Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka "Franczyza. Fakty i mity" to publikacja dotycząca biznesu franczyzowego, czyli przeróżnych systemów funkcjonujących w obszarze wolnorynkowej rzeczywistości. Autor zebrał spostrzeżenia samych zainteresowanych, czyli sprzedawców systemów, jak i tych, którzy w systemy franczyzowe weszli. To pierwsza tego rodzaju publikacja, wskazująca wiele kwestii natury prawnej oraz wątpliwości dotyczących sensowności systemów jako takich. Okazuje się bowiem, że systemy ajenckie, partnerskie, franczyzowe nie są i nie były panaceum na rozwój przedsiębiorczości. Oprócz barwnych przykładów w książce znajdziemy też część dotyczącą kreowania nowych pomysłów na biznes w Stanach Zjednoczonych, które są uznawane za ojczyznę franczyzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Pracownia WV
Ilustracje na okładce
© zhu difeng, Sergio Delle Vedove, cunaplus / shutterstock.com
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Autorem rozdziałówZ karju pochodzenia, Obraz rynku franczyzowego w USA, Zagrożenie zewnętrzne, Pułapki franczyzowe w USA, Przekręty, złe intencje i rola nadzoru, Wprowadzający w błąd czy niedoinformowany, Dlaczego warto czytać umowyjest Rafał Kinowski
Wydanie I, Chorzów 2018
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 600 472 609
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2015
tekst © Daniel Dziewit
ISBN 978-83-7835-667-7
MARCINOWI
Jak to jest z tym „sprawdzonym modelem biznesowym”, czyli pomysłem na zarabianie pieniędzy? Czy modne „know-how”, „koncept” czy po naszemu „pomysł” został realnie sprawdzony przed wprowadzeniem produktu na rynek?
Wielu uznało, że pomysł na franczyzę jest bezpiecznym początkiem czegoś, co można zbudować na lata. Napisano na ten temat przynajmniej kilkanaście książek i poradników. Opublikowano niezliczoną liczbę tekstów prasowych, reklamowych, wypowiedzi, zachęt i wizji mlekiem i miodem płynącej przyszłości. Zaiste, wizja ta jest rzeczywiście kusząca, nie tylko ze względu na potencjalne duże zyski, ale także, a może przede wszystkim, z uwagi na to, że zapewnia o możliwości samozatrudnienia w oparciu o sprawdzone sposoby zarabiania.
Czy jednak rzeczywiście w oparciu o systemy franczyzowe można zbudować firmę na pokolenia? Ktoś coś wymyślił i ogłosił światu, że oto właśnie ma coś, czego nie ma nikt inny i tylko on wie, jak zarabiać pieniądze, jak się rozwijać, jak zarządzać. Pojawili się spece i eksperci od szkoleń, kongresów, znawcy marek, fachowcy od „konceptów”. Czyli tacy, którzy wiedzą lepiej, więcej i szybciej. I chętnie nauczą innych, jak zarabiać. Problem jednak polega na tym – czego dowiedziemy na kartach tej książki – że z wielkiej chmury często spada mały deszcz. W wielu przypadkach chodzi, niestety, jedynie o to, żeby złapać frajera, wydusić z niego przysłowiowy ostatni grosz i zostawić na pastwę losu. Sprawdzony koncept jest pełen nadużyć i niedomówień, których konsekwencje są dla wielu naiwnych opłakane. Jeden z naszych rozmówców porównał franczyzę do pięknej kobiety, od której nie można oderwać wzroku…
Praca dziś jest towarem. Handlują nim agencje pracy. Człowiek w obecnym systemie staje się uprzedmiotowiony, a wraz z nim to, co robi lub chce robić, aby zarobić na utrzymanie. Pracy brakuje i agencje pracy postanowiły zarabiać na pośrednictwie w jej znalezieniu. To specyficzny towar, który towarem nigdy wcześniej nie był. Dziś nim jest i jak każdy towar bywa wybrakowany. Za obrót takim towarem agencja pobiera wynagrodzenie, w ten sposób generując nowy towar, jakim jest obrót pracą. Dla wielu praca jest też przywilejem, czymś wyjątkowym, bo nie jest łatwo pracę znaleźć (łatwo ją za to utracić).
Największe skupiska tego towaru są w korporacjach. I to one zlecają „na zewnątrz” poszukiwanie ekspertów od human resources, którzy dobierają odpowiedniego kandydata na dane stanowisko. Człowiek w korporacji, czy z korporacji, dostosowuje się do rytmu danej firmy albo, sfrustrowany, z niej odchodzi. Nierzadko rodzaj pracy i sposób jej wykonywania mają wciąż wpływ na życie człowieka, już kiedy teoretycznie tę pracę zakończył. Teoretycznie, bo ta praca praktycznie nie ma przerw. Dominuje życie „po pracy”, wdziera się w jego zakamarki i pozbawia niejednokrotnie radości życia. Zmechanizowany system w eleganckich biurach, presja uzyskiwania odpowiednich wyników i osiągania wciąż wyższych rezultatów prowadzą z kolei do wypalenia zawodowego, zmęczenia i niechęci. Brak „towaru”, jakim jest praca, sprawia, że ustawiają się do niego kolejki. Zatem ktoś, kto tego wszystkiego nie wytrzymuje psychicznie, ma jeszcze jeden dodatkowy ciężar na barkach – strach. Strach o utratę zatrudnienia, o utratę pracy. Bo chętnych na jego miejsce zazwyczaj nie brakuje, życie wszak nie znosi próżni. Z tego powodu pracy wciąż towarzyszy lęk. Na to nakładają się zobowiązania i chęć realizowania różnych życiowych celów. A strach paraliżuje. Sprawia, że człowiek nie czuje się komfortowo, nie czuje się bezpiecznie.
Biorąc to pod uwagę, pojawia się myśl o tym, aby być niezależnym i samemu decydować o sobie, o swojej pracy, o wynagrodzeniu, o rozwoju. Z różnych stereotypów wynika, że jeśli ktoś jest „na swoim”, to jest mu dobrze, bezpiecznie i jest panem samego siebie. Ten rodzaj towaru wydaje się atrakcyjniejszy z wielu względów. Daje niezależność i poczucie bezpieczeństwa. Wydaje się najlepszym sposobem na życie i czymś zdecydowanie lepszym niż praca na przysłowiowym etacie. Temu zagadnieniu duże kolorowe gazety poświęcają całe kolumny, wydania i strony internetowe, zachwalając ten rodzaj towaru. Lepszy. Pełen wyzwań i nowych celów.
Niewątpliwie „samozatrudnienie”, „własny biznes”, „działalność gospodarcza” brzmią nieźle i mają jeden zasadniczy przywilej, który z perspektywy czasu wydaje się tym najistotniejszym – we własnej firmie możesz „sam się zwolnić”, czyli zamknąć interes. Nikt nie zrobi tego za ciebie. Budząc się rano „we własnej firmie”, wiesz, że nikt cię tego towaru nie pozbawi. I to jest największy plus, z którego wynika poczucie bezpieczeństwa o jutro lub dziś i każde „za tydzień”. Kuszące jest decydowanie, inwestowanie, samodzielne podejmowanie decyzji, wprowadzanie własnych pomysłów w danej branży. Ale należy pamiętać, że genialnych pomysłów jest dużo, a na rynku ciasno. Wydaje się, że wszystko już wymyślono, o wszystkim powiedziano i że nie ma nowych pomysłów. Wyłączając nowoczesne technologie i przemysł IT, nie ulega wątpliwości, że rynek jest nasycony i odzieżą wszelkiej maści, i butami, i biżuterią, i kanapkami, hamburgerami, frytkami, fryzjerami i kosmetyką. Nie brakuje też suplementów diety, ziół i produktów ekologicznych. W tym zakresie wymyślono niemal wszystko. Choć „wymyślenie” e-papierosów i wprowadzenie ich na rynek to strzał w dziesiątkę. Ci, którzy jako pierwsi podjęli ryzyko zakupu pierwszej i kolejnych partii towarów, odnieśli sukces, rozumiany jako zarobek.
Są jednak ludzie, którzy twierdzą, że można mieć nawet tysiąc pomysłów na biznes, bo jest sprawdzony, a jeśli ktoś upadł, to z własnej winy. Lobbyści i firmy PR-owe przekonują, że franczyza jest takim gwarantem, czymś sprawdzonym, czymś, co minimalizuje ryzyko i co więcej – czymś, co niejako otacza opieką, służy radą, kompetencją, koncepcją i daje metody funkcjonowania, a także wsparcie i pomoc. Wydaje się, że w grupie powinno – i pewnie zdarza się, że tak jest – być łatwiej. Sprawniej, taniej i szybciej. Wymiana doświadczeń na bazie popełnionych błędów może dawać stabilizację i faktyczne poczucie, że w razie czego nie zostanę z problemem sam. Bo są oni, czyli ci, którzy przetestowali na sobie, a teraz dzielą się wiedzą właśnie z tobą.
Tekstów na temat franczyzy jest tyle, ile istniejących i wirtualnych pomysłów na biznes. Opinii i koncepcji być może tyle, ilu ludzi na Ziemi. Kluczowe pytanie – „na swoim” czy pod własnym szyldem – pozostaje otwarte. Koronny argument, że jeśli chcesz prowadzić coś własnego, a nie masz pomysłu i czeka na ciebie tysiąc rozwiązań, jest przekonujący. I wielu przekonał. Warto jednak zastanowić się, czy nie jest przypadkiem tak, że skoro nie masz pomysłu na coś własnego, bo nie wiesz, nie potrafisz, to być może biznes na małą czy dużą skalę nie jest po prostu dla ciebie. Czy systemy franczyzowe są dla ludzi ambitnych, z pasją i pomysłowych?
Temat naszym zdaniem ważny ze społecznego punktu widzenia i perspektyw, tym bardziej że po upływie ćwierć wieku od systemowych i gospodarczych zmian można do pewnych zjawisk wrócić, spróbować je zweryfikować.
Franczyza (fr. franchise) to system sprzedaży towarów, usług lub technologii, który jest oparty na ścisłej i ciągłej współpracy pomiędzy prawnie i finansowo odrębnymi i niezależnymi przedsiębiorstwami – franczyzodawcą i jego indywidualnymi franczyzobiorcami. Istota systemu polega na tym, że franczyzodawca nadaje swoim poszczególnym franczyzobiorcom prawo oraz nakłada na nich obowiązek prowadzenia działalności zgodnie z jego koncepcją. W ramach umowy sporządzonej na piśmie oraz w zamian za bezpośrednie lub pośrednie świadczenia finansowe uprawnienie to upoważnia indywidualnego franczyzobiorcę do korzystania z nazwy handlowej, jego znaku towarowego lub usługowego, metod prowadzenia działalności gospodarczej, wiedzy technicznej, systemów postępowania i innych praw własności intelektualnej lub przemysłowej, a także do korzystania ze stałej pomocy handlowej i technicznej franczyzodawcy. Przykładami firm działających w Polsce na zasadzie franczyzy są choćby sieć fast food McDonald’s, Big Star czy Ecco.
Franczyzę w nowoczesnym wydaniu wymyślił i wdrożył w życie Isaac Singer, założyciel Singer Sewing Machine Company. Był on protoplastą współczesnego franchisingu. Od 1851 roku firma Singer zawierała pisemne umowy z dystrybutorami, które dawały prawo do sprzedaży i naprawy maszyn do szycia na określonym obszarze Stanów Zjednoczonych. Obok Singera trzeba tu jednak wymienić innego spryciarza, mianowicie niejakiego Johna Pembertona, który pod koniec tego samego stulecia wynalazł najsłynniejszy napój świata, czyli coca-colę. Zdecydował się on na udostępnienie swojego know-how rozlewniom, które dzięki temu mogły produkować i sprzedawać dokładnie taką coca-colę, jaką wymyślił Pemberton.
Nowoczesny franchising narodził się w 1898 roku, kiedy firma General Motors zaczęła stosować franczyzę dealerską. W latach dwudziestych XX wieku w Stanach Zjednoczonych zaczął się rozwój franczyzy i jej standaryzacja. Zgodnie z zasadami franchisingu zaczęto budować relacje dużych dostawców hurtowych z właścicielami sklepów. Umożliwiło to organizacjom handlowym detalistów na uzyskanie dodatkowych rabatów i wykorzystanie marki innej firmy przy jednoczesnym zachowaniu niezależności.
Z kolei po tak zwanym wielkim kryzysie w latach trzydziestych XX wieku franchisingiem zainteresowały się firmy naftowe. To wówczas pojawiły się pierwsze sieci stacji benzynowych. Zazwyczaj były one przenoszone do lokalnych przedsiębiorców w ramach leasingu.
Osobą, która najbardziej kojarzy się z franchisingiem i sukcesem, jest Ray Kroc, założyciel sieci McDonald’s. W 1954 roku odwiedził on ponoć restaurację w San Bernardino, na zachodzie USA, i będąc pod wrażeniem sukcesu restauracji, namówił jej właścicieli, aby sprzedali mu licencję na rozpowszechnianie tego typu biznesu. W 1955 roku założył własną firmę. Wpis w rejestrze handlowym brzmiał: „McDonald’s System, Inc.”. Z tej jednej restauracji na amerykańskiej prowincji powstała sieć ponad 30 tys. placówek na całym świecie – z tego trzy czwarte w rękach biorców franczyzowych.
W Polsce początek franczyzy datuje się na 1992 rok, za sprawą otwarcia wówczas w Łodzi cukierni pod szyldem Bliklego. Przez pierwszy rok był to punkt sprzedaży – przedsiębiorca kupował ciastka Bliklego w Warszawie i woził do Łodzi, sprzedając je tam z 50-procentową marżą. To skłoniło właścicieli znanej marki do podpisania z łodzianinem umowy, która pozwoliła mu otworzyć własny sklep firmowany ich nazwiskiem. Po jakimś czasie firma zawiesza prawo udzielenia logo i nie rozwija sieci.
Profesor Andrzej Blikle to matematyk i informatyk, wieloletni prezes Polskiego Towarzystwa Informatycznego, autor entuzjastycznie przyjętej książkiDoktryna jakości. Rzecz o skutecznym zarządzaniu. Profesor prowadził też kursy motywacyjne, traktujące o zarządzaniu, i z perspektywy czasu dzielił się swoim doświadczeniem. Ten uznany w Polsce człowiek odchodzi w cieniu porażki. Dramat profesora najlepiej oddaje jego własna wypowiedź dla portalu natemat.pl, zamieszczona w tekście Tomasza Molgi z 2015 roku: „Wytwórczość nie polega na kupowaniu tanio i sprzedawaniu drogo. Jest to proces kupowania materiałów za godziwą cenę, a następnie przetwarzania tych materiałów, przy możliwie najniższych kosztach, na produkty oferowane konsumentowi. Hazard, spekulacja i cwaniactwo prowadzą jedynie do unicestwienia takich działań”. Jego zdaniem korporacyjne zarządzanie nie wytrzymało próby czasu. Choć marka próbuje się podnieść – na zasadach franczyzy. Hasło: „Pierwsza rzecz dla przyjezdnego – iść na kawę do Bliklego” to już historia. Profesor Blikle sprzedał udziały w rodzinnej firmie funduszowi inwestycyjnemu i stracił decydujący głos. Sprzedaż udziałów wynikała z zadłużenia rodzinnej polskiej firmy, które wg Molgi wynosiły kilka milionów złotych. O długach znanej marki informował też „Puls Biznesu”. Warto przypomnieć, że jeszcze 10 lat temu firma generowała poważne zyski. Nowe zarządzanie korporacyjne firmą zakończyło się eksmisją z lokalu na Nowym Świecie w Warszawie, gdzie metr kwadratowy najmu wynosił 1000 euro miesięcznie. W grudniu 2017 roku najstarszy lokal (otwarty w XIX wieku) został zamknięty i przeniesiono go do innej kamienicy. Firma próbowała ratować się też franczyzą, czyli odsprzedając nierentowny biznes komuś, kto zechciałby taką cukiernię prowadzić. Koncept, który kosztował od 200 do 300 tys. zł. W roku 2017 cena za kompletny lokal wynosiła 400 tys. zł. Zadłużona firma ma w ofercie franczyzowy model, który w przypadku firmy matki/dawczyni przynosi straty, nie odbuduje się, a nowe pomysły na rozwój to raczej sprzedaż pączków albo w necie (samo w sobie brzmi absurdalnie), albo w małych lokalach przy ulicy.
Natomiast zdaniem innych badaczy polski system franczyzy powstał nieco wcześniej, bo pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku, tym razem za sprawą francuskiej sieci perfumerii Yves Rocher. Bez względu jednak na początki systemu w Polsce według różnych danych już w 2006 roku liczba systemów franczyzowych w Polsce przekroczyła trzysta, a rok później inwestycje franczyzobiorców w ciągu roku przekroczyły miliard złotych i wtedy to też rozpoczyna się eksport polskiej franczyzy za granicę. W ostatnich latach na polskim rynku, jak podają fachowe pisma, zadebiutowała 1100. sieć franczyzowa, a liczba marek franczyzowych przekracza dziewięćset. Takie dane podaje firma PROFIT System, specjalizująca się w doradztwie, szkoleniach i promocji. Z kolei Akademia Rozwoju Systemów Sieciowych twierdzi, że te dane są nieprawdziwe, bo jedynie połowa z zarejestrowanych franczyz faktycznie działa. Czyli ok. pół tysiąca.
Wydawać by się mogło, że franczyza to domena obecnego systemu gospodarczego w Polsce. Tymczasem pierwszym człowiekiem, który „sprzedał nazwisko”, był Eugeniusz Bodo – w zamian za firmowanie swoim nazwiskiem pewnej warszawskiej kawiarni miesięcznie kasował 400 zł, choć oprócz tego nie miał nic wspólnego z prowadzeniem tego interesu.
W czasach PRL-u inicjatywa prywatna pomagała ograniczać niektóre z absurdów ówczesnej gospodarki. Korzenie polskiego biznesu na licencji sięgają lat pięćdziesiątych XX wieku. Prekursorem były Bank PKO BP oraz Poczta Polska, które otwierały tzw. ajencje. Bank otwierał punkty przyjmowania opłat w małych miejscowościach i zakładach pracy. Placówki pocztowe otwierane były przez mieszkańców mniejszych miast. Dzięki tej inicjatywie możliwa była ciągłość w dostarczaniu korespondencji praktycznie zaraz po wojnie. Jednocześnie Poczta Polska mogła kontrolować dystrybucję listów i paczek.
Franczyzowy model współpracy już od lat siedemdziesiątych XX wieku wykorzystywał także Orbis – najpierw w ramach współpracy z zagranicznymi hotelami, które dzięki temu dysponowały polską bazą hotelową i systemem rezerwacji, potem franczyza wspomogła prywatyzację firmy. Biura podróży pod logo Orbisu poprowadzili prywatni przedsiębiorcy, zwykle dotychczasowi pracownicy firmy, którzy założyli własną działalność gospodarczą. Ta franczyza funkcjonowała przez kilka lat. Jej kontynuatorem jest Itaka, jedno z największych polskich biur podróży i sprzedawca marzeń.
Jak wynika z raportu Rynek franczyzy 2016, wykonanego przez firmę doradczą PROFIT System: „Na polskim rynku działa 1114 systemów franczyzowych, w ramach których funkcjonuje 68,4 tys. sklepów i punktów usługowych. Obecnie franczyza pozostaje jedną z głównych dróg rozwoju małych firm i daje pracę nawet 460 tys. ludzi”.
Zdaniem ekspertów polski rynek franczyzy okrzepł, oczyścił się z nieudolnych franczyzodawców i oferuje coraz większą gamę sprawdzonych konceptów biznesowych. Wśród systemów franczyzowych rośnie liczba graczy, którzy mogą pochwalić się bogatym doświadczeniem w udzielaniu licencji na biznes. To dobra wiadomość, jak przekonują ci sami eksperci, dla osób poszukujących pomysłów na własny biznes i rozważających otwarcie firmy pod franczyzowym szyldem.
Zakonnicy z Tyńca zabrali się za franczyzę. Historia tego zgromadzenia zakonnego sięga dawnych czasów. Porzucili wszystko dla Boga i zasad, które określili. Święty Benedykt w ustalonej przez siebie regule zakonnej uznał pracę jako jeden ze sposobów służby Bożej. Stąd kultowe ora et labora, czyli: módl się i pracuj. Zakonnicy sumiennie pracują do dziś, a ich „produkty benedyktyńskie” przechodzą do nowożytnej historii jako niechlubny przykład wprowadzenia w błąd i oszustwa w biznesie. W tym przypadku na nieistniejących benedyktyńskich produktach.
Produkty Benedyktyńskie to firma Benedicite. Z przytupem weszła na rynek w 2006 roku w formule franczyzy i mnisi zapowiadali, że sieć będzie liczyła ponad 120 sklepów franczyzowych. Otwarł się pierwszy, drugi, w końcu siedemdziesiąty. Rarytasy miały być rzekomo wytwarzane przez mnichów w oparciu o stare i zdrowe receptury o najwyższej jakości i oczywiście bez konserwantów. Nieistotne wówczas było to, że po znanej lwowskiej bibliotece został tylko popiół. Po pożarze z receptur nic nie zostało, ale początek legendy był zachęcający. Już na starcie ceny były wyższe niż rynkowe, bo to prawie rękodzieło. Coś wyjątkowego i ekskluzywnego, a dodatkowo produkowane za tajemnymi murami zgodnie z tajemnymi recepturami. W ofercie sprzedażowej było pół tysiąca takich produktów (syropy, dżemy, oliwy, piwa, wina, wędliny, miody, słodycze czy kosmetyki). Produkty były w taki sposób zapakowane i opisane, że nie ulegało wątpliwości co do ich pochodzenia, że są wytworem pracy rąk ludzkich, w tym przypadku dodatkowo uświęconych. Okazało się jednak, że ani jeden produkt nie jest wytworem pracy mnisich rąk, ale zwykłych producentów, tych samych, którzy dowożą towary do hipermarketów. Produkty opakowano w klasztorny „habit”, dołączono do butelek kawałek „ścierki”, tak aby kojarzyły się z domową piwniczką. Dobudowano do tego ideę i rozpoczęła się sprzedaż franczyzy. Kiedy franczyzobiorcy dowiedzieli się, co kupili, uderzyli do mediów, a te ujawniły skandal i oszustwo.
Benedyktyni sprytnie ułożyli treść umowy, w której zastrzegli „śluby milczenia” pomiędzy partnerami, tak aby nie ujawnili zbyt wiele informacji. Ci jednak zostali oszukani i mówili o tym głośno. Okazało się, że to nie są żadne benedyktyńskie procedury, ale normalne produkty zamawiane u dostawców. Oliwy do ognia dolał fakt, że te same towary można było nabyć w niższych cenach. Biszkopty z Jarosławia ubrane w nazwę „sióstr benedyktynek” kosztowały osiem złotych, w innym, niebenedyktyńskim sklepie – cztery złote. Po aferze w mediach doszła kolejna. Tym razem pracownicy świeccy pozwali zakonników, bo ci nie wypłacili im za nadgodziny i zwolnili z pracy.
Franczyzobiorcy się zbuntowali. Każdy wyłożył 30 tys. złza franczyzę, do tego 70 tys. zł na meble (miały być stylizowane, jednakowe) plus kilkanaście tysięcy złotych za… system komputerowy, który akurat logo zakonników nie był sygnowany. Mało tego, zakonnicy kasowali po 500 zł miesięcznie od głowy za jego używanie, do tego czynsz, koncesja, ZUS i pensje…
Według benedyktynów inwestycja miała się zwrócić po półtora roku, tymczasem niektóre sklepy zamknęły się już po kilku miesiącach. Przy 30-procentowej marży nie mieli szans na jakikolwiek zysk, krótko mówiąc – zbankrutowali. W umowach zawarto klauzulę milczenia, za złamanie której franczyzobiorca miał zapłacić mnichom 30 tys. zł kary. Kolejne 30 tys. za wprowadzenie produktu spoza listy wynikającej z umowy. Ludzie chcieli walczyć, ale szybko odpuścili.
– Z kim miałem walczyć? Z Kościołem? Przypuszczałbym, że można tak postąpić? Sprzedawać coś pod swoim logo, a jednak nie? – wspomina jedna z nabranych osób, pan Marek.
W efekcie powstałe dzięki „benedyktyńskiej” pracy długi pojechał odrabiać za granicę. Franczyzobiorcy nie chcieli procesów, woleli odejść przegrani, niż być oskarżonymi o walkę z Kościołem. Jeden z mnichów stwierdził, że partnerzy są nieudolni i „skończyła się postsocjalistyczna laba”.
Tymczasem dla właścicieli sklepików rozpoczął się koszmar. Z jednej strony, zawarli umowy na siedem lat, z których nie potrafili się wyplątać, z drugiej – opóźnione dostawy lub ich całkowity brak doprowadziły do upadku niemal całej sieci. Kościół umył ręce i nabrał wody w usta. Winni nie są oni, ale… producenci, dostawcy i sami przedsiębiorcy. W końcu reguła milczenia znalazła swoje praktyczne zastosowanie. Ludzie zostali na lodzie. Dziś pozostały niedobitki plus internetowy sklep należący do opactwa. Wciąż można kupić franczyzę…
Zadłużona firma o nazwie Benedictus Memes Sp. z o.o. wypuściła obligacje i liczy na środki z rynku. Dług to jedyne 3,5 miliona złotych. Teraz w ofercie mają być ziołowe suplementy diety plus dziczyzna i jagnięcina. Benedyktyńska firma zapowiada budowanie sieci handlowej i opowiada o przyszłych zyskach. Jeden z ostatnich sklepów tej sieci można odwiedzić w Toruniu, przy ulicy Żeglarskiej, nieopodal bazyliki katedralnej. Nad wejściem do sklepu wisi stary szyld produktów benedyktyńskich. W środku meble stylizowane na średniowieczny wzór. Na półkach produkty naturalne i cztery rodzaje makaronu z etykietą, że benedyktyńskie, jako pozostałość po systemie.
Nikogo nigdy nie okradłam, nie oszukałam, nie robiłam problemów klientom w sprawach reklamacji czy zastrzeżeń. Pomagałam bratowej w prowadzeniu sklepu, kiedy ta zaszła w ciążę. Zaciągnęliśmy kredyt, w sumie na około 300 tys. zł. Na franczyzową markę. W tym było całe wyposażenie plus towar. Właściciel producent był przemiły przed podpisaniem umowy. Kiedy w Radomiu zarzynały nas czynsze plus opłaty dodatkowe, ten człowiek pokazał swoje drugie oblicze. Galeria handlowa naciskała nas na spłatę zadłużenia i dali nam trzy dni na opuszczenie sklepu. Jednocześnie od dawna rozmawiali z właścicielem marki o tym, żeby on go przejął. Myśmy o tym, oczywiście, nie wiedzieli. Kiedy dostałam pismo od wynajmującego, że mam w trybie natychmiastowym opróżnić lokal, nagle i on się pojawił z papierami do podpisu, dotyczącymi zgody na zajęcie przez niego sklepu. Byłam totalnie zaskoczona. Z treści pisma wynikało, że zajmuje sklep w całości. W sumie zarekwirował nasz sprzęt o wartości 100 tys. zł. Zadłużenie wobec wynajmującego nie było duże, bo rozkręciliśmy ten punkt i już się bilansował. Wtedy do akcji wkroczył franczyzodawca. Ja nie miałam prawa podpisać tych dokumentów. Wszystko działo się szybko. Pod wpływem ogromnej presji. Podpisałam. Wtedy zawalił się nam świat.
Prawie trzy lata minęły, kiedy to wszystko się działo. On zaplanował samobójstwo. Przyglądałam mu się z boku. Dziwnie się zachowywał i coś mnie tknęło któregoś dnia i poszłam za nim do garażu. Stał na drabinie, ze sznurem na szyi. Pobiliśmy się. Wpadłam w szał. Opamiętał się. Dziś jest na psychotropach. Doszło do kłótni w rodzinie, konfliktów.
Pretensje brata, bratowej, wzajemne oskarżanie. I kredyty do spłaty. Poszłam do pracy jako sprzątaczka. To trwało rok. Mąż (l. 46) ma stałą pracę. Jest wciąż rozbity i nie chce na ten temat w ogóle rozmawiać. Jest wycofany, ale to lepsze dla niego, niż gdyby miał to jeszcze raz przerabiać. Wynagrodzenie zajmuje komornik. Byłam na policji−coś tam radzili. Byłam w prokuraturze−robili wielkie oczy. Prawnicy sugerowali znalezienie dobrego karnisty, bo wbrew pozorom znalezienie takiego łatwe nie jest. Jesteśmy załamani, rozbici i zaskoczeni. Nie polecam franczyzy jako pomysłu na biznes. Producent najpierw sprzedał mi logo, towar i szkolenia. Kiedy wyczuł w tym interes, wszystko mi zabrał.
Wspomina Ania (imię zmienione). Dziś prowadzi małą wyspę z kosmetykami. Powoli dochodzi do siebie, choć zadłużenia nie jest w stanie odrobić.
Inowrocław. Czterdziestokilkuletnia wówczas kobieta pracuje na etacie w jednym z ośrodków zdrowia, jednocześnie prowadzi małe sklepy. W końcu decyduje się na jeden duży, tzw. multibrandowy, kilku znanych dziecięcych marek. Dotarliśmy do córki, dziś studentki.
– Matka podpisała umowy franczyzowe w dużym centrum handlowym. Wzięła na siebie za dużo, ale nikomu nic nie mówiła, że nie daje sobie z tym rady. To były znane i lubiane marki. Podpisała kilka umów dla siebie niekorzystnych. Mnie jest trudno o tym rozmawiać…
Matka znaleziona została przez męża w piwnicy bloku, w którym mieszkała. Mąż w tym czasie rozpakowywał kartony z towarem.
– Nie widziałam w niej tej goryczy. Tego samego dnia rozmawiałyśmy i nic nie wskazywało na to, że posunie się do samobójstwa. Gdybym cokolwiek wyczuła, to przecież chciałabym pomóc. Mam do dziś wyrzuty sumienia, ale nie wiem, co było faktycznym powodem. Musielibyście dotrzeć do córki i ona wam pewnie powie – wspomina znajoma.
Córka kategorycznie potwierdza, że matka nie wytrzymała presji długów i zobowiązań.
– Nikt z franczyzodawców nie chciał wziąć tego sklepu. Nie wiem, jak to się skończyło. Byliśmy załamani. Nie chcę już o tym mówić.
Tomasz jest jednym z lepiej zapowiadających się piłkarzy ręcznych. Sport uczy rywalizacji i walki. Medalista mistrzostw Polski. Do reprezentacji kraju nie trafił, ale sportowe doświadczenie przełożył na pracę. W tzw. biznes wchodzi wcześnie, w 1999 roku. Analizuje ryzyka, kojarzy firmy. Negocjuje kontrakty do 30 milionów złotych. Nie ma wpadek, choć nie wszystkie negocjacje kończą się sukcesem – jak w życiu.
Myślałem o dywersyfikacji dochodów, o tym, żeby zbudować drugą nogę. Wybór pada na sieć pijalni czekolady Mount Blanc. Reklamowana jako sprawdzony pomysł na biznes, opatentowany i unikalny na polskim rynku. Firma widoczna jest w branżowych portalach. Intensywna kampania mająca na celu pozyskanie franczyzodawców trwa. Tomasz, dziś 39-letni dobrze zbudowany facet, po raz pierwszy pojechał na spotkanie w 2014 roku. Kilkaset tysięcy odłożonych pieniędzy pozwalało spokojnie myśleć o inwestycjach.
Pomyślałem, że ten system pozwoli mi myśleć bezpieczniej o przyszłości. Myślałem o dzieciach, rodzinie. Fajnie to wyglądało. To wierzchołek góry lodowej, bo na początku widzisz tylko to, co wystaje ponad powierzchnię. Tego, co w środku−nie widać.
Inwestycja dzieli się na dwa etapy. Pierwszy do momentu inwestycji. P. podczas spotkań (negocjacji) przedstawia firmę i koszty związane z uruchomieniem lokalu. To wydatek rzędu 350−400 tys. zł.
Na portalach franchising.pl, franczyzawpolsce.pl czy nawet na portalu pracuj.pl są teksty dotyczące tej sieci i kosztów. Na pracuj.pl jest sekcja dotycząca franczyzy jako pomysłu na biznes, pomysłu na pracę, pomysłu na siebie. Spotykam się z członkiem zarządu. Przedstawia dane dotyczące rentowności, obrotów i inwestycji. Na papierze oferta Mount Blanc jest o połowę tańsza od franczyzy Wedla, która kosztuje 800 tys. zł. Na papierze.
W praktyce po podpisaniu umowy okazuje się, że za mój lokal zapłaciłem ponad 600 tys. zł. Kiedy zbliża się otwarcie, gonią terminy, okazuje się, że koszty są drastycznie wyższe. Zleciłem firmie P. wykończenie lokalu w Lublinie.W Olsztynie zrobiłem go sam. Przepłaciłem 100 tys. zł.