55,90 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 541
Data ważności licencji: 10/26/2027
SERIA AMERYKAŃSKA
Richard Grant Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary (wyd. 2)
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 3)
Rosecrans Baldwin Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach
Alex Marzano-Lesnevich Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały (wyd. 2)
Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii (wyd. 2)
Bob Drury Tom Clavin Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 3)
Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija (wyd. 2)
Olivia Laing Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych
Jenn Shapland Moja autobiografia Carson McCullers
Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków (wyd. 2)
Patti Smith Pociąg linii M (wyd. 2)
Harry Crews O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii
Patti Smith Poniedziałkowe dzieci (wyd. 3)
John Bloom Jim Atkinson Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie
Mary Karr Klub Łgarzy
Piotr Jagielski Grunge. Bękarty z Seattle
Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu (wyd. 2)
Benjamin Gilmer Przypadek doktora Gilmera. Zbrodnia, medyczna zagadka i sprawiedliwość w Appalachach
Ewa Winnicka Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie
S.C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 3)
Will Sommer Uwierz w Plan. Skąd się wziął QAnon i jak namieszał w Ameryce
Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem (wyd. 2)
S.C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej (wyd. 2)
Kathleen Hale Slenderman. Internetowy demon, choroba psychiczna i zbrodnia dwunastolatek
Amanda Montell Idź za mną. Język sekciarskiego fanatyzmu
Elizabeth Catte Czysta Ameryka. Przemilczana historia eugeniki
Ben Terris Waszyngtońska gorączka
Matthew Hongoltz-Hetling Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny
Meg Kissinger Nieobecni. Milczenie wokół chorób psychicznych w rodzinie
Patrick Radden Keefe Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 3)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego The Gospel of Wellness. Gyms, Gurus, Goop, and the False Promise of Self-care
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Efrain Padro / Alamy / Indigo Images
Copyright © 2022 by Rina Raphael
Published by arrangement with Henry Holt and Company, New York.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Hanna Pasierska, 2025
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Anastazja Oleśkiewicz
Korekta Jędrzej Szulga / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-141-5
Słoneczny wiosenny dzień w południowej Kalifornii. Na deskach słynnego Santa Monica Pier zebrały się dwa tysiące kobiet. Nad ich głowami skrzeczą mewy, lecz panie nie poświęcają temu uwagi. W skupieniu witają słońce, ćwicząc na matach do jogi we wszystkich barwach tęczy rozłożonych w idealnych odstępach na blisko kilometrowym pomoście. Z ryczących głośników dolatują polecenia instruktorki: „Wszechświat wzywa, a twoja prawa noga pragnie odpowiedzieć”. Kobiety równocześnie, z wojskową precyzją prostują nogi.
Zwykle po zajęciach jogi każdy łapie swoje rzeczy i maszeruje do samochodu, być może po krótkiej pogawędce z innymi uczestnikami. Ale nie tutaj. Głośniki zostają przełączone na muzykę klubową i seans jogi przeobraża się w imprezę rave. Uczestniczki skaczą i energicznie wachlują włosami do utworu Robyn. Ich butelki ze stali nierdzewnej zmieniają się w instrumenty perkusyjne. Żadna z kobiet nie jest pijana, naćpana ani upalona – jedyne, co niedawno piły, to darmowa kombucza. Zresztą jest jedenasta przed południem1.
Oto Wanderlust, wędrowny festiwal wellnessu nazwany przez twórców „totalną celebracją świadomego życia”. Przenosi się z miasta do miasta, urządzając tymczasowe imprezy fitnessowe pod otwartym niebem na podobieństwo spotkań ruchów odnowy religijnej i gromadząc kobiety, by mogły poczuć więź, wyznaczyć sobie osobiste cele, medytować i rozkoszować się atmosferą zbiorowego namaste. Wanderlust to w dziedzinie zdrowego stylu życia odpowiednik Coachelli – słynnego koncertu na pustyni Kolorado, gdzie sprzedaje się zarówno bilety, jak i patronaty.
Na odległym końcu molo otwarto pod patronatem Adidasa przestrzeń do relaksu z interaktywną instalacją artystyczną: uczestniczki są zachęcane do przesłania własnej mantry na stronę organizatora. Jakaś blondynka w stroju treningowym marki Tory Burch wpisuje tekst: „Znów poczuć się całością”. Następnie zarzuca na ramię pasek torebki od Chanel i rusza w stronę jogicznego bazaru.
W minimalistycznym holu centrum odnowy biologicznej pachnie bergamotką i kadzidłem. Białe ściany, jasne podłogi z brzozy, miękkie szare meble. Sukulenty w skromnych donicach. WTHN – wymawiane jak „within”, czyli „wewnątrz” – to nie nazwa rozgłośni radiowej ze Wschodniego Wybrzeża, lecz kojącego spa. Chociaż to nie najwłaściwsze określenie dla takiego miejsca. WTHN jest raczej odpowiednikiem sieci popularnych salonów fryzjerskich Drybar, tyle że z branży akupunktury.
Zabiegi tradycyjnej medycyny chińskiej cieszą się dziś takim samym wzięciem – i są równie łatwe do zarezerwowania – jak zrobienie sobie loków z efektem blowout w salonie fryzjerskim. Całe życie bałam się kłucia, ale WTHN zmieniło pradawną metodę leczniczą w nowoczesne, luksusowe doznanie, więc kobiety wystają w kolejkach, by dać się dźgać i szturchać całymi garściami igieł. Choć głównym daniem w menu jest rozkoszna sesja akupunktury mająca „przynieść ulgę umysłowi + ciału”, WTHN oferuje też kompozycję chińskich ziół, które ukoją stres i dodadzą energii, abyś mogła „zachować spokój i świetnie się bawić”.
W tętniącym życiem holu czeka kilkanaście trzydziestoparolatek. Jest styczniowe popołudnie w środku tygodnia. Niektóre noszą stroje biurowe, inne – stylowe płaszcze z czarnej wełny. „To znaczy, kto nie jest wykończony?”, rzuca jedna z obecnych, przygładzając świeżo wymanikiurowanymi dłońmi fryzurę z miodowymi pasemkami. Sprowadziła ją tu cała litania przypadłości: ciągłe bóle głowy, poranne zamroczenie i uporczywy niepokój. Pracowniczka obsługi wywołuje jej nazwisko i kobieta wstaje podekscytowana.
Jej głos niesie się echem po korytarzu, gdy zmierza do prywatnego boksu. „Idę się zrelaksować!” Reszta z nas, czekających na swoją kolej, zostaje, by podziwiać imponującą wystawę suplementów.
Jest wczesna jesień, gdy odwiedzam Ganja Goddess Getaway [Ustronie Bogini Gandzi] – azyl dla wielbicielek trawki położony około pół godziny samochodem od Palm Springs i dostępny wyłącznie dla kobiet. Trwającą właśnie „leniwą imprezkę dla upalonych dziewczyn”, jak ją określono, urządzono na terenie wynajętej posiadłości jeździeckiej; organizatorzy oczekują, że cały czas będziemy na haju. Większość przybyłych śpi w namiotach pod otwartym niebem; mnie przypadł koński boks w stajni. (Bez obaw – został wyposażony jak pokój hotelowy).
Trawka jest dostępna w ogromnych ilościach i w wielu apetycznych postaciach. Są automaty z watą cukrową nasyconą cannabisem i kelnerzy krążący z tacami gotowych jointów, ciasteczek i brownies oraz czegoś potrzebnego do „dabów”, czyli wdychania skoncentrowanej marihuany w postaci pary. Nie zabrakło baru z przekąskami, na wypadek gdybyśmy poczuły głód.
Publika jest zróżnicowana. Wieczorem przy ognisku młoda czarna mama około trzydziestki wymienia się poradami na temat rodzicielstwa z emerytowaną białą truckerką po pięćdziesiątce. Dwudziestoparoletnia Latynoska wystrojona w stylu athleisure [sportowej elegancji] dyskutuje o polityce z sześćdziesięciokilkuletnią ekshipiską. Przy kolacji napomykam dwudziestopięciolatce przy moim stoliku, jak odświeżający jest kontakt ze starszymi kobietami. „No – przytakuje, wydmuchując marihuanowy dym. – Są spoko”. Po chwili inna uczestniczka przeprasza i odchodzi od stołu, tłumacząc: „Ciasteczka właśnie zaczęły działać”. Zebrane wyrozumiale kiwają głowami2.
W pewnej chwili z głośników rozlega się kojący głos. „Zajęcia z tańca brzucha zaczną się na dużym trawniku za pięć minut”. Po czym dodaje: „Kocham was”. Para milenialsek w jaskrawych topach rusza leniwie w tamtą stronę z siwowłosą damą w kwiecistej podomce. Kilka kobiet nosi wianki z kwiatów. Jakaś mama w średnim wieku poddaje się wcześnie; odchodzi, by się wyciągnąć na trawie i w zadziwieniu patrzeć w niebo.
„Czuję, że żyjemy w społeczeństwie żądającym, byśmy ciągle parli naprzód, działali wydajnie i bez wahania, wykonywali mnóstwo zadań naraz – powiedziała mi współzałożycielka Ganja Goddess Getaway. – Potrzebujemy czasu, gdy można zwolnić tempo i naprawdę skupić się wyłącznie na sobie”.
Opisane przeze mnie kobiety – od uczestniczek Wanderlust w kreacjach od znanych projektantów po upalone trawką biwakowiczki – to tylko garstka spośród milionów, dzięki którym funkcjonuje sektor wellnessu wart 4,4 biliona dolarów. Nie ograniczając się bynajmniej do jogi czy weganizmu, całe swoje życie – od miejsca zamieszkania po to, z kim utrzymują znajomości i jak wychowują dzieci – organizują wokół aktualnych zasad wellnessu.
Czym właściwie jest „wellness”? W najbardziej podstawowym sensie to aktywne poszukiwanie dobrostanu poza sferą medycyny. Chodzi o coś więcej niż unikanie chorób – także o profilaktykę i ochronę zdrowia: odżywianie, sprawność fizyczną, sen, wsparcie społeczne i kontrolowanie stresu. To wybory, jakich dokonujemy, by poczuć się lepiej pod względem fizycznym, psychicznym, społecznym i duchowym.
Czy brzmi to ogólnikowo i mgliście? Owszem, ponieważ takie właśnie jest. Nie istnieje uzgodniona definicja „dobrego” samopoczucia – i to jeden z powodów, dla których branża wellnessu tak się rozrosła. Mnóstwo firm ma własne pomysły na to, jak zapewnić ten stan – jak należy postępować, co kupić lub jak myśleć – dlatego „wellness” zdegradował się do mętnego hasła marketingowego mogącego równie dobrze oznaczać pastę do zębów z aktywnym węglem, jak trening uważności. Mogącego oznaczać niemal wszystko.
Na rozmaite sposoby wellness jest tym, czego potrzebujemy dla zdrowia. Nie istnieje jedna właściwa ścieżka: mamy być świadomi wyjątkowości naszych doświadczeń. Chodzi o to, co jako jednostka możesz dla siebie zrobić, by przejść przez doświadczenie zwane życiem.
Wokół pragnienia, by być zdrowszym i żyć dłużej, ni stąd, ni zowąd wyrosły całe sektory gospodarki. Małe butikowe studia fitnessu stanowią obecnie czterdzieści procent rynku siłowni i stały się tym miejscem, gdzie kobiety ćwiczą i spędzają czas. Sprzedaż ekologicznej żywności przekroczyła sześćdziesiąt miliardów dolarów rocznie. Medytacja, dawniej niszowa praktyka, przeniknęła do głównego nurtu amerykańskiej kultury (i generuje wielomiliardowe zyski). Dwie trzecie Amerykanek przeznacza połowę miejsca w garderobie na kreacje w stylu athleisure3.
Wellness podbił branżę kosmetyczną i technologiczną, a nawet budowlaną i alkoholową. Firmy oferujące kroplówki witaminowe muszą wpisywać klientów na listy oczekujących; nocne kluby serwują bezalkoholowe koktajle ziołowe; duchowi uzdrowiciele organizują płatne warsztaty; deweloperzy rzucili się budować „społeczności wellnessu”, a Dolina Krzemowa lansuje psychodeliki jako środek na poprawę zdrowia psychicznego. Zmienił się nawet nasz język. Słyszy się deklaracje w rodzaju: „Potrzebuję tego dla mojego dobrostanu”, „Jestem na diecie oczyszczającej” albo „Praktykuję wdzięczność”. Piętnaście lat temu nie słyszało się podobnych haseł. Dziś powtarzają je celebryci, założyciele firm, mamusie z przedmieść i niejeden przedstawiciel pokolenia Z.
Naturalnie ludzie zawsze kupowali rozmaite środki na poprawę samopoczucia, lecz to, czego jesteśmy świadkami obecnie, to moment w kulturze i historii niemający precedensu. Wellness stał się ruchem społecznym. Według NielsenIQ w 2021 roku stanowił „główny i najsilniejszy trend konsumencki”4. Nigdy wcześniej nie oglądaliśmy podobnego skupienia na samodoskonaleniu, przez co amerykańscy milenialsi zyskali etykietę najbardziej „uświadomionego zdrowotnie pokolenia”5. Staliśmy się narodem skoncentrowanym na własnych potrzebach – a zarazem nadal cierpiącym na brak podstawowego dobrostanu.
Dawniej „bycie zdrowym” oznaczało regularne wizyty u lekarza. Dziś znaczy, że powinniśmy rzadko potrzebować jego porady. Wellness w swojej obecnej formie to aspiracyjna obsesja dla jednych i coś na kształt religijnego dogmatu dla innych. Przeciętny Amerykanin wierzy, że żyjąc wedle spopularyzowanych zasad, zdoła pokonać chorobę, brak szczęścia, a nawet śmierć. Surowy reżim złożony z diety, ruchu i odpowiedniego nastawienia psychicznego obwołano nowym zbawicielem. Chciałoby się powiedzieć: „W wellnessie nasza nadzieja”.
Kiedy w 2014 roku styl athleisure królował na pokazach mody, zbiegł się w czasie z innymi tendencjami lifestyle’owymi, takimi jak rozkwit butikowych studiów fitnessu i barów z sokami tłoczonymi na zimno. W tamtym okresie miałam trzydzieści jeden lat i byłam producentką internetowego programu informacyjnego NBC News w Nowym Jorku. Wyczuwałam, że rodzi się nowe zjawisko kulturowe: wiązałam je z tęsknotą milenialsów, zamkniętych w czterech ścianach i uzależnionych od technologii, za wysiłkiem fizycznym. Jednak już w roku 2017, kiedy zaczęłam pisać o branży wellnessu na cały etat jako dziennikarka czasopisma biznesowego z Los Angeles, byłam świadkiem powstania mnóstwa nowych trendów – „czystej diety”, kąpieli leśnych czy azylów medytacyjnych – przyciągających kolejne grupy wiekowe. Nagle nie chodziło już tylko o naszą newage’ową koleżankę z Venice Beach, opiewającą zalety rosołu na kościach, lecz o większość znajomych. A czasem o naszą mamę. Albo naszego szefa.
Kobiety zaangażowały się w nowy ruch masowo, energicznie i z zapałem. Przechodziły wyłącznie na produkty ekologiczne, rejestrowały się na ClassPassie, platformie umożliwiającej dostęp do zajęć fitnessu, i zastępowały krowie mleko wodą po namoczonych migdałach. Nie traktowały tego jedynie jako coś, co robią, lecz także jako coś, co wkrótce zaczęło je określać. Nowe praktyki i produkty obudziły w nich wiarę, że mogą coś zmienić. Ponieważ uważały, że sytuacja nie jest dobra – i to od dłuższego czasu.
Wiem o tym. Bo, widzicie… jestem jedną z nich.
Któż nie chce znaleźć celu w życiu? Wiem, że ja chciałam. Nie byłam ani trochę odporniejsza na uroki tej branży od innych wyznawczyń. Podporządkowałam swoje życie zasadom wellnessu. Decydowały o tym, co będę robić w weekend; wybierały za mnie miejsca, gdzie spędzę wakacje; dyktowały, które restauracje odwiedzę, i przepisywały mi „naturalne” leki. Na „zdrowie” wydawałam miesięcznie setki dolarów – z tego sporą część na kosztowne butikowe zajęcia fitnessu.
W spiżarni trzymałam zapas „naturalnego” wina. Włączyłam do diety „superżywność” i ekologiczne warzywa. Zdrowe produkty walczyły o miejsce w lodówce z napojami gazowanymi z dodatkiem konopi i z wegańskim majonezem. Modzie uległ nawet mój pies: skrapiałam jego suchą karmę rosołem z kości zalecanym dla domowych ulubieńców. (Na swoją obronę powiem, że kupionym na wyprzedaży).
Do dziś jestem właścicielką pięciu kryształów, interaktywnego sprzętu treningowego o nazwie Mirror oraz pudełka po butach wypakowanego pielęgnacyjnymi maskami na twarz. Dwunastu par legginsów do jogi (połowa ze sportowymi biustonoszami do kompletu), dwóch aparatów do aromaterapii oraz sześciu różnych rodzajów soli kąpielowych. (A nawet nie mam wanny. Kiedyś zabierałam swoje sole na wakacje, wybierając hotele pod kątem dostępności wanien). Trochę to dziwne, ponieważ nigdy pod żadnym względem nie byłam chora: nie cierpię na żadne przewlekłe schorzenia ani przypadłości, a po każdej wizycie u internisty otrzymywałam doskonałe świadectwo zdrowia. Po co więc te wszystkie rytuały? Po co te przedmioty?
Ponieważ w czasie, kiedy wkroczyłam na ową ścieżkę, nie czułam się dobrze.
Cofnijmy się do 2014 roku. Nowy Jork, trzydziestojednoletnia ja. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało idealnie: singielka pracująca w wielkim mieście dla Today, amerykańskiego porannego show numer jeden. Zajęcie, o jakim można napomknąć gościom na koktajl party, a będą się domagali dalszych szczegółów. „Czy spotykasz te wszystkie gwiazdy?”, dopytywali zawsze.
Prawda była zdecydowanie mniej pociągająca. Przez okrągły tydzień zasuwałam do późna i w wielkim stresie, przykuta do biurka w pozbawionym okien biurze, praktycznie bez przerw na lunch. Wczesnym wieczorem czułam się kompletnie wypompowana. W którymś momencie mojej siedmioletniej kariery musiałam przejść czteromiesięczną fizykoterapię po bolesnym ataku zapalenia ścięgna (obawiałam się, że będzie mnie to kosztować zwolnienie). Pisanie na komputerze non stop przez osiem–dziesięć godzin dziennie skutkowało bólem nadgarstków – tak dotkliwym, że nie byłam w stanie wmasować szamponu we włosy.
Wyczerpana stresującą pracą w nigdy niezasypiającym świecie mediów zamawiałam tajskie jedzenie i zwinięta na sofie w swoim niedogrzanym mieszkalnym studiu oglądałam Downton Abbey. Wieczorami najczęściej nie miałam siły spotkać się ze starymi znajomymi, nie mówiąc o szukaniu nowych. Samotność stała się równie bliska jak wystawanie na przerwie w pracy z tyłkiem przy kaloryferze. No i byłam po trzydziestce, starzałam się i coraz bardziej niepokoiłam się swoim wyglądem – czy raczej tym, co oznacza utrata urody i figury. Widziałam, jak w branży medialnej i na scenie randkowej traktuje się osoby z nadwagą lub w bardziej zaawansowanym wieku – zdecydowanie nie było w tym życzliwości.
Dyskryminacja z powodu wieku niestety jest w dziennikarstwie wszechobecna. Pracowałam dla programu Today, kiedy zwolniono z pracy jego zapłakaną współprowadzącą Ann Curry, by zrobić miejsce dla piętnaście lat młodszej, tryskającej energią Savannah Guthrie. Tamtego ranka w showroomie było dziwnie cicho; producenci bali się odezwać, by nie powiedzieć czegoś, czego będą później żałować. Potem przyszło polecenie, by usunąć wzmianki o Curry ze strony internetowej. Fotoalbumy, świąteczne programy z najlepszymi momentami talent shows… jak gdyby nigdy nie istniała.
Niedługo po powrocie z urlopu macierzyńskiego zwolniono moją szefową i mentorkę; jej miejsce zajęła młodsza, mniej doświadczona menedżerka, awansowana pod jej nieobecność. Choć wyglądało to na bezczelną dyskryminację, szefowa usłyszała od swojego prawnika, że pozew nic jej nie da. Reszta z nas zrozumiała aluzję: Nie starzej się. Pozostań młoda. Utrzymasz pracę.
To był brutalny, krwawy sport – nie czułam się na siłach, by w nim uczestniczyć. Pewnie dlatego, że byłam taka zmęczona.
A co oferował wellness? Rozwiązania.
Podsuwał jedzenie, które doda mi energii i zarazem pozwoli pozostać szczupłą. Suplementy kusiły lepszym snem, kiedy leżałam rozbudzona, zastanawiając się, czy umrę w samotności. Zajęcia fitnessu sugerowały, że nie muszę planować spotkań ze znajomymi – będą już tam na mnie czekali. Medytacja obiecywała, że ukoi obawy przed „śmiercią” branży dziennikarskiej przytłaczające mój mózg. Wellness głosił, że może mnie naprawić jak zabawkę, która nie tyle się zepsuła, ile potrzebuje nowych baterii. A ja chciałam w to wierzyć.
Nieuczciwością byłoby twierdzić, że uległam wszechobecnym pokusom, bo sama szukałam tego remedium. W moim życiu zbyt wiele rzeczy zaczęło wyglądać na chore. Nie zawsze potrafiłam je wskazać palcem, ale nabrałam podejrzeń, że mój styl życia ma w sobie coś z gruntu niezdrowego. Stres w pracy, tłuste jedzenie na wynos, niezmiennie łamiące serce zerwania… Aktywnie szukałam sposobu, by się z tym wszystkim uporać. Byłam otwarta na nowe rozwiązania. A marki wellnessu przemawiały moim językiem; świetnie rozumiały problemy dręczące osoby takie jak ja. Osoby, które czuły się wykończone, sfrustrowane, osamotnione i znerwicowane. Osoby, które potrzebowały zastrzyku energii.
Moje nawrócenie nie nastąpiło z dnia na dzień. Walczyłam z tym trendem od bardzo dawna. W gronie koleżanek przewracałam oczami i kpiłam z mód w rodzaju grzybowej kawy, jednak bardzo szybko sama stanęłam w kolejce do kasy, uznając swoją klęskę. A to dlatego, że owe mody przestały być kontrkulturą – weszły do głównego nurtu. Jak to mówią, pomalutku aż do skutku. Stopniowo własne zdrowie zaczęło mnie interesować coraz bardziej – niczym szczura czekającego w laboratorium na testy. Było to zabawne i rzekomo absolutnie kluczowe: joga sprawiała frajdę, lecz zarazem przynosiła bardzo ważne korzyści dla zdrowia psychicznego. Czy dzięki sportowemu smartwatchowi zacznę się więcej ruszać? Sprawdźmy! Podobno bańki redukują napięcie mięśni i, kurczę, wszyscy je stawiają. Z pewnością coś w tym jest…
W 2015 roku przeniosłam się z Nowego Jorku do L.A. z prostych powodów: marzyłam o cieplejszym klimacie i zazdrościłam mieszkańcom zdrowszego, luźniejszego stylu życia. Na Zachodnim Wybrzeżu oglądałam ludzi biegających pod otwartym niebem cały rok. Żłopali zielone koktajle tak jak moi nowojorscy kumple tequilę w barze podczas happy hours po pracy. W weekendy mieszkańcy Los Angeles od zakupów i brunchów woleli wędrówki po kanionie Runyon. (A jeśli już robili zakupy, to w sieci supermarketów ze zdrową żywnością Whole Foods). W tamtym czasie wyglądało to jak ziemia obiecana, gdzie wszyscy czują się zdrowsi.
Nieco ponad rok później pracowałam na pełny etat dla „Fast Company”, postępowego czasopisma biznesowego skupiającego się na innowacjach w technologii, zarządzaniu i projektowaniu. Pisałam głównie o modzie i jedzeniu, ale im bardziej zanurzałam się w styl życia L.A., w tym większym stopniu moje teksty odzwierciedlały metamorfozę, jaką przechodziłam. W rezultacie w tym samym roku naczelny pozwolił mi objąć dział w całości, a nawet zlecił prowadzenie newslettera o najnowszych wydarzeniach w świecie wellnessu.
„Dlaczego nagle wszyscy żłopią kombuczę, kupują testy DNA i ściągają apki do medytacji? – napisałam w zajawce swojego newslettera »Well To Do«. – Czy te wynalazki i nowe rozrywki faktycznie pomagają ludziom? Czy w ogóle działają?” Na odpowiadaniu na podobne pytania miałam spędzić następne cztery lata. Nie tylko dla „Fast Company”, ale także dla gazet takich jak „Los Angeles Times”, „The New York Times”, „Elemental” platformy internetowej Medium oraz instytutów badawczych wellnessu. Chciałam się dowiedzieć, czemu pojawiło się tak wiele zupełnie podobnych do mnie kobiet pragnących wytchnienia.
Przez lata przetestowałam wiele innowacyjnych rozwiązań w rodzaju chatbota prowadzącego terapię esemesową. Relacjonowałam wojnę Facebooka z przedstawicielami medycyny alternatywnej. Prezentowałam sylwetki marek kosmetycznych oferujących „makijaż athleisure”, czyli tusz do rzęs i podkład przeznaczone na siłownię. Wypróbowałam też co bardziej niedorzeczne pomysły – na przykład „usypiającego robota” dla cierpiących na bezsenność (przypominał interaktywnego misia Ruxpina, tyle że nie miał twarzy) oraz – nie żartuję – lody przyjazne dla nocnych podjadaczy. Moja praca zawiodła mnie do laboratoriów optymalizacji snu i otwieranych w całym kraju gabinetów z kapsułami floatingowymi.
Poznałam mnóstwo różnych społeczności. W odosobnionym ośrodku narciarskim w Utah bawiłam się z elitą technologiczną budującą ekskluzywną, futurystyczną społeczność wellnessu. W rolniczej Alabamie spędziłam weekend w utopijnej komunie złożonej wyłącznie z kobiet. Innym razem wzięłam udział w konferencji o tym, jak „pokonać śmierć”; uczestniczący w niej badacze i pełni nadziei seniorzy wierzyli, że zdołają złamać szyfr nieśmiertelności (szczerze mówiąc, atmosfera przypominała sequel horroru Uciekaj!).
Przeprowadziłam wywiady z Gwyneth Paltrow; ikoną biohackingu Dave’em Aspreyem; Johnem Foleyem, twórcą produkującej rowery treningowe firmy Peloton, oraz z założycielkami kobiecych firm technologicznych szukającymi nowych rozwiązań w medycynie. Rozmawiałam też z kobietami z całego kraju, które na przykład z dnia na dzień postanowiły unikać nabiału, choć nie bardzo wiedziały dlaczego. Inne czuły, że gdy odkryły swoją ukochaną siłownię, ich życie nagle nabrało barw.
Po kilku latach stało się jednak coś dziwnego: zmieniła się moja opinia o branży. Bardzo radykalnie. Początkowe skupienie na sprawności fizycznej, zdrowym odżywianiu i uldze w stresie coraz bardziej ustępowało miejsca mętnym ideom: butelkom wody „oczyszczonej za pomocą kryształów”, „dietom detoksykacyjnym” i podejrzanym korporacyjnym programom wellnessu. Po wywiadach z niezliczonymi twórcami firm i wypróbowaniu każdego trendu pod słońcem nabrałam sceptycyzmu. Z ciekawości, lecz także z dziennikarskiego obowiązku zaczęłam gruntowniej badać temat. W tamtym okresie porzuciłam branżę newsów cyfrowych i miałam więcej czasu na wgłębianie się w problemy związane z markami wellnessu.
Wydzwaniałam do specjalistów, by potwierdzili (lub nie) zapewnienia o działaniu zdrowotnym wypisywane na ulotkach. Pytałam naukowców o zastrzeżenia na temat różnych substancji chemicznych. Wypytywałam kogo popadnie, jak się udał zbiór konopi. Czytałam informacje napisane drobnym drukiem.
Zaczęłam sobie uświadamiać, że wielu firm nie można traktować bezkrytycznie. Dowody na poparcie ich obietnic okazywały się wątłe lub dziko przesadzone. Influencerzy, licząc na wzrost sprzedaży, wyciągali bardzo pochopne wnioski mające przerazić klientki. Więcej: sami też wywierali presję na kobiety. Branża wellnessu nie do końca jest taka, na jaką się kreuje. I niespodzianka: wiele uważanych przez nas za oczywistość „faktów” na temat tego, co jest zdrowe, a co nie – nie ma nic wspólnego z prawdą.
To dlatego, że wellness traktuje się w mediach jak modę: nie zawsze wymaga się od dziennikarzy, by weryfikowali zapewnienia firm z tej branży.
Łatwo wpaść w pułapkę, przedkładając marketing nad rzetelną naukę: bardzo wiele z tego, co publikują działy PR, brzmi prawdziwie. A ja pracowałam dla czasopisma „Fast Company”, nie zaś dla „Scientific American”. Moich czytelników interesowały finansowanie inwestycji, udziały w rynku, kampanie kreatywne i planowanie perspektywiczne. Nauki nie ignorowano, lecz stanowiła kwestię drugorzędną.
Jednak od pewnego momentu zaczęto uważniej przyglądać się deklaracjom formułowanym przez początkujące marki, stawiające sobie za cel „zmianę świata”, oraz przez ich założycieli, których dotychczas darzyliśmy niemal boskim szacunkiem. Odkąd „The Wall Street Journal”opublikował przełomowy raport z dochodzenia w sprawie nieistniejącej już firmy Theranos i jej oszukańczych praktyk, wszyscy zaczęliśmy staranniej analizować obietnice szefów z Doliny Krzemowej.
Będę szczera: możliwe, że nie spodobają się wam niektóre ustalenia, jakie poczyniłam w trakcie moich poszukiwań. Mówię to, bo też miałam wątpliwości. Jeśli zawsze mieliście do czynienia tylko z jedną stroną równania, możecie przeżyć wstrząs. Sama nie chciałam się pogodzić z tym, co stawało się coraz bardziej oczywiste: uwarunkowano nas, byśmy uwierzyli w pewne tezy zdrowotne, utrwalone w formie wiedzy potocznej przez swoją wszechobecność. Jesteśmy bombardowani propagandą wellnessu – w czasopismach, mediach społecznościowych i w sklepach Sephory. Marketing ma znacznie większą siłę rażenia niż dowody naukowe. Niewielu z nas śledzi wpisy uczonych, za to obserwujemy celebrytów, influencerów i marki, którzy nie są żadnymi ekspertami w sprawach zdrowia, lecz bez wątpienia tak się zachowują.
Im więcej się dowiadywałam, tym bardziej wzrastał mój niepokój. Jako dziennikarka musiałam przyznać rzecz oczywistą: źle się dzieje w branży wellnessu.
W niniejszej książce analizuję, jak i dlaczego Amerykanki dały się poprowadzić szlakiem wellnessu wyściełanym przez jarmuż. To po części raport badawczy, po części analiza socjologiczna sięgająca w głąb tego kwitnącego ruchu i przemierzająca jego rozległą dziedzinę, by odkryć, jak i dlaczego rozrósł się do tak gigantycznych rozmiarów. Przyglądam się rozwiązaniom, jakie proponuje, i zagrożeniom – lecz także źródłom nadziei – jakie stwarza dla naszego zdrowia. Wiele osób sądzi, że wellness oznacza po prostu chęć, by być szczupłym lub oczyścić swoje życie – lecz choć ruch ten zawiera te elementy, podobna upraszczająca interpretacja byłaby naiwnością. Ma on znacznie więcej aspektów, a każdy świadczy o zbierających się od dawna bolączkach – i nadziejach.
Moja książka traktuje o wellnessie skomercjalizowanym: wielkim biznesie sprzedającym nam zdrowie. Jego marketing rozbudził religijny zapał – lecz nie w pozytywnym sensie. Branża głosi tezę, że dzięki zaangażowaniu będziemy emanować wyłącznie dobrem i zapanujemy nad tym, co wydaje się chaotyczne lub zagrażające w naszym życiu – obietnica ta traktowana jest niemal jak prawda objawiona. Tytuł książki jest nieco ironiczny, lecz stanowi aluzję do tego, że kwestia zdrowotności – podobnie jak religia – stała się zespołem norm dyktujących nam, jak żyć. Podobieństwa niekiedy są subtelne, lecz czasem bardzo jaskrawe. Nie dajcie się jednak oszukać: ewangelia wellnessu ma własne przykazania, własną moralność, własną wspólnotę wiernych i własne obrzędy.
Ma też fałszywe idole. Zaszczepiają one kobietom fałszywe przekonania: pseudonaukę, nieufność do medycyny oraz niepotrzebną presję okradającą je z czasu i energii. Należy je zwalczyć, zanim się rozrosną w rozwinięty kult. W świecie wellnessu lekarstwo niekiedy bywa gorsze od choroby.
Ewangelia wellnessu ogarnia liczne dziedziny i czerpie moc ze skomplikowanej sieci sił kulturalnych i politycznych. Materiału starczyłoby na całą serię tomów – tak wiele jest do omówienia. Wiele przykładów, jakie wybrałam, dotyczy głównych filarów wellnessu, takich jak odżywianie, ćwiczenia fizyczne, kontrola stresu czy duchowość. Każdy z nich jednak, dotyczący określonej dziedziny, dostarcza informacji, które można zastosować do innych sfer.
Temat jest bardzo rozległy. Zdaję sobie sprawę, że dziś wellness to szybko rosnąca branża obejmująca liczne grupy społeczne i dochodowe, większą część książki poświęciłam grupie, która najchętniej chłonie skomercjalizowany wellness – mianowicie kobietom. Nie znaczy to, że mężczyźni się w nią nie angażują, a jedynie, że kobiety są liczniej reprezentowane z powodów takich jak dyskryminacja i specyficzne role, jakie odgrywają w społeczeństwie. Naturalnie nie każde omówione zjawisko można stosować do każdej kobiety – „wellness” to bardzo pojemny, mętny termin obejmujący liczne dziedziny, więc pewne kwestie mogą się okazać bardziej adekwatne od innych w odniesieniu do konkretnych kobiet. Nawet jednak jeśli nie opisują ciebie, założę się, że znasz kogoś, do kogo można je odnieść.
W niniejszej pracy nie tylko badam różne segmenty i to, jak powstały, lecz także analizuję trendy z przeszłości, które stworzyły podwaliny pod to, co nadeszło później. Krótkie artykuły wyróżnione innym krojem pisma przedstawiają adekwatne epizody z historii nawiązujące do myśli przewodniej każdego rozdziału. Historia dowodzi, że bardzo wiele owych kwestii i rozwiązań nie jest niczym nowym: od stuleci mierzymy się z tymi samymi problemami (i konfrontujemy się z podobnie myślącymi wizjonerami). Wszystko to, co dziś wydaje się innowacyjne, ma długą, bogatą przeszłość.
Oto, co nie ulega wątpliwości: wellness – wszelkie jego formy i dziwaczne rytuały – wyrasta z prawd uniwersalnych. Każdy chce się czuć dobrze, lecz coraz trudniej to osiągnąć w narastającym chaosie współczesnego życia. Zbyt wiele rzeczy wymyka się nam spod kontroli: źle skonstruowany system ochrony zdrowia, nadmiernie obciążająca technologia, burzliwe cykle medialne, brak poczucia wspólnoty – co tylko wymienicie. Nasze życie stało się zbyt wymagające. Wellness – obejmujący zarówno realne, przełomowe rozwiązania, jak i totalne bzdury – to bezpośrednia reakcja na realnie istniejące bolączki naszego kraju. Źle się dzieje w państwie duńskim, a wellness, jak wierzymy, może temu zaradzić. Pytanie, czy jego deklaracje odpowiadają prawdzie. Czy wellness faktycznie rozwiązuje nasze problemy?
Po rozważeniu wszystkich za i przeciw ani nie potępiam, ani nie chwalę tej branży. Moim celem jest pomóc oddzielić ziarno od plew, odróżnić faktyczne korzyści od haseł marketingowych oraz wypunktować, co jedynie dodaje nam stresów lub chorób. W ramach swojej misji, by zminimalizować obciążenia, wellness dodał kobietom siły i uczynił je niewolnicami. Im skuteczniej zdołamy odseparować to, co dobre, od tego, co złe, tym bardziej obiecującą przyszłość zdołamy stworzyć dla tego ruchu – i dla naszego dobrostanu.
To coś więcej niż opowieść o błyskawicznie się rozwijającej branży. To książka o poszukiwaniu przez amerykańskie kobiety lekarstwa na wszystko, co im dolega – i o ich dążeniu do odzyskania czegoś, co jak wierzą, utraciły. Znalazły nową metodę, by wytyczać inne ścieżki i szukać lepszych rozwiązań. Tworzą nową wizję społeczeństwa, medycyny, nawet wiary. Powstają, by oświadczyć: „Status quo jest nie do przyjęcia. Musi istnieć lepsza droga w przyszłość”.
Pamiętasz, kiedy ostatni raz czułaś się wolna? Pamiętasz czasy, kiedy nie absorbowały cię powiadomienia esemesowe, aktualizacje programów komputerowych, listy zakupów, godziny zaprowadzenia dziecka do szkoły i odebrania go, mejle z pracy, wiadomości i myśl o zrzuceniu „tych ostatnich pięciu kilogramów”? Pamiętasz, kiedy mniej się przejmowałaś? Kiedy nie czułaś się wykończona psychicznie? I byłaś zrelaksowana?
Wiele innych kobiet też nie. Współczesne życie, mimo wszystkich wygód i przywilejów, potrafi być potwornie przytłaczające. Być kobietą dzisiaj to tkwić w błędnym kole nieustannego gaszenia pożarów.
Wedle opinii innych nie jestem luzaczką. Trafniejszym określeniem byłaby „osobowość typu A”. Mój mąż często sygnalizuje na migi, żebym „zeszła o poziom niżej”, kiedy się wściekam z powodu polityki, ludzi wpychających się do kolejki albo modowych idiotyzmów. Wynika to poniekąd z mojej konstrukcji psychicznej, ale po części jest skutkiem chaosu w życiu zawodowym. I pozwólcie, że zadeklaruję na wstępie: jestem wielką szczęściarą jako osoba, która posiada dom, ma pod dostatkiem jedzenia i nie tkwi uwięziona w jakimś rozdzieranym wojną kraju. Jestem szczęściarą, bez dwóch zdań.
Jednak gdy miałam około trzydziestu pięciu lat, stres mnie przytłoczył – okazał się zbyt wielki nawet dla takiej osobowości typu A jak ja. Pracowałam na cały etat jako dziennikarka „Fast Company” w stałych godzinach, lecz oczekiwano, że będę też uczestniczyć w spotkaniach na komunikatorze Slack, konferencjach, dyżurach redakcyjnych i inicjatywach ogólnofirmowych. Prowadziłam nawet własny newsletter i reprezentowałam tytuł na konferencjach branżowych. Ale nie miałam zagwarantowanych żadnych świadczeń, ubezpieczenia zdrowotnego ani płatnych urlopów. Przez całe lata formalnie nie należałam do zespołu, choć faktycznie byłam jego częścią. Tak jak wielu innych pracowałam dorywczo bez „wolności” freelancera i bez gwarancji pracownika etatowego. Byłam permalancerką. Miałam umowę, która zobowiązywała mnie do napisania określonej liczby tekstów, ale można mnie było zwolnić z dwutygodniowym okresem wypowiedzenia. Stawiało to mnie i moich kolegów w sytuacji wiecznej niepewności; nieustannie musieliśmy udowadniać naszą wartość „zleceniodawcy”.
W wypadku pracownika dorywczego wyjazd na wakacje lub zwolnienie chorobowe nie wchodzą w grę. Nie płacą ci za dni, kiedy nie pracujesz. Myślisz o dzieciach? Zapomnij. Jeśli ledwie cię stać na dwa tygodnie wolnego, skąd weźmiesz pieniądze na urlop macierzyński?
Zauważcie, że nie narzekałam, bo w roku 2017, gdy wyschły pieniądze z reklam, branża medialna znajdowała się w fazie swobodnego spadania. Miałam za sobą doświadczenia z poprzednich miejsc pracy, gdzie oglądałam cięcia budżetów, spadające zarobki freelancerów i dziesiątkowanie całych zespołów. Jedynym, co się liczyło, była liczba odwiedzin na stronie – niekoniecznie jakość. Oryginalne artykuły zostały wyparte przez agregację newsów. Decyzje o ich tematyce zapadały pod dyktando reklamodawców. To, co sensacyjne, dominowało nad tym, co ważne. „Bądźcie bardziej jak BuzzFeed – żądano. – Więcej, więcej, więcej”.
W poprzednich miejscach mniej osób oznaczało więcej zadań. Oznaczało, że należało być obserwatorem trendów, dziennikarzem, redaktorem, entuzjastą newsletterów, specjalistą od umów sponsorskich, koordynatorem współpracowników gazety i partnerów medialnych, specem od mediów społecznościowych… całym zespołem w jednej osobie. A w miarę jak rosła konkurencja w branży dziennikarstwa cyfrowego, po skończonym „dniu pracy” musieliśmy szukać tematów, by wyprzedzić innych. Jeśli nie siedziałam przy biurku, to przewijałam Twittera albo blogi, próbując dotrzymać kroku całodobowemu cyklowi medialnemu. Czasami prowadziłam „research” po godzinach, na siłowni – jedną spoconą, śliską dłonią ściskając kierownicę orbitreka, drugą scrollując na smartfonie – by zapewnić sobie, że ani moja kariera, ani ciało nie zostaną w tyle.
Nie miałam prawa się skarżyć. Usłyszałabym, że mam szczęście, skoro w ogóle pracuję jako dziennikarz.
Na tym etapie mojej kariery czułam się wypalona. Stres narastał, niepokój przenikał w inne dziedziny życia. I to nie licząc pozostałych zmartwień. Jako Żydówkę równie mocno niepokoił mnie rosnący antysemityzm. (Do 2017 roku Żydzi stanowili pięćdziesiąt osiem procent ofiar przestępstw z nienawiści o podłożu religijnym, mimo że stanowią zaledwie dwaprocent ludności USA)1. Martwiły mnie też spory wokół praw reprodukcyjnych, rosnące podziały polityczne i tak dalej, i tak dalej.
Wszystko to nie dawało mi zasnąć po nocach. W okolicach trzydziestki dopadła mnie bezsenność i wkrótce potem pojawiły się lęki. Dlatego zaczęłam szukać ulgi w stresie – i sposobu na uwolnienie emocji. Zauważcie, że już wtedy podjęłam pierwsze eksperymenty z wellnessem. To wzmogło jedynie moje zapotrzebowanie.
Pewnego dnia natrafiłam na to miejsce – ukryte na trzecim piętrze niewielkiego, nierzucającego się w oczy ceglanego budynku na Tribece. W przestronnym studiu fitnessu dominowały kojące, neutralne barwy i ściana z luster. Drewnianą podłogę pod stopami ułożono na warstwie kryształów różowego kwarcu. (Nawet jeśli klienci nie widzą kryształów, być może czują „energię ich wibracji”). Łazienka tuż za drzwiami studia pyszniła się marmurowymi blatami, nowoczesną złoconą armaturą i kosmetykami kąpielowymi marki Chanel. Inspirująca muzyka grupy Florence and the Machine nadawała rytm zajęciom zwanym The Class.
Trzydzieści kobiet o wyrzeźbionych sylwetkach, ubranych w sportowe staniki i legginsy marki Lululemon, stało w milczeniu, demonstrując płaskie brzuchy. Z zamkniętymi oczami mocno przycisnęły prawe dłonie do serca. W tej pozycji czekały cierpliwie na polecenie instruktorki, fitnessowej guru Taryn Toomey, która miała je poprowadzić przez „medytację z własnym ciałem”.
Owo „oczyszczające doświadczenie dla umysłu i ciała”, wedle jej własnego określenia, odgrywa rolę niekonwencjonalnej sesji terapeutycznej. Kobiety są zachęcane, by krzyczeć, wrzeszczeć i wyć w swobodnej ekspresji podczas wykonywania wymagających sekwencji cardio. W innych chwilach mają stać nieruchomo i wyciszyć umysł. The Class skupia się na zarządzaniu emocjami, dlatego nazwy poszczególnych późnowieczornych sesji odzwierciedlają uczucia uczestniczek: Kocham Moje Dzieci, Ale Nie w Tej Chwili (dajcie mi trochę luzu); F*CK To Wszystko (kiedy wszyscy i wszystko wydają się absolutnie okropni) oraz Nie Chcę Ćwiczyć (nie zmuszajcie mnie do treningu!).
Toomey, gibka, posągowa blond postać o zachrypniętym głosie aktorki Kathleen Turner, zwracała się do obecnych, siedząc na parapecie okna ukazującego panoramę dolnego Manhattanu. „Przez większą część dnia przebywamy poza swoim ciałem – oznajmiła. – Pora na ponowne zjednoczenie”. Uczestniczki pokiwały głowami na znak zgody. Niektóre wyglądały na szczerze poruszone.
Wszystkie razem przykucały energicznie i trzęsły się, raz po raz pokrzykując „Ha!” plemiennym chórem. Potem wygięły się w tył z rozłożonymi ramionami. Dyszały ciężko, kiedy prowadząca zachęcała je do „powstania”.
W połowie sekwencji złożonej z pajacyków, wypadów i burpees głos Toomey nabrał mocy i powagi. „Co was ogranicza? – zapytała surowo. – Co was blokuje?” Jej głos zabrzmiał jeszcze donośniej, niczym u władczej kapłanki. „Co to jest? Co to jest?!” Uderzając w operowe crescendo, wykrzyknęła z zapałem: „Odczuwajcie! Odczuwajcie! Odczuwajcie!”.
Sala oszalała. Z głośników zagrzmiał elektroniczny hymn Firestarter grupy The Prodigy i zajęcia przeobraziły się w imprezę rave. Niektóre uczestniczki jęczały jak rodzące samice, inne potrząsały kończynami ze spastycznym zapałem nadmuchiwanych lalek sprzed komisów samochodowych. Któraś skakała dziko w miejscu i wrzeszczała, a łzy spływały jej po policzkach. Inne z zapałem wyrzucały ramiona w powietrze, aż dzwoniły ich bransoletki Cartier Love po 4450 dolarów. Wściekłość, rozpacz i frustracja wisiały w powietrzu wilgotnym od potu zmieszanego z wonią Chanel.
„To bezpieczna przestrzeń”, szepnęła Toomey.
Niekiedy sprawia wrażenie terapeutki i uzdrowicielki, Deepaka Chopry skrzyżowanego z Jane Fondą. „Zaczynamy sobie uświadamiać, że większość tego, co się dzieje [w ciele], pochodzi z umysłu – tłumaczyła mi. – Odkrywamy, że faktycznie mamy wybór i możemy to przekierować w inny kanał: właśnie tym się zajmujemy podczas The Class; właśnie tę umiejętność ćwiczymy”. Sposób myślenia po części przesądza o uroku Toomey: szczypta czarów-marów poparta praktyką; samopomocowy przekaz z elementami fitnessu głównego nurtu o sprawdzonym działaniu. Wie doskonale, że praktyki metafizyczne i duchowe mogą się wydawać egzotyczne, dlatego stara się je uprzystępnić konsumentkom, zarazem nie zniechęcając fanek o bardziej ezoterycznych skłonnościach. Na przykład kryształowe podłogi studia mają rzekomo „neutralizować” złą energię. Choć Toomey wydała na nie tysiące dolarów, pośpiesznie nazywa siebie „dość dużą sceptyczką”. Na pytanie, czy wierzy w ich domniemane uzdrawiające właściwości, ripostuje, że wierzy, iż najważniejszym elementem uzdrawiającym jest „siła intencji”.
Toomey opracowała nową formułę ćwiczeń, gdy uświadomiła sobie, że uwielbia medytacyjne elementy jogi jako sposób na pracę z oddechem, lecz zarazem tęskni do fali endorfin dostarczanej przez trening cardio. Efektem jest miks spokojnej refleksji i wybuchów intensywnego ruchu. Kolejny element to dźwięk. Zauważyła, że jej samopoczucie zmienia się zależnie od tego, czy wokalizuje tłumione uczucia. Głośne – naprawdę głośne – zachowanie stanowiło swoiste katharsis.
Stworzyła sektę fanatycznych wyznawczyń swojej unikalnej, intuicyjnej formy treningu – jeśli w ogóle można go nazwać treningiem w ścisłym sensie. Czy to medytacja? Sportowa wokalizacja? Terapia z wykorzystaniem krzyku pierwotnego pomagająca spalać kalorie? Celebrytki w typie Naomi Watts święcie wierzą w skuteczność sesji po trzydzieści pięć dolarów. Gdy poprosić nowojorczanki, by opisały The Class, używają określeń „wyzwolenie dla mózgu i ciała”, „trening emocjonalny” lub „ćwiczenia duchowo-orgazmiczne”. Jedna z uczestniczek stwierdziła po prostu: „Czasami zwyczajnie potrzebujesz sobie powrzeszczeć, kumasz?”2.
Zdecydowanie kumałam.
Przez prawie dwa lata byłam regularną bywalczynią The Class w filii w L.A. z kilkoma dziesiątkami kobiet, które pod każdym względem sprawiały wrażenie normalnych.
Podczas jednej z sesji wkroczyłyśmy na wyższy poziom. Była to niedziela po nominacji do Sądu Najwyższego dla Bretta Kavanaugha, oskarżanego o nadużycia seksualne przez dawną koleżankę z klasy, kalifornijską profesor Christine Blasey Ford. Sympatyczki lewicy zinterpretowały to wydarzenie jednoznacznie: oto były świadkami, jak kobieta wyraziła sprzeciw, została potraktowana z niedowierzaniem przez opinię publiczną, a w końcu odsądzona od czci i wiary. W nawiązaniu do newsa tygodnia instruktorka zachęciła salę do zbiorowego odśpiewania utworu What’s Up? [Co jest grane?] grupy 4 Non Blondes. Uczestniczki poruszały w przód i w tył ramionami – wiosłując na niby – i powtarzały słowa piosenki:
And I scream from the top of my lungs
What’s going on?
[A ja krzyczę na całe gardło
Co jest grane?]
Sala drżała od śpiewu, kobiety krzyczały ile sił, unosząc twarze do sufitu, jakby wzywały niebo na ratunek. Niektóre boksowały pięściami w powietrzu, jakby się biły z duchami. „I pray every single day for revolution” [Codziennie modlę się o rewolucję], ryczały, powtarzając słowa singla z 1993 roku. Wzruszenie było wyczuwalne. Nie przypominało to niczego, co oglądałam w życiu, może tylko na filmach o uzdrawianiu wiarą podczas zgromadzeń ruchu odrodzenia chrześcijańskiego.
Po zajęciach zagadnęłam kilka uczestniczek o wzburzenie, którego byłam świadkiem. Na The Class przeważają starsze przedstawicielki pokolenia milenialsów – kobiety około trzydziestki i czterdziestki, w tym wiele matek i profesjonalistek w szczytowym punkcie kariery. Atmosfera wydawała się nierzeczywista, z pewnością nietypowa dla sesji fitnessu o dziewiątej rano. „[Nominacja] była kroplą, która przepełniła czarę – stwierdziła jedna z czekających na kawę w kafejce przy studiu. – Zalała nas gorycz”.
Jak to możliwe, dziwiłam się, że tak wiele „uprzywilejowanych” kobiet czuje się do tego stopnia zdesperowanych? Co jest grane? To było coś znacznie poważniejszego niż tylko moje własne lęki. Tłumiona frustracja osiągnęła punkt wrzenia i z jakiegoś powodu eksplodowała na pastelowych matach do jogi. Niemożliwe, żeby wybuch został sprowokowany jedynie przez sytuację polityczną. Te kobiety najwyraźniej przyszły na zajęcia, by dać upust niezadowoleniu, i żadna ilość szałwii nie zdołałaby zneutralizować tej toksycznej energii. Lecz od kiedy to i z jakiego powodu przysiady i burpees, obok innych aktywności wellnessu, stały się terapią?
Kobiety czują się przytłoczone. Słyszę to wciąż na nowo od mieszkanek całego kraju z obu obozów politycznych i społecznych. Przyczyną stresu mogą być wywiadówki w szkole i wciąż rosnące koszty opieki nad dziećmi albo niekończący się strumień obowiązków zawodowych jako dodatek do rosnących stosów prania. Niekiedy mówią o nim singielki tonące w długach z powodu kredytu za studia i niewiarygodnych kosztów wynajmu mieszkań. Albo studentki, z których czterdzieści procent – wedle badań Amerykańskiego Stowarzyszenia Zdrowia Studentów (American College Health Association) – czuje się tak zestresowanych i przygnębionych, że „trudno im funkcjonować”. Albo być może absolwentki szukające (bez sukcesu) pracy na LinkedInie, albo matki niemające chwili na „wymknięcie się” pod prysznic. Oczekiwania nieustannie rosną, a one ledwie dają radę utrzymać głowę nad powierzchnią wzburzonych wód.
Naturalnie mężczyźni także cierpią z powodu nadmiernych obciążeń, lecz kobiety doświadczają szczególnej presji i jeśli wierzyć najnowszym sondażom, znacznie bardziej nasilonej. Niemal połowa Amerykanek (w porównaniu z trzydziestoma dziewięcioma procentami Amerykanów) twierdzi, że ich poziom stresu wzrósł w minionych pięciu latach i że lęk nie pozwala im zasnąć w nocy. Mimo korzyści z życia w związku mężatki, jak się zdaje, dźwigają cięższe brzemię: ponad jedna trzecia z nich (wobec dwudziestu dwóch procent kobiet stanu wolnego) donosi, że zmaga się z „wielkim stresem”3.
Dom to jedno z głównych pól bitwy w wojnie płci. Przeciętna kobieta spędza codziennie dwie godziny więcej na gotowaniu, sprzątaniu i czynnościach opiekuńczych od przeciętnego mężczyzny4, zaś blisko dwie trzecie twierdzi, że spoczywa na nich odpowiedzialność za większość prac domowych5. Wiecznie żonglują licznymi zadaniami z laptopem w jednej ręce i mopem w drugiej. Nierówny podział obowiązków dotyka je na wiele sposobów. Mają mniej czasu na skupienie się na własnej karierze, zaangażowanie w politykę, na to, by ponarzekać z koleżankami, czy, do cholery, pójść na terapię. W pewnej ankiecie sześćdziesiąt procent badanych stwierdziło, że jedyną osobą, dla której nigdy nie starcza im czasu, są one same6.
Choć życie domowe przysparza kobietom licznych stresów, także praca – przynajmniej sądząc z obserwacji – wydaje się jednym z częstych powodów skarg. Amerykanie pracują najdłużej ze wszystkich obywateli państw uprzemysłowionych: tydzień pracy liczy przeciętnie czterdzieści siedem godzin7. W Niemczech, dla porównania, średnio trzydzieści pięć godzin. Kraj ludzi wolnych to także jedyna gospodarka wysoko rozwinięta, która nie zapewnia pracownikom płatnych urlopów, podczas gdy kraje członkowskie Unii Europejskiej gwarantują co najmniej dwadzieścia dni wolnego w ramach etatu8. Trzy czwarte kobiet doświadcza wypalenia definiowanego jako wyczerpanie emocjonalne, fizyczne i psychiczne spowodowane nadmiernym stresem. Jak poważna jest sytuacja? W pewnej ankiecie odkryto, że czterdziestu ośmiu procentom pracowników zdarzyło się płakać w pracy, i choć kobiety są bardziej skłonne zalewać się łzami z powodu stresu, przyznało się do tego także trzydzieści sześć procent mężczyzn9. To dlatego, że codzienna praca to wyczerpujący tor przeszkód. Co więcej, często stres nie kończy się po wyjściu z biura: „zawsze aktywne” środowisko zachęca przełożonych, by wysyłać pracownikom mejle o dowolnej porze. Świadomość, że w każdej chwili może zabrzmieć stresujący sygnał przychodzącej wiadomości, sprawia, iż dzień pracy tak naprawdę nigdy się nie kończy.
Ktoś mógłby poradzić kobietom, żeby po prostu poszukały sobie innego zajęcia, skoro nie odpowiada im obecne miejsce pracy, ale w obecnej sytuacji gospodarczej to nie takie proste. W brutalnym wyścigu o dobrze płatne stanowisko na pełny etat z solidnym pakietem świadczeń dostępnych jest niewiele opcji. Zagrożenie bezrobociem i gospodarka oparta w coraz większym stopniu na pracy dorywczej sprawiają, że amerykańskie marzenie o dostatnim życiu wiecznie balansuje na skraju przepaści. Zasuwamy nie po to, by wyprzedzić innych, lecz by żyć na tym samym poziomie i spłacić kredyt studencki – lub hipoteczny.
Choć ze stresem zmagają się szerokie rzesze kobiet, dotyka je on na rozmaite sposoby. W firmach obowiązki opiekuńcze – organizowanie imprez urodzinowych, wdrażanie świeżo zatrudnionych, mediowanie w sporach pracowniczych – często przerzuca się na menedżerki, które otrzymują za to niewiele wdzięczności. Kobiety bezdzietne narzekają, że rutynowo oczekuje się od nich dłuższych godzin pracy niż od mających dzieci koleżanek, i czują się dotknięte, że w opinii przełożonych ich życie kończy się po szóstej po południu. Może one też chciałyby wyjść o rozsądnej porze i zająć się sprawami osobistymi lub po prostu tym, co im daje spełnienie? Albo wybrać się na randkę?
Co prawda randkowanie niekoniecznie gwarantuje ulgę od stresu: wielu singli twierdzi, że są zmuszeni rywalizować w realiach niczym z Igrzysk śmierci, gdzie jednym ruchem palca dokonuje się selekcji partnera, swipując niekończący się strumień ofert, a poszukanie „kogoś lepszego” wymaga nie więcej wysiłku niż zamówienie pizzy. Tym, którzy zdecydują się na imprezę randkową w realu, grozi wchłonięcie przez płytką kulturę seksu bez zobowiązań, kojarzoną przez niektórych badaczy z obniżonym poczuciem własnej wartości. (Prawie pięćdziesiąt procent kobiet – wobec dwudziestu sześciu procent mężczyzn – deklaruje niechęć do jednonocnych wyskoków). Nieważne, jak się określasz – jako gej, hetero czy jeszcze inaczej – przygodny seks nie zawsze jest tak zabawny i beztroski, jak każą nam wierzyć producenci Seksu w wielkim mieście. Chociaż niektórym odpowiada bufet z przygodami na jedną noc, inni mogą doświadczać depresji i samotności10.
Gdy mowa o rodzicach, nawałnica zmienia się w huragan piątej kategorii: przeciętna matka ocenia swój poziom stresu na 8,5 punktu w dziesięciostopniowej skali, co sytuuje go gdzieś pomiędzy cierpieniami Cathy ze znanej serii dowcipów rysunkowych a tykającą bombą zegarową. Jego głównym źródłem jest brak czasu. Sześćdziesiąt procent kobiet twierdzi, że po prostu nie potrafią upchnąć na liście wszystkich spraw do załatwienia – a najczęściej zaliczają się do nich zaplanowanie zdrowego obiadu, pomoc dzieciom w lekcjach, ogarnięcie kalendarza wydarzeń towarzyskich i naturalnie bycie wysportowaną i atrakcyjną. Jakby tego było mało, siedemdziesiąt dwa procent matek stresuje się tym, że za bardzo się stresują11.
Wyliczenie przyczyn, dla których amerykańska kobieta miałaby ochotę spalić swój idealny dom otoczony płotkiem z białych sztachet, zapełniłoby wiele tomów. Dość powiedzieć, że jednym z głównych powodów jest to, iż jej życie w niczym nie przypomina utopii wyśnionej przez dawne feministki. Kobiety nie cieszą się równym statusem, nie są chronione przed seksizmem i nadal dźwigają brzemię oczekiwań społecznych związanych z prowadzeniem domu. Nasze przodkinie paliły biustonosze i masowo wnosiły o rozwody, lecz nie zwolniło to Betty Draper z obowiązku przyrządzenia pieczeni na niedzielny obiad. Studentki, które marzyły o zostaniu Tiną Fey lub Ruth Bader Ginsburg, odkrywają, że zajmują się dopieszczaniem swoich kolegów z biura albo wykłócaniem się z małżonkiem o to, czyja kolej odwieźć dzieci do szkoły.
Chociaż kobiety z klasy średniej i wyższej średniej są formalnie wyzwolone, wiele z nich ma wrażenie, jakby ich sytuacja nadal przypominała więzienie: dziś muszą być główną bohaterką filmu Pracująca dziewczyna i June Cleaver naraz. Życie upływa im między nawałą mejli a dziecięcymi napadami złości; wykonują dwa zawody, lecz tylko jeden z nich darzony jest szacunkiem. Znana socjolog Arlie Hochschild w 1989 roku nazwała sytuację, w której kobiety z Zachodu „dziedziczą” pracę na dwa etaty, „drugą zmianą”. Cały dzień pracują w biurze, po czym wracają w korkach do domu, odwieszają płaszcz i niczym Superman w budce telefonicznej przeobrażają się w supergospodynię domową. Zapewne winny jest temu charakter amerykańskiego życia skupiony na hiperwysokiej wydajności i efektach. Nieustannie tyrając w kieracie, pracujemy znacznie więcej, niż jeszcze niedawno uznałaby za niezbędne normalna istota ludzka: zrobić karierę, urodzić dwoje dzieci, zyskać superciało, gotować jak Ina Garten[1]… Łapiecie, o co chodzi.
Żeby jeszcze bardziej skomplikować sytuację: czasy, kiedy można się było utrzymać z jednej pensji, dawno minęły; gdy koszty życia rosną, lecz płace pozostają bez zmian, na wegański bekon muszą zarabiać oboje partnerzy.
Lecz tu znowu pojawia się zagwozdka: skoro przeciętna Amerykanka musi spędzać wiele godzin, nierzadko w niemożliwych do przewidzenia porach, na wymagającej pracy, kto ma przejąć obowiązki opiekuńcze? Gdy dzień w biurze kończy się po osiemnastej, kto ugotuje kolację? Jak zostać wspólnikiem w kancelarii prawnej, skoro musisz się z niej wymknąć o rozsądnej porze? Ktoś musi dbać o dom. Ktoś musi zająć się dziećmi. Nie każdy ma w sąsiedztwie krewnych, którzy zechcą się włączyć i przyjąć rolę darmowych babysitterów. A na płatną opiekunkę nie każdego stać. Kłopot dotyczy nie tylko kobiet wychowujących dzieci w związkach z mężczyznami. Także pary jednopłciowe mierzą się z faktem, że któryś z partnerów w sposób nieunikniony musi przejąć ster w domu.
Może i stoczyłyśmy udaną walkę o kobiece kariery, ale jak zauważa Hochschild, „Miejsca pracy kobiet oraz mężczyźni, którzy czekają na nie w domu, zmienili się wolniej lub wcale. Również rząd nie zadbał o rozwiązania, które by to ułatwiły, takie jak płatne urlopy rodzicielskie, płatne rodzinne zwolnienia lekarskie albo dotowana opieka nad dziećmi – najnowocześniejsze rozwiązania w opiece nad dziećmi także się opóźniają”12. Krótko mówiąc, kobiety się zmieniły, lecz wielu mężczyzn, pracodawcy i rząd po prostu siedzą z założonymi rękami. Widzą, jak kobiety kombinują, by wymknąć się z pracy przed porą kładzenia dzieci do łóżek. Słyszą, jak wyczerpane są matki odciągające mleko z piersi w biurowym boksie. Lecz przełożeni jedynie wpisują kolejne zebranie do kalendarza. Badanie Pew Research z 2019 roku potwierdziło coś, co wszyscy już wiedzieli: połowa zatrudnionych matek uważa, że bycie pracującym rodzicem utrudnia im awans zawodowy13.
Pandemia COVID-19 jeszcze zwiększyła obciążenie pracą, odsłaniając głębokie rysy w systemie. Gdy zamknięto szkoły, matki nagle odkryły, że muszą łączyć zebrania na Zoomie z pomaganiem pierwszoklasiście w zalogowaniu się na lekcji. Miotały się rozpaczliwie, próbując nadzorować dzieci, uporać się z podwójną lub potrójną liczbą brudnych naczyń i jeszcze jakimś cudem wyglądać na skupione podczas narady działu. W rzadkich chwilach wytchnienia musiały walczyć z wirusem izolującym je od przyjaciół i rodziny. Znaczący odsetek musiał dodatkowo organizować opiekę dla swoich starzejących się rodziców. Życie kobiet zaczęło się rozłazić w szwach podobnie jak ich garderoba. Wytarły ręce o spodnie od dresu, rozejrzały się wokół i zapytały: „Jak?”.
Możliwe, że osiągnęliśmy punkt przełomowy. Jesienią 2020 roku, niespełna rok od wybuchu pandemii, osiemset sześćdziesiąt pięć tysięcy amerykańskich kobiet poddało się i zwolniło się z pracy14. Było ich około czterech razy więcej niż mężczyzn, co jeszcze zwiększyło dysproporcję płci w amerykańskich korporacjach. Pewna matka, znajoma znajomej, napisała na Facebooku: „W zasadzie rzuciłam budowaną od piętnastu lat karierę, by zająć się dziećmi i zapewnić im wykształcenie. To obłęd”.
Oczywisty fakt, o którym trzeba głośno mówić: niektórym grupom społecznym jest znacznie trudniej niż innym, ponieważ muszą się mierzyć nie tylko ze standardowymi wymogami amerykańskiego życia, lecz także z wieloma różnymi stresorami. W pewnej ankiecie stwierdzono, że podczas pandemii dorośli Latynosi i czarni doświadczali dwa razy większych trudności ekonomicznych niż dorośli biali. Spotykają się też z większą dyskryminacją i z poważniejszymi problemami psychicznymi, a do tego dysponują mniejszymi środkami15. Jak powiedziała mi współzałożycielka programu medytacyjnego dla czarnej społeczności: „Żartujemy, że [media głównego nurtu] wciąż nas przekonują, żebyśmy się odprężyli w drodze do pracy. Nasze społeczności zmagają się ze znacznie poważniejszymi sprawami niż stresujące dojazdy”.
Kobiety, wyczerpane codzienną harówką i nierównym traktowaniem, szukają rozwiązań. Jay Bradley, instruktor pracy z oddechem, w ciągu kilku ostatnich lat miał znacznie więcej klientek niż klientów, w tym wiele kobiet sukcesu twierdzących, że chcąc się zrelaksować, próbowały wszystkiego – leków, terapii i „pracy z duchowością” – lecz na dłuższą metę nic nie pomogło. Wedle jego relacji kobiety są wyczerpane, zniechęcone i pełne zwątpienia. Mimo zmotywowania czują, że nie zdołają „osiągnąć wszystkiego”. Żyją w obawie, że jeśli odpuszczą choć odrobinę, wszystko się rozsypie. Wyrażają „głębokie poczucie niskiej wartości”, mówi Bradley, który uważa, że wyrasta ono z niezdrowo zakreślonych granic pracy lub życia rodzinnego oraz narzucanych sobie oczekiwań. Niekończąca się walka sprawia, że „czują się pełne mocy jednego dnia, a bezsilne [następnego]”.
Podczas swoich grupowych sesji Bradley chwali uczestników za to, jak świetnie opiekują się wszystkimi wokół. „Szczególnie kobiety wciąż dają, dają i dają” – tłumaczy obecnym. Zachęca, żeby poświęcili sesję na skupienie się na jednej i tylko jednej osobie: sobie samym. Dzięki pracy z oddechem przy odrobinie szczęścia uwolnią się od pochłaniających ich trosk, może nawet poczują odrobinę współczucia dla siebie. Zarazem, kontynuuje Bradley, stają się „gotowi na to, co na dobre wyzwoli ich z trybu walki lub ucieczki”.
Kobiety często deklarują, że potrzebują wolnego czasu, niedzieli, odpoczynku (choć najchętniej nie w firmowym pokoju do relaksu). Czują instynktowną potrzebę, by się wycofać i przez chwilę zająć sobą – to określenie w 2020 roku osiągnęło rekordową liczbę wyszukiwań w Google’u. Niektóre postanawiają zmarnować kilka minut na Instagramie – jedynie po to, by się zmierzyć z lawiną zdjęć lśniących kuchni i wyretuszowanych w Photoshopie ciał. Coś, co miało być wytchnieniem, okazuje się dodatkową presją. Technologia, która miała ułatwić nam życie, w oczywisty sposób zaczyna nim rządzić. I faktycznie ci Amerykanie, którzy najczęściej zerkają na smartfona, najczęściej też zgłaszają wysoki poziom niepokoju. Zaraz po obudzeniu dostają się pod ostrzał esemesów, potem przez osiem lub więcej godzin wpatrują się w ekran komputera, a wieczorami otrzymują mejle i alerty o najświeższych wydarzeniach. To się nigdy nie kończy. Co więcej, firmy technologiczne opracowują wciąż bardziej uzależniające funkcje i wymyślają nieskończoną liczbę sposobów, by utrzymać nasze zainteresowanie lub „napady internetowego obżarstwa”. Słyszałam kiedyś Reeda Hastingsa, dyrektora zarządzającego Netflixa, który przemawiając na konferencji, oświadczył wprost, że rywalizuje nie z HBO, FX czy Amazonem, lecz ze… snem. „I wygrywamy!”, wykrzyknął, budząc entuzjastyczne oklaski.
Zgadniecie, czym skutkuje niedostatek snu? Zmęczeniem, drażliwością i stresem.
Kobiety pragną mieć w życiu mniej. Mniej hałasu, mniej zajęć i mniej presji. Dbanie o własne potrzeby jest reklamowane jako plan wycofania się z akcji w celu minimalizacji strat. Zyskało tak wielką popularność, że instagramowy hasztag #selfcare spuchł do sześćdziesięciu milionów postów, zaś służące temu celowi aplikacje należą do najczęściej ściąganych. Lecz co właściwie kupujemy? I w jakim stopniu te metody pomagają?
Do roku 1967 James Fixx prowadził typowy dla Amerykanów siedzący tryb życia. Ten redaktor naczelny czasopisma dojeżdżał do pracy komunikacją publiczną, po czym tkwił w swoim gabinecie przez cały dzień, pracując do późna w wielkim stresie. Dla odprężenia codziennie wypalał dwie paczki papierosów. Mając około trzydziestu pięciu lat, był niezadowolony ze swojej wagi i martwił się nałogami.
Uznawszy, że jest w marnej kondycji, Fixx spróbował biegania i ku swojemu zdumieniu poczuł się znacznie lepiej. Bieganie po pustej szosie okazało się terapeutyczną nirwaną: czasem, by pomyśleć w spokoju, poruszać się we własnym tempie i uwolnić się od wszelkich rozpraszających spraw. W apodyktycznym społeczeństwie, które wciąż nam mówi, co mamy robić, w co się ubierać i jak myśleć, bieganie stało się atrakcyjnym sposobem na zachowanie pewnej niezależności, symboliczną ucieczką od „oków cywilizacji”16.
Rozmawiając z biegaczami z całego kraju, Fixx zwrócił uwagę, że zdaniem wielu z nich, w miarę jak pokonują milę za milą, lęk, przygnębienie i natrętne myśli znikają. Mężczyźni po rozwodzie twierdzili, że to „idealny antydepresant”. Kobiety podobno zapewniały, że są „mniej zrzędliwe i jędzowate”. Fixx cytował pewnego lekarza, który oświadczył: „ruch to najlepszy środek uspokajający”.
Poczuł się wezwany, by rozpropagować swój cudowny lek – bez wątpienia wynik działania endorfin i obniżenia poziomu hormonów stresu. Wkrótce zachęcił Amerykanów do zajęcia się czymś, czego jeszcze nie próbowali: joggingiem. Wcześniej bieganie było przykrym obowiązkiem podczas zajęć WF-u albo w wojsku. Pod koniec lat sześćdziesiątych ta forma aktywności uchodziła za tak niezwykłą, że biegający „wariaci” bywali zatrzymywani przez policję za zakłócanie spokoju na przedmieściach17. Skonsternowani przechodnie obrzucali ich wyzwiskami, a niekiedy śmieciami.
James Fixx to wszystko zmienił. Uchodzi za ojca rekreacyjnego biegania, a jego bestseller The Complete Book of Running [Kompletny podręcznik biegania]stał się biblią społeczności ochrzczonej mianem joggerów. Podręcznik ów zapoczątkował rewolucję joggingu; w 1977 roku magazyn „People” nazwał go „szałem” i poświęcił mu okładkę ukazującą Farrah Fawcett w szortach gimnastycznych.
Czy chodziło jedynie o obniżenie stresu i swobodny pęd przed siebie? A może o coś więcej?
Niektórzy historycy mają inną teorię: Amerykanie zaczynają dbać o sprawność fizyczną w ciężkich czasach18. Liczniej zwrócili się ku treningom w czasie wielkiego kryzysu, w burzliwych latach siedemdziesiątych, po atakach na World Trade Center w 2001 roku i w czasie pandemii COVID-1919. Poczynając od 2002 roku, popularność butikowych siłowni wystrzeliła w kosmos. Zdaniem niektórych ekspertów z branży ataki terrorystyczne z września 2001 roku z dnia na dzień wtrąciły Amerykanów w kryzys egzystencjalny. Czy to możliwe, że przypomnienie o naszej śmiertelności pobudziło w nas pragnienie, by żyć dłużej, lepiej?, dumali. Czy troszcząc się o własne zdrowie, odzyskujemy poczucie wewnętrznej równowagi? Słyszałam takie interpretacje od kilku badaczy (oraz od sprzedawców kryształów, których obroty po 11 września poszybowały w niebo).
Rytmiczne sekwencje ćwiczeń faktycznie uspokajają. Celowe, powtarzalne ruchy pomagają odwrócić uwagę od niespokojnych i przygnębiających myśli, wprowadzając nas w odprężający trans. Badacze odkryli też, że monotonne, zrytualizowane zachowania mogą zwiększyć wiarę w to, że zdołamy się uporać z sytuacjami skądinąd będącymi poza naszą kontrolą20.
Obok większej akceptacji własnego ciała rosną też pewność siebie i poczucie kontroli. U kobiet jest to często związane z presją społeczną dotyczącą tuszy. (W przeszłości kobiety nie panowały nad wieloma aspektami swojego życia, mogły jednak decydować o własnych wymiarach). Możliwe, że owo wrażenie kontroli jest fałszywe, lecz chwytamy się takich narzędzi, jakie mamy do dyspozycji.
„Czułem, że lepiej panuję nad swoim życiem – powiedział Fixx. – Niespodziewane frustracje mniej mną wstrząsały. Miałem uczucie spokojnej siły, a jeśli w jakimś momencie czułem, że ta siła słabnie, łatwo mogłem ją przywołać, wychodząc pobiegać na zewnątrz”21.
„Dzwoni komórka. Szef chce z tobą rozmawiać. A twój partner pyta, co jest na obiad”, czytamy na stronie internetowej Kliniki Mayo. „Stres i niepokój są wszechobecne. Jeśli zaczynają cię przytłaczać, dobrym pomysłem będzie wyciągnąć się na macie i dać szansę jodze”.
Szanowana instytucja wychwala zalety jogi, jeśli chodzi o obniżenie ciśnienia krwi, zniwelowanie bólu pleców i „wyciszenie umysłu”. Klinika Mayo dołącza do licznego grona firm, które ręczą, że ćwiczenia fizyczne modulują działanie systemu reakcji na stres. (Na użytek niniejszej książki, pisząc o jodze, z wielu jej odmian wybrałam tę najpowszechniejszą, amerykańską). Strona internetowa na temat wellnessu Well+Good donosi, że gdy mowa o stresie, „joga to jedyne, co działa niezawodnie niemal u wszystkich”. „The New York Times” opublikował przewodnik How to Use Yoga to Destress [Jak wykorzystać jogę, by się odstresować].
Jeśli nie rzuciły się wam w oczy dziesiątki tytułów wychwalających jogę, to z pewnością słyszeliście celebrytów rozpływających się nad jej zaletami. Reese Witherspoon szuka w niej oparcia, gdy nadciąga chaotyczny sezon nagród filmowych [listopad–luty]. Miranda Kerr zapewnia, że codzienna praktyka pozwala jej zachować spokój i wewnętrzną równowagę. Lady Gaga ćwiczy w stringach. Joga stała się tak popularna, że po matę sięga regularnie prawie trzydzieści siedem milionów Amerykanów – z czego siedemdziesiąt dwa procent stanowią kobiety22. Natykają się na przemawiające łagodnym głosem gwiazdy fitnessu, takie jak Adriene Mishler z hitowego kanału na YouTubie Yoga with Adriene[Joga z Adriene], i trafia do nich to, co słyszą. Zamiast nawijać o przemianie ciała, sympatyczna joginka prosi jedynie, by pokochać siebie, znaleźć to, co sprawia nam przyjemność, oraz – co brzmi jak kocimiętka dla kobiet – „stworzyć przestrzeń”. Owa przestrzeń może być fizyczna, psychiczna lub emocjonalna – bez względu na jej rodzaj mamy zaplanować w grafiku czas dla siebie, z dala od pochłaniającej nas gorączkowej krzątaniny.
I faktycznie kiedy Mishler zapytała blisko siedemset tysięcy swoich facebookowych fanów, jaki temat przewodni chcieliby wyróżnić w grudniu 2020 roku, przytłaczająca liczba odpowiedzi brzmiała: „Ja sam”.
Joga zyskała tak wielką popularność, ponieważ kładzie nacisk na zdrowie emocjonalne w kontekście zjednoczenia umysłu i ciała. W społeczeństwie, w którym czujemy się bardzo odizolowani od swoich ciał (i skazani na siedzący tryb życia), potrzebujemy miejsc, gdzie możemy tego zjednoczenia poszukać. Niektórzy widzą w niej także dyscyplinę mniej nastawioną na rywalizację, która pozwala im się posuwać we własnym tempie – w jaskrawym kontraście do bezkompromisowych ćwiczeń cardio; powolne, łagodne ruchy są niczym wygodna poducha pozwalająca nam wytchnąć od wyścigu szczurów.
Naturalnie ruch od dawna zalecano dla uwolnienia napięcia. Istnieją mocne dowody, że regularne ćwiczenia korelują z niższym poziomem lęku, zaś nawet dwudziestominutowy spacer pozwala oczyścić umysł.
Częste treningi to zarazem element amerykańskiej tradycji, aczkolwiek historycznie bardziej dostępny dla mężczyzn. Podczas gdy podatnym na „histerię” dziewiętnastowiecznym kobietom zalecano wypoczynek w łóżku lub histerektomię, mężczyznom podstawiano konia i radzono udać się w dzicz. To w tamtych czasach zaczęto używać terminu „neurastenia” na określenie generalnego osłabienia nerwowego mężczyzn z elity wskutek nazbyt cywilizowanych warunków życia23. Lekarstwem na nadmiar pracy pod dachem był powrót na surowe łono natury. Teddy Roosevelt zalecał „west cure” – „zachodnią kurację”, czyli wyczerpujące wyprawy w interior, by nabrać tężyzny przy chwytaniu bydła na lasso, polowaniu na dziką zwierzynę i eksplorowaniu dzikich terenów. Wierzył, że liczne kowbojskie zajęcia wzmocnią nerwy osłabłe pod wpływem wydelikaconej, rozpieszczającej kultury. (Zdaniem niektórych historyków parki narodowe zawdzięczają swoje istnienie popularności terapii à la Roosevelt)24.
Dziś mamy znacznie więcej opcji niż szezlongi dla omdlewających tudzież kowbojskie ekspedycje. Niezliczone terapie z kategorii self-care obiecują przywrócić nas na ścieżkę zen, zaspokajając każdą wyobrażalną potrzebę: masaże (dotyk), maseczki i manicure (rozpieszczanie), medytacja (bycie obecnym), ćwiczenia cardio (ruch), konopie (odprężenie) i tak dalej.
W istocie za dbanie o siebie można uznać cokolwiek, pod warunkiem że dzięki temu poczujemy się lepiej (choć nie da się zarobić na doradzaniu ludziom, by wybrali się na spacer za miasto). W wypadku kobiet dwa główne pragnienia to potrzeba ucieczki przed stresem i potrzeba uwolnienia się od stresu. Czasem to pierwsze, czasem drugie, niekiedy oba równocześnie. Na przykład fanki ćwiczeń na rowerach stacjonarnych porównują pedałowanie w miejscu do wakacji od życia. Twierdzą, że przenoszą się mentalnie w rejony przypominające raczej nocny klub niż piekło, w którym rzekomo żyją. Pewna wielbicielka SoulCycle napisała: „Mogę się na chwilę odizolować od świata i od własnych myśli. Nie słychać pisków powiadomień; nie ma żadnych oczekiwań, żadnych terminów, żadnych zasad”25.
Dzięki ćwiczeniom nasze problemy znikają. Nasz mózg z takim zapałem skupia się na wykonywaniu przepisanych ruchów, że nie mamy czasu na roztrząsanie, czy wybraliśmy niewłaściwą ścieżkę kariery. Skaczemy tak intensywnie, że nasz koszmarny eks rozpływa się w nicość. Absorbujące, powtarzalne ruchy wypełniają przestrzeń zajmowaną wcześniej przez tykający zegar biologiczny. Wszystko znika, bo mamy jedno jedyne zadanie: dokończyć burpee. Nareszcie jesteśmy obecni duchem.
Niektórzy traktują bieganie jak terapię całkiem dosłownie. Terapia joggingiem to połączenie rozmowy z uważnym ruchem (mindful movement). Ta unikalna forma treningu znalazła grono wyznawców w Silicon Beach, regionie L.A., gdzie ma swoje siedziby ponad pięćset firm technologicznych. Pracownicy start-upów zawiązują tenisówki i dołączają do psychoterapeutów/trenerów, którzy towarzyszą im podczas przebieżki, wysłuchując skarg na wymagającego szefa lub zrzędzących rodziców. Gabinet jednego z takich terapeutów joggerów wyposażono we wszelkie freudowskie atrybuty – kozetkę z połowy wieku, stolik z pudełkiem chusteczek higienicznych – lecz również w piankowe rollery, poręczne butelki wody FIJI, frotki do włosów i batony energetyczne. Coś w rodzaju miniaturowej siłki.
„Dosłownie posuwacie się naprzód razem – tłumaczyła mi psychoterapeutka Sepideh Saremi, założycielka Run Walk Talk, gdy dyszałam ciężko, próbując się wygadać i biec równocześnie. – To potężne doświadczenie dla ludzi, którzy czują, że ich życie utknęło w martwym punkcie”26. (Choć tylko dla tych, którzy zdołają mówić podczas biegu).
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.