Gasnące ognie - Antoni Ossendowski - ebook

Gasnące ognie ebook

Antoni Ossendowski

3,0

Opis

Ten znakomity podróżnik o wielkiej wiedzy historycznej i geograficznej oprowadza po miejscach kultu – Palestynie, Syrii i Mezopotamii – na każdym kroku dostrzegając ich niepowtarzalność. Te obszary – świadkowie narodzin trzech światowych religii monoteistycznych – stopniowo odsłaniają przed autorem swoje sekrety, przez co poznajemy lepiej mity i legendy starożytnych cywilizacji. Opis tej niezwykłej podróży wzbogacony jest kolekcją unikatowych fotografii z pierwszego wydania dzieła z 1931 roku, które ukazują wyjątkowy klimat czasów minionych.

"Jestem już w pociągu na trasie Warszawa-Konstanca. Mknie na południe z turkotem kół, ze szczękiem spięć, ze zgrzytem hamulców. Za oknami przesuwają się dobrze znane polskie krajobrazy. Łagodne, miłe, skromne. Zwykle budzą w sercu rzewne, ciche wzruszenie, a potem namiętną wdzięczność, że to nasza ziemia, nasze łany i gaje, nasza rzeka, nasze wsie i dwory... Nasze! Nie słysze obcej mowy, nie spotykam nigdzie śladów twardej ręki niedawnych zaborców..."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Antoni Ossendowski

Gasnące ognie

SAGA Egmont

Gasnące ognie

Copyright © 1931, 2018 Antoni Ossendowski i SAGA

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788711662557

1. Wydanie w formie e-booka, 2018

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.

SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont

Rozdział I

Ku słońcu!

Przechodząc ulicami Warszawy, widzę mokre, zaśmiecone jezdnie, a na chodnikach, otoczone kamiennym obramowaniem — okrągłe pagórki żółtej ziemi. Stały tu przed rokiem niewysokie, tryskające radością zielone drzewka. Tworzyły bulwar na tej zgiełkliwej ulicy, okopconej benzyną samochodów. Wybujały szybko, bo gleba wielkomiejska jest pełna soków. W pobliżu przechodzi przecinająca dzielnicę arteria kanalizacyjna. Ta niewidzialna żyła niesie fosfor, siarkę, azot i sączy pożywkę dla drzew bulwaru. Wiem, że tak jest, bo nad ranem, gdy znikną powiewy niedopalonej benzyny, asfaltowanym łożyskiem ulicy płyną różne zapachy. Oddech wielkiego miasta. Zupełnie podobne do siebie wyziewy domów bogaczy i barłogów biedoty.

Stary dozorca opowiadał mi, że przed laty stała tu trupiarnia szpitala. Tuż na dziedzińcu grzebano resztki, skrawki, strzępy i kości biedaków, pokrajanych przez lekarzy i studentów medycyny. Tyle tu się zebrało fosforu, azotu i siarki! Nieduże, wesołe drzewka miały pożywienia pod dostatkiem.

Teraz, gdy przechodzę ulicą, już ich nie widzę. Pozostały tylko okrągłe, żółte pagórki w ramach z kamienia. Mroźna zima zabiła drzewka bulwaru. Wykopano obumarłe lipy i klony, oddano na opał do baraków podmiejskich.

Na pozostałe po nich smutne golizny przechodnie rzucają niedopałki papierosów, skórki pomarańcz, brudne papierki. Niektórzy plują na żółtą, zaśmieconą ziemię.

Nie mogę odsunąć od siebie myśli o zniszczonym bulwarze. Trwa to tak długo i dręczy mnie tak nieznośnie, że wreszcie postanawiam: pragnę słońca, niezwalczonego przez zimne podmuchy północne! Słońca!

Od tego zaczęła się moja podróż.

* * *

Jestem już w pociągu na trasie Warszawa-Konstanca. Mknie na południe z turkotem kół, ze szczękiem spięć, ze zgrzytem hamulców. Za oknami przesuwają się dobrze znane polskie krajobrazy. Łagodne, miłe, skromne. Zwykle budzą w sercu rzewne, ciche wzruszenie, a potem namiętną wdzięczność, że to nasza ziemia, nasze łany i gaje, nasza rzeka, nasze wsie i dwory… Nasze! Nie słyszę już obcej mowy, nie spotykam nigdzie śladów twardej ręki niedawnych zaborców. W moim sercu długoletniego emigranta tkwi jeszcze ten sentyment, ten budzący się nagle zachwyt.

Nasz kolejarz w czerwonej czapce z orzełkiem, stojąc na peronie, odprawia mknący kurier. Przyszłe pokolenia nie będą już miały tego sentymentu i tego zachwytu. Może to lepiej, może gorzej.

Teraz krajobraz się zmienia. Pagórki, lasy, urocze, malownicze widoki, białe świtki, cerkiewki ruskie i nasze stare kościoły i kościółki — murowane i drewniane. Dostrzegam wszędzie to, co smuciło mnie i drażniło w Warszawie. W sadach i gajach wznoszą się ku niebu lub rozpaczliwie opuszczają ku ziemi martwe, czarne gałęzie drzew uśmierconych mrozem. Czereśnie, jabłonie, grusze, dęby, lipy… Przeklęta zima!

Granica blisko.

Pierwszy zgrzyt wdziera się do mego melancholijno -radosnego nastroju.

W toalecie nie ma wody. Mówię o tym konduktorowi.

— Cóż pan chce?! — odpowiada spokojnie. — To rumuński wagon! Wszystkie rury popsute albo zatkane.

Odburkuje coś i odchodzi.

Na granicy wszczynam rozmowę z konduktorem rumuńskim, znowu o wodzie. Wzrusza ramionami i mruczy:

— W Polsce nikt nie pamięta o napełnieniu rezerwuaru!

Odchodzi dumnie wyprostowany i oburzony.

Stoimy na granicznej stacji dwie godziny. Ruszamy w dalszą drogę. Umywalnia nieczynna.

„W Rumunii nikt nie pamięta o napełnieniu rezerwuaru…” — myślę i zaczynam się myć wodą sodową. Nabyłem dwie butelki od chłopca sprzedającego lemoniadę, karmelki i obwarzanki.

Od granicy polsko-rumuńskiej do Czerniowiec spostrzegam ślady surowej zimy, która zabrnęła aż tu. Sady owocowe zniszczone, zdziesiątkowane. Jadąca w moim przedziale sędziwa staruszka opowiadała mi, że mrozy dochodziły do –30 stopni.

Słońca! Słońca prawdziwego, gorącego, zawsze zwycięskiego!

Zbliżamy się do Czerniowiec. Tu i ówdzie pozostały jeszcze okopy, głębokie transzeje, ogrodzenia z drutu kolczastego — ohydne ślady potwornych stóp wojny. Krzyże samotne i po kilka, grupami stojące naraz, porzucone kopce, zaniedbane cmentarze wojskowe — kto ma o nich pamiętać? Kto ma podnosić upadające krzyże? Leżą tam obcy tej ziemi przybysze, leżą ludzie przynoszący mord i zniszczenie…

Napływają wspomnienia z czasów wielkiej wojny.

Byłem tu na Bukowinie niegdyś, widziałem czarne i brunatne dymy snujące się po zielonej równinie i przysłaniające widnokrąg. Paliły się wioski, tryskały ogniem pękające pociski, na niebieskim tle nieba niewidzialna ręka haftowała białe, puszyste kwiaty wybuchających szrapneli. Nie wiem ściśle, gdzie — czy tu, czy tam, koło zielonych pagórków — przyglądałem się szarży jeźdźców turkmeńskich. W ogromnych czapach, w czerwonych jedwabnych chałatach, z krzywymi kłyczamia w dłoniach, mknęli dzicy wojownicy spod Pamiru. Rozhukane, oszalałe argamaki, chrapiąc i kwiląc, drapieżnie przesadzały okopy i pędziły przez transzeje.

W popłochu wypadały tłumy piechurów austriackich, a kniaziowie azjatyccy szaleli w zgiełku bitwy, w oparach krwi. Turkmeni, zdobywszy transzeje austriackie, radowali się ponuro. W oczach koczowników długo nie gasła łuna bitewnego ognia. Mruczeli do siebie chrapliwie, uśmiechali się złowrogo. Wtedy po raz pierwszy zaczęła mnie trapić uporczywa myśl. Czy nie dokonano zbrodni brzemiennej w następstwa, rzucając na cywilizowane ludy powódź barwnych wojowników? Przecież miliard ich marzy od dawna o krwawym porachunku, o odwecie za wieki ucisku i pogardy? A teraz? Turkmenom, Sartom, Tatarom, Murzynom, Hindusom dano broń do ręki i posłano ich, aby mordowali białych ludzi. Puszczali krew, podcinali gardziele, wypruwali wnętrzności z ciał „białych diabłów” ochoczo, radośnie, z ponurą, obłędną ekstazą!

Rosjanie na wschodnim froncie, Anglicy i Francuzi na zachodnim dopuścili się zbrodni, której echo długo nie umilknie; grzmi ono i przewala się po całym świecie od Himalajów i Oceanu Indyjskiego aż po Jangcy i dżungle Konga.

Po nieznanych osiedlach barwnych tuziemców, po stepowych koczowiskach i górskich pastwiskach biegnie nowa legenda. „Biały człowiek zwycięża bezbronnych; uzbrojony Hindus, Kałmuk i Senegalczyk zwyciężają z łatwością białego drapieżcę… Przyjdzie czas, wybije ostatnia godzina!”

Na dworcu w Czerniowcach nasz pociąg zostaje zdobyty szturmem. Myślałem, że cała ludność tego miasta przenosi się nagle na jakieś inne miejsce. Wagony są teraz nabite publicznością tak szczelnie, że nie można wyjść z przedziału; konduktorzy nie próbują nawet sprawdzać biletów. Nikt nie zwraca uwagi na klasę wozu. Do mego przedziału wtłoczyło się pięciu wieśniaków z żonami, dziećmi i ogromnymi glinianymi garnkami; przecisnęły się tu również dwie młode Żydóweczki z dużym, do samego wierzchu wypchanym workiem płóciennym.

