Facebook. A miało być tak pięknie - Levy 	Steven - ebook + audiobook

Facebook. A miało być tak pięknie ebook i audiobook

Levy Steven

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szokująca. Szczera. Prawdziwa.

Zakulisowa historia jednej z najpotężniejszych i najbardziej kontrowersyjnych amerykańskich firm – Facebooka.

Jako student drugiego roku Mark Zuckerberg stworzył prostą stronę internetową, która miała służyć jako kampusowa sieć społecznościowa. Dziś Facebook jest największą platformą społecznościową na świecie skupiającą prawie trzy miliardy użytkowników, a jej wartość rośnie z dnia na dzień.

Facebook to nie tylko niewinna sieć do publikowania postów. To potężne narzędzie, które niewłaściwie używane może przynieść fatalne skutki. Wycieki danych, manipulacja użytkownikami, rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji…

Czy Zuckerberg to komputerowy geniusz rzucony w świat polityki, czy wyrachowany biznesmen? Jak firma radzi sobie ze zmianami i kolejnymi skandalami? Jaka przyszłość czeka sieci społecznościowe?

Oparta na setkach wywiadów książka stanowi zapis niesamowitego sukcesu oraz licznych porażek imperium Zuckerberga. „Facebook. A miało być tak pięknie” to opowieść o firmie oraz o ludziach, którzy ją tworzą. To wnikliwy i fascynujący obraz globalnej korporacji, która realnie wpływa na każdy aspekt naszego życia.

Steven Levy – pisarz, dziennikarz magazynu „Wired”. Według „The Washington Post” to najważniejszy amerykański dziennikarz z dziedziny technologii. Pracował także jako redaktor w „Newsweeku”. Od ponad trzydziestu lat zajmuje się kwestiami technologii, internetu, kryptografii i bezpieczeństwa w sieci. Jest autorem siedmiu książek, pisał teksty dla wielu czasopism, m.in. dla „Rolling Stone”, „Harper's Magazine”, „Macworld”, „The New York Times Magazine”, „Esquire”, „The New Yorker” i „Premiere”.

Levy zdobył wiele wyróżnień, w tym za książkę ​​„Hackers. Heroes of the Computer Revolution”, którą „PC Magazine” uznał za najlepszą książkę sci-tech napisaną w ciągu ostatnich dwudziestu lat, zaś ​​„Crypto. How the Code Rebels Beat the Government” nagrodzono na Targach Książki we Frankfurcie w 2001 roku (grand e-book prize). Publikację ​​„In the Plex”, opowiadającą o wyszukiwarce Google, okrzyknięto w 2011 roku najlepszą pozycją z dziedziny biznes na Amazonie (Best Business Book of 2011).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 848

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 47 min

Lektor: Facebook

Oceny
4,0 (108 ocen)
38
42
18
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ma_tusia

Nie oderwiesz się od lektury

Mimo posiadanej wiedzy na temat działania wszelkich platform i aplikacji internetowych, mocno otwiera oczy i trochę przeraża. Każdy powinien ją przeczytać. Polecam
20
AStrach

Całkiem niezła

A miało być tak pięknie, polecam do zaczytania, oby niektórym otworzyło oczy na VR.
20
Voncohn

Całkiem niezła

Czytać oglądając „Social Network”. Uczucie przejmującej dziwności będzie się miało do końca.
20
Figunia33

Nie oderwiesz się od lektury

Arcyciekawa!
10
Owcanica

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa.
10

Popularność




Pamięci Lestera Levy’ego (1920–2017). Szkoda, że nie zobaczyłeś tamtego finału Super Bowl, Tato.

Przedmowa

– Z dumą ogłaszam, że od dzisiaj nasza firma nosi nazwę Meta.

To słowa Marka Zuckerberga, trzydziestosiedmioletniego założyciela, dyrektora generalnego i władcy Facebooka, największej sieci społecznościowej na świecie oraz firmy, która dosłownie zmieniła świat, na dobre i na złe. Padły one 28 października 2021 roku podczas konferencji Connect – dorocznego zgromadzenia deweloperów pracujących na rzecz platformy rzeczywistości wirtualnej Facebooka, zwanej Oculus. Konferencja odbyła się w trybie wirtualnym: pandemia COVID-19 sprawiła, że firma musiała odwołać spotkania w realu.

W innym sensie brak fizycznego spotkania odzwierciedlał przekonanie Zuckerberga, że pewnego dnia będziemy się bawić, nawiązywać relacje i prowadzić interesy jako wymyślne awatary w cyfrowej metasferze zwanej metawersem (termin zapożyczony z dystopijnej powieści Neala Stephensona Zamieć). Nie istnieje jeszcze technologia, która nam to umożliwi, nawet nie jesteśmy blisko jej opracowania, a wystąpienie Zuckerberga zostało nagrane wcześniej w stylu przypominającym dokumenty z nurtu infomercial, zamiast stanowić wypowiedź holograficzną w czasie rzeczywistym, jak to ma wedle jego wyobraźni dziać się w przyszłości. Tyle że Zuckerberg tak mocno wierzy w tę przyszłość, że zmienił nazwę jednej z najbardziej wartościowych firm na świecie, żeby tylko odzwierciedlić w niej niesprawdzoną technologię jako model biznesowy. To było coś zdumiewającego. Aplikację zwaną Facebookiem – wytwór z akademika, który pożera nieskończony czas miliardów ludzi – ni z tego, ni z owego postawił w jednym szeregu z innymi produktami zebranymi pod marką Meta.

– Wciąż jesteśmy firmą, która tworzy technologię wokół ludzi – powiedział Zuckerberg ze swojego salonu czy też miejsca, które sprawiało takie wrażenie. (Byłem w jego salonie i wygląda on raczej zwyczajnie). – Teraz mamy jednak nową Gwiazdę Polarną, która pomoże wprowadzić metawers w nasze życie. Mamy też nową nazwę, która odzwierciedla całość tego, co robimy, i przyszłość, którą chcemy pomóc stworzyć.

Ale czy ambitna wizja była jedynym czynnikiem, który doprowadził do tej zmiany? Krytycy Facebooka – albo Mety – uważają inaczej. Twierdzą, że z całą pewnością wiąże się ona z brudami, jakie nieodwołalnie przylgnęły do marki Facebook. Rzeczywiście, w tygodniach poprzedzających wspomniane wydarzenie pojawił się zalew przerażających informacji opartych na tysiącach stron dokumentów wewnętrznych, który zdominował medialne doniesienia na temat Facebooka – już bardzo wobec niego krytycznie nastawionych po wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku, kiedy okazało się, że twór Marka Zuckerberga – pierwotnie strona dla studentów – może szkodzić demokracji.

Źródłem ostatniego wycieku okazała się menedżerka produktu w dziale integralności Facebooka. Po latach spędzonych w Google’u, Yelp i Pintereście Frances Haugen – urodzona tak jak Zuckerberg w 1984 roku – w 2019 roku dołączyła do firmy i miała zająć się problemami związanymi z dezinformacją. Jedna z bliskich jej osób zradykalizowała się pod wpływem mediów społecznościowych, co zbyt często zdarza się na Facebooku, i Haugen jako doświadczona inżynierka i menedżerka produktu uznała, że może pomóc w tym obszarze. Ale to, z czym się zetknęła, ją przeraziło. W Facebooku nic sobie nie robiono z treści publikowanych na portalu poza Stanami Zjednoczonymi, co było znacznie gorsze niż krajowe bolączki, z jakimi miała się zmierzyć. Zbyt często nie zauważano krzywdzących postów, czasami wręcz zachęcających do przemocy, a w niektórych przypadkach nawet celowo ich nie usuwano, ponieważ zamieszczały je osoby u władzy.

– Już po dwóch tygodniach po rozpoczęciu pracy pomyślałam: „Boże drogi, to jest znacznie gorsze, niż się spodziewałam – powiedziała mi Haugen. – Chyba gdzieś w dwa tysiące dwudziestym roku dotarło do mnie, że życie wielu ludzi wisi na włosku”.

Zrezygnowała z pracy, podobnie jak wielu innych kolegów i koleżanek, którzy nie pochwalali postępowania firmy. Inaczej niż pozostali, najpierw metodycznie przejrzała wewnętrzne mejle, żeby zgromadzić dowody na to, że Facebook był świadomy swoich postępków. Pokazywały one, że zbyt często kierownicy – w tym Zuckerberg – nie potrafili zdecydowanie stawić czoła problemom. A te odnosiły się do postów na Instagramie, które wzmagały depresję u nastolatek, czy szerzenia nienawiści na tle religijnym w Indiach. Dokumenty zostały po raz pierwszy opublikowane przez „Wall Street Journal” w październiku 2021 roku, a potem powielone przez liczne domy mediowe. Publikacja wywołała sensację i Kongres Stanów Zjednoczonych oraz instytucje w innych krajach zaprosiły Haugen, by opowiedziała im o tym, czego się dowiedziała. Senator Edward Markey z Massachusetts mówił prawdopodobnie w imieniu całego gremium, gdy nazwał Haugen „amerykańską bohaterką XXI wieku”.

Stanowiło to widoczny kontrast wobec ostatniego wystąpienia Zuckerberga przed Kongresem – siódmego z kolei, żadne z nich nie było przyjemne – podczas którego legislatorzy obrzucali go szyderstwami, bez powodzenia próbując wydobyć jednoznaczne odpowiedzi na swoje pytania. Za ich wrogością krył się ruch żądający regulacji Facebooka lub ukarania go za naruszenie przepisów antymonopolowych. W grudniu 2020 roku Federalna Komisja Handlu i 46 prokuratorów stanowych złożyło w sądzie pozew przeciwko Facebookowi (był on następnie odrzucany przez sądy, lecz Komisja ostatecznie złożyła go wraz z ostrzejszymi argumentami w sierpniu 2021 roku). W samym centrum pozwu znalazło się niewłaściwe przejęcie dwóch firm: Instagrama i WhatsAppa, odpowiednio w 2012 i 2014 roku.

To nie wszystko. Legislatorzy i regulatorzy na całym świecie atakowali Facebooka za jego brak nadzoru nad treściami zamieszczanymi przez użytkowników, politykę dotyczącą prywatności i zachowania odnoszące się do sprawiedliwości społecznej oraz różnorodności. Powstało powszechne przekonanie, że tzw. Big Tech, czyli cztery największe firmy dominujące w branży, są nie tylko za duże, ale także monopolistyczne, antykonkurencyjne, nieprzyjazne dla pracowników, a nawet niszczące dla demokracji. Z tego kwartetu Facebook i jego przywódca byli najbardziej piętnowani. W Stanach Zjednoczonych pojawił się nowy prezydent – któremu udało się sięgnąć po władzę mimo ataku na Kapitol podkręcanego przez platformy należące do Zuckerberga i spóźnionych ruchów w kierunku powstrzymania go. Prezydent Biden nominował szefów Federalnej Komisji Handlu i działu antymonopolowego Departamentu Sprawiedliwości, których stosunek do Big Tech i Facebooka był jednoznacznie wrogi.

W tym wszystkim tkwi jednak pewna ironia: żaden z tych problemów nie osłabił poważnie finansów Facebooka. Dzięki temu, że podczas pandemii ludzie częściej korzystali z usług firmy, ta nadal mnóstwo zarabiała. W 2020 roku odnotowała przychody w wysokości 86 miliardów dolarów, w tym blisko 33 miliardów zysku. Na początku lata 2021 roku jej akcje warte były w sumie bilion dolarów. Osobisty majątek Marka Zuckerberga sięgał 70 miliardów dolarów, czyniąc z niego jedną z najbogatszych osób na świecie.

Być może wszystkie te sukcesy sprawiły, że Zuckerberg poczuł się uprawniony do tego, by zmienić temat, gdy krytycy wskazywali na błędy w ochronie użytkowników jego serwisów i społeczeństwa jako całości. W dniu, w którym Frances Haugen pojawiła się w popularnym telewizyjnym programie 60 minutes, Zuckerberg zamieścił nagranie swojej rodziny na jachcie pływającym po zatoce San Francisco. Niedługo potem pojawił się na konferencji Connect, wirtualnie ogłaszając światu, że Facebook nazywa się od teraz Meta.

Obserwując to ogłoszenie z mojego kącika w metawersie, miałem mieszane uczucia. Ostatecznie jestem autorem książki – tej, którą trzymasz w ręku – z nazwą Facebook w tytule. Rozmawiałem z setkami ludzi, żeby nakreślić ostateczną wersję opowieści o tym, jak firma połączyła świat i co się później stało. Z samym Zuckerbergiem rozmawiałem 9 razy, zyskując wyjątkowy dostęp do jego przemyśleń. Czyżby teraz szef Facebooka zmieniał swoją opowieść, odejmował bąbelki z musującego eliksiru historii Facebooka takiej, jaką znamy?

Wręcz przeciwnie. Teraz gdy Zuckerberg i Meta sami starają się na nowo wyobrazić sobie rzeczywistość, zrozumienie, czym jest firma znana wcześniej jako Facebook, stało się jeszcze ważniejsze.

Wszystkie problemy Facebooka, które ostatnio wystąpiły, wyrastają z opowieści, jaką nakreśliłem w książce. Śmiałość Zuckerberga. Jego marzenia zarysowane w skromnym notatniku. Nieustępliwy nacisk na wzrost. Kompromisy poczynione przez firmę w kwestii prywatności użytkowników, gdy platforma się rozwijała. Pochopne dążenie do globalizacji Facebooka, zanim miał on zdolność do monitorowania pojawiających się w serwisie treści. Wreszcie decyzje polityczne poczynione w czasie, gdy Facebook okazał się istotnym czynnikiem w wyborach prezydenckich, a nawet kampaniach dezinformacyjnych. I owszem, bezlitosne przejęcia potencjalnych konkurentów, w tym Instagrama czy WhatsAppa. (Słyszałem, że moja książka została dobrze przyjęta przez legislatorów i regulatorów badających poczynania Facebooka).

Wielu pracowników Facebooka, których spotkasz na kartach tej książki, już nie było tam zatrudnionych w momencie, gdy ze mną rozmawiali. Od tamtej pory dołączyli do nich następni. Dyrektor do spraw technicznych Mike Schroepfer ogłosił swoje odejście w październiku 2021 roku. David Marcus, który stał na czele nieudanego projektu kryptowaluty, zapowiedział, że odejdzie w grudniu 2021 roku. Ale nadal najściślejsze kierownictwo firmy składa się z najbardziej zagorzałych popleczników Zuckerberga, w tym Christophera Coksa1 i Andrew „Boza” Boswortha, którzy szefują dwóm działom Mety – mediom społecznościowym i projektowi wirtualnej rzeczywistości.

W chwili gdy piszę te słowa, Sheryl Sandberg nadal pracuje dla Facebooka, ale w krytycznym okresie, w którym spodziewano się po niej obrony firmy, nie występowała publicznie. Podejrzewa się, że kiedy Zuckerberg ustabilizuje przeniesienie firmy do innych rzeczywistości, Sandberg podejmie się nowych wyzwań.

A Mark Zuckerberg? Nigdzie się nie wybiera, chyba że do metawersu. Z tej książki dowiesz się, że jest on upartym i nieustępliwym przywódcą, w dodatku lubiącym konkurować. Nawet śledztwo antymonopolowe nie jest w stanie go powstrzymać. W zasadzie zakazano mu przeprowadzać znaczące przejęcia, lecz trzyma się swojego planu B, a więc gdy inni wpadają na pomysł, który mógłby zaszkodzić biznesowi Facebooka, powiela ich ruchy.

Gdy aplikacja o nazwie Clubhouse zyskała popularność dzięki spontanicznym spotkaniom audio, Zuckerberg natychmiast odpowiedział sklonowaniem tej usługi na Facebooku. Ale największym zagrożeniem jest TikTok, chińska aplikacja społecznościowa oparta na udostępnianiu nagrań wideo, która zyskała ponad miliard użytkowników i okazuje się znacznie bardziej popularna wśród młodzieży niż serwisy, które kontroluje Zuckerberg. Dlatego na Instagramie pojawiła się usługa Reels, która bezczelnie ściągnęła pomysł z TikToka.

O co chodzi ze zmianą nazwy na Meta i stworzeniem firmy w metawersie? Była to reakcja na zagrażające bytowi Facebooka wydarzenie: gdy portal przeznaczony do użytku na komputerach nie potrafił odnaleźć się podczas nagłego wzrostu popularności technologii mobilnych – z książki dowiesz się, że Facebook nawet próbował opracować własnego smartfona, żeby rzucić wyzwanie Apple’owi i Google’owi. Mimo że udało mu się wyjść z tych problemów obronną ręką, Zuckerberg obiecał sobie, że to on będzie liderował następnej zmianie technologicznej. Dlatego zakupił firmę Oculus zajmującą się rzeczywistością wirtualną – ruch ten wydawał się dziwny w 2014 roku. Choć nabytek przyniósł niewiele zysku (a założycieli firmy wkrótce się pozbyto), Zuckerberg nigdy nie stracił pasji do tej wizji. Podczas prac nad książką często wpadałem na niego na kampusie w Menlo Park i zawsze okazywało się, że w danej chwili najbardziej ekscytuje się czymś związanym z Oculusem lub Pracownią Badań nad Rzeczywistością Wirtualną.

Teraz optymistycznie patrzy na rzeczywistość wirtualną i poszerzoną jako na Gwiazdę Polarną firmy. Ale cała mozaika Facebooka jest znacznie gęstsza i pełna niepokojących wątków, których Zuckerberg woli nie widzieć. Na tych stronach staram się je przedstawić najlepiej, jak potrafię, a także nakreślić pełną opowieść o jednej z najważniejszych firm na świecie: Facebooku. Nieważne, jak Mark Zuckerberg chce ją nazywać.

1 grudnia 2021 roku

Wprowadzenie

– Cześć, jestem Mark!

Nie trzeba go nikomu przedstawiać. Mark Zuckerberg jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób na świecie. To dyrektor generalny Facebooka, największego medium społecznościowego na Ziemi, największej społeczności w ogóle – zbliżającej się do 2 miliardów użytkowników, z których ponad połowa loguje się na platformę codziennie. Facebook uczynił Zuckerberga szóstą obecnie najbogatszą osobą na świecie. Mark stworzył tę platformę w bardzo młodym wieku – miał wtedy 19 lat i mieszkał w akademiku na Uniwersytecie Harvarda – co sprawiło, że stał się przyciągającą uwagę ikoną w rankingach przedstawiających niesamowite możliwości, jakie zaawansowane technologie oferują nawet młodym i nieznanym.

Jest bardziej niż sławny. I jest tutaj.

W Lagosie w Nigerii.

Jeśli ktokolwiek miałby jeszcze wątpliwości, ten przyjemny, ciemnowłosy młody człowiek z nieco głupawym uśmieszkiem i widoczną niechęcią do mrugania jest ubrany dokładnie jak… Mark Zuckerberg! Jego zwykły T-shirt będący wyznacznikiem geekowskiego proletariatu to tak naprawdę dzieło Brunella Cucinellego (sztuka kosztuje 325 dolarów, a Mark Zuckerberg ma ich pełną szafę, dzięki czemu nie musi codziennie zastanawiać się, co na siebie włożyć). Do tego niebieskie dżinsy i buty Nike. Właśnie takiego ubioru spodziewalibyście się po założycielu i szefie Facebooka. Tyle że nie spodziewalibyście się go w tym pomieszczeniu, w tym mieście, w tym kraju, na tym kontynencie.

Zebrani w przypominającym loft studiu Co-Creation Hub (CcHUB) młodzi przedsiębiorcy, którzy mimo ogromnych trudności tworzą firmy technologiczne w Lagosie, wiedzieli tylko, że tamtego dnia, 30 sierpnia 2016 roku, odwiedzi ich bezimienny dyrektor Facebooka, żeby zainaugurować zorganizowany przez firmę boot camp dla start-upów technologicznych. Przypuszczali, że tajemniczym gościem będzie raczej jeden z przybocznych Zuckerberga, Ime Archibong, wychowany w Karolinie Północnej syn nigeryjskich emigrantów, który już wcześniej odwiedzał kraj przodków. Zjawienie się samego Zuckerberga byłoby dla nich prawdziwym trzęsieniem ziemi.

Rzeczywiście Facebook planował tę podróż tak jak CIA organizuje swoje tajne misje, głównie ze względu na kwestie bezpieczeństwa, ale też licząc na efekt zaskoczenia. Do tamtej pory Mark nie postawił jeszcze stopy na kontynencie afrykańskim, a powinien zrobić to już dawno. Przyleciał z Włoch, gdzie wraz z żoną brał udział w ślubie przyjaciela, Daniela Eka, dyrektora generalnego Spotify. Po weselu nad brzegiem jeziora Como Zuckerberg wraz ze świtą spędził kilka dni w Rzymie, spotkał się z włoskim premierem oraz z papieżem. W Nigerii prosto z lotniska skierował się do żwirowatej dzielnicy Yaba i siedziby CcHUB.

Lagoska kultura start-upowa oscyluje pomiędzy niewiarygodnym optymizmem a znoszeniem z wisielczym humorem olbrzymich przeszkód na drodze do sukcesu czy nawet przetrwania. Ale Zuckerberg chciał spotkać się właśnie z jej przedstawicielami, z nerdami, którzy mają marzenia. W wielkiej siedzibie głównej Facebooka, którą zbudował w Menlo Park w Kalifornii, pomiędzy tryskającymi technologiczną propagandą plakatami znajduje się kilkadziesiąt głoszących „BE THE NERD”, bądź nerdem. Gdy inni technologiczni magnaci ograniczają swoje pierwsze działania w Afryce do filantropii, Zuckerberg nie pochyla się nad niedożywionymi niemowlętami w odległych wioskach. Spotyka się natomiast z tymi, którzy walczą w branży programistycznej.

Młodzi przedsiębiorcy na moment zamierają, jakby zobaczyli ducha lub stwierdzili, że stali się obiektem żartu. Następnie, już przekonani, że zmysły ich nie oszukują, wybuchają radością i jak jeden mąż ruszają, by skupić się wokół słynnego gościa, uścisnąć mu dłoń, zrobić sobie z nim selfie i w podnieceniu wyrzucić z siebie wysokie tony.

Zuckerberg cierpliwie wchodzi z nimi w interakcje, nie przestaje się uśmiechać. Każdemu patrzy w oczy, może czasami zbyt długo. Jest niewątpliwie zadowolony.

– To moi ludzie – mówi, gdy idziemy po schodach, żeby spotkać się z kolejnymi przedsiębiorcami.

Zgadza się, ja też tam jestem. Wyruszyłem w tę podróż za Markiem Zuckerbergiem. To pierwsza relacja, którą przygotowuję do mojej książki o Facebooku.

Na parterze odbywają się warsztaty zwane Summer Of Code – Lato Kodowania – na których młodzież w wieku od 5 do 13 lat ćwiczy na komputerach. Zuckerberg podchodzi do pary chłopców pracujących na jednym pececie. Mogą mieć jakieś 7–8 lat.

– Powiecie mi, co tu tworzycie? – pyta Mark, schylając się do ich poziomu, żeby móc popatrzeć na ekran, na którym mrugające kropki ustawiają się w szeregu.

– Grę – odpowiada jeden z chłopców.

Z natury duże oczy Zuckerberga otwierają się jeszcze szerzej i wyglądają jak sztuczne plastikowe oczy wypchanego zwierzęcia. On robił to samo w ich wieku!

– Możecie powiedzieć, jak to robicie? – dopytuje.

Po kilku technicznych wymianach („Możecie pokazać mi kod?”) rusza do kolejnego punktu w planie, start-upu, który szkoli inżynierów z serca Afryki do pracy dla wielkich korporacji. Zuckerberg pomógł sfinansować ich wysiłki za pośrednictwem swojej fundacji, której przekazał 99 procent własnych udziałów w Facebooku. Biznesowi goście, którzy przybywają do Lagos, rzadko spacerują po dzielnicach takich jak Yaba, ale Zuckerberg chce się przejść. Chodniki ledwie zasługują na swoją nazwę, są pokryte brudem i betonem, pełne dziur i kałuż. Samochody i motory przejeżdżają tuż obok przechodniów. Trzeba iść szybko, żeby przecisnąć się między ludźmi w budach i sklepikach, zanim ci zorientują się, co się dzieje. Jakiś dzieciak wysuwa się przed grupę, żeby zrobić sobie selfie. Zuckerberg nie zdaje sobie chyba sprawy z zamieszania, prowadzi swoją świtę, rozmawiając z Archibongiem.

Scenę uchwycił nadworny fotograf Zuckerberga, były reporter „Newsweeka”, który w przeszłości podróżował z wieloma prezydentami. Gdy zdjęcia trafiły do sieci, ten kilkusetmetrowy spacer wśród miejscowych sprawił, że Zuckerberg stał się bożyszczem Nigerii. „Myślałem, że to Photoshop” – powiedział miejscowy inżynier, gdy zobaczył fotografię po raz pierwszy. Następnego dnia Zuckerberg biegał po moście, co również zostało udokumentowane w mediach społecznościowych i utrwaliło wizerunek miliardera bliskiego zwykłym ludziom.

Ostatnim przystankiem w jego afrykańskiej podróży jest malutki lokal na ruchliwym skrzyżowaniu. To jeden z licznych rodzinnych sklepików – hotspotów dostarczających internet za niewielką opłatą, działających pod marką Express Wi-Fi, które Facebook pomógł sfinansować. Ten konkretny punkt, który również przyjmuje zakłady sportowe, prowadzi Rosemary Njoku, kobieta w czarnej sukience w kropki i takiej chuście. Jest z nią przyjaciółka w długiej żółtej wzorzystej szacie.

Dostarczenie internetu „kolejnym kilku miliardom” – to znaczy mieszkańcom regionów, gdzie sieć nie dociera albo połączenie jest zbyt drogie – stało się w ostatnich latach pasją Zuckerberga. Wypromował on liczne przedsięwzięcia upowszechniające internet, od egzotycznych technologii w rodzaju dronów do kontrowersyjnego planu podarowania ludziom darmowych danych komórkowych ograniczonych do szeregu popularnych aplikacji, w tym Facebooka. Express Wi-Fi to nieduża, ale obiecująca część tego marzenia, zwanego Internet.org.

Kobieta gości Zuckerberga na tyłach swojego wąskiego lokalu, gdzie jest bardzo ciepło i z trudem mieszczą się trzy osoby. Zuckerberg, na którego T-shircie pojawiają się plamy od potu, zaczyna ją przepytywać.

– Co mógłbym twoim zdaniem zrobić, żeby ta usługa była lepsza? – pyta jeden z najbogatszych ludzi kobietę prowadzącą mały sklepik na rogu w jednym z najbiedniejszych krajów świata.

Njoku zamiera na moment, ale szybko dochodzi do siebie.

– Dać więcej metrów.

Zuckerberg patrzy na nią pytająco.

– Więcej metrów dla wi-fi, żeby móc objąć więcej przestrzeni, więcej ludzi – wyjaśnia kobieta.

Zuckerberg przez chwilę milczy.

– Co jeszcze? – dopytuje.

– Hashtagi – brzmi odpowiedź. – Hashtag #itsup, żeby ludzie wiedzieli, że wi-fi działa.

Twarz Zuckerberga jaśnieje.

– To możemy zrobić – mówi. – A to pierwsze jest dość trudne. – Wyjaśnia pokrótce techniczne zawiłości i szybko traci słuchaczy.

Następnego dnia Zuckerberg wygłasza krótkie przemówienie do miejscowych twórców oprogramowania. Uwielbia ten rodzaj spotkań, woli je od wykładów dla szerokiej publiczności lub krzyżowego ognia pytań upierdliwych dziennikarzy. Z dumą ogłasza zebranym, że Facebook zbudował satelitę, który poszerzy zasięg internetu na wielu obszarach w Afryce, gdzie do tej pory nie można z niego korzystać. Także w Nigerii. Efekty tego projektu wkrótce się pojawią, bo ptaszek znajduje się już w blokach startowych, na statku kosmicznym SpaceX, firmy Elona Muska.

Moderator spotkania ma pod ręką kilka wcześniej zgłoszonych pytań. Jedno z nich dotyczy tego, czy Zuckerbergowi łatwo było zmienić się z mającego pełną kontrolę programisty w szefa firmy rzuconego w mętną wodę biznesu. „Czy brakuje mu kodowania?”

– Jestem inżynierem, jak wielu z was – odpowiada Zuckerberg. – Dla mnie inżynieria sprowadza się do dwóch zasad. Pierwsza to myślenie o problemie jako o systemie. Każdy system można poprawić. Nieważne, czy jest on dobry, czy zły, zawsze coś da się ulepszyć. To samo robi się podczas pisania kodu, tworzenia urządzeń czy wtedy, gdy twoim systemem jest firma. Facebook – ciągnie – podchodzi do kwestii biznesu i kultury w taki sam sposób, w jaki programista rozwiązuje problemy. Prowadzenie firmy nie różni się od pisania kodu, które polega na tworzeniu funkcji i podprogramów… Naprawdę wierzę, że podstawą jest inżynierskie podejście.

Tego samego dnia Zuckerberg odwiedza centrum rozrywki w dzielnicy Nollywood. Na spotkanie z nim przybywają nigeryjscy celebryci: aktorzy, DJ-e, muzycy i komicy. Gdy Mark zwiedza centrum i rozmawia z ludźmi, dopytuje o kwestię, która wydaje się jego najnowszą obsesją: czy twórcy i celebryci wolą Facebooka, czy Instagrama – stronę, na której można dzielić się zrobionymi komórką zdjęciami, zakupioną przez niego w 2012 roku i w tamtym czasie jeszcze kierowaną przez jej założycieli. Wygląda na to, że rozmówcy wybierają Instagrama.

– Ale Facebook jest większy – podkreśla niezadowolony z odpowiedzi Zuckerberg.

W pewnym momencie, gdy wszyscy zbierają się w jednym pomieszczeniu i mogą zadawać nieformalne pytania, jedna z gwiazd Instagrama wspomina The Social Network, film z 2010 roku opowiadający o początkach Facebooka. Obraz ten pokazuje Zuckerberga jako przebiegłego, choć nieco głupkowatego geniusza, który stworzył firmę, bo nie pozwolono mu dołączyć do modnego harvardzkiego klubu, a kobiety odnosiły się do niego z pogardą. Można było się spodziewać, że temat mu się nie spodoba, zwłaszcza że rozmówca pyta, czy Mark naprawdę założył Facebooka dlatego, że rzuciła go dziewczyna.

– Moja żona nie cierpi tej części filmu – mówi Zuckerberg ze swoim nieśmiałym uśmiechem. – W zasadzie to już wtedy chodziliśmy ze sobą. Więc pomysł, że stworzyłem Facebooka, żeby zdobywać dziewczyny, ją denerwuje. – Chwila zastanowienia. – Poza tym to nieprawda.

Czwartego wieczoru, ostatniego podczas pobytu w Nigerii, Zuckerberg zaprasza mnie do swojego apartamentu, gdzie zebrały się niektóre z osób mu towarzyszących. Grupa przeniosła się z Lagosu do ściśle strzeżonego kompleksu hotelowego w stolicy kraju, Abudży. Zuckerberg ma przed wyjazdem spotkać się jeszcze z prezydentem. (Młody dyrektor generalny tak często spotyka się z przywódcami politycznymi – jak równy z równym, w końcu liczba osób korzystających z Facebooka na całym świecie to potężna grupa w wielu krajach – że mówi się nawet o „polityce zagranicznej” firmy). To był długi dzień, Zuckerberg wstał o czwartej rano, żeby prywatnym samolotem udać się do Kenii, gdzie odbył dwugodzinne safari, spotkał się z przedsiębiorcami i zjadł obiad z urzędnikami. Późnym popołudniem wraz ze swoją świtą znowu był na pokładzie samolotu. Właśnie wtedy dowiedział się, że rakieta SpaceX z satelitą, którym chełpił się jako zbawcą niosącym internet na dotknięty problemami kontynent, spłonęła dzień przed zaplanowanym startem. Satelita znajdował się na pokładzie podczas testu – w ten sposób chciano oszczędzić czas.

Zuckerberg był wściekły na Muska. (Motto stosowane przez samego Facebooka: „Move fast and break things”, czyli „działać szybko i niszczyć zastane”, nie odnosi się do startów kosmicznych). Znalazł naturalne ujście dla swojego gniewu w medium, które własnoręcznie stworzył i udostępnił sporej liczbie ludzi: Facebooku. Odrzucając rady speców od public relations, zamieścił gniewny post, który trafił do 118 milionów osób śledzących jego profil.

Jestem obecnie w Afryce, ogromnie rozczarowany wieścią, że błąd podczas przygotowywania rakiety SpaceX do startu zniszczył naszego satelitę, który miał zapewnić łączność internetową licznym przedsiębiorcom i wszystkim innym mieszkańcom kontynentu.

Ale wieczorem w pokoju hotelowym Zuckerbergowi wraca wesołość. Jest bardziej zrelaksowany i dowcipny, gdy otaczają go ludzie, których dobrze zna. Na stole znajdują się wielkie porcje lokalnego jedzenia. Zuckerberg pociąga duże łyki nigeryjskiego piwa z puszki. Droczy się z Archibongiem i z fotografem. Ale gdy tylko pada nazwisko Muska, milknie na sekundę. Właściwie to prawie na minutę.

– Myślę, że przeszedłem przez pięć etapów żałoby – mówi. Znowu chwila zamyślenia. – No dobra, chyba nie zaliczyłem akceptacji.

Pojawia się pytanie, czy rozmawiał z Muskiem. Jeszcze jedna przerwa, tym razem dłuższa i mroczniejsza.

– Nie – odpowiada w końcu.

Konwersacja powraca do tematu podróży i twarz Zuckerberga się rozjaśnia. Pytam go o tamto zdanie o Facebooku i inżynierskim podejściu. Chętnie je rozwija, wyjaśnia, w jaki sposób jego skłonność do tego, żeby postrzegać rzeczy przez pryzmat inżynierii, stała się sednem polityki firmy.

– Gdy byłem młody, patrzyłem na coś i miałem poczucie, że mogę to poprawić. Mogę rozwalić cały system i sprawić, żeby był lepszy. Pamiętam, że myślałem tak, gdy byłem młody, ale dopiero jak dorosłem, dotarło do mnie, że nie wszyscy postrzegają to w ten sposób. Uważam, że chodzi o inżynierskie podejście: to może nawet bardziej są wartości niż podejście.

Zuckerberg nieustannie podkreśla konieczność dzielenia się i często powtarza, że świat jest lepszy, gdy ludzie udostępniają swoje doświadczenia. Jak dotąd świat przyswoił sobie jego filozofię – Facebook cieszy się historycznie rekordową liczbą użytkowników, łączy ludzi, a nawet pomaga im zmierzyć się z poważnymi problemami niczym oddolna organizacja lokalna. Uznano go za istotny czynnik w rozpętaniu arabskiej wiosny. Mimo nieustannej krytyki ze strony aktywistów i regulatorów praktyki Facebooka w kwestii prywatności nie naruszyły dominującej narracji. Nawet mroczny portret Zuckerberga w The Social Network nie zmienił tego, że postrzega się go jako dzielnego egalitarnego założyciela, który biega sobie po ulicach czy to w Lagosie, czy to nawet na opanowanym przez smog placu Tiananmen w Pekinie.

– Jedną z rzeczy, które cieszą mnie podczas tej podróży, jest możliwość porozmawiania ze zwykłymi ludźmi – mówi. – Byłem w Rzymie, gdzie spotkałem się z papieżem i premierem, oni też są ludźmi i to fantastycznymi, ale tutaj cieszę się, że mogłem pogadać z tyloma programistami i inżynierami.

Pokochał Nigerię, a Nigeria pokochała jego. Prezydent kraju powiedział:

W naszej kulturze nie jesteśmy przyzwyczajeni do spotkań z ludźmi sukcesu takimi jak pan. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do widoku ludzi sukcesu biegających i pocących się na ulicach. Bardziej jesteśmy przyzwyczajeni do widoku ludzi sukcesu w klimatyzowanych pomieszczeniach. Cieszymy się, że jest pan zamożny, a mimo to na tyle prostolinijny, żeby zawsze się dzielić.

Można stwierdzić, że wyprawa do Nigerii przypadła na szczytowy okres w życiu Zuckerberga. Jego życie nie mogło być lepsze. Znajdował się blisko celu, jakim było zapewnienie światu łączności, czego nie dokonał nikt inny przed nim, nawet cesarze rzymscy, których podziwiał. Firma, którą założył w akademiku, okazała się kopalnią złota, nigdy nie pracował w innym miejscu, a teraz posiadał pakiet kontrolny akcji jednej z najwięcej wartych korporacji na świecie. Jego twarz trafiła na liczne okładki. Został Człowiekiem Roku „Time’a”. W tamtym czasie uznano go za „najpopularniejszego dyrektora generalnego branży technologicznej”2. Był szczęśliwie żonaty i po serii bolesnych poronień – którymi dzielił się na Facebooku – urodziła mu się cudowna córka. Nawet jego kudłaty pies rasy puli, którego sierść wygląda jak skręcona w dredy, miał własny fanklub. A jeśli chodzi o problemy, to wybuch rakiety Elona Muska i kłopoty Internet.org nie oznaczały końca świata. Krótko mówiąc, Facebook stał się jedną z amerykańskich opowieści o sukcesie. Świat Marka Zuckerberga wydawał się idealny.

Co mogłoby pójść nie tak?

Ledwie dwa miesiące po powrocie Zuckerberga z Nigerii Donald Trump został wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych. To było szokiem dla wielu osób, które popierały kontrkandydatkę Hillary Rodham Clinton.

Dla firmy Facebook szok wiązał się jeszcze z jednym aspektem: palce wszystkich skierowały się w stronę Menlo Park w Kalifornii, gdzie mieściła się jej siedziba. Praktycznie w tej samej chwili, w której wskazówka na stronie „New York Timesa” przechyliła się od Clinton do Trumpa, obserwatorzy polityczni zaczęli wymieniać „efekt Facebooka” wśród ewentualnych wyjaśnień tego z pozoru niemożliwego rezultatu. W tygodniach poprzedzających wybory pojawiły się raporty na temat tzw. fake newsów rozpowszechnianych ponoć na Facebooku, którego aplikacja News Feed była głównym źródłem informacji dla milionów ludzi. Fałszywe historie czy też wyolbrzymione przekształcanie banalnych błędów w celowe spiski miały w dużej mierze zniechęcić wyborców do postawienia na Hillary Clinton.

Mimo to nikt w Facebooku, nawet zaskakująco wysoka liczba dawnych pracowników Partii Republikańskiej, którzy zostali zatrudnieni w działach komunikacji i polityki, nie sądził, że Trump ma szanse na wygraną. Sheryl Sandberg, szefowa operacji Facebooka o statusie gwiazdy rocka, zagorzała zwolenniczka Clinton, obiecała swojej córce, że ją obudzi, by mogła na własne oczy zobaczyć historyczny moment, w którym pierwsza kobieta na stanowisku prezydenta Stanów Zjednoczonych przyjmuje urząd.

Dziewczynka przespała całą noc. Sandberg nadal się wzrusza, gdy o tym opowiada.

Następnego dnia w siedzibie Facebooka wszyscy byli w szoku3. Płakano na zebraniu zespołu. Na platformie pojawiły się wewnętrzne debaty na temat tego, czy – lub w jakim stopniu – Facebook przyczynił się do zwycięstwa Trumpa. Mimo to po wyborach sugestie, że to serwis miał być odpowiedzialny za ich wynik, wydawały się niedorzeczne.

Dwa dni po ogłoszeniu wyników Mark Zuckerberg pojawił się na konferencji w Half Moon Bay, jakieś 50 kilometrów od siedziby Facebooka. Miał tam zostać przepytany przez Davida Kirkpatricka, który zajmował się wtedy organizacją konferencji, a 6 lat wcześniej opublikował książkę o Facebooku4. Oczywiście padło pytanie o zarzuty, jakoby Donald Trump miał czerpać korzyści z fałszywych informacji krążących po News Feedach użytkowników Facebooka.

Zuckerberg odrzucił to podejrzenie.

– Widziałem część tych historii, o których mówiono przed wyborami – powiedział. – Osobiście uważam, że stwierdzenie, iż to fake newsy na Facebooku, które stanowią niewielki odsetek treści, wpłynęły na wynik wyborów, jest dość szalone5.

W hotelowej sali balowej, w której przysłuchiwałem się konferencji, ta uwaga nie sprawiała wrażenia wielkiej gafy. Stanowiła część dłuższej, pełnej namysłu odpowiedzi i Kirkpatrick nie ciągnął tematu. Do dzisiaj nie wiadomo, czy jakiekolwiek działania na Facebooku wpłynęły w znaczący sposób na wybory w 2016 roku.

Przez kolejne 2 lata, gdy ludzie dowiedzieli się więcej o Facebooku i sposobach jego działania, zaczęły jednak pojawiać się poważne wątpliwości dotyczące jego roli, nie tylko w wyborach, lecz także w ogóle w polityce i na całym świecie. Nieustannie wskazywano na oświadczenie Zuckerberga o „szalonym stwierdzeniu” jako dowód na to, że nie ma on pojęcia – albo kłamie – na temat szkód, jakie wyrządza jego firma. Po miesiącach wysłuchiwania krytyki Zuckerberg ostatecznie przeprosił za tamtą uwagę.

A to nie wszystko.

Wybory okazały się momentem zwrotnym dla Facebooka i wielu twierdziło, że powinien on nastąpić dużo wcześniej. Krytycy widzieli problem w tym, czym Facebook się chwalił jako swoim największym osiągnięciem. Ogromna baza użytkowników, niegdyś hurraoptymistycznie uważana za czynnik zmieniający świat, nagle stała się znakiem tego, że Facebook posiada nadmierną władzę. Platforma umożliwiająca swobodę wypowiedzi osobom, których głos był dotąd niesłyszalny, przekształciła się w tubę dla hejterów. Miejsce organizowania się ruchów wyzwoleńczych zmieniło się w mordercze narzędzie ciemiężycieli. Radosny serwis rozpowszechniający śmieszne memy, żeby nas zabawić i podnieść na duchu, okrzyknięto algorytmicznym nośnikiem fałszywych informacji.

W kolejnym roku reputacja Facebooka sięgnęła dna.

„Facebook jest rasistowski… Facebook pomaga w ludobójstwie… Facebook jest maszyną gniewu… Facebook niszczy naszą zdolność koncentracji… Facebook zabija branżę informacyjną…”

Tama puściła w 2018 roku, gdy zasugerowano w mediach, jakoby Facebook pozwolił, żeby osobiste dane jego 87 milionów użytkowników trafiły w ręce firmy Cambridge Analytica, która miała wykorzystać je do celowego przesyłania fałszywych informacji niezdecydowanym wyborcom. Z Najbardziej Podziwianej Firmy Facebook stał się Najbardziej Wyzywaną Firmą.

Rządy państw z trzech kontynentów sprawdzały jej działalność, coraz bardziej wrogo odnosząc się do tego, co uznawały za ociąganie się lub wyraźną niechęć do współpracy ze strony Facebooka. Dziennikarze śledczy na całym świecie skupili swoją uwagę na Facebooku i prawie nie było dnia, w którym nie pojawiłby się jakiś przykład niewłaściwego postępowania firmy. Obawy o prywatność doprowadziły do tego, że Federalna Komisja Handlu (FTC) nałożyła na firmę ogromną grzywnę w wysokości 5 miliardów dolarów, a zawarte w 2011 roku porozumienie6 miało być przeformułowane. Zarzuty, że platforma stanowi toksyczną gąbkę, która pochłania uwagę użytkowników, były omawiane w Kongresie i w talk-show. Jeszcze gorzej wyglądały raporty na temat celowo rozsiewanych przez Facebook (oraz komunikator WhatsApp, również będący własnością Zuckerberga) fałszywych informacji, które przyczyniły się do ludobójstwa w Mjanmie oraz innych regionach.

Zanim nastał rok 2019, rządy na całym świecie charakteryzowały Facebook za pomocą języka zwykle zarezerwowanego dla organizacji terrorystycznych lub karteli narkotykowych. Raport brytyjskiego parlamentu określił firmę mianem „cyfrowych gangsterów”. Nowozelandzki Komisarz ds. Prywatności John Edwards opublikował tweeta, w którym nazwał szefów firmy „moralnie zbankrutowanymi patologicznymi kłamcami”. Marc Benioff, dyrektor generalny Salesforce, porównał toksyczne skutki działalności Facebooka z tymi, jakie były udziałem przemysłu tytoniowego.

Tymczasem zyski rosły. Jeszcze bardziej podsyciło to apetyt na sankcje i regulacje. Gdy zbliżały się wybory prezydenckie w 2020 roku, liczni kandydaci przyłączyli się do wezwania legislatorów i regulatorów, żeby podzielić Facebook. Nie chodziło tylko o to, że platforma mogła wpłynąć na wyniki budzących kontrowersje wyborów, zarzut brzmiał: Facebook niszczy samą demokrację!

W ciągu 3 lat od wyborów w 2016 roku nastąpiła niesłychana zapaść reputacji Facebooka. Przychodzą na myśl inne spektakularne katastrofy firm, dawniej hołubionych przez prasę i umiłowanych przez inwestorów – można tu wspomnieć Enrona i Theranosa – ale kryzys Facebooka był czymś wyjątkowym. Zaczęło się od niesamowicie idealistycznego celu: połączenia całego świata. Ale to założenie okazało się nadmiernie optymistyczne, a firma dążyła do swojego naiwnie utopijnego celu – niewątpliwie dla niej korzystnego – nie zważając na konsekwencje. W opinii krytyków Facebook był korporacyjnym Gatsbym XXI wieku, niezwracającym uwagi na własne przywileje, zaangażowanym w zaspokajanie swoich potrzeb i kaprysów.

Mimo to firma nadal upiera się, że dobro, jakiego dostarcza światu, przeważa nad tym – co przyznaje – jest złem, do jakiego się przyczynia. Miliardy ludzi ciągle korzystają z Facebooka, jak również z siostrzanych aplikacji Instagram i WhatsApp. Nadal stanowi on część naszego życia, może nawet bardziej niż do tej pory.

Już w Nigerii postrzegałem Facebooka jako jedną z najbardziej interesujących firm w historii biznesu i technologii. Przez 3 kolejne lata pisania na jej temat okazało się jednak, że dokumentuję najbardziej skomplikowaną, dramatyczną i spolaryzowaną opowieść, jaką kiedykolwiek się zajmowałem.

Na szczęście Facebook nie zerwał ze mną kontaktów.

Po raz pierwszy spotkałem Marka Zuckerberga w marcu 2006 roku. Byłem wtedy głównym autorem działu technologii „Newsweeka” i pracowałem nad tekstem o fenomenie zwanym Web 2.0, czyli tym okresem w historii biznesu internetowego, w którym pojawiały się nowe firmy stawiające na łączenie ludzi. Pisaliśmy o takich przedsięwzięciach, jak Flickr, YouTube – który wówczas był jeszcze niezależnym start-upem – oraz MySpace, który przewodził w nowej jeszcze wtedy branży, później określonej nazwą mediów społecznościowych. Słyszałem również o wielu szybko rozwijających się firmach, które odnosiły znaczące sukcesy dzięki temu, że skupiały się na uczelniach, i chciałem dowiedzieć się o nich więcej, może wspomnieć w tekście i zacytować ich założycieli. Zuckerberg miał pojawić się w tamtym czasie na PC Forum, konferencji, na którą regularnie uczęszczałem. Dlatego skontaktowałem się z Facebookiem i spytałem, czy mógłbym spotkać się z Markiem Zuckerbergiem.

Uzgodniliśmy, że zjemy razem lunch, gdy tylko Mark przybędzie. Nie wiedziałem wtedy o nim zbyt wiele i nie byłem przygotowany na to, co się wydarzyło.

Gdy nas sobie przedstawiono, od razu zdałem sobie sprawę, że wygląda na młodszego niż 21 lat, które wtedy miał. Spotkałem się już z kilkoma gołowąsami magnatami w czasach, gdy pisałem o hakerach i firmach technologicznych. Ale tak naprawdę zadziwiła mnie reakcja Zuckerberga, gdy spytałem go, jakie jego firma ma plany – co mnie wydawało się pytaniem na rozgrzewkę.

W odpowiedzi tylko na mnie popatrzył. Nic nie powiedział. Wydawało się, że czas się zatrzymał, a cisza między nami trwała.

Poczułem się zbity z tropu. Ten facet jest dyrektorem generalnym, czyż nie? Czy ma właśnie jakiś atak? Może to część zaburzeń z jego spektrum, o którym później będzie się spekulować? A może napisałem coś, za co mnie znienawidził?

Nie wiedziałem wówczas, że to u niego normalne. Nieświadomie wszedłem do bractwa osób, które dziwią się podobnymi do transu chwilami milczenia Marka Zuckerberga.

W kolejnych latach chyba wziął się za siebie i udzielał już całkiem sympatycznych wywiadów (czasami jednak powraca to sztywne gapienie się – jeden z jego dyrektorów nazywa to „okiem Saurona”. Inne osoby, które dobrze znają Zuckerberga, twierdzą, że w takich momentach on po prostu się zastanawia, najwyraźniej tak głęboko, że cały świat się dla niego zatrzymuje). W tamtym momencie czułem jednak zakłopotanie i niepokój. Patrzyłem przez stół na jego towarzysza, byłego inwestora Matta Cohlera, który zaczął wtedy pracować dla Facebooka. Ten przyjemnie się uśmiechał. Zero reakcji.

Wybrnąłem z tej sytuacji, zmieniając temat i pytając Zuckerberga, co wie o PC Forum. Odpowiedział, że nic, więc wyjaśniłem, że ma ono swoje korzenie w kluczowej konferencji branżowej w czasach komputera osobistego, gdy Gates i Jobs podchodzili do siebie z uśmiechami na twarzy i scyzorykami w zaciśniętych pięściach. Gdy to usłyszał, nieco się rozluźnił i przez resztę lunchu opowiadał o firmie, którą założył w akademiku, ale nie podzielił się ze mną informacją o zmieniających grę projektach, nad którymi w tym samym momencie pracował jego zespół w biurze w Palo Alto – chodziło o Open Registration i News Feed, które miały odmienić firmę i umieścić nazwisko Zuckerberga w jednym szeregu z wcześniejszymi legendami PC Forum.

Pisałem o Zuckerbergu i jego firmie, w miarę jak rozrastała się ona od start-upu do rynkowej gwiazdy. W sierpniu 2007 roku w „Newsweeku” ukazał się mój artykuł o przemianie Facebooka z uczelnianej strony internetowej w serwis, którego aspiracją jest połączenie całego świata. Gdy w 2008 roku związałem się na cały etat z „Wired”, Facebook często przewijał się w moich tekstach. Doprowadziłem do powstania okładkowego zdjęcia, na którym Zuckerberg pojawia się ze swoim mistrzem – Billem Gatesem. Zrobiłem z nim wywiad na dwudziestą rocznicę „Wired”. Gdy Facebook wprowadzał na rynek nowe produkty, często dostawałem do nich dostęp i mogłem porozmawiać o nich z dyrektorem generalnym. Rozmawiałem z nim o wyszukiwaniu, o rzeczywistości wirtualnej, o nieudanym pomyśle telefonu Facebooka, o przechwytywaniu przez NSA danych firm technologicznych, o jego marzeniu, żeby zapewnić tani internet krajom rozwijającym się. Gdy zacząłem robić „Backchannel” na kanale Medium, trzymałem rękę na pulsie, pisząc o algorytmie News Feed i facebookowym zespole pracującym nad sztuczną inteligencją.

Ale wystarczył jeden zwykły prosty komunikat ekipy Facebooka, bym zrozumiał, że zakres ambicji tej firmy można w pełni ująć jedynie w książce. Chodziło o informację o tym, że tego samego dnia na Facebooku zalogował się miliard osób.

Ta wiadomość zaparła mi dech w piersiach. W ciagu 24 godzin spory kawał populacji naszej planety udzielał się w sieci Marka Zuckerberga.

To dopiero nowina. Globalna publiczność tego rzędu czasami zbierała się podczas transmisji finału mistrzostw świata w piłce nożnej albo innego ważnego wydarzenia. W takich przypadkach to była jednak masa widzów. A tu mieliśmy do czynienia z osobami zalogowanymi do tej samej sieci bazującej na interakcji. I nie chodziło o punktowy moment, lecz o codzienność, ponieważ Facebook przyciągał coraz więcej użytkowników.

Już od jakiegoś czasu Zuckerberg mówił o połączeniu świata. Ale to właśnie w tamtym kluczowym momencie zdawało się, że jego dążenia rzeczywiście należy brać na poważnie. Od tamtej pory Facebook miał codziennie bić rekordy w gromadzeniu w swoim serwisie największej w historii świata liczby ludzi, którzy wchodzili w interakcje ze znajomymi, krewnymi i innymi znajomymi, a także komentowali, zamieszczali nowe artykuły, sprzedawali i kupowali, organizowali ruchy polityczne, a w niektórych przypadkach znęcali się nad rówieśnikami, rozsyłali idiotyczne memy i rekrutowali terrorystów.

Zastanawiałem się, jak do tego doszło? Jakie są tego konsekwencje? Czy nadal młody przywódca Facebooka jest w ogóle w stanie zarządzać tym niespotykanym dotąd zjawiskiem, czy da sobie radę ze wszystkimi komplikacjami, jakie mogą się pojawić, gdy osiągnie swój cel połączenia całego świata? Czy ktokolwiek da sobie z tym radę, niekoniecznie nawet ta dziwna postać, która ma tendencję do chwil milczenia podczas rozmowy?

Wtedy postanowiłem, że zagłębię się w Facebooka, najchętniej współpracując z nim. Po kilku miesiącach negocjacji dostałem zgodę od firmy, a także od Zuckerberga i Sandberg. Udzielono mi wyjątkowego dostępu do obecnych pracowników, a byłych zachęcano do rozmowy ze mną. Oczywiście odbyłem spotkania także z wieloma osobami, które nigdy tam nie pracowały, ale miały kontakt z firmą jako uczestnicy badanych grup, konkurenci, klienci, krytycy, deweloperzy, użytkownicy lub inwestorzy.

Pomimo ogromnych problemów PR-owskich z okresu wyborów w 2016 roku Facebook nie zerwał naszej współpracy i nadal odbywałem regularne wizyty w jego siedzibie, gdzie recepcjoniści zaczęli mnie rozpoznawać, zanim okazałem im dokument tożsamości. Po podróży do Nigerii przeprowadziłem z Zuckerbergiem sześć wywiadów – w jego szklanym gabinecie, podczas spaceru po dachu siedziby, w Lawrence w stanie Kansas oraz w jego domu w Palo Alto.

Oczywiście po wyborach w 2016 roku i kryzysach związanych z fake newsami, manipulacją ze strony obcego państwa, streamowaniem na żywo samobójstw i masakr, wyciekami danych, łamaniem zasad prywatności, po szerzącej się mowie nienawiści, Cambridge Analytica, odejściach pracowników nie w porę oraz plotkach o zaserwowaniu przez Marka Zuckerberga niedogotowanej koziny dyrektorowi generalnemu Twittera Jackowi Dorseyowi7 narracja Facebooka uległa zdecydowanej zmianie.

Dowiedziałem się wielu rzeczy. Nękana kłopotami wersja firmy z czasów powyborczych w żadnym razie nie różniła się od poprzedniej, raczej stanowiła kontynuację tego, co Mark Zuckerberg zapoczątkował w akademiku 15 lat wcześniej. Ta firma czerpie korzyści z dziedzictwa swoich początków – dążenia do wzrostu oraz idealistycznej i przerażającej misji – oraz nieustannie się z nim mierzy. Jej śmiałość, jak również śmiałość jej przywódcy, sprawiła, że odniosła taki sukces. Ta śmiałość ma jednak swoją cenę.

Właściwie każdy problem, z jakim Facebook mierzył się w czasie powyborczej krytyki, był konsekwencją dwóch rzeczy: niespotykanej wcześniej misji połączenia świata oraz nieostrożnego pośpiechu w jej spełnianiu. Niemal wszystkie kłopoty Facebooka z ostatnich 3 lat miały swoje korzenie w tym, co postanowiono w pierwszych latach jego działania – głównie między 2006 a 2012 rokiem, kiedy podjęto kluczowe decyzje, które miały prowadzić do jak najszybszego połączenie świata. Uznano, że powstałe w tym procesie szkody zostaną naprawione później. Obecnie Facebook przyznaje, że szkody okazały się znacznie większe, niż zakładano, i nie da się ich tak łatwo naprawić. Cały czas Mark Zuckerberg i jego współpracownicy podkreślają, że mimo wszystkich skandali Facebook nadal stoi raczej po stronie dobra.

W pewnym sensie historia Facebooka zbiega się z szerszą opowieścią o tym, jak technologia cyfrowa zmieniła nasze życie w ostatnich dekadach. Nie tylko Facebook, lecz także wszyscy giganci technologiczni przekształcili naszą codzienność i z tego powodu stali się obiektem intensywnej i sceptycznej analizy. Te wielkie firmy technologiczne w ogromnej mierze bazowały na idealizmie ich założycieli, ale obecnie postrzega się je jako część faustowskiego paktu: cuda, których nam dostarczają, mają swoją cenę i kosztują naszą uwagę, prywatność, wzajemne poszanowanie. A teraz jeszcze obawiamy się władzy, jaką mają nad nami.

Niczego nie boimy się bardziej niż Facebooka, który posłuchał wezwania swojego przywódcy, żeby działać szybko i niszczyć zastane… i je niszczył. Do momentu przeprowadzenia przeze mnie ostatnich wywiadów z Zuckerbergiem zajmował się on wyjaśnianiem, jak ma zamiar naprawić to, co zostało zniszczone.

Oto historia Facebooka. Zaczyna się, oczywiście, od Marka Zuckerberga.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

ZuckNet

Pewnej zimnej nocy w styczniu 1997 roku dwudziestoośmioletni prawnik, od niedawna przedsiębiorca, Andrew Weinreich, przemawiał do niewielkiego grona inwestorów, dziennikarzy i znajomych w Puck Building w nowojorskiej dzielnicy SoHo, próbując wyjaśnić im, czym są media społecznościowe, dlaczego produkt, który przedstawia, stanowi pierwszy ich przykład, i jak to pojęcie zmieni świat. To był podniosły moment.

Weinreich wymyślił pojęcie mediów społecznościowych podczas cotygodniowego spotkania początkujących założycieli start-upów, organizowanego w czasach po pojawieniu się pierwszej fali firm internetowych, takich jak Yahoo!, Amazon czy eBay. Na tych spotkaniach starano się określić biznesowe pomysły, które dzięki pojawieniu się internetu stały się możliwe po raz pierwszy w historii. Weinreich wymyślił program bazujący na dobrowolnym dzieleniu się przez ludzi informacjami o swoich zainteresowaniach, pracy i relacjach. Zastanawiał się: „A gdyby zestawić wszystkie związki, jakie ich łączą, w jednym miejscu?”.

Nazwał swoją firmę sixdegrees8, czyli „sześć stopni”, opierając się na idei, że każdego mieszkańca naszej planety od każdej innej osoby dzieli maksymalnie sześć relacji. Weinreich sądził, że po raz pierwszy wspominał o tym Guglielmo Marconi, ale tak naprawdę był to węgierski pisarz Frigyes Karinthy. W krótkim opowiadaniu zatytułowanym Láncszemek [Powiązania] opisał tę ogromną zmianę.

Planeta Ziemia nigdy nie była tak mała jak teraz. Skurczyła się – oczywiście metaforycznie – z powodu przyspieszonego pulsu komunikacji zarówno fizycznej, jak i werbalnej. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, że każdy mieszkaniec Ziemi, z woli mojej lub każdej osoby, może teraz w zaledwie kilka minut dowiedzieć się, co myślę lub robię, czego chcę i co chciałbym robić9.

Trudno uwierzyć, że Karinthy napisał to w 1929 roku! Postacie z tego krótkiego opowiadania przeprowadziły eksperyment, żeby sprawdzić, czy łańcuch relacji połączy je z dowolnym z (wówczas) półtora miliarda mieszkańców Ziemi za pośrednictwem zaledwie pięciu uściśnięć ręki – poczynając od kręgu znajomych. Jednemu z bohaterów, węgierskiemu intelektualiście przypominającemu autora, udało się w ten sposób nawiązać kontakt z nitownikiem pracującym w fabryce Forda. Pomysł Karinthy’ego krążył w naukach społecznych przez kilka dekad, aż paru badaczy w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych spróbowało udowodnić jego prawdziwość za pomocą ówczesnych komputerów o ograniczonej mocy. W 1967 roku socjolog Stanley Milgram opublikował artykuł w „Psychology Today” na temat tego, co nazywano wówczas „hipotezą o małym świecie”. W studium wydanym 2 lata później10 spróbował połączyć przypadkowe osoby z Nebraski z mieszkańcami Bostonu i odkrył, że „przeciętna liczba pośredników między grupą początkową a końcową wynosi 5,2”. W 1990 roku pomysł ten zyskał szeroki odzew w kulturze, gdy dramatopisarz John Guare wykorzystał go w swojej sztuce Sześć stopni oddalenia, na podstawie której w 1993 roku powstał film11.

Pomysł Weinreicha zainspirowany był wprawdzie koncepcją sześciu stopni oddalenia, ale tak naprawdę skupiał się na dwóch lub trzech stopniach.

– Osoby, których nie znam, poznaję często za pośrednictwem tych, które znam – powiedział Weinreich zebranym w Puck Building. Przez stulecia ludzie wykorzystywali swoich przyjaciół i znajomych do nawiązywania nowych relacji, ale ich efekt nie był przewidywalny. – Dziś mamy nadzieję to zmienić dzięki darmowej usłudze opartej na internecie – obiecywał Weinreich. Porównał to do skopiowania do internetu własnej książki adresowej i możliwości łączenia się z książkami adresowymi innych osób. – Jeśli każdy z was umieści w sieci listę swoich kontaktów, będziemy mogli podróżować po świecie – tryskał optymizmem.

Tamtej zimnej styczniowej nocy Weinreich określił misję, która wywoływała zdumienie: połączyć świat w jednej sieci.

– Wyobraźcie sobie przez chwilę, że w bazie danych znajdujecie się nie tylko wy, lecz wszyscy użytkownicy internetu na świecie – stwierdził. (Oczywiście w tamtych czasie było ich zaledwie 40–60 milionów).

Weinreich uznał za oczywiste, że połączenie świata stanowić będzie coś dobrego. Dlaczego miałoby być inaczej?

Sixdegrees jako pierwsze wprowadziło kilka cech, które staną się częścią praktycznie wszystkich mediów społecznościowych. Zawierało wiralowy – nim cokolwiek zostało wiralem – plan wykorzystania zaproszeń za pośrednictwem poczty elektronicznej. W dniu oficjalnej prezentacji Weinreich dostarczył nawet wydrukowane zaproszenia w kopertach, które wysłano także mejlem do uczestników wydarzenia, żeby mogli oni w sąsiednim pomieszczeniu skorzystać z komputerów i wysłać adresy mejlowe swoich znajomych na platformę. Te zaproszenia miały być następnie potwierdzane przez osoby, które je wysłały. Po raz pierwszy w historii serwis internetowy wykorzystywał tego rodzaju weryfikację.

Sixdegrees to było coś nowego i gdyby serwis odniósł sukces, stałby się przedmiotem licznych badań i ocen. Ale tak się nie stało. Było na to za wcześnie. W tamtym czasie ludzie nie korzystali jeszcze z poczty elektronicznej, nie mówiąc o posiadaniu stałego łącza internetowego. A sixdegrees nie pozwalało na wiele więcej niż dołączenie kontaktów do wielkiej bazy danych. Nie było żadnych pokus dla znudzonych użytkowników. Ani sposobów na nagabywanie byłych kochanków. Nawet głupich filmików z kotkami. Można było najwyżej przejrzeć bazę danych swojej poszerzonej sieci kontaktów. I wyjść z serwisu.

Osoby, które zalogowały się na platformę, szybko zauważyły, że byłaby ona lepsza, gdyby dodawać do niej zdjęcia. W 1997 roku to było ogromne utrudnienie, bo niewielu dysponowało aparatami cyfrowymi. Weinreich rozważał nawet zatrudnienie setek stażystów albo nisko opłacanych pracowników do samego skanowania zdjęć. Ale ostatecznie się na to nie zdecydował, ponieważ myślał już o sprzedaży swojej firmy.

Co prawda sixdegrees realizowało ideę mediów społecznościowych – miało nawet 3,5 miliona użytkowników, co było imponującą liczbą na tamtym etapie rozwoju internetu – stan technologiczny nadal jednak nie wystarczał, żeby pielęgnować ten rodzaj połączeń, dzięki którym media społecznościowe faktycznie osiągnęłyby sukces. Weinreich obawiał się, że w oczekiwaniu na ten moment zabraknie mu pieniędzy. W grudniu 1999 roku – odpowiednio wcześnie, by uniknąć wielkiego giełdowego krachu dotcomów, który wkrótce nastąpił – sprzedał sixdegrees firmie YouthStream Media Networks za 125 milionów dolarów. W ramy sprzedaży wchodził też patent na „metodę i aparat tworzenia sieciowej bazy danych i systemu”, który stał się znany jako „patent mediów społecznościowych”12.

W późniejszym czasie Weinreich powtarzał, że sprzedaż uniemożliwiła mu wdrożenie dwóch pomysłów, które miał w planach. Jednym z nich było komentowanie i zamieszczanie zdjęć/filmów przez użytkowników, co było wyprawą w stronę wysuniętego przyczółku pionierskich lat internetu, zwanego treściami generowanymi przez użytkownika. Drugi pomysł to przekształcenie sixdegrees w system operacyjny albo platformę, na której strona trzecia mogłaby tworzyć aplikacje – na podstawie tego, co Weinreich widział w swych marzeniach jako globalną sieć społeczną.

Weinreich nie wiedział wtedy, że osoba, która zbuduje to, co sobie wymarzył – a nawet więcej – znajdowała się 40 kilometrów od Puck Building. I miała wtedy 12 lat.

Mark Elliot Zuckerberg przyszedł na świat w 1984 roku w rodzinie Karen i Eda13. Jego narodziny przypadły na 14 maja, blisko cztery miesiące po inauguracji komputera Apple Macintosh, którego ambicją było przeniesienie do zwykłego świata tego, co nadal uznawano za urządzenie dla wyszkolonych ekspertów i szalonych hobbistów. Niewiele osób miało wtedy komputer osobisty, a jeszcze mniej modem – hałaśliwą przystawkę, która łączyła go z linią telefoniczną. Prekursor internetu – ARPAnet – już istniał, ale dostęp do niego miał tylko rząd. I paru studentów informatyki.

Ed Zuckerberg był właścicielem zarówno komputera, jak i modemu. Całe życie fascynował się technologią i gadżetami. Jego ulubionym szkolnym przedmiotem była matematyka.

Mamy więc podstawy zastanawiać się, czy późniejsze wejście Marka Zuckerberga do grupy światowych idoli technologicznych stanowi przypadek syna kontynuującego niespełnione ambicje ojca. Ed nigdy tak tego nie określił, lecz nie zaprzeczył, gdy reporter czasopisma „New York”, który pisał o rodzinie w 2012 roku, zasugerował taką teorię14. „Jeśli dorastałeś w żydowskim Nowym Jorku – stwierdził Ed – i miałeś pół mózgu, twoi rodzice chcieli, żebyś został lekarzem lub dentystą. […] Wtedy nie było zbyt wiele miejsc pracy dla tych, którzy programowali […] To nie było »właściwe wykorzystanie mojego czasu«, mówili mi rodzice. To nie było zajęcie dla błyskotliwych chłopców. Gdyby nie ta presja, wszystko poszłoby inaczej. Zająłbym się matematyką, na własną rękę – mówił Ed. – Zdecydowanie. Kochałem matmę”.

Zuckerbergowie mieszkali w Dobbs Ferry, 40 kilometrów na północ od Nowego Jorku. Oboje dorastali w dzielnicach robotniczych na przedmieściach tej metropolii. Ich rodzice należeli do pierwszego pokolenia Amerykanów w swoich rodzinach. W 1977 roku podczas studiów stomatologicznych na Uniwersytecie Nowojorskim Ed poszedł na randkę w ciemno z dziewczyną z koedukacyjnego Brooklyn College – pochodzącą z Queens Karen Kempner. On miał 24 lata, ona – 19. Dziadkowie obojga byli imigrantami z Europy Wschodniej. Oboje pilnie studiowali, żeby osiągnąć to, co stanowiło marzenie ich rodzin – zostać lekarzem lub prawnikiem. Szczególnie lekarzem. (Ojciec Eda był listonoszem, a ojciec Karen kapitanem policji w „79”, trudnej części Brooklynu, zwanej Bed-Stuy. Jej matka uczyła w szkole). Ed i Karen pobrali się w 1979 roku i po kilku latach spędzonych w mieszkaniu w White Plains przenieśli się do domu w Dobbs Ferry. Wśród sypialnianych miejscowości hrabstwa Westchester miasteczko to było uznawane za mniej zamożne (i mniej przemądrzałe), ale Ed twierdzi, że wybrali po prostu najlepszy dom do swoich celów, rozłożysty kilkupiętrowy budynek na szczycie wysokiego wzgórza, rzut beretem od zatłoczonej trasy Saw Mill River Parkway. Mogli w nim jednocześnie mieszkać i prowadzić praktykę dentystyczną.

– Tylko na niego mogliśmy sobie pozwolić – zauważa Karen.

We wczesnych latach osiemdziesiątych Ed zainstalował gabinet na parterze, więc Zuckerbergowie w zasadzie mieszkali nad jego pracą.

Pełna wigoru osobowość Eda pomagała mu w karierze. Karen była psychiatrą, która zrezygnowała z pracy, żeby wychować Marka i jego trzy siostry, a jednocześnie pomagała mężowi w prowadzeniu gabinetu. (Mark był drugi w kolejności, urodził się 2 lata po Randi, a Donna i Arielle po nim). „Moja żona to superwoman – powiedział Ed Zuckerberg w przeprowadzonym w 2010 roku wywiadzie dla lokalnej stacji radiowej15. – Pracowała i zajmowała się domem”.

Jak wielu żydowskich rodziców, którzy sprawnie wspinali się po drabinie prowadzącej do dobrobytu, Zuckerbergowie aspirowali do tego, żeby ich dzieci weszły jeszcze wyżej, i mocno stawiali na edukację. (Zuckerberg zażartował kiedyś na ten temat: „Dobra żydowska matka… Wiecie, wracasz do domu, dostałeś dziewięćdziesiąt dziewięć procent z testu, a ona na to »Dlaczego nie sto procent?«”16). W pewnym momencie Karen odbyła praktyki w niedalekim szpitalu – co było możliwe, bo rodzina zawsze miała zagraniczną au pair do pomocy – ale zniechęciło ją to, że ubezpieczenie nie pokrywało opłat jej pacjentów. Ed zauważył kiedyś, że Karen myślała, że dzięki jej obecności w domu dzieci nie trafią na kozetkę psychiatry. Na wakacjach na Bermudach oboje zdecydowali, że Karen rzuci pracę. Jej umiejętności przydawały się przy uspokajaniu zdenerwowanych pacjentów męża. Być może właśnie dlatego, że musiała robić zawodowo nie to, co planowała, Karen Zuckerberg miała mocne poczucie, że jej dzieci powinny swobodnie iść za swoimi pasjami.

– W pracy spędzasz mnóstwo czasu, musisz więc kochać to, co robisz – mówi. – Dlatego zawsze czuliśmy, że to dzieci zdecydują za siebie.

Entuzjazm do nowinek technologicznych Eda ujawniał się w nieustannym poszukiwaniu nowych egzotycznych technologii stomatologicznych. Gdy w 2012 roku reporter czasopisma odwiedził jego gabinet, Ed szczegółowo opowiedział mu o wartej 125 tysięcy dolarów maszynie do leczenia kanałowego, którą właśnie nabył17. Zuckerberg zyskiwał klientów, ponieważ supernowoczesny sprzęt połączony z jego autentycznym współczuciem dla pacjenta sprawiały, że wizyta u dentysty stawała się nieco przyjemniejszym doświadczeniem, niż spodziewali się jego pacjenci. „Byłem pierwszym stomatologiem w hrabstwie Westchester, który używał cyfrowego rentgena, kamer do oglądania jamy ustnej […] Ten cały sprzęt naprawdę rozkręcił biznes”. Ed sam siebie nazywał „bezbolesnym doktorem Z.”, a na swojej stronie internetowej – oczywiście miał taką jako jeden z pierwszych – chwalił się, że „wyciąga rękę do tchórzy”.

Na początku lat osiemdziesiątych Ed kupił swój pierwszy komputer osobisty – atari 800, maszynę „konsumpcyjną”, świetną do gier, ale wymagającą cierpliwości, umiejętności i nieco szalonego optymizmu, jeżeli rzeczywiście chciało się na niej zrobić coś przydatnego. Nauczył się języka BASIC i założył bazę danych pacjentów. Zanim urodził się Mark, Ed miał już IBM PC, który wykorzystywał do prowadzenia gabinetu.

Tak więc Ed Zuckerberg nie mógł być zaskoczony tym, że jego syn polubił komputery. Od wczesnego dzieciństwa Mark myślał logicznie, zwłaszcza gdy odmawiano mu spełnienia jego próśb. „Jeśli miałeś mu czegoś odmówić, lepiej było przygotować sobie mocny argument poparty faktami, doświadczeniem, logiką i racjami” – powiedział kiedyś Ed Zuckerberg18. Dodał, że Mark był „uparty i nieugięty”19. Z tym opisem z pewnością zgodziłoby się wielu współpracowników i rywali młodego Zuckerberga.

Jako berbeć Mark grał na starym atari, który świetnie się do tego nadawał. W szóstej klasie dostał własny komputer.

– To był quantex 486DX – wspominał w udzielonym mi w 2009 roku wywiadzie i był zaskoczony, że nie rozpoznałem w tej nazwie klona IBM PC. – Chyba już nie ma tego sprzętu – wyjaśnił mi pobłażliwie. – Moja rodzina nie miała za wiele kasy, więc miałem szczęście, że w ogóle dostałem komputer.

Od początku Zuckerberg używał go do zaspokajania swojej ciekawości na temat tego, jak ludzie się organizują – a niektórzy przy okazji zdobywają władzę. To jest chyba jego obsesją od małego.

– W dzieciństwie miałem żółwie Ninja, a one zazwyczaj nieustannie toczyły wojny i takie tam – mówi. – Ale moje żółwie tworzyły społeczeństwa i zastanawiałem się, jak będą wchodzić ze sobą w interakcje. Bardzo interesowałem się tym, jak działają takie systemy.

Tak więc podczas gry na komputerze Zuckerberg rozwijał swoją twórczą wyobraźnię. Jedna z jego ulubionych gier to Cywilizacje, popularna wówczas seria z gatunku strategicznych. Polegała na tym, że tworzyło się społeczeństwo. Zuckerberg grał w nią nawet, gdy już dorósł.

Po kilku miesiącach zabaw z komputerem powiedział sobie: „No dobrze, to ciekawe – nauczyłem się wszystkiego, a teraz chcę to kontrolować”.

– W ten sposób nauczyłem się programowania – mówi.

Pewnej nocy zażądał od rodziców, żeby zabrali go do księgarni Barnes & Noble i kupili podręcznik do języka C++, podstawowego narzędzia do tworzenia aplikacji internetowych.

– Miał dziesięć lat! – wspomina Ed Zuckerberg.

Gdy młody akolita odkrył, że w dosłownie przeznaczonej „dla idiotów” książce brakowało kluczowych informacji, Doktor Z. najął nauczyciela. Przez 2 lata lekcje odbywały się raz w tygodniu.

– To była jego ulubiona godzina – mówi matka Marka.

Zuckerbergowie starali się zapisać go na zajęcia komputerowe w liceum, ale nauczyciel powiedział im, że Mark już wie wszystko, co znajduje się w ich programie. Miejscowy college oferował kursy, ale jedyny, który Mark uznał za wartościowy, był przeznaczony dla studentów. Pewnego wieczoru Ed Zuckerberg zaprowadził Marka do college’u. Nauczyciel powiedział Edowi, że nie może przychodzić z synem na zajęcia. „To on jest uczniem!”, odparł Ed, który do tej pory z dumą wspomina tamten epizod.

– Chodziłem do szkoły, chodziłem na zajęcia i wracałem do domu. Myślałem sobie wtedy: „Mam całe pięć godzin, żeby grać na komputerze i pisać oprogramowanie”. I nadchodził piątek, i cieszyłem się, bo miałem przed sobą dwa dni pisania programowania. To było wspaniałe20 – powiedział Mark w pewnym wywiadzie. Potem zauważył: „[z powodu] tego całego programowania doszedłem do punktu, w którym stało się ono częścią mojej intuicji. Tak naprawdę niewiele świadomie się nad tym zastanawiałem”21.

Zuckerberg nie spędzał całego czasu w swoim pokoju oświetlonym ekranem komputera. Nauczyciele opisują go jako dobrze dostosowanego ucznia, który wprawdzie niewiele się odzywał, ale gdy już to robił, jasno wyrażał swoje zdecydowane opinie. Był bardzo dobry z matematyki i nauk przyrodniczych. Grał w baseball w lokalnej drużynie Małej Ligi, chociaż nie przepadał za tym. Później wykorzysta przykład swojego niechętnego udziału w tej grze jako ilustrację tego, w czym jego firma pomogła: osobom o różnych zainteresowaniach odnaleźć podobnych sobie. „Nie interesuje mnie baseball, interesują mnie komputery” – powiedział. Bez kontaktów w sieci należało stawić się na boisku tylko dlatego, że było to jedyne możliwe zajęcie.

Zuckerberg okazywał więcej zainteresowania szermierce: sportowi indywidualnemu, którym zajmowały się wszystkie dzieci z rodziny. Były one pasjonatami Gwiezdnych wojen, a szable przypominały im miecze świetlne. Bar micwę Marka zorganizowano wokół tematu Gwiezdnych wojen (w czasach preinstagramowych, nie opublikowano więc zdjęć z tej imprezy). Razem z siostrami nakręcił w domu film na podstawie Star Wars.

Matka nazywała go „książątkiem”22.

Chociaż sporo grał na komputerze, nie lubił podporządkowywać się zasadom twórców gier. Wolał sam je tworzyć.

– Nie interesowało mnie granie, po prostu lubiłem robić gry – powiedział mi, pomijając fakt, że grał nieustannie i zażarcie na tym polu rywalizował.

Jedną z pierwszych stworzonych przez niego gier była wersja jego ulubionego Ryzyka, w którym gracze próbują podbić państwo za państwem, gromadząc władzę, żeby nie można było powstrzymać ich ataków. Cyfrowa wersja Zuckerberga rozgrywała się w czasach Imperium Rzymskiego23. Polegała na próbach pokonania Juliusza Cezara. Zuckerberg zawsze wygrywał.

Później przyzna, że jego twory były niezwykle okropne24. Ale były jego.

– Wszystko kręciło się wokół technologii – powiedziała jego siostra Randi25, gdy przeprowadzano z nią wywiad na temat rodziny. – Mieliśmy zabawki zmieniające głos. Mark zawsze chciał zhakować zabawkę, bo wtedy mogliśmy na przykład podkręcić głos Dartha Vadera, żeby brzmiał bardziej jak Vader.

Bardziej praktyczną technologią obecną w domu był oparty na internecie system interkomu, który pozwalał pracownikom gabinetu komunikować się między sobą i z rodziną. Nazwali go ZuckNet. Ed Zuckerberg zatrudnił profesjonalistę, żeby położył kable, a Mark zaproponował, że napisze oprogramowanie, żeby połączyć wszystkie urządzenia. ZuckNet nie tylko anonsował przybycie jednego z „tchórzy” doktora Z., lecz także przydawał się do robienia niezliczonych żartów przez Randi i Marka, na przykład zainstalowania fałszywego wirusa na komputerze ich siostry Donny lub przekonania matki, że pluskwa milenijna wywołała technologiczną apokalipsę.

W 1997 roku usieciowienie dostarczyło młodym ludziom na całym świecie to, co rok wcześniej mieli Zuckerbergowie dzięki ZuckNetowi. AIM, czyli komunikator firmy AOL, stał się programem, który najbardziej angażował Marka Zuckerberga na początku jego technologicznego życia.

Tamto pokolenie – rok urodzenia stawia Zuckerberga w pierwszych szeregach milenialsów – nie interesowało się już pogaduszkami przez telefon w rodzaju tych z filmu Bye Bye Birdie, a jeszcze nie nauczyło się wysyłać esemesów. Ale miało do swojej dyspozycji komputery z modemem i coraz częściej szerokopasmowy dostęp do internetu. Oraz AIM, oddzielną aplikację, która ustanowiła prawdziwy monopol w świecie komputerowych czatów. Na ekranie monitora w pokoju dzieciaka otwartych było zwykle wiele okienek – w każdym z nich toczyła się asynchroniczna rozmowa z jednym kolegą bądź koleżanką. Zuckerberg uwielbiał AIM. Większość jego szkolnych kolegów mieszkała po drugiej stronie zatłoczonej Saw Mill River Parkway, co zniechęcało do spontanicznych wizyt, dlatego coraz mocniej opierał swoje kontakty na technologii26.

Oczywiście Zuckerberg grzebał w systemie AIM.

– Jeśli porozmawiasz z wieloma osobami w moim wieku, dowiesz się, że nauczyliśmy się programowania, hakując AOL – mówi.

Jedną z „fajnych rzeczy”, które opisuje, jest wykorzystanie języka programowania HTML do automatycznego dodawania elementów, takich jak nadprogramowe kolory, do licznych okienek, które czasami tłoczyły się na jego ekranie. Inną było zhakowanie programu w taki sposób, który wywołałby niestrawność u szefa AOL Steve’a Case’a, gdyby tylko miał tego świadomość.

– W AOL było mnóstwo dziur, dzięki którym mogłeś manipulować serwisem – mówi Zuckerberg. – Mogłem wyrzucić znajomych z internetu, bo pozwalały mi na to luki w systemie.

Gdy sam stworzy firmę, większość jej pracowników to będą ludzie tacy jak on, dzieciaki urodzone w latach osiemdziesiątych i dorastające w ostatnich latach XX wieku, zanurzone w okienkach czatowych na swoich ekranach.

– Wszyscy wychowaliśmy się na AIM – wyjaśnia Dave Morin, późniejszy kierownik w Facebooku. – Mam teorię, że nasze kompetencje w intymnej komunikacji, przede wszystkim w małżeństwie i tym podobnych relacjach, nie są zbyt rozwinięte właśnie dlatego, że wychowaliśmy się na tamtym komunikatorze. Nie nauczyliśmy się niuansów intymności.

Nauczyciele Marka Zuckerberga wiedzieli, że chłopak jest inteligentny – i że ma dużo zapału27. Było to widać już w przedszkolu, gdzie grupy robiły tygodniowe projekty na różne tematy. W pewnym momencie jego rodzice zauważyli, że jeden z nich – dotyczący kosmosu – zajął mu więcej czasu niż pozostałe. Gdy Ed i Karen spytali o to nauczyciela, ten odpowiedział, że Mark tak bardzo skoncentrował się na tych lekcjach i zaangażował inne dzieci, że postanowili przedłużyć czas trwania projektu na cały miesiąc. Później Mark nadal był zafascynowany przestrzenią kosmiczną, a wielki kartonowy statek kosmiczny, który pomalowała cała grupa, zawisł pod sufitem jego pokoju.

Rodzice odrzucili liczne propozycje przeniesienia go do wyższej klasy – był jeszcze małym dzieckiem. W szkole Mark ustalił z nauczycielami, że po tym, jak opanuje temat przerabiany w danym tygodniu – zwykle w poniedziałki, gdy go wprowadzano – może zajmować się innymi tematami, podczas gdy nauczyciele będą ćwiczyć z resztą uczniów.

– Nigdy nie widziałem, żeby odrabiał lekcje – mówi Ed Zuckerberg.

Po 2 latach spędzonych w publicznym liceum w Ardsley – kilka kilometrów od domu, po drugiej stronie Saw Mill – Mark wyraźnie poczuł, że potrzebuje zmiany. Policzył punkty, jakie zdobyłby na kursach, które chciał przerobić. Wraz z wyróżnieniami oraz kursami dodatkowymi w ramach programu Advanced Placement (AP), na jakie mógł uczęszczać w Ardsley, nie wystarczyłyby, żeby dostać się na prestiżowy uniwersytet. Ale to nie był jedyny powód zmiany.

– Nasza szkoła nie miała żadnych lekcji informatyki – mówi.

Rodzice uznali, że najlepszą opcją byłaby szkoła Horace Mann, do której łatwo dojeżdżało się z ich domu, ale Mark od znajomych z programu letniego dla utalentowanej młodzieży dowiedział się o Exeter. Zasmuciło to Karen Zuckerberg. Jej najstarsza córka wyjeżdżała do college’u, nie chciała więc wysłać syna w tym samym momencie. Poprosiła, żeby spróbował dostać się do innej prywatnej szkoły. Mark odparł:

– Zrobię to, ale idę do Phillips Exeter.

Jak to się często zdarzało, uparty nastolatek dostał to, czego chciał.

Phillips Exeter Academy w stanie New Hampshire jest jedną ze szkół przygotowawczych (prep school) należących do grupy Ten Schools Admission Organization. To placówki przygotowujące do studiowania w elitarnych college’ach. Zuckerberg miał ją ukończyć w 2002 roku.

Przed rozpoczęciem roku szkolnego Exeter zorganizowała w Nowym Jorku przyjęcie dla nowych uczniów. Tam Zuckerberg zaczął rozmawiać z nowym kolegą, wyrośniętym dzieciakiem o delikatnej urodzie, który nazywał się Adam D’Angelo. Też mieszkał na przedmieściach (przyjechał z miasta-sypialni w Connecticut) i przeniósł się do szkoły z internatem, bo publiczna placówka, do której chodził, nie była w stanie zaoferować mu nic więcej. Łączyło ich coś jeszcze. Gdy Zuckerberg spytał D’Angela, jakie są jego zainteresowania, w odpowiedzi usłyszał jedno ukochane słowo: programowanie. Był wniebowzięty – żaden z jego kolegów ze szkoły nie dzielił z nim pasji do komputerów, a już pierwsza osoba, którą poznał w Exeter, tak bardzo była do niego podobna.

– Uznałem, że więcej uczniów interesuje się tymi rzeczami – mówi Zuckerberg. – Ale okazało się, że było nas tylko dwóch.