Gabinet gadów. Seria niefortunnych zdarzeń - Lemony Snicket - ebook

Gabinet gadów. Seria niefortunnych zdarzeń ebook

Snicket Lemony

4,1

Opis

Jeżeli w tej książce spodziewacie się znaleźć szczęśliwe zakończenie niefortunnych przygód rodzeństwa Baudelaire, jesteście w błędzie.
Początkowo może się wydawać, że Wioletka, Klaus i Słoneczko znaleźli spokojną przystań w domu  przemiłego Doktora Montgomery’ego, jednak nader szybko okazuje się, że nieszczęście znów zaczyna deptać rodzeństwu po piętach. Dzieci będą musiały znieść straszny smród, jadowitą żmiję, ciężką mosiężną lampę, wypadek samochodowy oraz ponowne pojawienie się osoby, której chciałyby już nigdy więcej nie oglądać.
Książki Lemony Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria niefortunnych zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (83 oceny)
33
32
13
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
basianoj

Z braku laku…

Mam problem z tą serią bo niby historia ciekawa i bardzo dobrze jest napisana ale wtrącenia słownikowe, przewidywalność i przesadna naiwność dorosłych w tej serii niszczy całą przyjemność z jej czytania. Byłoby 5 ale przez te elementy które wymieniłam tylko 2. Przeczytałabym kolejne tomy aby poznać dalsze losy rodzeństwa ale gdy pomyślę o tym co mi w tych książkach przeszkadza całkowicie odechciewa się czytać a szkoda. Ta seria nie nadaje się dla dzieci, moim zdaniem jest zbyt dosłowna, przygnębiająca i pokazuje wzorce że dorosłym nie należy ufać, natomiast styl pisania, powtarzalność i naiwność są nie do przebrnięcia dla dorosłego. Stąd właśnie tylko te 2 pkt.
10
adamgawryluk

Nie oderwiesz się od lektury

Seria niefortunnych zdarzeń to bardzo fajna książka chociaż opowiada o dzieciach które przyciągają pecha.
00
bestia666

Dobrze spędzony czas

Loved it
00
Julusia011

Dobrze spędzony czas

Podobna do pierwszej cześć. Przyjemna i szybko się czyta
00
quass

Nie oderwiesz się od lektury

Kontynuacja, która trzyma poziom! Super!
00

Popularność




Tytuł serii: A Series of Unfortunate Events

Tytuł oryginału: The Reptile Room

Text copyright © 1999 by Lemony Snicket

Illustrations copyright © 1999 by Brett Helquist

First Edition, 1999 HarperCollins

Published by arrangement with HarperCollins Publishers.

© HarperCollins Polska sp. z o.o., 2022

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Redakcja: Hanna Baltyn

Korekta: Anna Sidorek, Anna Jutta-Walenko, Bożenna Kozerska

Koordynacja produkcji: Jolanta Powierża

Wydawca prowadzący: Agnieszka Betlejewska

Wydanie pierwsze, Warszawa 2022

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.HarperCollins.pl

ISBN: 978-83-276-8086-0

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Dla Beatrycze Moja miłość dla Ciebie wciąż żyje.

RozdziałPierwszy

Ten kawałek drogi, którym wyjeżdża się z miasta, aby minąć Zamgloną Zatokę i wjechać do miejscowości Nuda Wielka, jest chyba najbrzydszym kawałkiem drogi na świecie. Nazywa się Parszywa Promenada.

Parszywa Promenada biegnie przez chorobliwie szare pola, z rzadka porośnięte rachitycznymi jabłonkami, które rodzą owoce tak kwaśne, że można się pochorować od samego ich widoku. Parszywa Promenada przecina rzekę Ponurkę, którą w dziewięciu dziesiątych wypełnia muł i w której żyją wyjątkowo nieapetyczne ryby, po czym okrąża fabrykę chrzanu, od której cała okolica zalatuje kwaśną goryczą.