Czuję nieznośną duchotę. Nie tyle od słońca, chociaż ono też praży na dobre, ile od rozgrzanych, spoconych pasażerów, pachnących ziemią, źle wypranym samodziałem, cebulą i jabłkami. Rozlega się hałas, który przechodzi w kłótnię. Ktoś potrąca garnek i tłucze go na drobne kawałki. Na czerwony aksamit kanapy i na podłogę wylewa się struga… miodu. Niech będzie błogosławiony jeden z grzechów głównych, który nazywamy łakomstwem! Wieśniaczki i dzieci szybko uprzątnęły rozlany miód. Zgrzebywały go brudnymi dłońmi z obicia siedzenia, nawet z dywanu na podłodze i zjadały z apetytem; małe dziewczynki językami zlizywały przysmak.

Załatwiono się z tym bardzo prędko i sumiennie. Gdy cała gromadka zaradnych wieśniaczek rumuńskich po pewnym czasie opuściła wagon, żadnych już śladów lepkiej cieczy nie pozostało, prócz miłej woni miodu i wosku.

Żydóweczki, spoglądając na mnie spod oka, uśmiechały się dyskretnie. Zacząłem z nimi rozmowę. Mówiły trochę po angielsku i coś niecoś po francusku. Oczywiście nie pomyliłem się: Żydówki, córki rzemieślników z Bukaresztu. Dokąd jadą? Do Palestyny; mają zamiar wstąpić do szkoły gospodarstwa domowego i ogrodnictwa w Nahalal. Ucieszyły się, że znalazły towarzysza podróży aż do Palestyny.

— Ach! Jak to dobrze, że pan zwiedzi i przekona się o wszystkim, czego dokonali Żydzi w odzyskanej ojczyźnie! — wyrwało się jednej z dziewczyn.

Wyczułem taki gorący, szczery poryw, taką dumę i zachwyt, że mimo woli pomyślałem o magicznej sile słowa „ojczyzna”.

Ponieważ znajomość została zawarta, dziewczęta już spokojnie rozwiązały swój przeogromny worek i wydobyły śniadanie: chleb, jajka na twardo, sól, kilka główek czosnku i dwa jabłka. Spożywały w milczeniu, lecz wkrótce zaczęły się porozumiewać wzrokiem i spoglądać na mnie. Po chwili jedna, lepiej mówiąca po angielsku, podała mi na papierku pęczek czosnku i szczyptę soli.

— Może pan się posili? — zapytała, rumieniąc się. — Czosnek dobry jest na zdrowie, a szczególnie w upał.

Nie chciałem odmówić, a zresztą lubię czosnek i cebulę, przecież nie darmo szmat życia spędziłem w Azji. Ileż to razy tylko te poczciwe rośliny ochroniły mnie przed szkorbutem i dyzenterią?! Zjadłem więc ofiarowany mi przysmak i odwdzięczyłem się zaraz, częstując swoje sąsiadki pomarańczami.

Murzyni w najskwarniejszym okresie dla ugaszenia pragnienia używają dużo czerwonego pieprzu, Hindusi i Malajczycy — imbiru, Arabowie i Mongołowie — dzikiego czosnku lub cebuli, którą też, pod nazwą czeremszy, żywią się w lecie syberyjscy myśliwi.

Dobrze mi zrobił na pragnienie młody, świeży czosnek rumuński! W naszym przedziale wszechwładnie rozpanoszył się jego słodkawy, drażniący aromat. Godzinę później pisałem do żony list, a zakończyłem go tak: „Nie całuję ciebie, bo nie znosisz zapachu czosnku, którym jestem przesiąknięty, aż do samego dna duszy”.

Pociąg mknie dalej, lecz nagle ze zgrzytem i łoskotem staje. Po chwili sunie powoli przez drewniany, ostrzegawczo skrzypiący i wzdrygający się most. Jest to most tymczasowy. Stały żelazny, świeżo wybudowany przez inżynierów rumuńskich, na szczęście runął, zanim przeszedł pierwszy pociąg. Jakiś stojący w korytarzu pasażer z oburzeniem opowiada o łapownikach. Wszędzie na polach uwijają się wieśniacy w białych koszulach i portkach, w ogromnych kapeluszach słomkowych. Przykry kontrast stanowią czarne chmary wron — nieomylna oznaka niekulturalnego kraju. Na stacjach ciągną się długie szeregi cystern z naftą rumuńską. Nafta! Straszne słowo! Znam ośrodki nafty na Kaukazie, w Pittsburghu, Ohio… Spekulacja, podstęp, drapieżność, milionowe fortuny i niczym nieprzykryta nędza. Trudno uwierzyć, że gdzieś tu blisko, za tymi zielonymi łanami i łąkami, gdzie się pasą rogate woły, zaczaiło się zgiełkliwe laboratorium pożądań i zbrodniczych instynktów, żerujących na limfie ziemi, jaką jest nafta. Patrząc na jej bijące fontanny, zawsze miałem wrażenie, że z przeciętego wrzodu tryska cuchnąca ropa. Wiem też, jak obficie i szybko wsiąka do jej potoku inna — ta, która się sączy z ukrytych, nikomu nieznanych zakamarków ludzkiej duszy; śpią w nich do czasu złoża wszelakiej podłości, najstraszniejszej zbrodni, niebywałej wręcz nikczemności.

Wszystko to wyrywa się na zewnątrz, tryska ohydną strugą w imię złota zaczajonego w czarnych potokach cieczy, tchnącej fetorem wnętrza ziemi, jej naczyń limfatycznych, jej kanałów, w których odbywa się ostateczny proces trawienia resztek niegdyś żyjących istot — olbrzymich i drobnych, dla oka nieuchwytnych.

Jednak gdzieś blisko kolei przecinającej żyzny, beztroski kraj, wśród pól uprawnych, wiosek białych, zacisznych gajów, przyglądających się w modrym warcie rzeki, znajduje się ten ropiejący wrzód. A nad tym wszystkim — nad rosłymi wieśniakami i hożymi krasawicami o twarzach ogorzałych, o gorącym połysku czarnych oczu i białych zębów, nad polami pszenicy i kukurydzy, nad szeroko rozlaną koło stacji Czarna Woda rzeką — świeci słońce radosne i łagodne, z obojętną dobrocią rzuca snopy złotych promieni na kołyskę ukrytą w cieniu dzikiej gruszy, na źle zbudowany most, na tryskającą z szybu czarną ropę i na jeszcze czarniejsze myśli tych, którzy z trzewi ziemi wydobyli tę cuchnącą, zatrutą ciecz.

Słońce napełnia moje serce obojętną łagodnością i przebaczeniem.

Niech sobie ludziska robią, co chcą! Ścieżek życiowych jest bez liku niczym na przełęczy górskiej. Każdy dąży do swego celu! Nie mogę być guide’em dla wszystkich! Tym bardziej że po upalnym dniu, w zaduchu i kurzu wagonu, czuję się zmęczony i głodny. Na szczęście zbliżamy się do Konstancy. Pociągi rumuńskie wloką się straszliwie, ale na stacjach nie robią długich postojów. Raz jeden tylko udało mi się łyknąć filiżankę kawy tak marnej, że chyba z kukurydzy albo żołędzi upalonej. Westchnąłem do uczciwej mocnej, wonnej kawy marokańskiej i algierskiej, tak świetnie przyrządzanej w domu przez moją żonę. Odbiję sobie tę rumuńską mokkę w Jafie, Bejrucie, Bagdadzie!

Żegnam znajome Żydóweczki, które mają zamiar zaopatrzyć mnie w czosnek na cały dzień, dowiedziawszy się, że nasz statek dopiero jutro ma odpłynąć, jak głosi wywieszony na dworcu anons linii okrętowej Fabre.

Wychodzę na peron. Od razu wyczuwam bliskość morza. Znam i kocham ten oddech olbrzymiej piersi. Odwracam głowę i widzę niebieską, przetykaną złotem i srebrem taflę morza. Wznosi się ono i opada powolnie, leniwie, jak gdyby oddychało uśpione. Nie znam miasta, więc zdaję się na łaskę dorożkarza. Wiezie mnie dwie minuty zaledwie i staje przed hotelem Regal.

— Doskonały hotel! — oświadcza woźnica po rosyjsku i żąda czterdziestu lei, coś koło dwóch i pół złotego.

Płacę i wchodzę do małego holu. Skromny, lecz bardzo czysty pokój, uprzejma i życzliwa służba. Portier… Żyd lub Ormianin? Okazuje się Żydem, który zbiegł do Rumunii z wojska rosyjskiego. Dezerter z Kiszyniowa. Mówi po rosyjsku i po rumuńsku.

Przebieram się i wychodzę do miasta. Muszę dowiedzieć się o okręt i zjeść obiad. W duchu obiecuję sobie przeróżne frutti di mare.

Konstanca — miasto nieduże, lecz z trudem odnajduję biuro linii Fabre. Wszyscy urzędnicy wyszli na obiad. Dwóch Rumunów, ani słowa niemówiących w żadnym innym prócz ojczystego języku, nie mogło mi udzielić informacji. Nie dowiedziałem się więc, ani kiedy przybywa z Konstantynopola parowiec francuski „Azja”, ani też kiedy wypływa do Jafy.

Poszedłem do restauracji na obiad. Na nic marzenia o frutti di mare! Żadnej ryby i w ogóle żadnych frutti, a nawet zielonej sałaty nie dostałem. Musiałem zadowolić się jakimś kotletem baranim i filiżanką marnego bulionu z koncentratu maggi rozpuszczonego w wodzie.

Po kawie, tym razem dobrej, ruszyłem znowu do Fabre’a. Jest jakiś urzędnik, lecz nic o „Azji” nie wie, o statku może mnie poinformować dyrektor biura. Chwilowo znajduje się w porcie, ot tam, gdzie dymi ten wielki parowiec o dwóch kominach!

Biorę dorożkę i jadę do portu. Pan dyrektor nic jeszcze o „Azji” nie słyszał. Kapitan statku jak dotąd nie depeszował. Może o ósmej wieczorem nadejdzie wiadomość.

