawiając sobie wszystkiego. Obaj byli stworzeni do życia w luksusie i nic ani nikt nie może im w tym przeszkodzić.

Naraz do rozmyślającego o przeszłości i przyszłości Jürgena dotarło, że nie słyszy sapania towarzysza. Zdezorientowany przystanął i zawołał półgłosem jego imię. Po chwili usłyszał odpowiedź Uwego. Głos dochodził z pobliża, lecz był tak słaby, że Böbeck czym prędzej zawrócił. Bał się, że zostanie sam w tym przeklętym lesie.

– Co się stało? – zapytał, gdy po przejściu koło piętnastu metrów odnalazł Willmanna siedzącego u podnóża wielkiego buka.

– Nie dam rady iść dalej – wysapał przyjaciel. – Ta cholerna przeprawa przez rzekę całkiem mnie wykończyła. Muszę odpocząć.

– Uwe, przecież wiesz… – zaczął Böbeck, lecz Willmann przerwał mu, spoglądając błagalnie:

– Nie moglibyśmy tu przenocować i wysuszyć ubrań? Jest mi tak piekielnie zimno, że aż zęby mi latają.

Jürgen zagryzł wargi, by nie zakląć, i szybko przeanalizował sytuację. Nie wyglądała najlepiej, ale tragiczna jeszcze nie była. Znajdowali się już na terenie przedwojennej Polski, najgorsze więc mieli za sobą. Właściwie nic się nie stanie, jeśli wyruszą w dalszą drogę dopiero jutro.

Wolno skinął głową i dopiero brak reakcji uprzytomnił mu, że kolega nie mógł tego dostrzec. Nie w tych ciemnościach.

– W porządku. Prześpijmy się kilka godzin. Ale nie za długo. Wiesz, że nie możemy ryzykować. Zapomniałeś o naszym planie? Koniecznie musimy się dostać do jakiegoś większego miasta, tam nie będziemy się tak rzucać w oczy. I trzymać się razem, żeby nikt nas nie napadł i nie okradł.

Dygocząc z zimna, Uwe zsunął z ramion paski plecaka i rzucił balast u podnóża grubego buka, a to spowodowało przypływ świeżych sił. Szybko pozbył się ubrania, wilgotnego od czasu przeprawy przez Olzę.

To była jedna z niedogodności, których nie przewidzieli. Przyzwyczajeni do wygodnego życia, nie pomyśleli, że w obecnej sytuacji most jest dla nich niedostępny i jedynym bezpiecznym wyjściem będzie przeprawa przez rzekę na drugi brzeg. Nie zabrali z samochodu odzieży na zmianę, nie chcąc nadmiernie się obciążać, przez co później musieli maszerować w niemal doszczętnie przemoczonych spodniach.

Od tego czasu ubrania zdążyły już wprawdzie podeschnąć, ale gestapowiec nie odczuwał właściwie żadnej różnicy. Był zbyt przemarznięty, by stopień wilgotności mógł mieć dla niego jakieś znaczenie. Szybko owinął się w suchy koc, przez co od razu zrobiło mu się cieplej, po czym ułożył się wygodnie, wspierając plecy na niekształtnym tobołku. Na słowa towarzysza skinął głową i zachichotał cicho.

– Wiem, bracie. Nie po to niosłem ten ciężar taki kawał, żeby teraz wpadł w obce ręce. A przedtem ukrywałem go tyle czasu przed tą idiotką Ilse. On jest naszym zabezpieczeniem, naszą przyszłością. Nie mam zamiaru biedować.

Böbeck odetchnął z ulgą. Ze słów Willmanna wywnioskował, że przyjaciel odzyskuje pewność siebie utraconą z chwilą, gdy niespodziewanie ich samochód odmówił dalszej jazdy i stanęli przed koniecznością pieszej wędrówki. Na wieść, że do granicy zostało ponad dziesięć kilometrów, Uwe omal się nie rozpłakał, a później wcale nie było lepiej. Na zmianę to jęczał, to pomstował, to znów przeklinał zachodnich aliantów i bolszewików.

Jürgen do tego stopnia miał dość jego ciągłego narzekania, że kilka razy omal go nie zostawił. Powstrzymał się tylko z uwagi na ciężkie plecaki, które musiałby dźwigać, i na lęk przed samotnością.

– Ja też musiałem się kryć przed moją. Niezbyt mądre żony sobie wybraliśmy, mój przyjacielu – odpowiedział cierpko. – Wyobraź sobie, że Hedwig ośmieliła się ubolewać nad losem pracujących u nas Untermenschen. Ona, rodowita Niemka, spokrewniona z żoną samego Reinharda Heydricha!

Mówiąc to, Jürgen znów zadrżał z gniewu. Nadal nie mógł się pogodzić z zachowaniem żony. Tyle razy ją prosił, by przypomniała się prominentnemu krewnemu i poprosiła o intratną posadę dla męża, a ona zawsze odmawiała, tłumacząc to niechęcią Heydricha do nepotyzmu. Dziwne tylko, że jakoś nie miała podobnych oporów, gdy chodziło o wyreklamowanie z wojska syna jej przyjaciółki. Co z tego, że szczyl miał lekkiego zeza? Nikt by mu nie kazał służyć w Luftwaffe czy jako celowniczy w brygadzie pancernej, strzelcem wyborowym też nie musiał zostać. Na wojnie przede wszystkim jest potrzebne mięso armatnie, a do tego nie trzeba mieć doskonałego wzroku.

Ależ się wtedy wściekł! Miał ochotę zbić ją do krwi, skopać do nieprzytomności, a potem wziąć to, czego od miesięcy mu odmawiała, choć jako mąż mógł żądać całkowitego posłuszeństwa. Nigdy jednak nie próbował siłą dochodzić swoich praw, z wymierzenia jej kary także zrezygnował. Wizja zemsty wszechwładnego protektora była zbyt prze­rażająca.

Od trzech lat ten straszny człowiek już nie żył, lecz Böbeck nadal nie odważył się podnieść ręki na żonę, mimo że coraz częściej dostarczała mu powodów, wstawiając się za robotnikami. Heydrich w jego mózgu urósł do rangi boga, nawet zza grobu karzącego tych, którzy wystąpili przeciwko jego zasadom, a Hedwig nieraz powtarzała, że Reinhard wysoko sobie cenił więzy rodzinne.

Trzęsąc się ze złości, Jürgen ułożył piramidkę z drobnych patyków, potem przytknął do niej płonącą zapałkę. Chrust zajął się natychmiast. Przy świetle ogniska mężczyzna rozwiesił na pobliskich krzakach wilgotną odzież, potem usiadł i owinąwszy się drugim kocem, wydobył z plecaka zawiniątko z żywnością. Zastrugał dwa patyki, nabił na nie kawałki kiełbasy i zaczął opiekać nad ogniem. Gdy nabrały brązowej barwy, zdjął je z patyków i zrobił zachęcający gest, lecz otulony kocem Uwe, znów milczący i osowiały, nie chciał jeść i tylko niemrawo sięgnął po butelkę z wodą.

Nie to nie. Nie zaszkodzi mu, jeśli trochę schudnie, pomyślał Böbeck bez cienia współczucia, spoglądając na pękatą sylwetkę gestapowca, będącego całkowitym zaprzeczeniem wizerunku prawdziwego Aryjczyka. Odgryzł wielki kawał gorącej kiełbasy i połknął łapczywie, prawie wcale nie gryząc.

– Trochę żal mi Ilse, ale trudno. Nie mogłem jej zabrać. Jest za delikatna, no i nie potrafi zamilknąć nawet na kilka minut – odezwał się naraz Willmann.

– Znajdziemy sobie inne kobiety – pocieszył go Jürgen, przełykając przeżuty kęs. – Młodsze i ładniejsze. Mężczyźni poginęli na wojnie, będzie w czym wybierać. Możemy nawet mieć po dwie, kto nam zabroni.

Na te słowa Uwe znów się ożywił. Zatarł pulchne dłonie, w oczach pojawiły się lubieżne błyski.

– Albo po trzy – wtrącił rozmarzony. – Zawsze byłem ciekawy, jak to jest, ale Ilse jest taka pruderyjna.

Machnął wymownie ręką. Böbeck rozmyślał jakiś czas nad jego słowami. Nie chciał przyznać, że na samą myśl o akcie seksualnym z trzema kobietami poczuł erekcję, toteż szybko zmienił temat.

– Hedwig i Ilse jeszcze się nam przysłużą. – Zachichotał, po czym dodał: – Będą mówić, że pojechaliśmy na szaber, więc minie kilka dni, zanim ktoś odkryje, że zniknęliśmy na dobre. A wtedy będziemy już bezpieczni.

– W dodatku nikt nas nie połączy z włamaniem do tajnej kasy gestapo – dorzucił Willmann. – Zresztą mało kto wie, że ona naprawdę istnieje. Większość myśli, że to tylko plotki.

Jürgen wstał i pomacał rozwieszone ubrania. Były prawie suche.

– Łap! – Rzucił Uwemu jego garderobę. – Lepiej się ubierz. Tu mogą być wilki czy niedźwiedzie i głupio byłoby uciekać na golasa.

Mówił ze swoją zwykłą manierą, której Willmann serdecznie nie znosił, nigdy bowiem nie wiedział, czy Jürgen z niego nie kpi. Teraz także nie miał pojęcia, ile prawdy jest w słowach przyjaciela, a ile wynika z chęci zrobienia mu kawału. Przez chwilę pożałował, że swego czasu nie załatwił Böbeckowi wyjazdu na front wschodni, lecz zaraz się zreflektował. Sam przecież nie dałby rady uciec.

– Dzięki – powiedział tylko, choć miał ochotę odciąć się ostro, wolał jednak zmilczeć, by nie doprowadzić do konfrontacji. To nie był dobry czas na kłótnie.

Szybko naciągnął rozgrzaną ciepłem ogniska odzież, ponownie zawinął się w koc i przymknął powieki. Słyszał krzątającego się Böbecka, bulgot trunku pitego wprost z manierki, lecz nie miał sił nawet na otwarcie oczu.

– Chcesz sznapsa na dobry sen? – doszło go pytanie i pomyślał, że jednak Jürgen nie jest taki zły.

– Nie mam siły na sznapsa, ale dziękuję, że o mnie pomyślałeś – powiedział sennie. – Jestem zmęczony, tak cholernie zmęczony – użalił się jękliwie. – Chyba trochę się zdrzemnę. Dobranoc, przyjacielu.

– Dobranoc.

Jürgen dołożył kilka gałęzi do ogniska, później wzorem Uwego ułożył się wygodnie, wspierając plecy i głowę na plecaku. Po kilku minutach zasnął, lecz sen nie przyniósł mu spodziewanego wypoczynku. Był zbyt niespokojny, przerywany powracającym kilka razy koszmarem, w którym mężczyzna słyszał czyjeś rozpaczliwe jęki i rzężenia, lecz nie mógł ruszyć cierpiącemu na pomoc, gdyż jego nogi pętały niewidzialne więzy.

Przebudził się o porannej szarówce, zadowolony, że wreszcie nastał koniec nocnej mordęgi. Usiadł, przeciągnął się leniwie i zawołał do towarzysza, ciągle leżącego nieruchomo pod spowijającym go kocem:

– Wstawaj, Uwe, ty śpiochu! Dość tego leżenia!

Willmann nie odpowiedział, nawet nie drgnął. Wspomniawszy jego wczorajsze wyczerpanie, Böbeck zdecydował, że pozwoli mu jeszcze na kilka minut snu. Przetarł oczy pięściami, odszedł ze trzy kroki od obozowiska i z ulgą opróżnił przepełniony pęcherz.

– Teraz już musisz wstać, bracie – oznajmił stanowczo, zapinając guziki rozporka.

Uwe znowu nie zareagował, Jürgen podszedł wiec, by nim potrząsnąć. Pochylił się nad leżącym i dopiero teraz dostrzegł martwe spojrzenie wytrzeszczonych oczu, w których zastygł wyraz przerażenia. Zaciśnięta kurczowo na gardle dłoń świadczyła, że Willmann umarł, walcząc rozpaczliwie o oddech.

Böbeck wspomniał jego apatię, poszarzałą twarz oraz brak apetytu i pokiwał głową.

– Pewnie serce – mruknął dość obojętnie. – A mówiłem ci, głupcze, żebyś tyle nie jadł i więcej się ruszał. Zum Teufel mit dir!

Wysyłanie zmarłego gestapowca do diabła nie miało większego sensu, i bez tego życzenia powinien tam trafić. Pomogło jednak chociaż trochę wyładować złość, która pojawiła się na myśl o konieczności dźwigania dwóch potwornie ciężkich plecaków. Nie było jednak innego wyjścia, toteż Jürgen, chcąc nie chcąc, odepchnął ciało Uwego na bok i ujął w dłoń parciany pasek. Wkrótce potem maszerował na wschód, uginając się pod podwójnym brzemieniem. Ani razu nie obejrzał się w stronę spoczywających nieruchomo zwłok, nie poświęcił też Willmannowi już żadnej myśli. Tacy to byli przyjaciele.

 

 

 

[1] Nazwa miasta Mistek obowiązująca w czasach Protektoratu. Obecnie część miasta Frydek-Mistek.

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

Nocni mordercy

 

 

 

Rok 2002, listopad, Szczyrk

 

Obudziła ją konieczność natychmiastowego skorzystania z toalety, jednak Amelia nie miała ochoty wygrzebywać się z ciepłej pościeli. Usiłowała ponownie zasnąć, lecz potrzeba okazała się zbyt dojmująca, by mogła ją zlekceważyć. Mogłoby dojść do kompromitującego wypadku, a takie ośmioletnim dziewczynkom absolutnie nie powinny się przydarzać.

Wstała i bezszelestnie niczym duch przemknęła przez wyłożony miękkim dywanem przedpokój, jak zawsze oświetlony małą lampką. Amelia często miewała nocne koszmary i biegła wówczas w panice do sypialni rodziców. Kiedyś w ciemnościach pomyliła kierunki i spadła ze schodów, toteż od tamtej pory w przedpokoju zawsze paliło się delikatne światło, stłumione abażurem, tak by nie przenikało przez matowe szyby w drzwiach.

Dziewczynka zostawiła uchylone drzwi i nie zapalając lampy, z uczuciem nieopisanej ulgi usiadła na sedesie. Po pewnym czasie wstała i już wyciągnęła rękę w stronę przycisku spłuczki, ale nagle usłyszała ciche kroki na schodach, a chwilę później doszedł ją szept:

– Rozdzielamy się?

Odpowiedział mu mocniejszy, ostry, jakby poirytowany głos.

– Żadnego rozdzielania. Najpierw rodzice, potem mała. Robimy wszystko zgodnie z planem.

Wiedziona nagłym impulsem Amelia przylgnęła płasko do ściany obok drzwi, by nadchodzący nie mogli jej zobaczyć. Przeraziły ją obce głosy i zbliżające się kroki, choć nieraz się zdarzało, że znajomi rodziców pozostawali na noc. Tym razem jednak wyczuwała w tych głosach coś złowieszczego i była przekonana, że zwiastują nieszczęście.

Kroki minęły łazienkę. Dziewczynka przemogła obawę i wysunęła głowę, chcąc się przekonać, że niepotrzebnie panikuje. To na pewno koledzy taty chcą zrobić mu kawał!

Spóźniła się jednak i zdążyła dostrzec tylko ciemną sylwetkę znikającą w sypialni rodziców. Wyłącznie jedną, co oznaczało, że właściciel drugiego głosu jako pierwszy wszedł do środka. Bez zastanowienia przebiegła na palcach przez przedpokój i zajrzała ostrożnie przez szeroko uchylone drzwi.

W bladej poświacie przedpokojowej lampki krew wydała jej się całkiem czarna. Tryskała równomiernie z gardła matki i skapywała z lśniącego ostrza wielkiego noża. Nocny przybysz stał z pochyloną głową i przyglądał mu się uważnie. Nagle drgnął. Wolno, starannie wytarł ostrze w róg kołdry i odwrócił się w stronę ukrytej w mroku drugiej połowy wielkiego małżeńskiego łóżka, skąd dobiegał gulgoczący charkot.

– Pospiesz się – syknął drugi z napastników swym dziwnym, ostrym głosem. – Trzeba poszukać tej gówniary.

Amelia wcisnęła pięść w usta, by stłumić krzyk, oderwała się od framugi i bezszelestnie przemknęła w stronę schodów. Blada jak jej plącząca się wokół nóg nocna koszulka, z rozwianymi włosami i przerażeniem w oczach, wyglądała jak mały duszek ścigany przez niewidzialnego wroga. Na parterze skierowała się w stronę drzwi wejściowych, lecz nagle usłyszała gniewny okrzyk:

– Tu nikogo nie ma! Uciekła!

Zastygła w pół kroku, sparaliżowana strachem.

– Może nie nocowała w domu? – spytał drugi, ten bardziej ostry głos. – Cholera jasna, miałeś to sprawdzić!

Obcy na piętrze nie starali się już zachować ciszy. Głośno trzasnęły pchnięte z nadmierną energią drzwi, potem drugie. Teraz szukają mnie w łazience, pomyślała, lecz nie zrobiła najmniejszego ruchu, nadal tkwiąc w dziwacznym wykroku, z tłumiącą szloch dłonią na ustach.

– I sprawdziłem. Na pewno nocowała. Może coś dosłyszała i wybiegła na ulicę?

Kroki w przedpokoju także przestały być ciche. A może tylko w uszach przerażonego dziecka wzmogły się do niemal grzmotu? Zbliżały się w stronę schodów i nagle Amelia odzyskała zdolność poruszania się. Nie spróbowała jednak wydostać się na zewnątrz; wiedziała, że okazja na udaną ucieczkę minęła, zaprzepaszczona bezpowrotnie przez atak paniki. Teraz jedynym ratunkiem była kuchnia.

Cztery lata temu rodzice kupili nowe meble. Dziewczynka nie rozumiała radości matki, gładzącej lśniące blaty i przeglądającej się w błyszczących szybkach. Była na to zbyt mała. Ją zachwyciło coś zupełnie innego. Odkryła w jednym miejscu świetną kryjówkę i później kilka razy ją wykorzystała, obserwując przez szparę między szafkami miotających się w popłochu rodziców. Potem schowanko przestało być atrakcyjne, bo nie dość, że stało się przewidywalne, to jeszcze Amelia czuła wyrzuty sumienia, że z jej powodu mama płakała.

Teraz dziewczynka przebiegła po lśniących płytkach, pod wpływem emanującego z nich chłodu podkurczając palce u stóp, i przesunęła czajnik, by dostać się do kryjówki.

Szafki zostały ustawione przy dwóch ścianach, a w rogu, w miejscu zetknięcia się, położono blat, by zakrywał powstałą lukę. Matka zażyczyła sobie, żeby umocowano go na zawiasach, gdyż uznała, że można by wykorzystać to miejsce do przechowywania rzadko używanych przedmiotów. Plan nie wypalił, schowek bowiem okazał się niewygodny. Gdy raz wrzuciła tam kilka zapasowych rolek ręczników, musiała później położyć się na blacie i wsunąć do dziury prawie cały tułów, by wydobyć leżące na podłodze rolki.

Amelia wspięła się na szafkę, uniosła narożny blat i wskoczyła do środka, po czym ostrożnie chwyciła skraj płyty i pociągnęła w dół. Zrobiła to w samą porę, gdyż kilka chwil później kuchnię rozjaśniło światło lampy. Przysunęła buzię do szpary między niedokładnie stykającymi się szafkami i zobaczyła dwie pary nóg. Potem usłyszała stukot otwieranych i zamykanych drzwiczek.

– Nie ma jej tutaj – warknął pierwszy głos. – Kurwa mać! Gdzie ta mała dziwka mogła się schować? W piwnicy?

– Tu nie ma piwnicy – odpowiedział drugi, ten ostry. – Tak wynika z moich obserwacji. A ty co myślałeś? Że sprawdzam to wszystko, bo mam takie hobby?

– Ale jest pomieszczenie gospodarcze. Zobaczę tam, a ty sprawdź tę komodę i szafę w przedpokoju.

Minęło kilka minut, podczas których Amelia bała się nawet głębiej odetchnąć. Za każdym razem, gdy nogi zbliżały się do szpary między meblami, niemal umierała z przerażenia, że zaraz zostanie odkryta. Zmieszane ze smarkami łzy spływały jej po brodzie, lecz nie odważyła się ich obetrzeć trzymanym w zaciśniętych kurczowo palcach rąbkiem koszuli. Mogłaby nieopatrznie uderzyć łokciem w bok szafki lub wywołać inny hałas, a wtedy straciłaby ostatnią szansę na ocalenie.

Ostry zamknął z hukiem drzwiczki komody.

– W kuchni jej nie ma – zawołał. – Zobaczę w przedpokoju.

Po minucie lub dwóch uszu dziewczynki dobiegła odpowiedź:

– W pomieszczeniu gospodarczym nie ma miejsca, żeby się schować, ale tam jest otwarte okno.

– No i…?

– Jest środek listopada – tłumaczył cierpliwie łagodniejszy z głosów. – Nikt normalny nie otwiera na noc okna, zwłaszcza kiedy zostawia włączone ogrzewanie. Musiała tamtędy uciec. Do ziemi jest z okna jakieś dwa metry, ale stoi tam jakaś skrzynia. Może schowała się w ogrodzie?

Właściciel ostrego głosu nie odpowiedział. Dziewczynka usłyszała kroki oddalające się w kierunku salonu i domyśliła się, że intruzi zamierzają wyjść do ogrodu przez taras. Odczekała jakiś czas, nim odważyła się obetrzeć zasmarkaną buzię i zmienić pozycję z kucek w przyklęk. Omal nie krzyknęła przy tym z bólu, gdy przykurczone mięśnie zaprotestowały z całą mocą. Ale fizyczny ból był niczym w porównaniu z tym odczuwanym w sercu.

– Nie ma ich – szepnęła bezgłośnie. – Nie ma i już nie będzie.

Przymknęła powieki, żeby nie widzieć światła lampy sączącego się przez szparę. Uświadomiła sobie z nagłą pewnością, że jeśli przeżyje, nie będzie się bać ciemności. Dla niej światło już zgasło i nigdy ponownie się nie rozjarzy.

Intruzi powrócili. Słusznie zatem się domyślała, że nie zdąży opuścić kryjówki i uciec na tyle daleko, by jej nie dogonili. Pokręcili się jeszcze jakiś czas po domu, rzucając w przelocie jakieś uwagi. Właściciel łagodnego głosu głównie klął, a ten drugi zwracał mu uwagę na niestosowność używania tak okropnych wyrazów. Naraz zarządził:

– Musimy już iść, bo za chwilę zrobi się widno.

– A ona?

– Trudno. Tym razem jej się udało. Ale nie bój się, dostaniemy ją prędzej czy później. Ta dziewczyna nie ma prawa żyć!

Po kilku minutach trzasnęły drzwi wejściowe i nastała cisza. Amelia spróbowała się podnieść, lecz opadła z powrotem na kolana, całkowicie wyzuta z sił. Teraz, gdy zagrożenie minęło, nie miała dość energii nawet na to, by zmienić niewygodną pozycję. Przymknęła powieki i pochyliła się do przodu, dotykając rozpalonym czołem chłodnego boku szafki.

 

 

Marek Gibas wjechał prawymi kołami na chodnik przed domem Anny i Pawła Butkiewiczów i zatrąbił. W oczekiwaniu na przyjście kolegi wyjął ze schowka batonik, chwilę walczył ze stawiającym opór opakowaniem, wreszcie wgryzł się z lubością w czekoladową słodycz. Gdy ostatni kawałek rozpłynął się w ustach, Gibas zerknął w stronę furtki, lecz Paweł jeszcze się nie pojawił. Wydało mu się to co najmniej dziwne, gdyż z nich dwóch właśnie Butkiewicz zawsze był bardziej obowiązkowy i patologicznie wręcz nienawidził się spóźniać.

Marek zatrąbił ponownie, a kiedy po kolejnych minutach czekania kolega nadal nie wyszedł z domu, poirytowany mężczyzna wysiadł z samochodu. Już po kilku krokach zorientował się, że furtka jest tylko przymknięta, i poczuł ukłucie niepokoju. Butkiewicz niemal obsesyjnie dbał o bezpieczeństwo i zawsze pamiętał o zamknięciu wszystkich zamków.

Nie dalej jak dwa dni temu przyznał, iż wbrew zdaniu żony umówił się z firmą ochroniarską na zainstalowanie systemu alarmowego. Ania uważała, że naklejka oznajmiająca o monitorowaniu obiektu tylko przyciągnie potencjalnych włamywaczy, informując, że w domu jest coś, co warto chronić, ale Paweł chciał zrobić po swojemu. Dlaczego więc pozwolił, by furtka została otwarta? Przyczyny mogły być różne. Na przykład wyskoczył na moment do pobliskiego sklepu albo ktoś do nich wpadł na chwilę…

Gibas wzruszył ramionami i wszedł na posesję. Zauważył światło w oknie i pomyślał, że pewnie Paweł stracił poczucie czasu i popija jeszcze kawę. Zadzwonił i jednocześnie machinalnie nacisnął klamkę, a drzwi otworzyły się z cichym szmerem.

– Paweł, pospiesz się! – zawołał, idąc w głąb domu. – Ruchy, chłopie, już za dwadzieścia siódma.

Odpowiedziała mu niczym niezmącona cisza. Zajrzał do kuchni nienoszącej śladów czyjejś obecności i niezdecydowany przystanął w progu. Jeszcze raz omiótł wzrokiem pomieszczenie wyglądające, jakby nikt go nigdy nie używał, i aż się wzdrygnął na myśl, że miałby mieszkać w tym sterylnym domu. Lubił żonę kolegi, ale pedanteria Ani doprowadzała go do szału. Z jej powodu nigdy nie czuł się u Butkiewiczów swobodnie; bał się, że nakruszy lub coś rozleje, a wówczas Anna natychmiast przybiegnie ze ścierką.

Wrócił do przedpokoju, mimochodem spojrzał w górę schodów i spostrzegł, że przedpokój jest jasno oświetlony. To zaniepokoiło go jeszcze bardziej, ponieważ kolega niejednokrotnie narzekał, że z powodu idiotycznych szybek w drzwiach nie może rano zapalać górnego światła, żeby nie obudzić swoich dziewczyn.

– To nie jest normalne – mruknął. – Coś musiało się stać. Może dziecko się rozchorowało albo sami są chorzy?

Nie wahając się dłużej, wbiegł na piętro i na wprost, do sypialni Butkiewiczów. Gdy mijał pokój dziecka, zauważył rozgrzebaną pościel na pustym łóżku i to utwierdziło go w przekonaniu, że nietypowemu zachowaniu gospodarzy winna jest choroba. Zapewne dziewczynka śpi razem z rodzicami. Zapukał energicznie w drzwi ich sypialni, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi, toteż z krótkim „wchodzę” otworzył je na całą szerokość. Zrobił krok do przodu i zamarł.

Jako pierwszy ze zmysłów zareagował węch. Skrzydełka nosa zadrżały pod wpływem odrażającego odoru, będącego mieszaniną metalicznego zapachu krwi i smrodu ekskrementów. Dopiero potem do węchu dołączył wzrok i Marek zobaczył leżące na łóżku dwa ciała. Zamrugał i szybko zamknął oczy, lecz gdy znów je otworzył, przerażający obraz nie tylko nie zniknął, lecz dodatkowo powiększył się o jeszcze jeden, nie mniej przerażający element.

Gibas wstrząsnął się ze zgrozy, wypadł z pokoju, w dzikim pędzie zbiegł po schodach i wypadł na ulicę.

– Kurwa! Kurwa!

Powtarzał to słowo niczym mantrę. Gdyby ktoś go obserwował, na widok biegającego tam i z powrotem od drzwi do furtki mężczyzny z rozwianymi połami płaszcza i szaleństwem w oczach musiałby dojść do wniosku, że ma przed sobą niebezpiecznego furiata. Na szczęście ulica była całkiem pusta.

Zdolność logicznego myślenia wróciła Gibasowi dopiero w samochodzie. Czym prędzej wydobył z kieszeni komórkę i zadzwonił pod numer alarmowy.

 

 

Amelię obudziły czyjeś głosy. W pierwszej chwili nie pamiętała, gdzie się znajduje, i usiłowała wstać; dopiero gdy uderzyła głową w blat, przypomniała sobie o nocnej tragedii. Czym prędzej zasłoniła usta dłonią, tłumiąc jęk, ale było już za późno.

– Słyszałeś? – dobiegł ją czyjś głos. Był nowy, z całą pewnością nie należał do żadnego z nocnych intruzów. – W kuchni chyba ktoś jest.

Odpowiedź brzmiała zbyt niewyraźnie, by mogła ją zrozumieć, pojęła jednak, że tym razem w domu jest znacznie więcej ludzi niż przedtem. Wzięli sobie kogoś do pomocy, przemknęło jej przez myśl i ogarnęło ją takie przerażenie, że nawet nie poczuła ciepłego strumienia moczu spływającego na uda. Usłyszała rytmiczny, twardy stukot kroków i przytknęła buzię do szpary.

Ciężkie, sznurowane buty miały ten sam odcień intensywnej czerni, co wpuszczone w nie spodnie. Wydały jej się inne niż te widziane w nocy, ale ani odrobinę mniej groźne. Zbliżały się coraz bardziej, aż przystanęły jakiś metr przed jej kryjówką. Amelka wstrzymała oddech, łudząc się, że intruz postoi chwilę i odejdzie, lecz w głębi serca zdawała sobie sprawę, że to już koniec. Wiedziała dlaczego, czuła wszak zapach moczu, domyśliła się też, że cuchnąca ciecz wypłynęła spod szafki i że to właśnie ona ją zdradziła.

Niespodziewanie obcy kucnął i dziewczynka zobaczyła tuż przed sobą surową męską twarz. Intensywnie niebieskie oczy spoglądały wprost na nią. Przez kilka chwil intruz trwał w niewygodnej pozycji, potem wyprostował się i zawołał:

– Dziecko jest tutaj!

Przez jakiś czas mocował się z blatem i Amelia poczuła bezrozumną nadzieję, że zniechęci się i odejdzie, gdy nagle wnętrze schowanka zalało światło.

– Nic ci nie jest, mała? Możesz wstać? Spróbuję cię stamtąd wydostać. Poczekaj chwilę, dobrze?

Wyciągnął ręce. Dziewczynka chciała się odsunąć, a ten ruch sprawił, że zdrętwiałe od trwania w przyklęku ciało przeszył ostry ból. Krzyknęła i straciła przytomność.

 

 

Aspirant Mariusz Olbrycht z coraz większym zniecierpliwieniem obserwował krzątających się techników. Potem przeniósł wzrok na łóżko i na widok krwawych plam na ogołoconych z pościeli materacach poczuł dławienie w gardle. Biedna mała, pomyślał. Miał nadzieję, że dziewczynka nie widziała tego, co on nadal miał pod powiekami.

– Kurwa mać – szepnął bezradnie.

Miał czterdzieści lat i blisko dwadzieścia służby, a jednak nigdy dotąd nie spotkał się z czymś podobnym. Nie ulegało wątpliwości, że Annie i Pawłowi Butkiewiczom poderżnięto gardła. O ile jednak kobietę pozbawiono życia jednym zdecydowanym cięciem, w przypadku mężczyzny zrobiono to na raty. Ponieważ nic nie wskazywało na brak wprawy, można było śmiało założyć, że zabójca bawił się swoją ofiarą i napawał się jej cierpieniem.

Śmierć Butkiewiczów najwyraźniej nie zaspokoiła jego pragnienia zemsty, dominacji lub chęci upokorzenia. Na tym etapie śledztwa Olbrycht nie miał pojęcia, które z tych uczuć powodowało sprawcą, lecz nie zmieniało to faktu, że pozbawienie życia dwojga ludzi nie usatysfakcjonowało mordercy. Pragnął czegoś bardziej spektakularnego i zrobił to. Wszystkie dostępne fragmenty ścian krzyczały brązowawą czerwienią zabarwiającą je od podłogi do niemal sufitu.

– Ale jatka – skomentował prokurator Andrzej Jóźka. – Co trzeba mieć w głowie, żeby zrobić coś takiego?

Pytanie było z gatunku retorycznych, więc policjant nie odpowiedział. Nadal wpatrywał się w pomalowaną krwią ścianę, gdzie na gładkiej płaszczyźnie dostrzegł kilka grubych włosów.

– Zaplanował to – stwierdził krótko.

Zdjął pęsetą trzy najbliższe włosy i poprosił jednego z techników o torebkę na wilgotne dowody rzeczowe, lecz ten tylko pokręcił głową i wskazał inną torebkę, z przyczepioną już metryczką. Aspirant podziękował mu wzrokiem i zrobił przepraszający gest. Powinien był się domyślić, że Wojtek Skuza nie przegapi żadnych śladów. Jego dokładność była wręcz legendarna.

– Co zaplanował i dlaczego pan tak uważa? – spytał Jóźka, a w jego głosie zabrzmiała źle skrywana nuta irytacji.

Podkomisarz Skuza wydał z siebie dźwięk do złudzenia przypominający prychnięcie i czym prędzej wrócił do swoich zajęć. Olbrycht stłumił rozbawienie, wywołane przewidywalnością zachowań prokuratora. Jóźka bardzo nie lubił nie wiedzieć. Wpadał wtedy w zły humor, zwłaszcza gdy przekonywał się, że jest w tej niewiedzy osamotniony.

– Jedyne, co udało nam się w tej pieprzonej sprawie na razie ustalić, to fakt, że zabójstw nie dokonano w celach rabunkowych. Biżuteria pani domu znajduje się nadal w kasetce, a są to całkiem ładne i zapewne wartościowe przedmioty. Sprawca nie tknął też pieniędzy ani kart płatniczych, a szafki i szuflady nie noszą śladów przeszukania.

– Co to ma wspólnego z przylepionymi do krwi włosami? – zirytował się Jóźka.

Westchnienie było ciche, na granicy słyszalności, a jednak go zaalarmowało. Popatrzył podejrzliwie na aspiranta, lecz ten odpowiedział niewinnym spojrzeniem.

– To są włosy z pędzla. Ławkowca, wnioskując z grubości i długości. W całym domu jest tylko jedno miejsce, gdzie gospodarze przechowywali podobne przedmioty. W pomieszczeniu gospodarczym znaleźliśmy narzędzia ogrodnicze, ręczną piłkę do drewna, lekką siekierkę, dwa młotki i śrubokręty. W szafce stoi wysoki pojemnik z szufladkami do przechowywania różnych dinksów, a za nią leży kuweta malarska, wałek i kilka pędzli.

Irytacja prokuratora sięgnęła zenitu. Widać było, że nadal nic nie rozumie i że doprowadza go to do furii.

– Co to są dinksy? – warknął. – Mów pan po ludzku.

Mariusz uniósł ręce w odwiecznym geście oznaczającym kapitulację.

– Okej, już mówię. – Zmrużył oczy, by ukryć kpiący błysk, i zaczął wymieniać: – Gwoździe różnej wielkości. Śruby i wkręty. Klucze imbusowe. Wiertła widiowe i zwykłe. Podkładki i nakrętki… Podać rozmiary?

– Kurwa, jaja pan sobie robi? Co mi pan tu pier… – wybuchnął Jóźka i nagle urwał w pół słowa. Widocznie przypomniał sobie, że przed chwilą zażądał opisu zawartości pojemnika. – Skąd wniosek, że zabójca przyniósł własny pędzel? – spytał już spokojnie. – Sam pan mówił, że znaleźliście tam artykuły malarskie.

– Znaleźliśmy – przyznał pogodnie Olbrycht. – Ale on nie znalazł.

– Skąd pan może…?

– Stąd, że nie można dostać się do nich bez wyjęcia najpierw pojemnika z dinksami, a tego od dawna nie ruszano.

– Skąd pan może to wiedzieć? – powtórzył pytanie prokurator.

Tym razem policjant mu nie przerwał, uśmiechnął się tylko leciutko i zaczął tłumaczyć cierpliwie jak dziecku:

– Pojemnik mieści się w szafce na styk. Nie da się go unieść ani przesunąć w bok. Jedyny sposób to wyjąć dwie szufladki, włożyć ręce w otwory i wysunąć skrzynkę do przodu. Zrobiliśmy to, zgarniając przy okazji grubą warstwę kurzu zalegającą na półce. Stąd wniosek, że pojemnika od dawna nikt nie ruszał, co potwierdza dodatkowo nasze ustalenia, że zabójca nie przeszukiwał mebli. I drugi wniosek: skoro użył ławkowca, musiał go tutaj przynieść. Świadczy o tym zresztą fakt, że zabrał go z powrotem, bo po kiego grzyba miałby zabierać cudzy pędzel, a zostawiać szmal? To wszystko prowadzi z kolei do wniosku trzeciego: sprawca to zaplanował.

W miarę jak Olbrycht mówił, mina Jóźki rzedła coraz bardziej. Po wysłuchaniu wniosków prokurator uśmiechnął się kwaśno do aspiranta.

– Widzę, że nic tu po mnie, skoro na miejscu są takie asy. – Podniósł klips przytrzymujący dokumenty na sztywnej podkładce i wyciągnął kilka kartek. – Tu ma pan potrzebne kwity. Jakby co, to proszę dzwonić. A jutro o jedenastej chcę pana widzieć u siebie z planem śledztwa i pierwszymi wnioskami.

Odwrócił się i nie czekając na odpowiedź, zniknął za drzwiami.

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

Milczący świadek

 

 

 

Rok 2002, maj; rok 2003, listopad;

Bielsko-Biała

 

Olbrycht z niechęcią wstąpił w progi budynku prokuratury. Nie wątpił, że Jóźka nie poskąpi mu krytycznych uwag, chcąc się dowartościować po wczorajszej przegranej. Bo aspirant był całkowicie pewien, że prokurator właśnie tak ocenił ich rozmowę. Rozpatrywał każdą dyskusję w kategoriach zwycięstwa lub klęski, co zresztą policjantom mającym wątpliwe szczęście z nim współpracować nie robiło żadnej różnicy. W zależności od wyniku musieli wysłuchiwać niekończących się przechwałek lub połajanek.

– No co tam? – powitał Olbrychta Jóźka. – Jakie są pierwsze ustalenia?

Mariusz wzruszył ramionami.

– Nijakie – mruknął tylko, lecz pod wpływem gniewnego wzroku prokuratora rozwinął wypowiedź: – Wiemy, że zbrodnia została zaplanowana, o czym świadczą następujące fakty: Po pierwsze, drzwi otworzono oryginalnym lub doskonale podrobionym kluczem. Potwierdza to brak rys czy zadrapań na mechanizmie zamka. Po drugie, sprawca wszedł do domu uzbrojony w nóż, a po trzecie, przyniósł ze sobą ławkowiec. – Wziął głęboki wdech i dokończył: – I to jest w zasadzie wszystko, co można uznać za pewnik. Reszta to tylko spekulacje.

– No to specjalnie się pan nie wysilił.

Przygana w głosie prokuratora rozwścieczyła Olbrychta. Ciekawe, czym ty byś się wykazał na moim miejscu, wyrzucał Jóźce w myślach. Zabójca nie dał policji żadnych szans. Na miejscu zbrodni nie znaleziono nic mogącego wskazać bodaj kierunek poszukiwań. Nie ujawniono na zwłokach żadnych obcych włosów ani tkanek, na pomazanych krwią ścianach nie znalazł się ani jeden odcisk palca. Jedyne, co mieli, to kilka włosów z pędzla, lecz policjant dobrze wiedział, że to żaden trop, i ten fakt jeszcze wzmagał jego złość.

– Gra się tak, jak przeciwnik pozwala – powiedział w końcu, choć sam nie znosił, gdy ktoś odpowiadał mu frazesami. – Nie urodzę panu śladów.

– Dobrze pan wie, że najważniejsze są pierwsze dni śledztwa – odparował prokurator. – Przycisnął pan tego świadka? Tego, który zgłosił zabójstwo. – Olbrycht pokręcił głową, a wówczas oczy Jóźki rozbłysły. – Panie aspirancie! To ja mam pana uczyć zawodu? Powinien pan sam wpaść na to, że ten Gibas sam może być sprawcą. Przyjechał tam, zabił ich, a potem was wezwał, bo lubi pogrywać z policją.

– Ma pan rację, panie prokuratorze. – W oczach policjanta pojawił się mroczny cień zwiastujący nieuchronny wybuch. – Mogło być tak, jak pan powiedział. Marek Gibas, dotychczas spokojny człowiek, żonaty ojciec dzieciom, niekarany i lubiany przez kolegów z pracy, nagle postanowił zabić swojego najlepszego przyjaciela i zarazem pracodawcę. Dlaczego nie? To się przecież zdarza na co dzień.

Jóźka nadal nie pojął, do czego aspirant zmierza, i ponaglił go z gniewnym zniecierpliwieniem.

– Do rzeczy proszę.

– Właśnie podążam – sucho oznajmił Olbrycht. – Na czym skończyłem? Aha, już wiem. No więc zabił kumpla i jego żonę, pomazał ściany ich krwią, po czym wziął prysznic i się przebrał. – Usłyszał okrzyk zdumienia i wyjaśnił: – Podrzynanie gardła to brudna robota, nie da się tego zrobić tak, żeby się nie uświnić. A Gibas miał na sobie jasnoniebieski sweter, jasnoniebieskie dżinsy i beżowe buty. Gdyby trysnęła na niego chociaż jedna kropla krwi, byłaby widoczna z daleka.

– Ale… ale on miał suche włosy – wyjąkał Jóźka. – I nie znaleźliśmy zakrwawionych ubrań. Gdzie mógł je ukryć?

– To pan niech mi powie – odparował policjant. – Przecież to jest pana hipoteza. Ja jestem tylko głupi gliniarz, co się nie zna nawet na swojej robocie. Ale podpowiem. Sprawdziliśmy jego samochód, też był czysty. Zatem jedyne rozwiązanie jest takie, że Gibas te ubrania i buty zeżarł. Razem z ławkowcem i narzędziem zbrodni.

Prokurator dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo się wygłupił, i humor zwarzył mu się do reszty, nie zamierzał jednak przyznać się do błędu.

– Pana mowa obrończa byłaby całkiem niezła, gdyby nie fakt, że według ustaleń patologa Butkiewiczowie zginęli między drugą a czwartą. Zatem Gibas mógł spokojnie pożyczyć od kogoś auto, żeby tu przyjechać i wyprawić ich na tamten świat. Miał dość czasu, by wrócić do domu, wykąpać się, zniszczyć zakrwawioną odzież, a potem wrócić i udawać zaszokowanego odkryciem, że są martwi.

Zerknął spod oka na Olbrychta, ciekaw jego reakcji, lecz ten tylko skinął głową i odparł z powagą w głosie:

– Ma pan całkowitą rację, panie prokuratorze. Mogło tak być. Tylko że przeczą temu zeznania sąsiadów, a zwłaszcza jednego z nich. W dniu poprzedzającym zabójstwo Butkiewiczów Czesław Macura wraz z małżonką wracał z wycieczki do Rzymu. Samolot wylądował na Okęciu o dwudziestej trzeciej, a zgodnie z daną wcześniej obietnicą pół godziny później Gibas odebrał Macurów z lotniska i wyruszył w stronę domu. Na miejsce dotarli kilka minut po czwartej, co zauważył inny sąsiad. Ten sam mężczyzna potwierdził, że zanim Gibas odjechał, pomógł Macurom wnieść bagaże i chyba został u nich na kawie, bo wyszedł dopiero dwadzieścia minut później.

Jóźka poruszał ustami, jakby usiłował wyliczyć, czy wytypowany przez niego na sprawcę mężczyzna nie miał mimo wszystko dość czasu na dokonanie zbrodniczego czynu.

– Równie dobrze sąsiedzi mogli skłamać – mruknął pod nosem, lecz Olbrycht usłyszał i skontrował, wyraźnie rozweselony:

– Czemu mieliby to zrobić? Gibas to nie żaden mafioso, żeby się go bali. Ani bogacz, żeby mógł ich przekupić. A motyw? – Udał, że się zastanawia. – Już wiem, Butkiewicz nie postawił wódki, choć wypadała jego kolej.

Prokurator powściągnął złość i odpowiedział spokojnie, lecz z nutą potępienia w głosie:

– Stroi pan sobie żarty w obliczu tragedii, a to nie wystawia panu najlepszego świadectwa. Postępów w śledztwie też nie widać. Chyba będę musiał wystąpić o zmianę prowadzącego.

Olbrycht pozostał niewzruszony. Skłonił lekko głowę i stwierdził lakonicznie:

– Pana prawo.

 

 

Prokurator Jóźka nie wystąpił jednak o zmianę prowadzącego śledztwo z ramienia policji. Zdawał sobie sprawę, że aspirant Olbrycht jest doskonałym policjantem z bardzo wysokim wskaźnikiem wykrywalności. Mówiono o nim, że „czuje” przestępcę, i coś w tym chyba było, ponieważ umiał przewidzieć ruchy przeciwnika, jakby rzeczywiście siedział mu w głowie.

Nie bez znaczenia był również strach przed blamażem. Gdyby Olbrycht ujawnił treść ich rozmowy, a zwłaszcza opowiedział o roboczej hipotezie Jóźki, śmiechom i kpinom nie byłoby końca. Trzecim zaś powodem było to, że mimo dołożenia wszelkich starań sprawa zabójstwa Butkiewiczów zmierzała prostą drogą w kierunku umorzenia. Dlatego zmiana śledczego nie miała w tym przypadku najmniejszego znaczenia.

W tym czasie Olbrycht analizował zebrane dane. Było ich żałośnie mało. Opinia sądowo-medyczna, protokół z oględzin miejsca zbrodni, protokoły przesłuchania nielicznych świadków. Z tych ostatnich wyłaniał się obraz spokojnej, kochającej się rodziny niemającej większych problemów, czy to osobistych, czy finansowych.

Anna Butkiewicz w chwili śmierci miała trzydzieści trzy lata. Pochodziła z Pszczyny, a jej najbliżsi w połowie lat dziewięćdziesiątych wyjechali na stałe do Austrii. Anna wyjechać nie chciała i podobno na tym tle doszło między nimi do konfliktu trwającego do dziś. Z tego powodu nie utrzymywała z krewnymi żadnego kontaktu. Wyjątkiem była starsza siostra, z którą kilka razy w roku rozmawiała przez telefon, ograniczała się jednak do zdawkowych pytań typu „co słychać” i nie dążyła do zacieśnienia więzów.

– Tę część rodziny mogę sobie darować – mruknął i zajął się drugą ofiarą zabójcy.

Z kolei trzydziestopięcioletni Paweł Butkiewicz miał rodzinę składającą się z dwóch osób – ojca i przyrodniego brata. Rok po śmierci matki Pawła ojciec ożenił się ponownie i wkrótce potem na świat przyszedł Łukasz, młodszy od brata o czternaście lat. Trzy lata temu druga żona starego Butkiewicza także zmarła i od tamtej pory mężczyzna mieszkał tylko z młodszym synem.

Olbrycht miał nadzieję, że Eugeniusz Butkiewicz naprowadzi go na jakiś trop, stało się jednak inaczej. Na wieść o śmierci syna i synowej schorowany mężczyzna doznał ciężkiego udaru i zmarł po trzech dniach, nie odzyskawszy przytomności. Jedyną nadzieją pozostał więc młodszy brat Pawła.

Niestety i ten trop trzeba było uznać za stracony. Pogrążony w narkotyczno-pijackich wizjach Łukasz Butkiewicz nie utrzymywał kontaktów z rodziną od chwili, gdy po śmierci drugiej żony doprowadzony do ostateczności ojciec kazał mu opuścić dom. Wyniszczony, sprawiający wrażenie o dobre piętnaście lat starszego dwudziestojednolatek na dobre utracił kontakt z rzeczywistością i nie bardzo pamiętał, że w ogóle ma brata. Z jego bełkotliwych wypowiedzi policjant wywnioskował, że poza sposobem na zdobycie działki nic nie jest w stanie go zainteresować.

Nieliczni znajomi kategorycznie zaprzeczyli, jakoby Butkiewicze mieli wrogów. A już na pewno nie takich, którzy byliby zdolni posunąć się do morderstwa.

– Zresztą, jacy tam z nich wrogowie?! – mówił Gibas ponownie wezwany na przesłuchanie. – To, że się kogoś z jakichś względów nie lubi, nie znaczy, że jest się wrogiem, a już tym bardziej że działa się na jego szkodę.

Olbrycht musiał przyznać mu rację. Sam znał kilka osób, których serdecznie nie znosił, ale daleki był od manifestowania niechęci. Po prostu ich unikał lub je ignorował, jeżeli przebywanie w towarzystwie tych ludzi było nieuniknione.

W tym czasie prokurator snuł teorie spiskowe. Marzyła mu się sława pogromcy agentów obcego wywiadu i usiłował zwrócić policjanta w tamtym kierunku. Aspirant miał co prawda ochotę popukać się palcem w czoło, ale nie byłby sobą, gdyby nie sprawdził tej hipotezy, nawet jeśli wydawała mu się absurdalna. Stracił na to wiele cennych godzin, toteż gdy ponownie zameldował się u Jóźki, nie mógł powstrzymać się od sarkazmu.

– Jeżeli Butkiewicz był szpiegiem, to musiał działać na zlecenie muzeum, które zapragnęło mieć wśród swoich zbiorów przedpotopową technologię.

Jóźka jak zwykle nie pojął sensu wypowiedzi i uczepił się jej fragmentu.

– Nie wiedziałem, że to możliwe, wystawiać takie eksponaty jak technologia. Pan w ogóle ma jakieś wykształcenie? – odpowiedział z miażdżącą pogardą.

– Jakieś mam – odparł pogodnie Olbrycht. – Stąd wiem, że podejrzenie o szpiegostwo jest jak trafienie kulą w płot. Butkiewicz był właścicielem prywatnej firmy produkującej betonowe prefabrykaty. Co według pana mogło w niej interesować obce mocarstwa?

– Miałem na myśli wywiad gospodarczy, zainicjowany przez konkurencję.

Prokurator oświadczył to z całą mocą, choć w rozmowie sprzed kilku dni wyraźnie podkreślał, że węszy tu działalność antypaństwową. W odpowiedzi policjant zarzucił go danymi technicznymi świadczącymi niezbicie, iż przedsiębiorstwo zatrudniające jedenaście osób, włączając w to właściciela, i dysponujące dwudziestoletnimi maszynami mogłoby być atrakcyjne jedynie dla szpiega-szaleńca.

Jóźka z niechęcią uznał swój błąd, lecz jeszcze całkowicie ze swojej hipotezy nie zrezygnował. Zmienił jedynie głównego bohatera.

– A Butkiewiczowa? Może to ją chciano za coś ukarać?

– Nie sądzę. – Aspirant pokręcił głową z powątpiewaniem. – Zabito ją od razu, jednym szybkim cięciem, podczas gdy mężowi pozwolono wykrwawiać się powoli. Mnie to kojarzy się z działaniem sadysty, który chce, by ofiara czuła, że umiera.

– Równie dobrze zabójca mógł chcieć, żeby żona patrzyła na powolne konanie męża – skontrował prokurator. – Z protokołu wynika, że patolog nie był w stanie ustalić, czyj zgon nastąpił jako pierwszy.

Tu miał rację i Mariusz Olbrycht poczuł się niezbyt komfortowo. Powinien był sam na to wpaść, zamiast zakładać a priori, że głównym celem zabójców był Paweł Butkiewicz. Mimo to spokojnie przedstawił swoje argumenty, nie zdradzając nagłych wątpliwości nawet minimalnym grymasem. Nie zamierzał dobrowolnie podkładać się Jóźce.

– Nie widzę Butkiewiczowej ani jako szpiega, ani jako celu. Pracowała w przedszkolu, a tam raczej nie ma nic do szpiegowania. Nie była z nikim skonfliktowana, miała opinię kompetentnej nauczycielki, w dodatku uwielbianej przez dzieci.

Prokurator dość długo przetrawiał ostateczne pożegnanie się ze swoją koncepcją, nim zapytał, tym razem bez pogardy czy agresji w głosie:

– Co z dziewczynką? Udało się panu wreszcie ją przesłuchać?

Aspirant pokręcił głową, zaraz jednak wyjaśnił:

– Psycholog zdecydowanie odradziła mi dalsze próby, zresztą sam też doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu. Wróblewska stwierdziła również, że to mogłoby wpłynąć na pogorszenie się kondycji psychicznej małej, więc musi zdecydowanie się temu sprzeciwić. Dlatego wysłałem tam Linderta.

– Nie lepiej było zlecić to kobiecie? – zastanawiał się Jóźka. – Dziewczynka pewnie ma uraz do mężczyzn…

– To dziwne, ale nie – przerwał mu Olbrycht. – Tak przynajmniej zapewniała mnie Wróblewska i okazało się, że miała rację. Kuba Lindert jest młody, umie gadać z dziećmi, więc zaryzykowałem.

– I co? Porażka czy sukces?

Mariusz skrzywił się i zrobił nieokreślony gest, a ponaglony przez prokuratora odparł z wyraźną niechęcią:

– Jedno i drugie. Sukces, bo faktycznie wzbudził zaufanie dziewczynki i zgodziła się z nim porozmawiać, ale też porażka, bo niewiele z tego wynikło.

– To znaczy? Niechże pan to wreszcie z siebie wydusi! – zniecierpliwił się Jóźka.

– Jedyna ważna informacja to liczba napastników – odparł policjant z niezmąconym spokojem. – Było ich dwóch. Powtórzyła to kilka razy, opisała też dokładnie ich głosy, stąd wiemy, że jednym z nich mogła być kobieta.

– Kobieta! – powtórzył prokurator z pogardą. – Też pan wymyślił! Już widzę babę, która podrzyna komuś gardło, a potem używa krwi zamiast farby.

W przeciwieństwie do niego aspirant mógł bez większego wysiłku wyobrazić sobie kobietę dokonującą zabójstwa tym określonym sposobem, lecz z drugą częścią wypowiedzi raczej się zgadzał. Dlatego podkreślił:

– Nie ja to wymyśliłem, powtarzam tylko słowa tej małej. Zresztą specjaliści nie wykluczyli takiej możliwości. A dziewczynka zapamiętała nawet ich słowa, więc na pewno nie konfabulowała. Niestety widziała tylko jednego napastnika i nawet dość dokładnie opisała jego sylwetkę, ale na twarz patrzyła jedynie przez moment, bo zaraz potem rzuciła się do ucieczki i nie pamięta jej rysów.

– Czyli nadal nie mamy żadnego rysopisu – stwierdził oczywistość prokurator. – Co mówili?

Olbrycht bez słowa podał mu protokół. Jóźka przebiegł oczami stosowny fragment i zaklął, co dotąd mu się nie zdarzyło.

– Więc jednak to jakieś porachunki, skoro celem była cała rodzina. Biedne dziecko – westchnął i to był pierwszy ludzki odruch, jaki Mariusz u niego zauważył. – Musiała być przerażona, gdy usłyszała, że ją także chcą zabić. Nie dziwię się teraz, że jest w takim stanie. Wątpię, czy zdoła się z tego otrząsnąć.

Aspirant był innego zdania.

– Da sobie radę – stwierdził z przekonaniem. – Jest niesamowicie odporna psychicznie, dlatego uważam, że przy odpowiedniej terapii wyjdzie z traumy. – Zauważył niedowierzanie prokuratora i wyjaśnił: – Rzadko kto w takiej sytuacji potrafiłby zachować zimną krew. Jestem pewien, że nawet dorosły mężczyzna spanikowałby na jej miejscu i rzuciłby się na oślep do ucieczki. A to ośmioletnie dziecko mimo strachu i rozpaczy skalkulowało, że uciekając, wyda na siebie wyrok śmierci, i poszukało innego rozwiązania. Potem siedziało w swojej kryjówce cicho jak myszka i niczym się nie zdradziło, choć musiało być przerażone, gdy jeden z zabójców zaczął przeszukiwać szafki.

– Niby racja – przyznał Jóźka. – Ale w końcu dziewczynka i tak się ujawniła, a w zasadzie pan ją znalazł.

– To prawda, ale niech pan weźmie pod uwagę, że spędziła w tej ciasnocie całą noc. Zwyczajnie zabrakło jej sił, a gdy doda się do tego strach i rozpacz… Powiedziała Lindertowi, że gdy schyliłem się, żeby zajrzeć do szafki, była pewna, że odnalazłem jej kryjówkę. Tymczasem ja zorientowałem się w sytuacji dopiero wtedy, gdy nie zdołała zapanować nad pęcherzem i się posikała.

– To dlatego nie chciała z panem rozmawiać – stwierdził domyślnie prokurator. – Wstydziła się…

Niespodziewanie Mariusz uśmiechnął się prawdziwie szczerze, przez co jego ostre rysy twarzy wygładziły się i złagodniały.

– Wcale nie dlatego – zaprzeczył, wyraźnie rozbawiony. Wyglądał teraz jak zwyczajny, całkiem przystojny mężczyzna po czterdziestce. – Lindert nie ujął tego w protokole, ale Amelia Butkiewicz podała dokładny rysopis jednego z napastników. – Zrobił pauzę dla lepszego efektu, nim rzucił bombę. – Mój.

Jóźkę zamurowało. Przez kilkanaście sekund otwierał i zamykał usta niczym ryba wyrzucona na brzeg, nim wreszcie wyjąkał:

– Ale jak to? Dlaczego?

– Trauma – ocenił zwięźle Olbrycht, a zauważywszy, że tamten nie zrozumiał, rozwinął wypowiedź: – Nie mogła zobaczyć, że jestem w towarzystwie mundurowych, bo ze swojej pozycji widziała tylko moje nogi i nic więcej. Zorientowała się po głosie, że nie jestem jednym z tamtych, wobec czego uznała, że wezwali mnie, żebym ją odnalazł. Zafiksowała się na tym pomyśle i teraz żadna siła nie jest w stanie jej od niego odwieść. To dlatego reaguje histerycznie na mój widok.

– Jasne – mruknął prokurator i wziął do ręki akta, dając do zrozumienia, że czas pogaduszek minął. – Co dalej, aspirancie? Jakie kroki zamierza pan teraz podjąć?

Mariusz odpowiedział z lekkim uśmiechem:

– Standardowe, panie prokuratorze. Pójdę śladem pieniędzy.

Obrócił się na pięcie i wyszedł, nim Jóźka zdążył się zainteresować, jakie pieniądze miał na myśli. To go ucieszyło, gdyż w zasadzie nie miał żadnych powodów do przypuszczeń, że przedsiębiorstwo Butkiewicza powstało na bazie kapitału zdobytego nieczystymi sposobami. Był jak ten tonący od brzytwy i obawiał się, że prokurator zakwestionuje jego plan, zrywając tym samym wątłą nić porozumienia. Zdobyte uczciwie czy nie, i tak zamierzał sprawdzić pochodzenie pieniędzy, choćby po to, by móc odfajkować ten wątek.