Z przykrością zawiadamiam was, że nasza nowa opowieść o sierotach Baudelaire zaczyna się od ich podróży tą właśnie wyjątkowo nieprzyjemną drogą i że od tej chwili będzie już tylko gorzej. Ze wszystkich nieszczęśników na świecie – a tych, jak wam pewnie wiadomo, nie brakuje – młodzi Baude-laire’owie zdecydowanie zasługują na palmę pierwszeństwa; zwrot ten znaczy tutaj, że przydarzyło im się znacznie więcej okropnych rzeczy niż innym ludziom. Wszystko zaczęło się od straszliwego pożaru, który pochłonął ich dom i kochających rodziców – taka dawka przykrości wystarczyłaby każdemu do końca życia, ale dla trojga młodych Baudelaire’ów był to dopiero początek nieszczęść. Po pożarze oddano ich pod opiekę dalekiemu krewnemu nazwiskiem Hrabia Olaf – osobnikowi podłemu i chciwemu. Baudelaire’owie-rodzice pozostawili ogromny majątek, który po dojściu Wioletki do pełnoletności miał przejść w ręce dzieci, lecz Hrabia Olaf, opętany żądzą przechwycenia fortuny w swoje brudne łapy, wymyślił szatański plan, który do dzisiaj śni mi się po nocach. Zdemaskowany w ostatniej chwili, zbiegł, odgrażając się, że jeszcze kiedyś dorwie się do majątku Baudelaire’ów. Tymczasem Wioletkę, Klausa i Słoneczko prześladowały koszmarne sny o dziko błyszczącym wzroku Hrabiego Olafa, o jego pojedynczej krzaczastej brwi, a przede wszystkim o oku, które miał wytatuowane nad kostką lewej nogi. Sierotom Baudelaire zdawało się, że to upiorne oko śledzi ich na każdym kroku.

Muszę was uprzedzić, że jeśli otworzyliście tę książkę z nadzieją wyczytania w niej, że w końcu jednak dzieci żyły długo i szczęśliwie, to lepiej zaraz zamknijcie ją z powrotem i poczytajcie coś innego. Gdyż Wioletka, Klaus i Słoneczko, ściśnięci w samochodzie z widokiem na Parszywą Promenadę, zmierzali właśnie ku jeszcze większym nieszczęściom i smutkom. Rzeka Ponurka i fabryka chrzanu były zaledwie preludium serii tragicznych a niemiłych epizodów, których wspomnienie chmurzy moje czoło, a oczy napełnia łzami.

Kierowcą samochodu był pan Poe, przyjaciel rodziny, który pracował w banku i stale miał kaszel. Jako osoba nadzorująca sprawy sierot Baudelaire to właśnie on, po przykrych zajściach z Hrabią Olafem, zadecydował o umieszczeniu dzieci na wsi, pod opieką dalekiego krewnego.

– Przepraszam, jeśli jest wam niewygodnie – odezwał się pan Poe, pokasłując w białą chusteczkę – ale mój nowy samochód nie jest przeznaczony dla tak wielu pasażerów. Nawet wasze walizki się nie zmieściły. Podjadę jeszcze raz za tydzień, albo coś koło tego, i podrzucę wam rzeczy.

– Dziękujemy – odparła machinalnie Wioletka, lat czternaście, najstarsza z rodzeństwa Baudelaire’ów.

Każdy, kto znał Wioletkę, domyśliłby się zaraz, że wcale nie słuchała pana Poe, gdyż związała swoje długie włosy wstążką, aby nie wpadały jej do oczu. Wioletka była wynalazczynią i zawsze kiedy obmyślała nowy wynalazek, wiązała włosy do góry. W ten sposób lepiej jej się myślało o rozmaitych trybikach, kablach i sznurkach, niezbędnych do skonstruowania większości urządzeń.

– Po tylu latach spędzonych w mieście – ciągnął pan Poe – życie na wsi będzie dla was, jak sądzę, przyjemną odmianą. O, widzę nasz zakręt. Jesteśmy prawie na miejscu.

– Całe szczęście – mruknął cicho Klaus. Klaus, jak wiele osób, strasznie się nudził podczas jazdy samochodem i bardzo żałował, że nie wziął nic do czytania. Klaus uwielbiał czytać. Miał około dwunastu lat, a już zdążył przeczytać więcej książek niż niejeden człowiek przez całe życie. Czasami czytał do późna w nocy i rankiem znajdowano go śpiącego z książką w ręku i w okularach na nosie.