Wyruszam na zwiedzanie miasta. Mała to, dość malownicza mieścina. Na głównym placu gmach teatru, dokoła obsiadły go kawiarnie i kawiarenki. Wprost na jezdni gra orkiestra wojskowa. Zewsząd ściągają tłumy mieszkańców, albowiem jest to pora wypoczynkowa. Trwać będzie aż do dziesiątej, potem miasteczko uśnie. Spokój zakłócać będą tylko śpiewy i wrzaski pijanych majtków.

Przed teatrem na środku placu spostrzegam pomnik. Wspaniała postać z brązu na granitowym postumencie. Natchnione oblicze marzyciela, toga rzymska przerzucona przez ramię. Jakieś wiersze wyryte u stóp posągu. Ba, łacina! Owidiusz! Publius Ovidius Naso! Przypominam sobie twoje Metamorphoseon, Mistrzu, i jeszcze coś… Konstanca to rzymskie Tomi, dokąd posłał cię na wygnanie imperator Augustus. Nikt już nie odgadnie tajemnicy twego wygnania! Czy to za twoje trzy księgi o sztuce miłości, tej encyklopedii dla zakochanych lekkomyślnych młodzieńców i dziewic Rzymu? Czy może twoja trzecia małżonka — młoda i piękna wdowa Fabia — napomknęła w pałacu boskiego Augusta o tajemnicy jej małżonka i wyuzdanej Julii, żony imperatora-półboga? Ty sam, Mistrzu, w swych Tristium libri nic nie objaśniasz przez łzy skarg i błagań o zmiłowanie i przebaczenie. Uniosłeś tajemnicę męki swej i tęsknoty do grobu, już nigdy nie ujrzawszy miasta wilczycy.

Orkiestra wygrywa współczesne tańce. Tres moutardeb… Owidiusz uśmiecha się łagodnie i wyrozumiale. Usta jego jak gdyby poruszają się i szepcą:

— Piękne obywatelki i wy, tak mało do wojowników podobni młodzieńcy, pamiętajcie, że napisałem traktat miłosny, tętniący życiem aż do czasu, gdy ludzie zapomną o słodkim i czarownym słowie — amor! Przeczytajcie pożółkłe karty! Znajdziecie tam rady dobre, mądre, wszystko wybaczające zakochanym…

Muszę się jednak rozstać z tobą, Mistrzu, bo jeszcze nie wiem, kiedy odpływa „Azja”… Vale!

Idę ulicami, upstrzonymi szyldami o nazwiskach: Dmitriadi, Gratidis, Ponopopulos i innych Greków, dalej — dzielnica Rozenbaumów, Rozenbergów, Rozenzweigów, Rozenblumów — istny Rozengarten!

Wreszcie biuro Fabre’a. O „Azji” ani słychu, ani dychu! Może jutro będą jakieś wieści od kapitana. A demain!c

Spędziłem wieczór w kawiarni, przyglądając się i przysłuchując. Nie! Stanowczo, surowy, mądry cezar wiedział, dokąd posłać Owidiusza. Niewątpliwie, piękne panie dużo skorzystały z doświadczonych rad poetae lascivi, wielkiego Natchnionego.

Jakżeż płoną namiętne, świeże wargi obywatelek Konstancy! Jakież gorące błyski rzucają czarne rozmarzone oczy!

Panie, piękne panie i wy — niewinne a zalotne panny, pospieszcie czym prędzej do domu i przeczytajcie trzecią księgę Ars amatoria rzymskiego poety, którego gród wasz uczcił posągiem z brązu, rozumiejąc dobrze, co robi!

Bije dziesiąta.

Plac i ulice pustoszeją szybko.

Pozostaje tylko Owidiusz.

Owinął się w togę i szepce:

— Tęskno mi, tęskno…

Nie, to nie posąg przemawia, to morze szemrze w oddali.

Rozdział II

Od konstancy dojafy

Całą dobę jeszcze błąkałem się po Konstancy i jej okolicach; kapitan „Azji” milczał uporczywie. Zwiedziłem więc małe miasteczka i letniska rozrzucone nad brzegiem morza. Przebiega koło nich szosa, po której kursują autobusy. W małych, uroczych zakątkach zamożne rodziny rumuńskie spędzają wakacje. Flirt, sporty, dancingi i gra w karty kwitną tu, jak zresztą wszędzie na całym świecie. Wyniosłem przekonanie, że nikt z tych szczęśliwych i na pozór beztroskich panów i pań nigdy nie patrzy na morze, na tę przeogromną lazurową kroplę, mieniącą się i skrzącą milionami połysków, drgającą co chwila, jak gdyby rozsadzaną przez ukryte w jej wnętrzu potęgi. Nikt nie spostrzegał srebrzących się żagli łodzi rybackich, sunących na horyzoncie czarnych statków i zawieszonych na błękicie nieba smug dymu.

Majestatyczną ciszę morza i wysokiego, urwistego brzegu zakłócały krzyki niosące się z kortu tenisowego: Out! Play!, jazgotliwy jazz-band i suchy trzask kart. Przyszło mi na myśl, że i nad tym brzegiem siedział i dumał dwa tysiące łat temu natchniony Owidiusz, tajemniczy wygnaniec, rozmawiał z rybakami i w międzyczasie, po Listach pełnych tęsknoty, układał traktat o rybach Czarnego Morza, owe niedokończone dzieło swoje — Halieutica.

Piękne są te miasteczka nadmorskie, lecz ludzie pędzą w nich życie głupie, bez treści.

Powróciłem do Konstancy późno wieczorem. Dopiero następnego dnia „Azja” zawinęła do portu. Urządziłem się w kabinie i wyszedłem na pokład. Nie zadawałem sobie trudu, aby się dowiedzieć, jakich będę miał towarzyszy podróży. Wiem, że w porcie na pokładach statków uwija się więcej odprowadzających niż pasażerów. Spostrzegłem jednak natychmiast, że przeważającą część publiczności stanowili Żydzi. Młody blondyn, Francuz, oficer okrętowy, z głośnym śmiechem uganiał się za jakąś młodą dziewczyną. Rozmawiali ze sobą po angielsku. Z akcentu poznałem, że panienka była Amerykanką. Zdziwiło mnie tak bezceremonialne zachowanie się miss, szczególnie w chwili, gdy „Azja” burtą ocierała się o kamienne nadbrzeże portu. Osobliwy port z jego przystaniami z granitu, obszernymi składami dla towarów, elewatorami i szeroką bramą wysokiego molo, za którym odłogiem leżało morze. Długo wyrzucała „Azja” ze swego łona skrzynie z przywiezionymi z Ameryki samochodami, jakieś maszyny i trochę innych towarów. Zabierała ze sobą pocztę i bagaż pasażerów.

Rozległ się jakiś hałas. Okazało się, że na pokład wgramoliła się cała banda ponurych, czarno ubranych Macedończyków. Wsiedli biedacy przez omyłkę, poplątawszy nazwę statku. Schodzą na brzeg jeszcze bardziej ponurzy, zrozpaczeni. Nie wiadomo dlaczego celnicy rzucają się natychmiast na ich bagaże — ogromne, ciężkie, obszyte płótnem toboły. Urzędnicy przetrząsają stosy płacht wzorzystych, kożuchów baranich, kilimów.

Jeszcze nie zdążyli ukończyć rewizji, gdy „Azja”, ryknąwszy ochryple, oddała cumy i powoli zaczęła wychodzić z portu. Na maszcie podniesiono dwie flagi — Stanów Zjednoczonych i Palestyny.

— Dlaczego nie ma flagi Turcji? — spytałem stewarda.

— Płyniemy bez zatrzymania się wprost do Jafy! — odparł z uśmiechem.

Mam przed sobą cztery dni podróży morskiej. Brawo! Minęliśmy latarnię morską i tuż za molo porwało nas Morze Czarne. Rozpoczęło się bujanie bez uprzedzenia. Połowa pasażerów w mig zapadła na morską chorobę.

Zwiedzam statek. Starawy i brudnawy. W pierwszej klasie spotykam samych Żydów, zeuropeizowanych, zamerykanizowanych i dobrze nam znanych z Warszawy chałaciarzy. Na dolnym pokładzie — istne getto. Aha! Są i moje znajome Żydóweczki. Gruby jak kula, czerwony kapitan. W barze kilku Żydów gra w domino, barman — Żyd z Marsylii.

Gong zwiastujący śniadanie. Wchodzę do sali jadalnej. Przy stołach siedzą sami Żydzi w czapkach. Steward podbiega do mnie i, widząc moją zdumioną minę, objaśnia:

— Pierwszy dzwonek oznacza śniadanie dla starozakonnych. Mamy, monsieur, specjalnego kucharza… rytualnego. Pan nie jest Izraelitą? W takim razie zaczeka pan na drugi dzwonek!

Godzinę później lokaj okrętowy przeszedł wzdłuż deku, bijąc w gong po raz drugi. Znowu skierowałem się do sali. Publiczności o połowę mniej. Przy moim stole siedzi kilka Amerykanek i Amerykanów. Przy innych także sami Amerykanie. Spędzają wakacje na „Azji”, która robi round: Nowy Jork–Azory–Gibraltar–wybrzeże północnoafrykańskie–Konstantynopol–Konstanca–Jafa–europejskie wybrzeże Morza Sródziemnego–Marsylia. Wśród pasażerów dwaj pastorowie prezbiteriańscy, kilku członków towarzystwa biblijnego, reszta — łaziki, turyści. Na nieszczęście Amerykanie znają moje nazwisko. Muszę więc bez przerwy odpowiadać na pytania, a nawet przyrzec odczyt.

Nienawidzę odczytów! I — o ironio losu — tu na pokładzie „Azji”, na Morzu Czarnym, będę zmuszony opowiadać o Azji i o bolszewikach! Istna plaga! Dopust boży!

Moje sąsiadki Amerykanki, matrony poważne, inteligentne i bardzo sympatyczne, tak mile prosiły, że odmówić nie mogłem. Mam słaby charakter!

Podczas obiadu przecina nasz kurs krążownik sowiecki. Lekarz okrętowy objaśnia, że jest to „Proinfern”, który nazywał się przedtem „Klara Zetkin”.

Ach! Pani Zetkin, zwiedziwszy Rosję Lenina, wydała o niej straszną, druzgocącą opinię i pozostała wierną II Międzynarodówce. Za to pozbawiono ją honoru nadania jej imienia krążownikowi proletariackiemu. Straszny cios! Kto by to jednak pomyślał na przykład w roku 1917, że na Morzu Czarnym będą swobodnie pływały statki wojenne pod sztandarem młota i sierpa?! Pozbawiło mnie to humoru do reszty. Odczyt i jakiś „Proinfern”!

Po śniadaniu chodzę całą godzinę po pokładzie. Jedzenie było marne i nie wyczułem nikogo, z kim mógłbym był wypić szklankę wina wcale niezgorszego. Z Amerykanami — to żadne picie! Na rufie pasażerowie grają w hokeja pokładowego. Hałaśliwa gra, zagrażająca niebacznemu przechodniowi obiciem stopy. Ukrywam się w barze. Trafiam do piekła. Huczy tu jak w ulu. Żydzi i Żydówki grają w karty, warcaby, szachy, domino i kości. Gracze usiłują przekrzyczeć się wzajemnie, wymachują rękami, skaczą i biegają po ciasnym pomieszczeniu. Na ten hałas wpada gromadka dzieci. Nowe krzyki, łoskot przewracanych krzeseł, trzask zrzucanych popielniczek i pustych kaset warcabowych, bieganina, płacz…

Szczególnym temperamentem obdarzona jest przez naturę para żydowska z Maroka. Nowobogaccy — wytwór przedsiębiorczości, żerującej na tle walk Francuzów i Hiszpanów z Arabami. Z niechęcią opowiadał mi o nich stary, sędziwy Żyd palestyński.

Rodzice wrzeszczą wniebogłosy po francusku:

— Tais-toi, Robert! Calmez-vous, Mignon! Que c’est que tu veux, Henri? Va t’en, Simon!d

Potomków jest czworo, a wszyscy posiadają głosy syren okrętowych. A i piąta pociecha, sądząc z figury mamy, jest już w drodze i jestem najmocniej przekonany, że i ta już się drze na całe gardło…

Uciekam czym prędzej i, skacząc przez latające pod nogami dyski hokeja, biegnę do swojej kabiny. Jestem zły na morze, że nie rozbujało się jak należy. Uspokoiłoby to niezawodnie tę wrzaskliwą publiczność, a w pierwszej kolei — Simona, Mignon, Roberta, Henriego i, oczywiście, ich marokańskich rodzicieli.

Obok w kajucie choruje stadło małżeńskie: Żyd i Żydówka. Wrzeszczą, lamentują, co chwila dzwonią na służbę, żądają lekarza i wydają charakterystyczne dźwięki, dowodzące, że to nie żadna małżeńska awantura, tylko po prostu morska choroba. Nigdzie spokoju! Ze złości postanowiłem zasnąć…

Nazajutrz wczesnym rankiem okręt nasz zbliża się już do Bosforu. Znam Morze Czarne. Tyle razy przecinałem je w różnych kierunkach; znam Bosfor, piękny, malowniczy, zaczajony i groźny. Anatoli Fanar — latarnia morska i fort. Stare zamczysko o kilku basztach z czarnym, samotnym cyprysem przypomina mi cmentarz… Cmentarz sławy Turcji, wspaniałych padyszachów. Przesuwa się przed oczami piękna panorama. Wysokie, lasem okryte góry, urocze pałacyki stambulskiej arystokracji i dyplomacji. Gdzieś tu ma swoją rezydencję letnią ambasador Rzeczpospolitej Polskiej.

Duża turecka wieś Anatoli Kawak z ruinami zamku, zbudowanego w XIV wieku przez śmiałych kupców i konkwistadorów genueńskich. Trochę dalej przepływamy przez najwęższe miejsce Bosforu. W starożytności kwitła tu kolonia grecka Hieron, gdzie mityczny bohater Jazon — Argonauta, niewierny małżonek tragicznej Medei, złożył ofiarę dwunastu bóstwom.

Mijamy Górę Olbrzymów z grobem legendarnego Amikusa, syna Posejdona, którego Turcy uważają za Jozuego, a Grecy twierdzili, że tego wspaniałego pięściarza zabił w drugiej rundzie Polideukes, uczestnik wyprawy Argonautów, płynących przez Bosfor i Morze Czarne ku brzegom Kaukazu. Wynurzają się spoza drzew gmachy Omur-Teri, czyli Argyronu starożytnych Greków. Cesarz Justynian założył tu szpital dla trędowatych zwożonych z całego imperium rzymskiego.

Przepływamy przed majestatycznym pałacem Unkiar Iskelessi. Władcy Egiptu przybywali tu z haremem na letnie wywczasy. Jeden z nich — Mohammed Ali — ofiarował swoją rezydencję sułtanowi. Okoliczna ludność przechowała podanie, że nie był to jednak zwykły dar wasala. Inne przyczyny skłoniły kedywa do tak wspaniałego upominku. Zaproponował sułtanowi swój pałac w zamian za piękną Gruzinkę, niedawno wprowadzoną do seraju padyszacha.

Wcina się w górzyste brzegi urocza zatoka Bejkos, pamiętna z czasów wyprawy zuchwałych, romantycznych Argonautów. Polluks, powracający z wyprawy, miał tu awanturę z królem tej krainy i zabił go. Widzę w oddali rozległe ogrody Pasza Bagtere, założone przez sułtana Bajazyta II, dalej Czibukli z ruinami klasztoru, ufundowanego w V wieku przez świętego Aleksandra.

Nowe widoki przyciągają wzrok: Kanlija, gdzie wznosi się pałac poety i dyplomaty tureckiego, Fuada Paszy, tego otomańskiego Lamartine’a; Anatoli Hissar, gdzie Bosfor ma zaledwie 550 metrów szerokości, co pozwoliło dwustutysięcznej konnej armii Dariusza i Kserksesa przepłynąć tę wodną granicę i dostać się na kontynent Europy. Było to zupełnie możliwe, ponieważ sam przepływałem szerokie rzeki. Trzeba tylko koniom popręgi popuścić i z pysków wyjąć wędzidła. Reszty dokona wierzchowiec.

Przyglądam się pięknym brzegom Bosforu, gdzie na każdym kamieniu, na każdym strzelistym, żałobnym cyprysie siedzi i drzemie legenda siwa jak sowa polarna. Dość ją obudzić, a nieproszona nizać zacznie bajdy i opowieści czarowne.

Na śmierć zapomniałem, że na prawo w dymie i mgle złocistej widać już minarety Stambułu, a naprzeciwko Skutari na azjatyckim brzegu.

Yildiz Kiosk, mniejsze pałace, grupy cyprysów, stłoczona ciżba brudnoszarych domów, pnących się aż na sam szczyt wysokich wzgórz.

Zatrzymuje nas na redzie kuter inspekcji medycznej. Na pokładzie „Azji” wszyscy są zdrowi. W Bosforze uspokoiła się fala i choroba morska znikła bez śladu. Pasażerowie teraz odbijają stracony czas, krzyczą i biegają jak opętani, wymachując rękami, nerwowi, ruchliwi, podnieceni.

Płyniemy dalej. Na nasze spotkanie leci podobna do klucza łabędzi eskadra wodnopłatowców. Czterdzieści maszyn wojennych z odznakami floty powietrznej Włoch! Wielka demonstracja. Biuletyn radiowy zawiadamia świat, że włoscy lotnicy zwiedzą porty greckie, tureckie, bułgarskie, rumuńskie i Odessę. Daleki lot, lecz jakże piękny! Jeden po drugim płatowce lądują i, jak mewy, już się kołyszą na łagodnych falach cichego Bosforu.

— Widzicie tę armatę, wysuwającą paszczę nad nasypem? — zapytuje nas przechodzący oficer. — To Kandili, skąd sygnalizują pożary w stolicy.

Uwagę naszą zwraca na siebie duże stado delfinów. Morświny wyskakują z wody, podpływają pod nasz okręt i już koło jego drugiej burty baraszkują w wodzie, tnąc ją długimi ryjami.

Za Wanikoj znikają w oddali ostatnie zabudowania Stambułu i Skutari.

Widzimy tylko rozlegle koszary Kuleli i ruiny bazyliki Michała Archanioła, patrona marynarzy z Morza Czarnego i Egejskiego. Jeszcze jeden zamiejski pałac sułtański w Beylertej, wieża Leandra i wypływamy na morze Marmara.

Jesteśmy w pobliżu Wysp Książęcych, dokąd przed wojną zwożono bezdomne psy konstantynopolitańskie i skazywano na śmierć głodową. W pewnych okresach podkarmiano je co prawda, oddając im na pożarcie politycznych wrogów padyszacha. Wysepki te stały się po wojnie areną innych wypadków. Tu się odbyła pierwsza konferencja aliantów z nowymi władcami Rosji — bolszewikami. Anglicy potrafili wybrać odpowiednie miejsce — wyspy, na których z wyciem i skowytem rozpaczliwym błąkały się niegdyś wściekłe z głodu psy bezpańskie!

Czyżby to był omen?

„Azja” przecina morze Marmara, trzymając się prawego brzegu. Okolice dość pustynne: trochę koszar, parę drobnych wiosek, wyglądające spoza drzew minarety meczetów, latarnie morskie sygnalizujące w dzień semaforami i flagami, w nocy — latarniami elektrycznymi. Przed dziobem statku co chwila zrywają się stada kaczek. Delfiny prują gładką, lazurową powierzchnię morza Marmara, ścigając ławice ryb.

W zwolnionym tempie przepływamy teraz Dardanele, najeżone wysadzonymi w powietrze fortami, gdzie wrzała krwawa bitwa i gdzie każda piędź ziemi przesiąkła krwią wszystkich niemal ludów Europy i Azji Zachodniej. Teraz widzimy tylko potrzaskane, wyrwane, w nieładzie rozrzucone bloki cementowe, jakieś pordzewiałe, pogięte żelastwa. Dardanele są wolne dla okrętów wszystkich państw. „Pasaż publiczny”, na oścież otwarte drzwi do dawnego imperium Otomanów.

Po wojnie zjawiły się tysiące różnych dawnych pojęć: imperium, sułtani, cesarze, twierdze, pieniądze, moralność, obyczaje, tańce, pancerniki, armaty, traktaty. Kiedy o tym myślę, mimo woli nasuwa mi się hipoteza, dlaczego świat nie może dojść do ładu i spokoju. Cóż w tym dziwnego? Dawni ludzie — dyplomaci, ministrowie i parlamentariusze — dawnymi metodami usiłują rządzić ludami, które stały się czymś zupełnie nowym. Inaczej myślą, inaczej czują, inne mają dążenia i ideały — albo też wcale ich nie mają i nie potrzebują. W tym kryją się główne przyczyny konfliktów, zamieszek i całego hałaśliwego bałaganu na staruszce Ziemi.

Przed zachodem słońca zdążamy wywinąć się z cieśniny Dardanele, starogreckiego Hellespontu. Na ostatnim południowym przylądku ze szczytu latarni morskiej sfrunęła do nas legenda i głosem bryzy, którą tchnęło na nas Morze Egejskie, ożywiła wspomnienia o córce obłocznej bogini Nefele, Helle, która podczas ucieczki przed złą macochą spadła z aeroplanu, nie! ze złotorunnego barana i utonęła w cieśninie, nadając jej swoje imię — morza Helle.

Bryza szemrze wśród lin, więc legenda snuje dalej swoją opowieść. Spójrzcie, przypatrzcie się po raz ostatni falom Hellespontu! Zwalczał je i przecinał wysmukłymi, silnymi ramionami młodzieniec namiętny z Troady — Leander, rozkochany w Herze, kapłance Afrodyty z Sesty. Co noc przepływał Hellespont i spotykał się w gaju zacisznym z wybranką swego serca. Rozgniewana bogini zesłała na śmiałka burzę. Leander utonął. Hera nad rankiem ujrzała jego piękne ciało, jak gdyby z ciemnego marmuru latumijskiego wykute, wyrzucone przez fale na brzeg. Rozpaczą porwana runęła z wysokiego urwiska do lazurowej toni, aby w państwie Posejdona połączyć się na zawsze z cieniem kochanka.

Umilkła legenda. Leander… Dzielny pływak w naszych czasach z pewnością nosiłby odznakę zwycięzcy olimpijskiego. Rodzima Troada szczyciłaby się nim jak Finlandia — Nurmim, a Polska — dyskobolką Konopacką.

Przypominam sobie, że Leander miał współzawodnika, nie w miłości co prawda do kapłanki Afrodyty, lecz w sporcie pływackim. W tym samym miejscu lord George Gordon Byron, natchniony twórca Wędrówek Childe Harolda, Manfreda, Korsarza, Więźniów Chillonu, również przepływa Hellespont. Czy i na niego w gaju zacisznym Sesty czekała kapłanka Afrodyty lub muza — tego nie wiemy, bo wierny Moore spalił pamiętniki swego przyjaciela Byrona.

Zapadł zmrok. Na pokładzie uciszyło się znacznie, a gdy wybiła godzina dziewiąta, jedynie na mostku kapitańskim rozlegały się kroki oficera na wachcie i głuchy turkot łańcucha sterowego. „Azja” sunęła na południe, tnąc spokojną, srebrzystą powierzchnię morza Hellady. Morze Egejskie spało, pogrążone w zwodniczej mgle promieni księżycowych. W oddali migały ostrzegawcze ogniki latarni. Spojrzałem na mapę. Płynęliśmy pomiędzy wyspami Imbros i Tenedos. Jest to początek archipelagu, tak bardzo groźnego… dla uczniów trzeciej klasy gimnazjalnej. Jak dziś pamiętam naszego geografa i jeszcze bardziej surowego nauczyciela łaciny i greki. Zmuszali nas, biedaków, abyśmy z pamięci recytowali wszystkie wyspy archipelagu, ilustrując je opowiadaniami z mitologii i historii Hellady. Była to istna męka, bo co nas wówczas obchodził cały archipelag z jego powodzią baśni, ciągłych bitew, przewrotów, wypraw?!

Jak się później okazało, starzy nudziarze wiedzieli, że temu i owemu z nas może się to przydać w życiu.

Płynąc w tę noc po Morzu Egejskim, uczułem dla nich rzewną wdzięczność. Przypomniałem sobie coś niecoś z ich ględzenia. Tenedos… O wyspie tej wiedziałem jedynie, że na wschód od niej, na brzegu Małej Azji, odnaleziono ruiny Troi. Ha! Córa lekkomyślnej Ledy — Helena, Parys, Offenbach, Menelaos, Agamemnon, Achilles, Hektor, Odyseusz, koń trojański, Odyseja, Iliada, Eneida. Wesołe, głupkowate Ajaksy, nie — to nie z tekstu Homera, lecz z libretta operetki. Wszystko jedno! Troja tuż-tuż za wyspą Tenedos, której mroku nie może rozproszyć księżyc.

Muzo, męża wyśpiewaj, co święty gród Troi

Zburzywszy, długo błądził i w tułaczce swojej

Mnóstwo różnych miast widział, poznał tyłu ludów

Zwyczaje, a co przygód doświadczył i trudów!…

Skanduje urywek z Odysei usłużna pamięć, przechowująca zazdrośnie młodociane wyprawy w tęczową krainę poezji.

Pamiętam doskonale początek Odysei, ale niech no ktokolwiek mnie zapyta, jak się zaczyna ta lub inna z moich własnych książek, napisanych przed dwudziestu laty — nie odpowiem!

Jakaś wielka wyspa mrugać poczęła ku mnie czerwonymi i żółtymi ślepiami latarni. Porozumiewawczo, trochę chytrze a zwodniczo, jak syrena Kalipso. Zrozumiała to też sapiąca „Azja”, bo odpłynęła dalej od zapalających się w mroku ogni. Schyliłem się nad mapą. Mam wprost przed sobą Mitylenę. Przecież to wyspa Lesbos! Słynęła z doskonałego marmuru z Brizy. Była ojczyzną filozofów, historyków, muzyków i poetów…

Na Lesbos urodził się Terpander, twórca muzyki helleńskiej, poczwórny zwycięzca w turnieju muzycznym w Delfach, gdzie za piękną grę na siedmiostrunnej kitarze zdobył wieniec. Jednak sławę swoją Lesbos zawdzięcza raczej boskiej Safo — poetce natchnionej, twórczyni erotyki.

Safo, dostojna niewiasta, surowych, czystych obyczajów, rozkochana w estetyce mowy, ruchów i życia, stworzyła własną szkołę. Najpiękniejsze i najszlachetniejsze dziewice otaczały ją, uczyły się poezji, muzyki, deklamacji.

Safo, mieszkankę wyspy, otaczały szacunek i uwielbienie. Stała się wzorem dla innych matron i dumą Lesbos. A gdy, szukając śmierci, skoczyła do morza ze Skały Leukadyjskiej, opłakiwała ją cała ludność, cała Hellada. Odeszła do Erebu w sławie, opromieniona geniuszem. Pozazdrościli jej tego komediopisarze Attyki. Chodziło im o „sól attycką”, o sensację, o pieprzny sos do swoich utworów scenicznych. Nie oszczędzili dobrego imienia boskiej poetki. Jedni przedstawili ją jako porzuconą kochankę młodego Faona, zdradzoną przez niego i w śmierci szukającą ukojenia. Drudzy plotkowali w sposób oszczerczy i hańbiący o jej stosunku do młodych, pięknych towarzyszek.

Pamiętam, jak mój profesor greki, Juliusz Scheinfeld, ze łzami w oczach i z oburzeniem na poczciwej, starej twarzy, groził ręką, podniesioną nad siwą głową, i mówił:

— Hańba! Zbrodnia! Rzucać cień na sławne imię, na wysiłek wielkiego natchnienia, na poryw duszy! Bezczelne pismaki attyckiej ulicy!

Attyccy oszczercy i pismaki mają też swoich potomków w nieuczciwych, złośliwych krytykach. Safo umarła u podnóża Skały Leukadyjskiej, a rzucona przez nieznanych oszczerców plotka przetrwała aż do naszych czasów. Smutek zakradł mi się do duszy. Poszedłem do baru. Napiłem się whisky and soda z lodem. Lepsze to od waleriany lub bromu.

Spałem dobrze tej nocy. O świcie byłem już na pokładzie. Patrzyłem, jak suną na spotkanie i pozostają w tyle wyspa za wyspą.

Minęliśmy Chios, która wraz z siedmioma innymi miastami pretendowała do miana ojczyzny Homera. Teraz panują tu wszechwładnie bogaci przemysłowcy, posiadający kopalnie marmuru i gliny porcelanowej, oraz fabrykanci wina, plantatorzy fig, winogron i pistacji.

Cóż wspólnego mają oni z Homerem?

Podpływamy do Samos — wyspy bogini Hery, która swoich czcicieli nauczyła budowy szybkobieżnych okrętów o trzech pokładach dla wioślarzy.

Samoskie triery pierwsze ciąć zaczęły lazurowe morze Hellady. Tu się urodził filozof Pitagoras, tu mieszkał przez czas dłuższy poeta Anakreont. Była to dziwna kraina, gdzie filozofowie stawali się sławnymi wodzami, wodzowie zaś oddawali się filozofii.

Wyrastają z niebieskiej mgły i płyną ku nam podnoszące się nad morzem skały. Na jedną z nich zwraca moją uwagę przechodzący pastor prezbiteriański.

— Patmos! — mówi, wskazując palcem na małą, kamienną wysepkę.

Patmos! Nazwa ta budzi we mnie nowe wspomnienia. Tam na szczycie prostopadle spadającym do morza znajduje się jaskinia. W niej to przebywał niegdyś uczeń Chrystusa, prawie dziewięćdziesięcioletni starzec, apostoł Jan, syn Zebedeusza, z galilejskiej Betsaidy rodem, „Syn grzmotu”, jak go nazywał Zbawiciel Świata. Przybył tu jako zesłaniec po poprzednim uwięzieniu w Rzymie i po skazaniu na śmierć we wrzącym oleju. O tym cudownym ocaleniu opowiadają Tertulian i Hieronim. Na wyspie Patmos „Syn grzmotu” miał objawienie, zapisane w Apokalipsie.

Jakież potężne, straszliwe obrazy przesuwały się przed oczami sędziwego apostoła, który parę lat później nie mógł już nakazać, ograniczając się jedynie do sakramentalnego pouczania: „Dzieci moje drogie, kochajcie się wzajemnie!”.

Apokalipsa to pierwsza księga chrześcijańskiej natchnionej poezji, płomiennej i surowej. Jak każdy utwór porywający i przykuwający uwagę spotkał się z przeciwnościami, które zresztą jej autorowi zgryzot nie przysporzyły, albowiem przedtem żywot swój święty zakończył w Efezie. Święty Jan, ukochany uczeń Chrystusa, na wyspie Patmos stworzył proroczy, potężny epos, ogarniający powszechną historię i dzieje Kościoła od Nerona aż do końca świata.

Jakaż myśl przewodnia kierowała wyobraźnią świętego autora? Zamierzał utwierdzić ściganych wówczas chrześcijan w prawdziwej wierze, przygotować ich do męczeństwa, lecz jednocześnie ugruntować nadzieję na zwycięstwo Mesjasza i Jego triumf nad wrogami.

Apokalipsa stanowi formę literacką bardzo często przez Żydów używaną. Namiętne oczekiwanie narodu wybranego, marzącego o odbudowie królestwa Dawidowego, żądało symboliki i tajemniczości, działającej na wyobraźnię. Mamy podobne przykłady w trzecim rozdziale Księgi Ezdrasza, napisanej za panowania Heroda Wielkiego lub przy Domicjanie, w Księdze Henocha, której autor żył w czasach Machabeuszów. A czyż inny mają charakter takie „apokaliptyki” jak Testamenty dwunastu patriarchów albo Wstąpienie Mojżesza do nieba?

Wkrótce po śmierci św. Jana Apostoła rozeszła się pogłoska, że Apokalipsa jest dziełem świątobliwego człowieka — Jana, lecz nie posiadano dowodów, że był on uczniem Chrystusowym i ewangelistą. Niektóre Kościoły w pierwszych wiekach nie uznawały Apokalipsy, dopiero święty Justyn, Klemens Aleksandryjski, a po nich inni ojcowie Kościoła w IV i V stuleciu cytują już tę księgę jako kanoniczną.

Kilka wieków później protestanci znowu zaatakowali dziwny utwór Jana Apostoła, a w najnowszych czasach — uczeni, dowodzący, że Apokalipsa jest obrazem kosmogonicznym.

Tylko „Syn grzmotu” mógł napisać tak potężny, pełen polotu epos! Napisał go na tej oto skalistej wysepce, do której dobiega i rzuca się na zdziar fala podniesiona tnącym morze ostrym dziobem naszego statku. Teraz tam mnisi starego klasztoru uprawiają winnice, mieszkańcy zaś rolę, produkują oliwę i nie myślą zapewne o tym, że ze szczytu tej skały spoglądał na otwierające się przed nim niebo ulubiony apostoł Chrystusa — Jan Ewangelista i, proroczą myślą ogarnięty, widział oczyma duszy płomiennej „w prawej ręce siedzącego na stolicy księgi napisane wewnątrz i zewnątrz, zapieczętowane siedmioma pieczęciami”.

Znika Patmos w niebieskiej mgle, tonie w falach lazurowych. Wynurzają się jedna po drugiej różowe, fioletowe, złociste skały z bielejącymi na nich wieżyczkami latarni morskich. Kos i inne drobne wysepki, odłamki, resztki starego świata, siedliska rybaków, przemytników, syren i porzuconych, zapomnianych bóstw.

Coraz szerzej rozpościera się przed „Azją” nieogarnięta wzrokiem pustynia morza. Wypływamy z Egei na Morze Śródziemne, na wielką, zgiełkliwą arenę świata antycznego. Na lewo suną skaliste, pozłocone słońcem brzegi wyspy Rodos, nad którą w wieńcu lasów panuje szczyt Atabyrion.

Wyspa Heliosa, nigdy niezapominającego o tym skrawku ziemi i rzucającego nań hojne promienie swoje. Tu stal w pobliżu wejścia do portu olbrzymi posąg Słońca. W brązie wykuł go Chares, twórca tego kolosa, którego nawet palca u ręki nie mogły objąć ramiona dorosłego mężczyzny. Po sześćdziesięciu sześciu latach posąg podczas trzęsienia ziemi runął i przysypany piargami przeleżał w ziemi całe dziewięć wieków. Następnie jakiś turecki gubernator po odkryciu jej sprzedał starożytną figurę pewnemu Żydowi, a ten zrobił na niej majątek. Nabywca wywiózł brąz do portu na dziewięciuset wielbłądach! Inni rodoscy rzeźbiarze — Agesander, Polidor i Atenodor — dali zachwyconej ludzkości Grupę Laokoona, Apollonios i Tauriskos — Byka Farnezyjskiego. Inni znów stworzyli sto kolosów, ponieważ do tego rozmachu w sztuce skłaniała ich natura wyspy i tradycje Charesa, założyciela sikiońskiej szkoły rzeźbiarskiej. Uczniowie tej szkoły na rozkaz Ptolemeusza Filadelfa stworzyli posąg Bachusa, którego podczas procesji wiozło stu osiemdziesięciu łudzi, oraz srebrną paterę niesioną przez sześciuset niewolników.

Na Rodosie wreszcie żył i działał wynalazca wojenny, Poliorket, który zastosował po raz pierwszy maszynę oblężniczą, burzącą mury twierdz. Wielki to był wynalazek, gdyż nad Rodosem często szalały burze nasyłane nielitościwą ręką szalonego Aresa — boga wojny, który odziedziczył po matce swej Herze kłótliwy, nieustępliwy charakter.

Minęliśmy Rodos. Przed nami leży bezbrzeżna płaszczyzna lazuru, nad nami — niebieska kopuła, przetkana złocistymi nićmi promieni słonecznych. Morze Śródziemne, niezwykle dziś spokojne i łagodne, obejmuje nas coraz szerzej. Słaba bryza nie ma dość sił, aby pomarszczyć jego powierzchnię i wytworzyć z bruzd i miarowo wznoszących się płaszczyzn wodnych hufce fal piennych, syczących, siwych.

Hellada odśpiewała swoje ostatnie prastare sagi. Legendy i mity na swych cichych skrzydłach powróciły na skaliste brzegi archipelagu, do oliwnych i dębowych gajów Attyki, Tracji i Beocji, umarły w oddali struny liry Homerowej i Hezjodowe opowieści o tym, co było i co przeminęło, pogrążone w nurtach Styksu, w otchłani Lety.

Ostatnie brzmią dźwięki ślepca Homera:

Skoro okręt nasz prądy oceanu minął

I na bezkresny przestwór wód morskich wypłynął,

Pędzim ku wyspie Ajai, gdzie Eos się rodzi,

Gdzie mieszka z swym orszakiem i gdzie Helios wschodzie.

Istotnie „Azja” wzięła bardziej wschodni kurs. Z krzykiem pożegnalnym odlatywały czeredy mew — białych i szarych. Hałasując i tupiąc nogami, biegali po pokładzie Simon, Henri i Mignon, przewodząc całemu tłumowi małych, drobnych pasażerów pierwszej, drugiej i trzeciej klasy. Gruby i czerwony kapitan obchodził statek, zaglądając wszędzie i mrucząc prowansalskie przekleństwa, potrzebne mu widać do zdrowia i nikogo nieprzerażające.

Pustynia lazurowa, złota lub srebrna otwierała ramiona na nasze spotkanie. Zbliżył się do mnie niemłody już Żyd europeizowany.

— Zamierza pan przekonać się na własne oczy, jak nasi Żydzi bawią się w Palestynę? — spytał, mrużąc chytre oczy.

— Bawią się w Palestynę? — powtórzyłem zdumionym głosem.

Podniósł ramiona i tonem pogardliwym odpowiedział:

— Naturalnie! Czyż pan może serio myśleć, że my, Żydzi, wychowani w warunkach cywilizacji europejskiej, porzucimy wszystko i przeniesiemy się do nagich gór palestyńskich lub do osad w dolinie Saronu i Jezreel?

— Myślałem… — zacząłem.

— Mrzonki! To nie dla nas taka zabawa! — zawołał ze śmiechem.

— Cóż w takim razie myśli syjonizm? — zapytałem.

— On nie myśli! — wybuchnął. — Uparcie dąży do stworzenia w Palestynie „żydowskiej ojczyzny”. Ojczyzna to skomplikowane pojęcie! Musielibyśmy posiadać nie tylko pod dostatkiem ziemi dla trzynastu milionów Izraelitów, lecz odpowiednią ilość miast współczesnych, fabryki, handel, koleje, linie okrętowe. Syjonizm powinien uczynić z Palestyny „świątynię żydowską”, miejsce dla pielgrzymów pobożnych i — to tylko jedynie!

Zamyśliłem się, bo przypomniałem sobie pewnego starego Żyda szklarza w Witebsku. Opowiadał mi, że marzeniem jego jest dożyć chwili, w której będzie wstawiał szyby w oknach odrestaurowanej świątyni Salomonowej w Jerozolimie.

Mój towarzysz podróży tymczasem mówił dalej:

— My potrzebujemy mieć swój Rzym, swoje Lourdes! Nie możemy pogodzić się z myślą, że naród izraelski, mający takie wpływy i znaczenie w politycznym życiu świata, zmuszony jest tłoczyć się przed Ścianą Płaczu, korzystać z pogardliwej zgody na to Arabów, Turków lub angielskich policjantów! To hańba!

Stary rabin, płynący na statku, siedział na pokładzie trzeciej klasy w miejscu zacienionym. Pochodził, jak się potem dowiedziałem, z Bagdadu. Od muzułmanów zapożyczył niektóre nawyki. Właśnie w tej chwili rzucił na pokład dywanik i, usiadłszy na nim, modlił się, czytając dużą księgę o znakach hebrajskich. Wskazałem na niego wzrokiem Żydowi europejskiemu. Przechylił się przez parapet i nadsłuchiwał, co mruczał stary rabin czytający.

— Księga Hioba — uśmiechnął się mój towarzysz. — Wie pan, co czyta ten starzec? „Bojowanie jest żywot człowieczy na ziemi, a jako dni najemnicze — dni jego. Jako niewolnik pragnie cienia i jako najemnik czeka końca pracy swojej…”. Końca pracy swojej? Z pewnością uważa, że tym końcem ma się stać osiągnięcie ojczyzny palestyńskiej!

— Ojczyzna jest najdroższym skarbem — zauważyłem.

— Naszą ojczyzną jest cały świat! — odparł. — My nie posiadaliśmy nigdy szczególnego patriotyzmu, bo z chwilą gdy w Palestynie zaczęło się dziać źle, Żydzi wyemigrowali i rozproszyli się po całej ziemi. Dla Palestyny mamy pietyzm i sentyment, sztucznie w nas podtrzymywany.

Tegoż dnia miałem rozmowę z Żydem amerykańskim, zdaje się, dziennikarzem.

— Syjonizm chce dowieść ludzkości, że Żydzi obdarzeni są darem twórczym. Jest to najważniejsze zadanie syjonizmu! — mówił.

— Komu potrzebne są te dowody? — spytałem.

— Narodom, wśród których przebywamy! Uważają nas za ludzi innego gatunku, ponieważ nie mamy ojczyzny, mowy własnej i wyraźnych, zrozumiałych ideałów. Widzą w nas pierwiastek burzący, rozkładowy. To musi się raz skończyć! Uczynimy to, rozbudowując Palestynę do niebywałych rozmiarów i rozwijając jej życie państwowe! — zawołał z zapałem.

Spojrzałem na dół. Rabina otoczyła teraz duża grupa ludzi. Stali i siedzieli zasłuchani i poważni, a on czytał monotonnie i kiwał się nad książką. Byłem przekonany, że nikt z tej grupy nie myślał o ciężkich warunkach istnienia w dolinie Saronu i nie po to jedynie marzył o niebywałej rozbudowie Palestyny, aby świat cały ujrzał twórcze zdolności Izraela. Inne myśli i daleko głębsze wzruszenia panowały wśród Żydów słuchających Księgi Hioba.

A piętro wyżej w barze, na pokładzie pierwszej klasy, marokański nuworysz spierał się z kupcem syryjskim o ceny na wełnę trypolitańską i opowiadał chełpliwie o swych udanych spekulacjach podczas wojny w Rifie. Kupiec Arab, płynący z Ameryki, słuchał uważnie, ćmiąc grubego papierosa. Czarne oczy jego okrywała mglista zasłona tajemniczości.

Rozpoczęło się jednostajne życie na morzu. Przez dwie doby nic już nie będzie go mąciło. Dokoła rozpościerała się kolista płaszczyzna morza na razie zupełnie pustego. Nie spotykaliśmy ani statków, ani nawet żaglowców. Delfiny odpłynęły gdzieś daleko. Czasami tylko nadlatywała czereda mew, krążyła dokoła „Azji”, szybowała nad masztami i po zachodzie słońca znikała bez śladu.

Morze, zupełnie spokojne, lekko się marszczyło od łagodnej bryzy. Gruby, czerwony kapitan nie miał nic do roboty. Uśmiechał się tylko i pił piwo.

Amerykanki z książkami w rękach wylegiwały się na leżakach, czytały i gwarzyły. Panowie grali w golfa na pokładzie, siadali do kart, pili whisky and soda w barze, uciekając z niego czym prędzej przed hałasem żydowskiej publiczności.

Etykiety, tak zwykłej na okrętach, nie przestrzegano zgoła. Marokański nuworysz paradował całymi dniami w pantoflach filcowych i w nocnej koszuli. Ten i ów wpadał do baru w piżamie i w trepkach na bosych stopach. Panie również nie starały się o wykwintne stroje. Amerykanki i Amerykanie przyglądali się tej niesfornej publiczności z niechęcią. Nigdzie nie można było znaleźć zacisznego zakątka. Na szczęście nie uprawiano jeszcze sportu dancingowego, chociaż z baru dochodziły odgłosy gramofonu.

Prawdopodobnie „Azja” przedtem woziła wyłącznie Arabów, Syryjczyków i fellachów, ponieważ wszystkie płyty były w swoim czasie „naśpiewane” przez wschodnich śpiewaków i śpiewaczki. Straszliwy to jazgot, przeraźliwe, skrzeczące wrzaski!

Podczas moich samotnych przechadzek po pokładzie towarzyszyli mi nieraz pasażerowie, wypytywali o moje podróże i o cel pielgrzymki do Palestyny. I tu na pokładzie „Azji” dosięgła mnie nieznośna plaga. Znalazł się jakiś interviewer — dziennikarz amerykański. Boję się tych ludzi bardziej od rannego tygrysa. Jeszcze nigdy nie spotkałem interviewera, który oddałby ściśle rozmowę ze swoją ofiarą. Każdy z nich musi ozdobić ją własnymi myślami, które rzadko bywają myślami człowieka poddanego torturom i podstępowi wywiadu.

Amerykanki interesowały się kwestiami z dziedziny okultyzmu.

Anegdota z tym okultyzmem! Kilka szczegółów zawartych w mojej książce Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów, podanych na surowo, tak, jak to słyszałem lub widziałem, wystarczyło, abym na zawsze został zaliczony w poczet „wybitnych” okultystów. Ba! Nawet buddystów. To zdanie jest tak rozpowszechnione, że loża masońsko-buddyjska „Dharma” obrała mnie nawet na swego członka honorowego! Na szczęście loża ta przebywa w Peru, więc nie mam z nią żadnych kłopotów.

Moich wspomnień z mitologii greckiej, nawiązujących do archipelagu, słuchano z pobłażliwą cierpliwością.

— Było to pewno bardzo dawno — westchnął jakiś Syryjczyk, mający interesy handlowe w Bostonie.

Inni słuchacze ze współczuciem kiwali głowami, potakując ni to mnie, ni to wyraźnie znudzonemu Syryjczykowi. Mitologia moja żadnego powodzenia tu nie miała, a to dlatego, że słuchali mnie sami panowie. Czyż znają się oni na mitologii, a raczej czy mogą wyczuć romantyzm tych opowieści?

Wieczorem miałem odczyt o czarnych i żółtych ludziach. Teraz panowie ci słuchali, widać, uważnie, bo później zasypali mnie pytaniami o możliwej eksploatacji obszarów należących do ludożerców.

Skończywszy z tym, wyszedłem na pokład. Zbliżyły się do mnie dwie panie, Amerykanki — poważne i inteligentne. Już przedtem rozmawiały ze mną o okultyzmie i o zagadnieniach społecznej moralności. Nagle jedna z nich rzekła:

— Słyszałam, że pan opowiadał o Leandrze… Może pan będzie taki uprzejmy i powtórzy to dla nas?

Zgodziłem się natychmiast i odmalowałem, jak umiałem najbarwniej, obraz dramatu, który niegdyś widziały brzegi Hellespontu.

Panie długo zachowywały milczenie. Wreszcie jedna z nich westchnęła i szepnęła:

— Jakaż to była piękna i potężna miłość!

Zdziwiłem się, że dzieje romantycznego Leandra i namiętnej kapłanki Afrodyty mogły wzruszyć serce Amerykanki. Wiem przecież, że w Stanach Zjednoczonych ludzie nie mają czasu ani na piękne romanse, ani na tragedie. Pozostawiają to innym narodom, sami zaś szukają tego chętnie tylko w książkach; w życiu ich bowiem — rozpętanym i mknącym jak wielkie, rozszalałe koło rozpędowe — nie ma miejsca dla tak ostrych i nikomu niepotrzebnych przeżyć.

— W jakim stanie mieszka pani? — zapytałem.

— Koło Winnipeg! — odparła.

Aha! W Kanadzie — to co innego! Tam błąka się jeszcze tu i ówdzie romantyzm. Można go odnaleźć w górach i kniei, w wigwamach Indian, a nawet w home’ach kanadyjskich.

Przed wieczorem ostatniego dnia podróży spotykamy jakiś okręt japoński. Płynie z Aleksandrii do Pireusu. Później zjawia się na horyzoncie kilka żaglowców dążących na zachód. Nadciągają coraz to nowe, coraz liczniejsze czeredy mew, niezawodny znak, że jesteśmy już blisko brzegu.

Istotnie — z mglistej dali wynurzają się niejasne kontury góry, a w godzinę potem widzimy ją już zupełnie wyraźnie.

Tu i ówdzie, u podnóża jej i u szczytu, połyskują ogniki.

Wieczór zapada szybko. Wkrótce nie mamy już wątpliwości, że przed nami wyłania się miasto. Jest to krańcowy punkt mojej podróży morskiej — Jafa. Już mrok pochłonął morze, gdy z mostku rozległa się krótka komenda i „Azja” zaczęła zwalniać bieg. Z turkotem rozwinął się łańcuch kotwicy. Po chwili statek stanął i cicho, jak gdyby znużony, zaczął się kołysać na szerokich, łagodnych fałach.

Dowiadujemy się wkrótce, że aż do rana musimy pozostać na okręcie, bo wieczorami szalupy nie przypływają po pasażerów. Dostęp do portu, najeżony rafami, jest zbyt niebezpieczny. Klnę po trosze, lecz zmuszony jestem pogodzić się z losem. „Azja” zbrzydła mi do reszty. Stare pudło, naładowane… wrzaskami.

Wkrótce prześlizgnął się koło nas mały parowiec rumuński. Płynął do Konstancy, skąd tylko trzydzieści godzin koleją do Warszawy. Myśli moje pobiegły za ginącymi w oddali sygnałowymi latarniami parowca, przegoniły go i w jednej chwili dotarły do Warszawy, do drogich osób, do wszystkiego, co kocham.

Rozdział III

Pierwsze wrażenia

Podróżnicy, turyści, pobożni pielgrzymi dążący na Święty Wschód — miejcie się na baczności, przybywając do Jafy! Musicie wiedzieć, że duże szalupy, poruszane dwiema parami wioseł i kierowane przez rozkosznego, dumnego draba siedzącego przy sterze, podpływają do burty statku, zabierają pasażerów i wiozą ku portowi, aby oddać ich w ręce celników.

Pomiędzy brzegiem a otwartym morzem ciągnie się czarna ściana poszarpanych przez bałwany skał. Jedyne wąskie przejście prowadzi do wewnętrznego portu. Łodzie podpływają do raf i czekają na falę, która podrzuca je na swój syczący od piany grzbiet i wynosi na cichą wodę.

Sporo emocji zażyć można podczas lądowania w Jafie! Lecz przed czymś innym jeszcze należy przestrzec podróżników. Radzę stanowczo unikać wynajęcia osobnej szalupy. Proszę spojrzeć na drabów, trzymających w ręku radło steru! Któż od pierwszego rzutu oka nie zrozumie, że są to piraci, właściwie ekspiraci, a najczęściej nawet już synowie piratów. Chociaż, jak mi opowiadano, nie brak tu jeszcze i czynnych piratów trudniących się handlem żywym towarem oraz pospolitym przemytnictwem.

Pokazywano mi dwóch takich wspaniałych „szakali morskich”. Znam nawet ich imiona. Piękne okazy. Proszą się same pod pędzel Adama Styki! Spodnie białe, jedwabne, a tak szerokie, że można by z nich uszyć materace na dwa łóżka; kurta krótka, haftowana w srebrne esy-floresy; szeroki pas kaszmirowy z zatkniętą za nim długą fajką; na głowie czerwony fez, na bosych stopach trepki z żółtego safianu. A te ich oczy baczne, świdrujące, ciągle głodne! A te nosy orle, drapieżne! A te wąsy… starannie skopiowane z ilustracji, na których średniowieczni piraci, ci dumni władcy Morza Śródziemnego, zuchwale abordażują fregaty hiszpańskie i włoskie!

Taki malowniczy sternik, zmamiwszy naiwnego pasażera, który wynajął dla siebie osobną szalupę, odpływa na kilometr od okrętu i grzecznie rozpoczyna rozmówkę w języku francuskim lub… rosyjskim. Zresztą może też przemówić po turecku lub grecku. Tylko po angielsku, mimo że jesteśmy już w mandatowej kolonii Wielkiej Brytanii, wspaniały sternik nie umie nic innego wyrazić, oprócz sir i pound. To ostatnie słowo jest bardzo „drogie”, boć kosztuje całe czterdzieści trzy złote!

Rozmowa toczy się zawsze stereotypowo:

— Sir zdąża do Jerozolimy?

— Tak!

— Sir jest bogaty, skoro przybywa tu z daleka?

Instynktowna ostrożność zmusza przybysza do milczenia.

— No tak, sir jest bogaty — wzdycha radośnie drab w szerokich spodniach i czerwonym fezie. — Ileż to sir ma zamiar zapłacić mi za szalupę?

— Przecież mówiliście, że odwieziecie mnie za jednego funta?

— One pound? Ja? Ja mówiłem?! Nie! Bogaty sir zapłaci mi five pounds!

— Pięć funtów! — oburza się pasażer. — Nigdy! Jeden funt, jak było umówione! Jeden funt!

— Tres bien… charaszo… — z uśmiechem zgadza się właściciel szerokich spodni.

To mówiąc, siada i zaczyna spokojnie nabijać fajkę. Wioślarze, nędzni, opaleni na węgiel niewolnicy draba szczerzą zęby obleśnie i kręcą w brudnych palcach grube papierosy.

— Proszę płynąć! — woła pasażer.

— Mamy czas! — mruczy drab w fezie. — Postoimy do wieczora, jeżeli… — Wyciąga dłoń i zakrzywionym palcem dziobie ją, dodając: — Tu kłaść five pounds.

Zwykle heca ta kończy się na wypłaceniu pięciu funtów i rzadko kiedy uda się pasażerowi coś niecoś wytargować.

Miałem i taką przeprawę z szerokimi spodniami z jedwabiu, z czerwonym fezem i żółtymi pantoflami. Ponieważ jednak spotykałem w swoim życiu drabów wszelkich gatunków, różnych temperamentów i wszystkich ras, więc wcale mnie to nie zaskoczyło i nie zdziwiło.

Odparłem spokojnie:

— Jak pięć funtów, to pięć funtów! Trudno! Oto jeden funt, a resztę dopłacę w porcie, gdyż muszę zmienić czek. Leży w tej kieszeni razem z rewolwerem.

Drab nachmurzył czoło, zerknął podejrzliwie na mnie i skinął na wioślarzy.

Popłynęliśmy szybko naprzód.

W porcie drab w lot wyniósł moje bagaże i, wskoczywszy do szalupy, odpłynął.

— Hej! — krzyknąłem. — Chodźmy zmienić czek!

Zaśmiał się wesoło, rzekłbyś, koń zarżał, i skinął ręką niedbale.

„Salam, drabie miły!” — pomyślałem, patrząc za szalupą, która mknęła po inną, być może bardziej naiwną ofiarę, nieobytą z opryszkami portowymi.

Jestem w Jafie. Urzędnicy policyjni i celnicy Żydzi i — o dziwo! — prawie wszyscy mówią po polsku i są nader życzliwi. Przepuścili mnie poza kolejką, walizek nie oglądali. Lekarz, na którym ciąży obowiązek wyławiania chorych na dyzenterię, tyfus, cholerę, dżumę i trachomę, spojrzawszy na mnie, zapytał:

— Z Warszawy? Cóż tam słychać? Piękne miasto! Proszę o paszport!

Przykleja do niego jakiś papierek z pieczęcią, życzy mi przyjemnego pobytu w Palestynie i doradza, abym natychmiast zwiedził Tel Awiw.

— Bardzo ciekawe miasto! — zapewnia.

Przewodnicy, pośrednicy, właściciele samochodów — przeważnie Żydzi, żaden z nich jednak nie zarobił na mnie. Nie było w tym mojej inicjatywy. Tragarze Arabowie od razu odróżniają pasażera Izraelitę od innego cudzoziemca. Do Izraelity nie zbliżają się nawet, zostawiając go na pastwę jego rodaków. Za to nikogo innego ze swoich rąk nie wypuszczą i nie pozwolą, aby na nim zarobił Żyd. W jednej chwili narają mu Araba pośrednika, ten podstawi szofera Araba, tamten poleci mu arabski hotel, arabską restaurację i kawiarnię, arabskie sklepy, a nawet arabskiego oberwańca, sprzedającego angielsko-palestyński dziennik — mały świstek papieru, anemiczny, blady jak dziecko chore na robaki.

Jakiś elokwentny Arab wsadził mnie do dobrej maszyny, szybko ułożył bagaże i oddał mnie pod opiekę szofera — przystojnego, młodego Araba. Mam mu zapłacić jednego funta palestyńskiego za przejazd do Jerozolimy i za zwiedzenie Jafy.

— Czy nie pojedziemy przez Tel Awiw? — zapytałem szofera.

— Nie, panie! — odparł szorstko. — Nie radzę tam jechać! Śmieszne, nieciekawe miasto.

— Dlaczego śmieszne? — zadałem pytanie, uderzony nie tyle tym określeniem, ile tonem Araba.

Wzruszył ramionami i mruknął:

— Żydzi urządzają się tam na dobre, jak gdyby zamierzali pozostać na zawsze.

— No, przecież… — zacząłem —Jewish homef zagwarantowane zostało przez Anglię.

Szofer obejrzał się nagle. W oczach jego spostrzegłem migotliwe błyski ni to ironii, ni to gniewu.

Znowu podniósł ramiona i odparł:

— Gdy morze jest zbyt blisko, nikt nie jest pewien brzegu. „Geolog czy co, u licha?!” — pomyślałem i kazałem wieźć się do Jafy.

Szofer wyjechał za bramę portu i zaczął kluczyć w labiryncie wąskich, brudnych, zgiełkliwych uliczek. Znam te widoki, nawąchałem się w swoim tułaczym życiu tych zapachów łoju baraniego, tytoniu z nargilig, skór, potu wielbłądziego i ludzkiego, kawy i mdłych wschodnich pachnideł. Nic nowego! Muzułmańskie miasto gorszego gatunku. Traci już swój styl i wdzięk. Wszędzie tkwią policjanci Arabowie w hełmach i mundurach khaki z numerkami mosiężnymi na kołnierzach i z białymi pałkami w opalonych dłoniach.

Mój szofer zatrzymuje się nagle i mówi do mnie:

— Palarnia wschodnia…

— Znam to z Maroka, Sudanu i Bombaju — odpowiadam.

— Pan może tutaj zamówić tańce. Piękne tancerki, młode… — usiłuje skusić mnie Arab.

— Proszę jechać dalej! — wołam niecierpliwie.

Ruszamy, lecz po chwili samochód znowu staje.

— Największy sklep z dywanami i wschodnimi starożytnościami — objaśnia szofer.

— Nie mam zamiaru nic kupować — bronię się. — Chcę zwiedzić Jafę.

— Pan nie potrzebuje niczego kupować. Warto obejrzeć! — nalega szofer i już otwiera drzwiczki.

Poważny kupiec robi salam i kłania się nisko. Wchodzę do wnętrza sklepu. Pachnie stęchlizną zleżałych tkanin, kurzem i trochę piżmem, najlepszym środkiem ochronnym na mole i szczury. Zresztą panuje tu przyjemny chłodek, który jest bardzo pożądany, bo dzień słoneczny, skwarny, coś około 52 stopni Celsjusza.