 

 

Minęło kilka miesięcy, podczas których Olbrycht sprawdzał prawdopodobieństwo najdziwniejszych nawet hipotez. W tym czasie Lindert jeszcze kilkakrotnie odwiedzał Amelię, lecz dziewczynka nie miała do dodania nic ponad to, co opowiedziała podczas pierwszej rozmowy. Jóźka się wściekał i to groził odsunięciem od śledztwa, to znów niemal błagał, by aspirant znalazł jakiś trop. Wszystko na próżno. Mordercy Anny i Pawła Butkiewiczów pozostali niezidentyfikowani i nic nie wskazywało, by ten stan mógł kiedykolwiek ulec zmianie. Chyba że zdarzyłby się cud, a na to trudno było liczyć.

– Trzeba będzie to zamorzyć – oznajmił w końcu policjant.

Zauważył minę prokuratora, lecz tylko wzruszył ramionami. On również uznawał to za porażkę, ale musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Dobił do muru i nie widział sposobu, by go rozwalić, a sprawa zabójstwa Butkiewiczów nie była jedyną, którą musiał rozwiązać. Naczelnik już kilkakrotnie mu o tym przypominał i było jasne, że niedługo straci cierpliwość.

Jóźka długo milczał, wreszcie niechętnie skinął głową.

 

 

 

 

 

Rozdział 4

 

Ucieczka

 

 

 

Rok 1945, kwiecień, teren Protektoratu Czech i Moraw

 

W przeciwieństwie do Böbecka i Willmanna Franciszek Butkiewicz i Kazimierz Widlarz wędrowali już od wielu dni. Stracili rachubę, gdyby więc ktoś ich zapytał, nie byliby w stanie odpowiedzieć, ile czasu upłynęło od chwili ich ucieczki ze środkowych Niemiec, gdzie byli niewolnikami bogatego bauera. Szli głównie lasami, okrążając miasta i miasteczka, a do wsi zbliżali się tylko wtedy, gdy musieli uzupełnić zapasy żywności. Zakradali się tam nocami i bez skrupułów zabierali to, co tylko wpadło im w ręce.

Zdarzyło się kilka razy, że któryś z domowników się przebudził. Wtedy uciszali go uderzeniem w głowę i nie obchodziło ich, czy nie było to przypadkiem uciszenie na wieki. Wszelkich skrupułów pozbyli się już dawno. Jeśli chciałeś przeżyć, musiałeś być bezwzględny. Takie były prawa wojny.

Pozostawili za sobą jakieś miasto i szli teraz brzegiem lasu, wypatrując wsi czy samotnego gospodarstwa. Musieli koniecznie zdobyć żywność oraz zasięgnąć języka, by się dowiedzieć, czy zmierzają we właściwym kierunku. Po pewnym czasie zobaczyli wielką połać pola uprawnego, a na nim krzątających się ludzi. Przystanęli i dość długo obserwowali rozgrywające się w pewnym oddaleniu sceny.

Widzieli pochylonych mężczyzn zaprzęgniętych do pługów niczym konie i kobiety rozsypujące szerokimi wyrzutami ramion siewne ziarno. Słyszeli też świst bata nadzorcy, a gniewne okrzyki Schneller, schneller,wzmocnione obraźliwymi verfluchte Schweine czy faule Leute pozwoliły im się domyślić, że mają przed sobą takie samo miejsce wyzysku jak to, z którego niedawno uciekli.

– Poczekajmy do zmroku – powiedział cicho Butkiewicz. – Zakradnę się tam i spróbuję się czegoś dowiedzieć.

Widlarz nie protestował. W przeciwieństwie do kolegi nie miał zdolności językowych. Mimo trzech lat spędzonych na robotach rozumiał tylko podstawowe niemieckie słowa, a w innych językach umiał powiedzieć niewiele ponad merci, buongiorno i na shledanou,przy czym nie bardzo wiedział, z jakich języków pochodzą poszczególne wyrazy.

Późnym wieczorem Franciszek poczołgał się w stronę zabudowań, a ukryty w pobliskim zagajniku Kazimierz czekał niecierpliwie, dręczony niepokojem o losy kolegi. Minuty mijały, a Butkiewicz nie wracał i Widlarz skłonny byłby podejrzewać wpadkę, gdyby nie cisza i kompletny bezruch w obserwowanym gospodarstwie.

Po ponad godzinie, gdy stracił już wiarę w powodzenie misji, usłyszał nagle jakiś szelest, a potem cichy głos Franka:

– Kazik, jesteś tam? Pomóż mi.

Natychmiast zerwał się na równe nogi i nisko pochylony, pokuśtykał w tamtym kierunku, przerażony wizją, że kolega jest ranny. Niemal na niego wpadł, gdyż sądził, że Butkiewicz znajduje się znacznie dalej.

– Czemu tak długo? Jesteś cały? Udało ci się…?

– Potem ci opowiem, teraz wiejmy stąd! – syknął zniecierpliwiony Franciszek. – Pomóż mi z tymi workami.

Dopiero teraz Widlarz zauważył dwa pękate tobołki leżące u stóp kolegi. Złapał jeden i sięgał już po drugi, gdy Franek zaprotestował:

– Z tym sobie poradzę, weź tamten, jest dużo lżejszy.

Mrok zapadł już zupełny, nie musieli więc się czołgać w obawie, że ktoś ich zobaczy. Mimo to powrót do lasu zajął im niemal godzinę, gdyż teren był tu górzysty, w dodatku pokryty wysoką borowiną, podstępnie maskującą wszelkie nierówności gruntu.

Po pewnym czasie doszli do drogi przecinającej las i wówczas Butkiewicz stwierdził, że mogą nią przejść kilka kilometrów. Skąd to wiedział, pozostało dla Kazimierza tajemnicą, kolega bowiem odmówił wyjaśnień; krótko zapewnił, że opowie wszystko dopiero wtedy, gdy zatrzymają się na nocleg. Na razie jednak parł przed siebie tak zawzięcie, że Widlarz zaczął się zastanawiać, czy obiecany odpoczynek kiedykolwiek nastąpi.

Kulał coraz bardziej i raz po raz zaciskał zęby, z trudem tłumiąc jęk, mimo to nie zostawał w tyle. Ból towarzyszył mu od początku ich szaleńczej wędrówki i Kazik nieraz myślał, że jeżeli ma to być cena za wolność, on zapłaci ją bez protestu.

Po dwóch godzinach szybkiego marszu ich oddechy stały się świszczące, a nogi uginały się ze zmęczenia. Kazimierz właśnie zamierzał oznajmić, że ma dość i koniecznie musi odpocząć, gdy Franciszek przystanął raptownie, zaklął i pociągnął kolegę w pobliskie krzaki. Stamtąd bacznie obserwował drogę widoczną aż do zakrętu.

– Co się stało? – wyszeptał Widlarz.

Szedł przedtem z pochyloną głową, nie mógł więc zobaczyć stojącego na poboczu czarnego bmw 326.

– Tam jest samochód – odszepnął Butkiewicz. – Osobowy, taki sam jak ten, którym do naszego bauera przyjeżdżała ta świnia z SS, hauptsturmführer Reddige. Chyba jest pusty, ale licho nie śpi.

– Co teraz?

Głos Kazimierza drżał ze zmęczenia i ze strachu. Franciszek wcale się temu nie dziwił; na samą myśl, że mieliby dostać się w ręce wroga właśnie teraz, po tylu dniach morderczej wędrówki, gdy wolność była już tak blisko, miał ochotę rozpłakać się jak małe dziecko. Opanował się jednak i odpowiedział spokojnie:

– Powrót na drogę to zbyt wielkie ryzyko, zresztą i tak niedługo musielibyśmy skręcić w las. Zastanowimy się nad tym rano, teraz musimy odpocząć. Oddalmy się trochę od tego samochodu, bo chciałbym rozpalić ogień. Dostałem garnek zupy.

Na myśl o ciepłym posiłku w Widlarza wstąpiła nowa energia i mężczyzna wyprężył się, gotowy do drogi. Szli wolno, by nie połamać nóg, wpadając do jakiegoś wykrotu, toteż bez trudności dotrzymywał kroku wytrzymalszemu Butkiewiczowi.

W końcu jednak zmęczenie zwyciężyło i coraz trudniej było mu nadążyć za kolegą. Ból stał się nie do wytrzymania i Kazik zaczął zostawać z tyłu. Na szczęście Franek to zauważył i się zatrzymał. Zapalił zapałkę i w jej nikłym świetle szybko rozejrzał się dookoła, a gdy dostrzegł spory wykrot, natychmiast ruszył w tamtym kierunku.

– Zaczekaj tu – polecił zdyszanemu Kazimierzowi, który właśnie do niego doczłapał. – Rozejrzę się tylko i zaraz po ciebie wrócę.