– Sądzę też, że spodoba wam się Doktor Montgomery – mówił dalej pan Poe. – Bardzo wiele podróżował i ma mnóstwo ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Podobno jego dom jest pełen pamiątek, które poprzywoził z podróży.

– Baks! – pisnęło Słoneczko. Najmłodsza z sierot Baudelaire często wydawała takie dźwięki, jak to niemowlęta. Prawdę mówiąc – oprócz gryzienia wszystkiego, co popadło, czterema bardzo ostrymi ząbkami – wygłaszanie strzępków słów było głównym zajęciem Słoneczka. Często trudno było odgadnąć, co Słoneczko ma na myśli. W tym konkretnym przypadku mogło chodzić o coś w rodzaju: „Denerwuję się przed spotkaniem z nowym krewnym”. Denerwowała się zresztą cała trójka.

– Jak właściwie jest z nami spokrewniony Doktor Montgomery? – spytał Klaus.

– Doktor Montgomery jest… zaraz, zaraz… bratem żony kuzyna waszego zmarłego ojca. Chyba tak. To naukowiec. Otrzymuje bardzo dużo pieniędzy od rządu.

– Jak mamy się do niego zwracać? – pytał dalej Klaus.

– Najlepiej „Doktorze Montgomery” – odparł pan Poe. – O ile sam nie każe się nazywać po imieniu albo po nazwisku. Montgomery to jego imię i nazwisko, więc i tak nie ma różnicy.

– Nazywa się Montgomery Montgomery?

– No właśnie. I na pewno jest bardzo drażliwy na tym punkcie, więc nie ważcie się z niego szydzić – ostrzegł pan Poe i znów rozkaszlał się w chusteczkę. – „Szydzić” to znaczy „wyśmiewać się”.

Klaus westchnął ciężko.

– Ja wiem, co znaczy „szydzić”.

Nie dodał, że oczywiście wie również, jak to niegrzecznie wyśmiewać się z czyjegoś nazwiska. Niektórym najwyraźniej zdawało się, że skoro sieroty są nieszczęśliwe, to muszą być również niedorozwinięte umysłowo.

Wioletka też westchnęła – i rozwiązała wstążkę. Jeszcze przed chwilą próbowała wymyślić urządzenie, które zapobiegałoby przedostawaniu się zapachu chrzanu do nosa, ale trema przed spotkaniem z Doktorem Montgomerym nie pozwoliła jej się skupić.

– A w jakiej dziedzinie naukowej specjalizuje się Doktor Montgomery? – spytała, licząc na to, że ma on laboratorium, z którego będzie mogła korzystać.

– Niestety, nie wiem – odparł pan Poe. – Tyle miałem załatwiania w związku z waszymi sprawami, że nie starczyło mi czasu na pogaduszki. O, to ten podjazd. Jesteśmy na miejscu.

Stromą żwirowaną drogą samochód pana Poe doturlał się pod ogromny, murowany dom. Dom miał ganek podparty kilkoma kolumnami i kwadratowe wrota z ciemnego drewna. Po obu stronach wrót wisiały latarnie w kształcie pochodni, jasno świecące, chociaż był już dzień. Nad gankiem ciągnęły się liczne szeregi kwadratowych okien, w większości otwartych na poranny wietrzyk. Najniezwyklejsze było jednak to, co widniało przed domem: ogromny, starannie utrzymany trawnik obsadzony bardzo długimi, wąskimi krzewami o osobliwych kształtach. Kiedy samochód pana Poe się zatrzymał, sieroty Baudelaire rozpoznały w tych kształtach żmije. Każdy krzew był inną żmiją: krótszą albo dłuższą, z językiem na wierzchu albo z rozwartą paszczą odsłaniającą straszliwe, zielone zęby. Wyglądały dość niesamowicie, więc Wioletka, Klaus i Słoneczko przestraszyli się trochę, że muszą je minąć, aby dojść do domu.

Pan Poe, który szedł przodem, chyba wcale nie zauważył żmijokrzewów, pewnie dlatego, że był zajęty instruowaniem dzieci, jak się mają zachować.

– Pamiętaj, Klaus, żebyś nie zadawał na początek zbyt wielu pytań. A ty, Wioletko… co się stało z twoją wstążką? Moim zdaniem wyglądałaś z nią bardzo wytwornie. I błagam was, pilnujcie, żeby Słoneczko nie ugryzło Doktora Montgomery’ego. To by całkiem popsuło pierwsze wrażenie.

Pan Poe ruszył do drzwi i nacisnął dzwonek – jeden z najgłośniejszych, jakie dzieci kiedykolwiek słyszały. Po chwili dały się słyszeć coraz bliższe kroki. Wioletka, Klaus i Słoneczko spojrzeli po sobie. Nie wiedzieli, oczywiście, że w ich pechowej rodzinie zdarzy się wkrótce kolejne nieszczęście – a jednak czuli się jakoś niewyraźnie. Najgorsza była ta niepewność. Czy Doktor Montgomery okaże się sympatyczny? Czy będzie przynajmniej trochę lepszy od Hrabiego Olafa? A czy można być gorszym od Hrabiego Olafa?

Drzwi skrzypnęły i otworzyły się powoli, a sieroty Baudelaire wstrzymały oddech i zerknęły w mroczny przedsionek. Zobaczyły ciemnowiśniowy chodnik na podłodze. Zobaczyły podświetlany witrażyk u sufitu. Zobaczyły też malowidło na ścianie przedstawiające dwie splecione żmije. Ale gdzie był Doktor Montgomery?

– Hop, hop! – zawołał pan Poe. – Hop, hop!

– Witam, witam, witam! – zadudnił z bliska tubalny głos i spoza drzwi wychynął niski, tęgi pan z okrągłą rumianą twarzą. – Jestem wasz Wujcio Monty. Co za idealne wyczucie czasu! Właśnie skończyłem dekorować tort kokosowy!

RozdziałDrugi

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

LEMONY SNICKET urodził się w małym miasteczku, którego mieszkańcy są podejrzliwi i skłonni do zwady. Obecnie mieszka w wielkim mieście. W wolnych chwilach gromadzi dowody przestępstw i wśród najwyższych autorytetów cieszy się opinią swoistego eksperta.

BRETT HELQUIST urodził się w Gonado w stanie Arizona, dorastał w Orem w stanie Utah, a teraz mieszka w Nowym Jorku. Wiele jego rysunków ukazuje się w prasie, między innymi w piśmie „Cricket” i w dzienniku „New York Times”.

Szanowny Wydawco,

Piszę do Pana znad Jeziora Łzawego, gdzie badam szczątki domu Ciotki Józefiny, aby dokładnie zrozumieć wszystko, co się tam zdarzyło podczas pobytu sierot Baudelaire.

Proszę w najbliższą środę o czwartej po południu udać się do kawiarni Kafka i zamówić herbatę jaśminową u najwyższego kelnera z drugiej zmiany. O ile moi wrogowie mnie nie ubiegli, przyniesie on Panu zamiast herbaty dużą kopertę. W kopercie tej znajdzie Pan moje sprawozdanie z przebiegu tragedii zatytułowanej OGROMNE OKNO, a także plan Skisłej Groty, woreczek tłuczonego szkła i kartę dań z restauracji Smutny Klaun. Będzie tam również probówka zawierająca Pijawkę Łzawą (1 szt.) – to dla p. Helquista, aby mógł wiernie sportretować okaz. Nie należy POD ŻADNYM POZOREM otwierać probówki.

Proszę pamiętać, że jest Pan moją ostatnią nadzieją na to, że losy sierot Baudelaire zostaną wreszcie ujawnione światu.

Z całym należnym szacunkiem

Lemony Snicket

Jeśli macie nadzieję, że to już koniec kłopotów rodzeństwa Baudelaire, poszukajcie sobie jakiejś innej, miłej lektury.

Jeśli zaś jesteście realistami i zdajecie sobie sprawę, że za każdym rogiem może czaić się pech, koniecznie sięgnijcie po kolejne tomy przygód Wioletki, Klausa i Słoneczka. Nie zawiedziecie się!

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty