Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Rowan Callahan była dumna ze swojej kariery, a jej jedynym problemem były fałszywe plotki utrudniające zawodowe życie. To wszystko jednak przestało się liczyć, kiedy po przerażającej katastrofie miastem zawładnęły chaos, ciemność i bezprawie. Oto nadciągnęła niezapowiadana przez nikogo apokalipsa. Rowan musiała uciekać z Chicago i znaleźć schronienie. Zabrała więc ze sobą plecak przetrwania, przygotowany przez ojca weterana, i ruszyła pieszo przez las w kierunku rodzinnej farmy. Po kilku dniach samotnej wędrówki znalazła się w niebezpieczeństwie i chociaż cudem udało jej się uciec, nie uniknęła poważnej kontuzji, która uniemożliwiła dalszy marsz. I wtedy zjawili się Graham i Zach. Dwóch wysokich, silnych mężczyzn w mundurach, którzy ją ocalili, zapewnili jej schronienie i czas na wyleczenie.
Dopiero po kilku dniach Rowan się zorientowała, jakie wrażenie zrobiła na umundurowanych przystojniakach. I ona dostrzegła w nich coś nieodparcie pociągającego. Jeśli jednak chciała bezpiecznie dostać się do domu, potrzebowała ich pomocy i ochrony. Graham i Zach byli gotowi jej to dać, ale ich propozycja obejmowała coś nie do końca moralnego. Tymczasem coraz trudniej było oprzeć się pokusie, pożądanie między całą trójką narastało z każdą godziną. Tyle że poddanie się namiętności oznaczało duże ryzyko, a zaufanie niewłaściwym osobom mogło kosztować Rowan życie.
Uważaj, komu ufasz, bo stawką jest twoje przetrwanie!
Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 25 min
Lektor: Czyta: Magdalena Emilianowicz
Meghan March
Eksplozja na trzy serca
Flash Bang #1
Przekład: Marcin Kuchciński
Tytuł oryginału: Flash Bang (Flash Bang #1)
Tłumaczenie: Marcin Kuchciński
ISBN: 978-83-289-0149-0
Copyright © 2014 Flash Bang by Meghan March LLC.
All Rights Reserved.
Polish edition copyright © 2025 by Helion S.A.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.
Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttps://editio.pl/user/opinie/ciefb1_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Tego dnia rozbił się samolot.
Bardzo możliwe, że było to jedyne wydarzenie, które mogło wyciągnąć Rowan z epickiej imprezy użalania się nad sobą. Coś jak stypa po samej sobie. Ten rodzaj mazania się, w objęcia którego człowiek się rzuca, gdy starannie zaplanowane życie i dziesięciolecia ciężkiej pracy zostają nagle przekreślone przez jakąś całkowicie gównianą burzę. I nie mówimy tu o zwykłej gównianej burzy — nagłej i przelotnej. Nie, tu chodzi bardziej o gównianą lawinę błotną, po której nastąpiło istne tornado. Rowan naprawdę wątpiła, by cokolwiek innego niż samolot, pięćdziesięciopiętrowy budynek, w który ten samolot wleciał, i życie setek istnień, na skutek tego wydarzenia brutalnie i tragicznie skróconych, mogło wyprzeć z jej umysłu kłamliwego dupka i szantażującą sukę, która okazała się być właścicielką rzeczonego dupka.
Rowan musiała przełknąć żółć, która zebrała się w gardle, gdy do jej świadomości dotarło w końcu to, co właśnie zobaczyła. Utrata życia… Co tu się, do licha, wydarzyło?
Symfonia klaksonów, która nieustannie wypełniała ulice Chicago, ucichła jak nożem uciął. Na jedną chwilę tłumy, które w porze lunchu wyległy na North Wacker Drive, zamarły.
Moment niesamowitej ciszy.
A następnie wybuch paniki. Prawdziwy chaos.
— Atakują nas! — wrzasnęła jakaś kobieta. Stała ledwo metr dalej i jej przeszywający głos o mało nie rozerwał błony bębenkowej Rowan.
Terroryści. Okej. To ma sens. Prawda?
— Uciekać! — krzyknął postawny facet w garniturze, gdy z walącego się budynku buchnęły płomienie.
Ruch uliczny zamarł. Ten brak znajomego dźwięku silników na biegu jałowym i jazgotu płynącego z radioodbiorników samochodowych był niesamowity. Rowan miała rozbiegany wzrok. Sygnalizacja świetlna nie działała. Nie słychać było jeszcze syren wozów strażackich pędzących w kierunku budynku, który na jej oczach stawał się piekłem. Na miejsce zdarzenia nie jechały karetki pogotowia, by ratować ewentualnych ocalałych.
Panika rozlała się po żołądku Ro. Do jej świadomości przebiły się dopiero głośne, przypominające wystrzały trzaski pękających w pobliżu lamp ulicznych.
Nie odrywając wzroku od rozgrywającej się przed nią katastrofy, Ro po omacku odszukała w torbie telefon komórkowy. Jej panika zdawała się jeszcze wzrastać, kiedy nacisnęła przycisk i przesunęła palcem po ciemnym ekranie. Nic. Przecież był niemal w pełni naładowany, gdy zaledwie dwadzieścia minut temu odłączała go od ładowarki na biurku. Naciskała ekran jak szalona, ale nic nie było w stanie ożywić telefonu.
Jej mózg rejestrował wszystkie szczegóły z niesamowitą precyzją. Nie. Toniemożliwe.
W końcu zobaczyła biegnącego w stronę płonącego budynku strażaka, który zaczepił o stolik, przy którym siedziała. Otwarta butelka mrożonej herbaty się przewróciła i napój zaczął wylewać się jej na kolana. Zimny płyn wyrwał Rowan z jej chwilowego paraliżu. Obok przebiegło trzech kolejnych strażaków. Dzięki Bogu pomoc już jestw drodze. I właśnie w tym momencie podjęła decyzję. Pochyliła się, zdjęła czółenka i zamieniła je na wyjęte z torby buty na płaskim obcasie.
Chodniki były zapchane rozgorączkowanym tłumem, dlatego Ro zeszła na jezdnię i podążała między dwoma pasami stojących samochodów. Zręcznie manewrując i unikając otwartych drzwiczek, przebiegła sprintem pięć przecznic dzielących ją od jej mieszkania. Przez całą drogę musiała walczyć z zaciskającym się wokół szyi strachem. Jej budynek wciąż stał. Nigdzie ani śladu dymu czy płomieni. Mieszkańcy wylegli na chodnik przed kamienicą. Niektórzy coś krzyczeli, ale większość wyglądała po prostu na całkowicie zdezorientowanych. Ro stłumiła instynkt, który podpowiadał jej, by się zatrzymać i wyjaśnić im, co się stało. Zapewne pomyśleliby, że oszalała. Tak szalona, jakczasem szalony wydawał mi się mój ojciec. Minęła więc tłumek, pchnęła drzwi do lobby i skierowała się w stronę schodów. Kilka pięter wyżej rzuciła się pędem przez korytarz do drzwi swojego mieszkania i wcisnęła klucz do zamka.
Chociaż wiedziała, że w jej apartamencie będzie cicho, to jednak nadal czuła się nieswojo. Lodówka nie szumiała, a wyświetlacze mikrofalówki i kuchenki były czarne. Brakowało tych mrugających irytująco cyfr 12:00.
Jak zwykle, kiedy wokół nie było żywej duszy, Rowan zaczęła rozmawiać sama ze sobą:
— To się nie dzieje.
Rzuciła torbę na podłogę przy drzwiach i poszła do sypialni.
— Przecież nie mógł mieć racji. To po prostu niemożliwe. To dokładna odwrotność tego, co możliwe.
Pospiesznymi ruchami zdjęła z siebie jasnoszarą marynarkę i bluzkę, a następnie rzuciła je na niezaścielone łóżko. Splątana pościel była dowodem nieprzespanej nocy. Niesamowite, że sprawy, które nie dały Rowan zasnąć, nagle wydały jej się tak nieistotne. Szczególnie w obliczu tej niesamowitej tragedii, której właśnie była naocznym świadkiem. Zaczynała sobie wyobrażać, co czuli ludzie znajdujący się nieopodal bliźniaczych wież WTC tamtego pamiętnego wrześniowego dnia. Przepełnieni poczuciem bezradności wywołującym mdłości. Duszący się strachem. Ro oparła się o ścianę, szukając jakiegoś podparcia. Musiała zachować spokój. Musiała się skupić.
W kolumnie plusów mogła zapisać sobie chyba tylko jedną rzecz: jeśli przewidywania jej ojca, weterana wojny wietnamskiej z fiołem na punkcie zbliżającej się zagłady i konieczności przygotowań do niej, naprawdę się ziściły, to kutafon Charles, jego piekielna nałożnica ze sztucznym penisem i totalny bajzel, jaki zrobili w życiu zawodowym Rowan — to wszystko właśnie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.
Ro oderwała się od ściany i podeszła do komody. W dolnej szufladzie znalazła kilka znoszonych par dżinsów i starych t-shirtów, które trzymała na wypadek, gdyby miała u kogoś przenocować. Rzuciła to wszystko na łóżko i skierowała się do garderoby. Przechodząc przez próg, nacisnęła włącznik światła. Nic się nie stało. No jasne. Odruch był jednak zbyt silny, by mogła mu nie ulec.
Brak światła wywołał kolejny potok słów:
— Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.
Ro zachowała jednak na tyle racjonalizmu, iż dopuszczała do siebie możliwość, że akurat w tej kwestii może się mylić. I że prawdopodobnie tak właśnie było. Przeczucie mówiło jej jednak, że powinna uwierzyć w najgorsze. Coś jak magiczna kula z numerem 8: Wszystko wskazuje na to, że tak. Szkoda tylko, że przeczucie nie ostrzegło jej przed Charlesem. Ro odepchnęła od siebie tę myśl. To już jest nieistotne.
Weszła w głąb ciemnego pomieszczenia, po czym odsunęła na bok rzędy eleganckich garsonek i gustownych bluzek, które tak starannie dobierała, kompletując swoją garderobę. Wszystko z myślą o pracy. Żadnych puszczalskich ubrań, wbrew temu, co mogłaby sugerować jej zdobyta niedawno reputacja. To teraz tak śmiesznienieistotne. Już po kilku sekundach natrafiła dłonią na ratunek. Plecak MOLLE w kamuflażu. Ze specjalnych nadwyżek ekwipunkowych Armii Taty. Ten konkretny egzemplarz towarzyszył jej długo, niechętnie przenoszony z akademika do kolejnych mieszkań, aż w końcu rzuciła go w kąt garderoby w tym ekskluzywnym apartamencie, z którego była tak dumna, dopóki nie uświadomiła sobie, jak bardzo stała się powierzchowna.
Wyciągnęła plecak z ciemności i rzuciła go na łóżko. Otworzyła komorę główną i przejrzała jej zawartość. Racje żywnościowe armii amerykańskiej, woda butelkowana, apteczka pierwszej pomocy, krzesiwo, zapalniczki, nóż Ka-Bar, kompas, latarka, baterie, filtr do wody, jednoosobowy namiot, koc ratunkowy, szczoteczka i pasta do zębów oraz mnóstwo innego przydatnego sprzętu survivalowego. I paralizator. No, na litość boską. Ojciec musiał dorzucić go podczas swojej jedynej wizyty, którą złożył zeszłego lata. Do diabła, znając go, można być niemal pewnym, że przy tej okazji wymienił większość zawartości plecaka. Ojciec Ro był pod tym względem jednocześnie dziwaczny i niesamowity. Gotów na wszystko, aby zapewnić bezpieczeństwo swoim dziewczynom. Nawet jeśli miałoby to oznaczać, że uznają go za pozbawionego piątej klepki. Ro wróciła do garderoby i macała po jej wnętrzu tak długo, aż ręce natrafiły na jedyną parę butów turystycznych wepchniętych w sam kąt półki. Potem zdjęła z wieszaka rzadko używany czarny płaszcz przeciwdeszczowy Helly Hansen. Rzuciła go na łóżko obok plecaka, wyjęła z komody bluzę z kapturem, kilka par skarpet i kompletów bielizny na zmianę, dokładając to do rosnącego w oczach stosu dżinsów i t-shirtów. Włożyła na siebie dżinsy i czarną koszulkę, a następnie złożyła pozostałe ubrania i wsunęła do plecaka tyle, ile się do niego zmieściło. Później usiadła na łóżku, by naciągnąć na stopy parę grubych skarpet i buty. Ze swojego miejsca miała doskonały widok na ulicę i rodzące się tam szaleństwo. Tu i ówdzie już pokazały się małe ogniska pożarów, które prawdopodobnie błyskawicznie wymkną się spod kontroli, jeśli szybko nie pojawi się straż pożarna. Ale czy hydranty będą działać? Spore grupki ludzi wbiegały i wybiegały ze sklepów, wynosząc z nich wszystko, co dali radę unieść. Dobrze wiedzieć, że wystarczy dziesięćminut, by zaczęło się plądrowanie.
Do jej uszu dotarły pierwsze wystrzały, upewniając Ro, że podjęła właściwą decyzję. Zarzuciła plecak na ramiona i ruszyła do drzwi. Wiedziała, że już tu nie wróci. Fakt, że nie miała żadnego problemu z pozostawieniem tego wszystkiego, uznała za smutne świadectwo jej życia. Jedyną osobą, którą chciałaby ze sobą zabrać, była jej asystentka Amber. Ale Amber wyjechała w odwiedziny do mamy mieszkającej w Idaho. I pewnie dobrze, że tak się stało. Kiedy jednak Ro uświadomiła sobie, że prawdopodobnie nigdy już się nie zobaczą, w jej oczach pojawiły się łzy. W pracy spędzała niemal każdą godzinę swojego czasu i Amber była jej jedyną prawdziwą przyjaciółką. Poza tymi kilkoma tygodniami, kiedy chodziła na „randki” z Charlesem, Ro nie prowadziła absolutnie żadnego życia towarzyskiego. Nie miała nawet grupy psiapsiółek, z którymi mogłaby spotykać się na drinka. Jej jedynymi znajomymi byli koledzy i koleżanki z biura. Jeśli wychodzili gdzieś razem, to rozmawiali wyłącznie o pracy. I gdy tylko zaczęły krążyć plotki, wszyscy natychmiast się od niej odsunęli. Ro w myślach życzyła im powodzenia. Nic do nich nie miała. Wszystko, na co pracowała przez ostatnie dziesięć lat swojego życia, w zasadzie straciło znaczenie w jednej, szalonej chwili, podobnie jak różne urazy i żale. Nadszedł czas, by zostawić przeszłość za sobą i uwolnić tę prostą dziewczynę ze wsi, którą dotychczas starała się skrywać pod warstwami jedwabiu, garsonek i wyrafinowania. Nadszedł czas, by wynosić się z Chicago.
Serce Rowan biło szybko. Szew w boku drapał ją niemiłosiernie, a płuca aż paliły z wysiłku.
Ruszyła w stronę gęstego sosnowego lasu z nadzieją, że udało się ich zgubić. Jeśli nie, to drzewa i zapadająca noc powinny utrudnić jej dostrzeżenie.
Zrzuciła plecak i zgięta wpół próbowała złapać oddech. Cholera, całe to bieganie naprawdę potrafi wyczerpać. Szczególnie jeśli stawką jest życie. A Ro miała niemal pewność, że tak właśnie było w tym przypadku. Rozglądała się uważnie, wypatrując jakichkolwiek oznak ruchu, gotowa w każdej chwili chwycić plecak i ponownie rzucić się do ucieczki, ale widziała jedynie niewyraźne kontury drzew. Łatwo zapomnieć, jak szybko w lesie zapada zmrok. Wytężała słuch, ale do jej uszu nie docierało nic poza typowymi odgłosami przyrody kładącej się do snu. Cóż, ona z pewnością nie będzie dziś spać.
Wydarzenia ostatniej godziny, podobnie jak ostatnich sześciu dni, były surrealistyczne.
Unikanie w drodze do domu miast i ludzi wydawało się najlepszym wyborem z krótkiej listy gównianych alternatyw. Trzymała się więc z dala od dróg, a każdego wieczora odchodziła od traktów i skupisk ludzkich jeszcze dalej, by móc bezpiecznie rozbić prowizoryczny obóz. Sen z jednym otwartym okiem był piekłem dla cyklu REM. Wyczerpanie zdawało się podwajać ciężar plecaka i sprawiać, że każdy kolejny kilometr zdawał się dłuższy od poprzedniego.
Ten wieczór zaczął się tak samo jak sześć poprzednich — Rowan maszerowała tak długo, aż chciało jej się płakać na myśl o zrobieniu kolejnego kroku, i dopiero wtedy zaczęła rozważać swoje opcje na noc. Już od kilku dni przemierzała stan Michigan i coraz rzadziej mijała jakieś zabudowania. Z jej obliczeń wynikało, że od domu dzieli ją jeszcze kilka dni drogi, o ile uda jej się utrzymać dotychczasowe tempo. A nie było to takie pewne. Rozkojarzona myślami o domu Ro zapuściła się w las głębiej, niż planowała.
I wtedy usłyszała krzyk. Nie był to krzyk typu: „Pomocy, jestem damą w opałach”, lecz raczej dzikie i rozpaczliwe wycie, w którym słychać było pierwotny strach człowieka osaczonego jak zwierzę. Krzyk, który brzmiał, jakby ktoś walczył o życie… lub już umierał. Krzyk, od którego każda rozsądna kobieta, zdana tylko na siebie i w szóstym dniu czegoś, co mogło być prawdziwą apokalipsą, uciekałaby, gdzie pieprz rośnie. Biegłaby od niego, a nie w jego kierunku.
Problem w tym, że w krzyku… nawet jeśli było to całkowicie nieracjonalne… Ro usłyszała coś, co przywiodło jej na myśl siostrę. I kiedy drugi krzyk przeszył ciszę lasu o zachodzie słońca, Ro nie mogła się powstrzymać, by nie ruszyć ukradkiem w kierunku źródła tego dźwięku. Skradała się tak długo, aż zauważyła coś, co okazało się obozowiskiem w środku lasu. Cztery przyczepy kempingowe, tak zardzewiałe, że nie sposób określić, jakiego koloru mogły być w latach swojej świetności, ustawiono w czworobok. Większość okien była zabita deskami, a do jednej z przyczep dobudowano daszek, który osłaniał coś na kształt prowizorycznego warsztatu. Wzdłuż przyczepy i „warsztatu” biegł długi stos starannie ułożonego drewna opałowego. Ro przycupnęła za tą osłoną i ostrożnie wychyliła głowę. Na stelażach wisiały rzędy rozciągniętych skór zwierząt, a świeże tusze leżały na stole warsztatowym, czekając na rozebranie. Muchy brzęczały wokół krwi, która zebrała się na blacie. Oczy martwej łani wpatrywały się szkliście w Rowan. I wtedy zobaczyła ją.
Adrenalina, która wysłała Ro w stronę niebezpieczeństwa, wyparowała w jednej nanosekundzie, pozostawiając po sobie dreszcze przerażenia.
W drzwiach przyczepy stojącej dokładnie naprzeciwko Ro pojawił się mężczyzna z tłustymi, siwymi i rudymi pasmami włosów oraz krzaczastą brodą, ciągnący za sobą kobietę. Szarpnięciem za włosy poderwał ją na kolana. Brzuch faceta zwisał nad paskiem ciemnych spodni, a wyblakła czerwona flanelowa koszula w kratę rozdzieliła się między guzikami, aby pomieścić masę jego kołduna. Drzwi moskitiery trzasnęły z hukiem i na zewnątrz pojawiło się jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich ściskał obiema rękami krocze, kierując się w stronę rudowłosego mężczyzny i rozhisteryzowanej kobiety, która w obronie próbowała złapać rękę wplątaną w jej ciemnoblond włosy.
— Posłuchaj mnie, ty głupia cipo — powiedział rudzielec, wyciągając nóż z zawieszonej przy pasku pochwy. Kolejnym szarpnięciem za włosy odchylił jej głowę do tyłu i przyłożył ostrze do gardła. Kobieta przestała się szamotać. — Wypatroszę cię jak pieprzoną świnię, jeśli wydasz z siebie jeszcze choć jeden dźwięk.
Jej krzyki przeszły w ciche skomlenie i jęki.
— Pieprzyć to, tato. Daj, ja ją zajebię! O mało nie odgryzła mi kutasa! — ryknął ten trzymający się za krocze. Ro aż się skrzywiła. W głosie faceta słychać było prawdziwą groźbę. Mężczyzna stojący za nim odsunął go na bok.
— Ta pieprzona pizda nie jest warta jedzenia, które musimy jej dawać, żeby utrzymać ją przy życiu. Skończmy z nią i znajdźmy sobie jakąś bardziej… chętną do współpracy sukę. — Splunął tytoniową plwociną na klęczącą kobietę.
Wyglądała żałośnie — brązowy, gęsty płyn ściekał jej po policzku, ubranie miała podarte, a oczy dzikie i przerażone. Uczucie bezradności, które męczyło Ro od momentu upadku samolotu, w tej chwili uległo gwałtownemu zwielokrotnieniu. Och, jak bardzo chciałaby mieć teraz karabin. Albo granatnik. A najlepiej całego Black Hawka. Cokolwiek, co pozwoliłoby jej wyeliminować tych obleśnych facetów i zmazać ich z powierzchni planety.
Rudowłosy pochylił się nad kobietą i zaczął coś mówić. Ro, nie mogąc go dobrze usłyszeć, podpełzła bliżej w stronę daszku przykrywającego warsztat. Zła decyzja. Pasek jej plecaka zaczepił o drewienko przygotowane na rozpałkę i wywołał małą lawinę. Wszyscy trzej natychmiast odwrócili głowy. Ich źrenice gwałtownie się rozszerzyły. Grubas puścił włosy kobiety, a ta momentalnie osunęła się na ziemię.
— Łapać ją!
Ro rzuciła się do ucieczki, odmawiając w duchu krótką modlitwę za nieszczęsną kobietę. Nie będę mogła jej pomóc, jeśli sama zginę. Obiecała sobie w myślach, że jeszcze znajdzie jakiś sposób, aby ją uratować. Gdy tylko będzie mieć pewność, że sama nie stanie się ich kolejną ofiarą.
I tak oto znalazła się w miejscu, w którym była teraz.
Oddech zaczął zwalniać i Ro przykucnęła, otworzyła pokrywę kompasu i na chwilę włączyła latarkę. Musiała kierować się na północny wschód. Po ustaleniu właściwego kierunku zgasiła światło i oparła się o drzewo, by jeszcze chwilę odpocząć. Przez cały czas uważnie nasłuchiwała odgłosów pogoni.
W ciemności trzasnęła jakaś gałązka.
Obraz przeszywającego powietrze noża myśliwskiego należącego do rudowłosego spaślucha przemknął przez umysł Ro, a echa gróźb rzucanych przez całą trójkę sprawiły, że poprawiła plecak i ruszyła dalej.
Biegła przed siebie, choć w ciemności nie widziała praktycznie nic, a była zbyt przestraszona, by zdecydować się na zapalenie latarki. Przedzierając się przez zarośla i meandrując wśród drzew, biegła z wyciągniętymi przed siebie rękami, ale gałęzie i tak co jakiś czas uderzały ją w twarz. Igły sosen zdawały się ostre niczym kolce jeżozwierza, raniły dłonie i policzki. Ro nie zważała jednak na ból, chcąc zostawić mężczyzn jak najdalej w tyle. Miała nadzieję, że ich postura nie pozwoli im pokonać tak dużego dystansu, ale mimo to nie zwalniała. Przerażające trio mogło przecież wykazać się ponadprzeciętną wytrzymałością.
Głośne uderzenia zagłuszały wszystko, ale w pewnym momencie wydawało się jej, że słyszy za sobą męski głos. Zaryzykowała szybkie spojrzenie za siebie. Gdyby zobaczyła czerwoną flanelę i potargane rude włosy, chyba dostałaby zawału.
Ale nie.
Nie widziała absolutnie nic.
Poczuła ulgę… i zaraz potem piekący ból, który przeszył kostkę. Wyrzuciła ręce przed siebie, by zamortyzować upadek, ale jej twarz i tak spotkała się z ziemią.
Zacisnęła powieki i przygryzła policzek. Miedziany posmak krwi wypełnił jej usta, ale krzyk udało się powstrzymać.
Dobry Jezu, to naprawdę bolało. Ostry ból w kostce sprawił, że zebrało jej się na mdłości i bliska była wyrzucenia z trzewi racji żywnościowej, którą zjadła na lunch.
Ro znalazła się w krytycznym położeniu i świadomość tego uderzyła ją prosto w twarz. Jeśli nie będzie mogła biec, to ma przechlapane. Jeśli nie będzie mogła iść, to ma przechlapane.
No świetnie, Ro. Dziesięć punktów za umiejętność stwierdzania rzeczyoczywistych.
Odepchnęła od siebie wizję przerażającego trio rzucającego się jej na plecy i zmusiła się, by spróbować wstać. Najpierw na kolana. Ból przeszył prawy nadgarstek. Jeszcze lepiej. Musiała go sobie nadwyrężyć podczas upadku. Najwidoczniej na spacery po lesie powinna zabierać ochraniacze na nadgarstki — takie, z jakimi jeździło się na rolkach w szalonych latach dziewięćdziesiątych.
Ro opadła na prawe biodro, próbując trzymać lewą kostkę w górze. Starała się działać możliwie jak najszybciej i jak najciszej, więc zsunęła plecak z ramion i położyła go przed sobą. W apteczce miała bandaż i zimny okład. Powoli rozpięła zamek i wyciągnęła czerwoną torebkę. Znalazła okład i już miała go zgnieść, żeby zapoczątkować reakcję chemiczną, ale się zawahała. Czy powinna zdjąć but i owinąć kostkę okładem, a następnie spróbować włożyć but z powrotem? A może wystarczy umieścić okład nad cholewką? Takie rozważania jasno dowodziły, że studia medyczne byłyby znacznie lepszą inwestycją niż prawo. Sfrustrowana Ro potarła twarz dłońmi i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że ma ubłocone ręce. Teraz brudną mam też twarz. Próbowała wziąć kilka głębszych oddechów dla uspokojenia. Nie wiedziała już, czy ma płakać, czy się śmiać. Jestem wyczerpana, uciekam przed jakimiśszalonymi, przerażającymi mordercami i chyba mam skręconą kostkę. Co zapieprzona katastrofa. A przecież dotychczas była z siebie taka dumna. Udało jej się dotrzeć tak daleko. Ro nie chciała tracić ducha, dlatego zdecydowała się na przemowę motywującą, z konieczności prowadzoną w myślach: „Może nie jest tak źle. To może być przecież tylko lekkie skręcenie. Mogę zagrzebać się tutaj w zaroślach i przeczekać tę noc w nadziei, że to odrażające trio zrezygnuje z polowania na mnie. Rano ruszę w dalszą drogę, zanim oni choćby pomyślą o wznowieniu poszukiwań”. Dobry Boże, to brzmiało cholernie optymistycznie, a Ro wolała zachować zdroworozsądkowy realizm.
Coś zaszeleściło w zaroślach. Ro zamarła. O cholera. Sątu. Czekała z walącym sercem na kolejne dźwięki, które świadczyłyby o obecności prześladowców. Nic. Silniejszy podmuch wiatru zaszumiał wysoko w gałęziach drzew. Liście szeleściły, a czubki drzew zakołysały się nad jej głową. Żadnych niepokojących dźwięków. Hej, przyrodo… Podaj mipomocną dłoń. Starała się leżeć w absolutnym bezruchu i tylko patrzyła uważnie na prawo i lewo, próbując dostrzec cokolwiek w ciemności. Nagle za swoimi plecami poczuła czyjąś obecność. Wyciągnęła rękę po nóż przypięty do paska, ale zanim zdołała po niego sięgnąć, jakaś dłoń zacisnęła się na jej ustach.
Warta obserwacyjna jest najnudniejszą robotą pod słońcem. Przed wydarzeniami ostatniego tygodnia Graham nie robił już tego od wieków. Cóż, jeszcze jeden powód, dla którego warto dowodzić. Żadnych gównianych zadań. Ale po awarii sieci energetycznej wszyscy mieszkańcy osady Castle Creek Whitetail musieli na zmianę obserwować okolicę. Wszyscy, bez wyjątków. Co oznaczało, że Graham musiał odsiedzieć swoje. Nie było zmiłuj się. Nie przy zaledwie dziesięciu mężczyznach w wiosce, z których trzech lub czterech musiało nieustannie trzymać wartę. Patrolowanie terenu o powierzchni dwustu pięćdziesięciu hektarów, nawet jeśli cały otoczony był trzymetrową siatką, nie było łatwe. W samym środku poprzecinanych strumieniami lasów, wzgórz i pól kryła się osada myśliwska — całkiem luksusowa, nawet jeśli dość rustykalna. Dzięki wprowadzonemu przez siebie systemowi zabezpieczeń i kilku dobrze przemyślanym pułapkom czuli się tu bezpiecznie. Graham wiedział jednak, że nie mogą niepotrzebnie ryzykować. Szczególnie w tej sytuacji — sześć dni największego rozpierdolnika, jaki ktokolwiek widział w całej historii starych, dobrych Stanów. Mieszkańcy krajów Trzeciego Świata mogli być przyzwyczajeni do braku prądu i bieżącej wody, ponieważ albo (a) byli zbyt biedni, by w ogóle mieć prąd i bieżącą wodę, albo (b) ich domy zostały zbombardowane i po prostu nie mieli już dachu nad głową. Przeciętny amerykański obywatel był zbyt miękki. Nienawykły do życia bez luksusów, które stały się tak powszechne, że nikt już o nich nie myślał na co dzień. Jasne, 11 września wszyscy oglądali zawalenie się dwóch wież, ale robili to na dużym ekranie kolorowego telewizora, siedząc w swoich bezpiecznych salonach. Graham mógł tylko wyobrazić sobie chaos, jaki musiał wybuchnąć w całym kraju w ciągu ostatnich sześciu dni — jeśli faktycznie cały kraj został dotknięty tym, co zdaniem jego i jego zespołu było efektem impulsu elektromagnetycznego. Nieznane pozostawało źródło tak wielkiego uderzenia skumulowanej energii elektromagnetycznej, które przeciążyło sieć elektryczną i uszkodziło wszystkie niezabezpieczone urządzenia elektroniczne. Przyczyną mogła być bomba atomowa zdetonowana gdzieś wysoko nad przestrzenią powietrzną USA lub rozbłysk słoneczny, który w końcu nie ominął naszej planety. Radio krótkofalarskie, przy którym nieustannie coś kręcił Ty, przez większość czasu milczało. W ciągu ostatniego tygodnia udało się złapać tylko kilka transmisji, co nadawało terminowi „cisza radiowa” zupełnie nowe znaczenie. A każda z tych przechwyconych rozmów potwierdzała tylko to, czego się obawiali: prądu nie było nigdzie.
Wszystkie dotychczasowe warty Grahama były nudne jak flaki z olejem, ale tej nocy najwyraźniej coś się szykowało. W punkcie dowodzenia rozległ się sygnał alarmowy — jedna z czujek na zewnętrznym obwodzie, czterdzieści pięć metrów za płotem, wykazała czyjąś obecność. Dowódca zmiany powiadomił już wartowników i wszyscy byli w pogotowiu. Graham wspiął się na drzewo, które służyło im za punkt obserwacyjny.
Wycelował noktowizor dołączony do lufy karabinka M4 w przerwę między drzewami, skąd dobiegł trzask gałęzi i chrzęst liści. Ten, kto uruchomił czujkę i zmierzał w stronę ogrodzenia, nie próbował się skradać. Przeciwnie — przedzierał się przez poszycie lasu jak postrzelony jeleń. Albo to był jakiś kompletny idiota, albo nie miał pojęcia, że biegnie prosto na ogrodzenie.
Nagle z zarośli, tuż przed płotem, wyskoczyła postać. Graham wycelował i oparł palec na spuście. Włosy spięte w kucyk. Cholera. Kobieta. Zdjął palec z języczka, ale nadal miał ją na celowniku. Był w wojsku wystarczająco długo, by wiedzieć, że kobiety nie zawsze są tak niewinne, na jakie wyglądają. W swoim życiu widział już kilka dam, które opasane ładunkami wybuchowymi wyskakiwały z ukrycia, mając nadzieję na zabranie ze sobą w zaświaty jak największej liczby amerykańskich żołnierzy. Kobiety bywały też dobrą przynętą. Ta, którą widział w swoim celowniku, nie patrzyła pod nogi, co musiało skończyć się upadkiem. Mocnym. Nie podniosła się.
Graham uważnie zlustrował linię drzew za nią. Nikogo.
— Cel około osiemnastu metrów od ogrodzenia na południowym zachodzie. Widzę jedną osobę — poinformował przez krótkofalówkę kolegów. — Prawdopodobnie ranna. Zostaję na pozycji.
Patrzył, jak kobieta przewraca się na bok, wyraźnie starając się nie nadwyrężyć lewej nogi.
— Cofam wyraz „prawdopodobnie”. Kobieta z całą pewnością jest ranna.
— Powiedz to jeszcze raz? Mamy biegającą po lesie kobietę? — Głos Jonaha rozległ się w słuchawce Grahama.
— Potwierdzam. Kobieta. Albo jakiś mały facecik z cyckami i kucykiem — zawyrokował Graham.
Przeniósł palec z powrotem na spust, gdy kobieta zdjęła plecak. Czyżby sięgała po broń? Wyciągnęła z plecaka mniejsze zawiniątko… Tak, to był zestaw pierwszej pomocy. Okej. Więc albo to pułapka i jest przynętą, albo faktycznie potrzebuje pomocy.
— Ponownie zewnętrzny czujnik na południowym zachodzie. Ten sam co wcześniej. Jest ich więcej. Odbiór — zgłosił Jamie, który był na dyżurze w punkcie dowodzenia.
Mógł to być przypadek, druga część zastawionej na nich pułapki albo powód, dla którego ta kobieta pędziła przez las, jakby goniło ją stado wilków. Graham nie wierzył w przypadki.
— Przyjąłem. Idę po obiekt. Czy ktoś może mnie osłaniać? — spytał. Ratowanie damy w opałach było bardziej w stylu Zacha, ale Graham uznał, że to tak samo dobry moment na zdobycie sprawności frajera jak każdy inny. Może i był kutasem, ale ta kobieta naprawdę biegła, jakby na szali postawiono jej życie. Podejmował ryzyko, ale skalkulowane. Przecież zawsze mógł ją zabić, gdyby okazała się jednak pułapką.
— Jesteś pewien, G? — spytał Jonah. — Może być przynętą. Albo kłusowniczką.
— Nie jestem idiotą — odpowiedział Graham. — Podjąłem decyzję. Idę. Jeśli się martwisz, kryj mnie. Maksymalnie za kwadrans będę z powrotem. Niech ktoś na ten czas przejmie moje stanowisko.
Graham zszedł z drzewa po wbitych w nie kołkach i skierował się w stronę dobrze zamaskowanej furtki w ogrodzeniu.
Misja ratunkowa lub poważny błąd. Szanse — pół na pół. Uważał jednak, że poradzi sobie w obu tych scenariuszach.
Dłoń, która zacisnęła się na ustach Ro, zatrzymała jej krzyk i dopływ powietrza. To była naprawdę duża dłoń. Zakryła połowę jej twarzy. Właściciel ręki wyszeptał jej prosto do ucha:
— Teraz podniosę cię, a ty nie będziesz próbowała robić żadnych numerów. Nie szarp się i nie próbuj uciekać. A kiedy odsłonię ci usta, nie będziesz krzyczała. Rozumiesz, kobieto?
Głos był głęboki i dobiegał z tak bliska, że Ro bardziej go czuła, niż słyszała. Z ciemności wyłoniła się druga dłoń i sięgnęła po nóż, którego dziewczyna nie zdążyła wyjąć z pochwy. Była więc teraz oficjalnie pojmana i rozbrojona.
On jednak chciał mieć jakiś dowód na to, że go rozumie, bo odciągnął jej głowę na bok, aby nawiązać z nią kontakt wzrokowy. Choć już wcześniej świeży zapach mężczyzny dał jej pewność, że to nie może być rudowłosy zbir, to widok ciemnych oczu i twarzy umazanej farbą maskującą przyniósł ulgę. Przynajmniej na chwilę. Mężczyzna odezwał się bowiem ponownie.
— Pytałem, czy rozumiesz — powtórzył, a w jego głosie słychać było irytację. Znów zaczęła się bać. — Kiedy zabiorę rękę z twoich ust, masz je trzymać zamknięte jak grzeczna dziewczynka. Jasne?
Ro nie wiedziała, jak ma odpowiedzieć, skoro nie była w stanie nawet oddychać. Potrząsnął nią, jakby próbował zwrócić na siebie jej uwagę. Jakby już jej nie miał.
— Jasne? — Jego niski głos zamienił się w warczenie.
Ro niczego nie rozumiała i nic nie było dla niej jasne. Ten facet mógł być jeszcze gorszy od tamtej obrzydliwej trójki. Po sześciu dniach wyczerpującego marszu, scenie, której była świadkiem niecałą godzinę temu, przy bólu promieniującym z kostki i dupku, który wyszczekiwał rozkazy, Ro dotarła do swojej granicy wytrzymałości. Instynkt przetrwania podpowiadał jej walkę. Postanowiła rzucić się w tył i uderzyć go głową. MMA w czystym wydaniu. Klasyczny brudny cios.
Coś w napięciu mięśni musiało zdradzić zamiary Ro, bo zanim jej głowa zdążyła zderzyć się z jego nosem, dłoń na ustach się zacisnęła, a na potylicy poczuła drugą rękę, unieruchamiającą głowę w żelaznym uścisku.
— Mógłbym skręcić ci kark w ułamku sekundy. Nie mam czasu tu się z tobą bawić. Idziemy. — Nie czekając na odpowiedź, zarzucił ją sobie na plecy jak worek paszy. Wisząc głową w dół, widziała, że podnosi jej plecak i przewiesza go sobie jednym paskiem przez drugie ramię. Znieruchomiał na chwilę, po czym ruszył w tym samym kierunku, w którym biegła Ro, zanim zaryła twarzą w leśną ściółkę.
Najwyraźniej ten Conan Barbarzyńca, jak nazwała go w myślach, lubił bawić się kobietami. Bóg jeden wie jaki planował zgotować jej los. Dlaczego niestawiam oporu? Naprawdę zamierzam ulec mu bez walki? Ro zastanawiała się przez chwilę, czy nie wbić mu łokcia w plecy, ale zaraz przypomniała sobie groźbę skręcenia karku.
Pieprzyć to. Czy jej sytuacja naprawdę mogła się jeszcze bardziej pogorszyć? Przecież właśnie przed chwilą dodała porwanie do listy swoich życiowych doświadczeń.
Po tej konstatacji walnęła go łokciem w plecy — najmocniej, jak potrafiła. Jego mięśnie okazały się twarde niczym betonowe płyty. Nawet nie zwolnił. Nawet nie wyrzucił z siebie mocniejszego wydechu. Poczucie bezradności zaczynało w niej szybko narastać. Była zdeterminowana, by przy drugiej próbie już coś poczuł. Wbiła łokieć między jego łopatki i wydawało się jej, że usłyszała ciche sapnięcie.
Właśnie gratulowała sobie przynajmniej umiejętności trafiania, gdy duża i twarda dłoń spadła szerokim łukiem na jej tyłek.
Conan właśnie dał jej klapsa! O nie, do licha. Uderzenie, zamiast uspokoić Ro, rozgrzało ją do białości. Nikt nie odważył się dać jej klapsa w pośladek, odkąd kubek niekapek przestał być jej ulubionym naczyniem na napoje. I Conanowi Barbarzyńcy z pomalowaną kamuflażem twarzą nie ujdzie to na sucho. Ro zamarzyły się akrylowe pazurki — podobne do tych, które były atrybutem Diaboliny. Którymi ta zdzira Evelyn przesunęła po policzku Ro w tak przerażający i obleśny sposób, że omal nie doprowadziła do wymiotów. Na to wspomnienie Ro przebiegł dreszcz. Skoncentruj się na teraźniejszości. Wcale nie jestem takabezbronna. Nie byłam wtedy i nie jestem teraz. I z tym przekonaniem Ro zrobiła kolejną najlepszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy. Ugryzła go.
* * *
— Kurwa! — Graham chciał wrzasnąć, ale słowo to opuściło jego usta jedynie jako niski pomruk. Był na akcji i bezpieczeństwo operacji wymagało zachowania ciszy. Ta suka, jej kościste łokcie i wampirze kły nie mogą zakłócić prostej misji.
Ponownie wymierzył klapsa w ten mały, krągły tyłeczek. Tym razem mocniej. Pisnęła i znów dźgnęła go w plecy jednym z tych jej spiczastych łokci. Tyle dobrze, że z zębami wbitymi w jego plecy nie mogła krzyknąć. Ugryzienie było dość bolesne, nawet jeśli Graham nigdy by się do tego nie przyznał. Możliwe, że powinien być bardziej wkurzony z powodu śladu, jaki niewątpliwie zostawią jej zęby, ale trudno było mu tak do końca potępiać dziewczynę, która była prawdopodobnie cholernie przestraszona, a jej umysł szalał, wahając się między walką a ucieczką. Nie trzeba mieć wielkiego doświadczenia w walce, by dobrze poznać mechanizmy instynktu przetrwania. Iluż to żołnierzy, którzy po raz pierwszy znaleźli się na linii frontu, brało nogi za pas po pierwszych odgłosach ostrzału? Ilu schylało głowy, gdy pociski moździerzowe gwizdały nad nimi? Graham widział ich zbyt wielu, by zliczyć.
Mimo to nie był fanem śladów cudzych zębów na plecach. Zadrapania od paznokci podczas zabawy w trójkącie? Całkowicie do przyjęcia. Ale ślady ugryzienia, w dodatku przez materiał munduru? Nie, bez tego mógłby się obyć. Brudne myśli obudziły małego. Ten cholerny kutas albo nie wiedział, albo nic go nie obchodziło, że środek akcji nie jest najlepszym momentem na wstawanie i zwracanie na siebie uwagi. Graham prześliznął się z powrotem przez furtkę. Zatrzymał się, obrócił i zaryglował ją za sobą.
Teraz mógł już przyspieszyć. Żwawym kłusem skierował się w stronę ogrodzonego kompleksu mieszkalnego, który zlokalizowany był w południowo-zachodnim rogu całego rancza. Tempo biegu sprawiło, że kobieta przestała walczyć i sama zaczęła się mocniej trzymać jego pleców. Graham nie miał pojęcia, co robiła w pobliżu ogrodzenia, ale miał cholerną ochotę się tego dowiedzieć.
Ze swojego odwróconego do góry nogami punktu obserwacyjnego na plecach Conana Ro patrzyła, jak jakiś mężczyzna zamyka, rygluje i blokuje małe drzwiczki przypominające drzwi do bunkra w gigantycznej stalowej ścianie zwieńczonej drutem kolczastym. Drzwi zamknęły się cicho, ale dla niej równie dobrze mogły zatrzasnąć się ze zgrzytem, jak drzwi celi. Panika znów zaczęła w niej narastać i Ro wznowiła próby wyzwolenia się.
Tym razem sięgnęła także po swoje walory wokalne.
— Puść mnie! No puszczaj! Auć… — Krzyki Ro zostały ucięte w momencie, gdy jej wciąż piekący tyłek wylądował na ławce stołu piknikowego.
Conan natychmiast przystawił twarz do twarzy dziewczyny.
— Nie ty wydajesz tu rozkazy. A dopóki nie odpowiesz na moje pytania, nie ruszysz się stąd ani na krok.
Ro już otwierała usta, by zabłysnąć jakąś ciętą ripostą, ale je zamknęła, uświadamiając sobie, że coś zbyt wyraźnie widzi rysy jego pomalowanej twarzy. Sztuczne światło. Od tygodnia nie widziała żadnych działających świateł i ten widok naprawdę ją zaskoczył. Niesamowite, jak szybko rzeczy, które kiedyś uważała za zupełnie oczywiste, teraz wydawały jej się dziwne. Ale wróćmy do twarzy, którą miała przed sobą. Kucający przed nią mężczyzna wyglądał jak pełnowymiarowa wersja zabawki G.I. Joe. Ba, był większy niż Channing Tatum, który wcielił się w jedną z takich wersji. Teraz Ro mogła z bliska docenić kunszt kamuflażu — brązowe, czarne i szare plamy pokrywały przystojną twarz, a czarna koszulka z długim rękawem uwypuklała jego szerokie ramiona. Był od niej chyba dwa razy większy. Ogromne bicepsy i świetnie zarysowane mięśnie klatki piersiowej na chwilę rozproszyły uwagę, ale lufa karabinu skierowana w jej stronę ponownie pozwoliła jej się skoncentrować. M4, krótsza, bardziej kompaktowa wersja M16, o ile dobrze pamiętała wykłady ojca. Oczy Ro przeskakiwały z broni na jego twarz i z powrotem. Jej myśli gorączkowo pracowały nad planem, po który mogłaby sięgnąć, gdyby ten olbrzym zdecydował się wystrzelić trzydziestonabojowy magazynek w jej kierunku. Nic nie przychodziło jej do głowy. Nie było anijednej cholernej rzeczy, którą mogłaby zrobić, gdyby stała się jegocelem ćwiczebnym. A wyraz twarzy mężczyzny nie dawał absolutnie żadnej pewności, że nie zamierza tego uczynić. Tymczasem jego przenikliwe ciemne oczy systematycznie katalogowały wszystkie szczegóły jej wyglądu. Dochodząc do wniosku, że najlepiej będzie stanowić jak najmniejszy cel, Ro objęła się ramionami i skurczyła tak mocno, że krawędź stołu piknikowego wbiła jej się w kark.
Conan zmarszczył brwi, jakby był zaskoczony jej zachowaniem. Powiódł za wzrokiem Ro w kierunku karabinu, po czym ponownie spojrzał na nią i uniósł jedną brew.
— Rozumiesz chyba, że nie zamierzam cię zastrzelić — stwierdził z sardonicznym uśmiechem.
Ro nie potrafiła powstrzymać się przed dodaniem w myślach słów „na razie”.
Doszła do wniosku, że nadszedł czas, by podnieść czoło, pokazać, że też ma jaja, i przestać zachowywać się jak przestraszona mała dziewczynka. A kiedy decyzja została już podjęta… nie była w stanie opanować swojego ostrego języka.
— Nie, wcale nie jestem pewna, że nie zamierzasz mnie zastrzelić, skoro trzymasz lufę skierowaną prosto w moją twarz. A po twoich uwagach na temat możliwości skręcenia mi karku, odniosłam takie dziwne wrażenie, że moje dalsze oddychanie wcale nie jest dla ciebie priorytetem. — Wytrzymała jego spojrzenie, nie chcąc okazać słabości lub strachu.
Czy nie tak właśnie postępuje się z dzikimi zwierzętami — patrzy się na nie tak długo, aż zrozumieją, że się ich nie boisz? A może przeciwnie, właśnie tego nie należało z nimi robić? Kolejna sytuacja, w której studia prawnicze dowiodły braku praktyczności. Nie nauczyły jej, jak patrzeć na gigantycznego, pokrytego kamuflażem mężczyznę, który trzyma karabin szturmowy z taką swobodą, jakby był częścią jego codziennego ekwipunku. Mężczyznę o nieco zbyt długich, ciemnobrązowych włosach, które zakręcały mu się nad uszami i u nasady szyi, sprawiając, że wyglądał niewiarygodnie seksownie.
Chwila. Co?
Ro musiała porządnie uderzyć się w głowę podczas upadku. To było jedyne logiczne wyjaśnienie tej dziwacznej myśli.
Wstał i oparł karabinek o słup podtrzymujący dach ganku, pod którym stał stół piknikowy. Zabezpieczył broń i ponownie kucnął naprzeciwko niej.
— Słuszna uwaga.
Wydawało się, że chce powiedzieć coś jeszcze, ale właśnie w tym momencie wysoki, niemal tak samo szeroki w barach mężczyzna, o długich, złocistobrązowych włosach, usiadł obok niej na ławce, jakby byli rozłączonymi przez los przyjaciółmi.
— Nie bój się, laleczko. On jest tylko taki mocny w gębie. Nie ugryzie, chyba że o to poprosisz. Chyba.
Jego akcent był mocny jak tania whiskey z Tennessee. Wyciągnął dłoń w jej stronę.
— Jestem Zach. Zachariah Sawyer.
Ro odruchowo wyciągnęła rękę. Zbyt głęboko wpojony nawyk, by mogła mu nie ulec. Bo tak właśnie się robi, gdyktoś podaje ci dłoń. Potrząsa się nią. Nawet jeśli bierzeszudział w koszmarnym końcu świata, a mężczyzna podający ci rękęjest naprawdę przystojny.
Dobry Boże. Gdzie ona była?
A on, zamiast potrząsnąć jej dłonią, podniósł ją do ust i pocałował. Zrobił to jednym płynnym ruchem, którego nie byłby w stanie wykonać żaden mężczyzna żyjący w innym niż dziewiętnasty wieku, nie wyglądając przy tym na kompletnego dupka. Natomiast w jego wykonaniu było to naprawdę seksowne. I tak też to odebrała. W dole jej brzucha zaczęło powoli wirować ciepło. Serio?Momentbardziej niż nieodpowiedni.
Jego oczy również przywodziły Ro na myśl whisky. Złocistobursztynowe i płonące czymś, co wyglądało na zainteresowanie; jakby wiedział, jakie wrażenie robi na kobietach. Czar chwili został przerwany pełnym poirytowania chrząknięciem.
— Sawyer, jeśli skończyłeś już ją sobie oglądać i straszyć swoją facjatą, to chciałbym zadać jej kilka pytań.
Zach rzucił Conanowi bandanę i oparł się ramieniem o stół piknikowy, tuż za plecami Rowan.
— Zmyj farbę z twarzy, G, i wyluzuj. Ja się tylko zapoznaję. — A przenosząc spojrzenie z powrotem na nią, spytał: — Jak masz na imię, laleczko?
Ro odsunęła się od Zacha i chwyciła w myślach za swe kobiece jaja, starając się, by jej głos brzmiał dostatecznie ostro.
— Z całą pewnością nie jestem żadną pieprzoną laleczką. Mógłbyś się ode mnie trochę odsunąć?
Conan parsknął śmiechem, a przynajmniej tak właśnie Ro odebrała dźwięk, który z siebie wydał.
Wycierał bandaną twarz tak sprawnie, jakby robił to co najmniej milion razy. Kim oni są?
Zaskoczyła ją twarz, która wychynęła spod warstw farby. Szerokie czoło, ostre kości policzkowe i mocna, kwadratowa szczęka pokryta ciemnym, kilkudniowym zarostem. Gdyby zobaczyła go w garniturze, mijającego ją gdzieś na ulicy Chicago, miałaby spore szanse na osiągnięcie spontanicznego orgazmu. Serio, kim oni są?
— Jak masz na imię, dziewczyno? Dlaczego jesteś sama i pędziłaś przez las, jakby gonił cię sam diabeł? — spytał Conan.
To ostatnie porównanie nie było dalekie od prawdy i wspomnienie tamtej pobitej kobiety, z nożem przytkniętym do szyi, wróciło w ułamku sekundy. Ro się wzdrygnęła i spróbowała poruszyć stopą, ale kostka znów zaczęła ją boleć jak cholera. Zacisnęła powieki, próbując odsunąć od siebie nieprzyjemne obrazki i ból. Wstyd, że na chwilę zapomniała o tamtej kobiecie, palił bardziej niż kostka.
— Jestem Rowan. Nie jestem dziewczyną ani laleczką, ani niczym innym. Możesz ewentualnie nazywać mnie Ro, o ile nie jesteś totalnym dupkiem. A pędziłam przez las, zupełnie sama i w środku nocy, bo nie miałam innego wyboru. Albo to, albo zostałabym branką trzech przerażających, obleśnych wieśniaków. Albo byłabym już martwa. — Ro wcale nie miała pewności, czy ostatnia opcja nie byłaby lepsza od tej drugiej.
— Jakieś szczegóły? — spytał Conan, tym razem unosząc obie brwi.
Ro nie mogła wymyślić żadnego powodu, dla którego nie powinna zdradzać więcej szczegółów, i opowiedziała im, co widziała w obozowisku tamtych dzikusów. Wypełniło ją poczucie winy. Nie zrobiła nic. Do oczu napłynęły gorące, szczypiące łzy.
— Po prostu zostawiłam ją tam i uciekłam.
Zach przysunął się do niej i objął ją swoim ramieniem. Z jakiegoś powodu tym razem nie odsunęła się od niego.
— To zrozumiałe, Ro. Co taka mała laleczka mogła zdziałać przeciwko trzem dorosłym chłopom? To najlepsza rzecz, jaką mogłaś w tej sytuacji zrobić.
Ro spojrzała na niego, jakby nie do końca rozumiała, o co mu chodzi. Zach się uśmiechnął i doprecyzował:
— Przybiegłaś prosto do nas.
* * *
Ta dziewczyna, Rowan, spojrzała na niego, później na Grahama, a potem znów na niego i spytała:
— A wy kim jesteście? I gdzie ja, do diabła, jestem? — Zniknęła cała jej wcześniejsza bojowość i teraz miał przed sobą po prostu młodą, zagubioną kobietę. Rozglądała się dookoła i w bladej poświacie lamp solarnych Zach widział, że próbuje zorientować się w otoczeniu.
Już miał zamiar odpowiedzieć na jej pytania, gdy Graham się odezwał:
— Dowiesz się wszystkiego, ale dopiero wtedy, gdy my będziemy zadowoleni z twoich odpowiedzi. Mnie ta twoja historyjka jakoś nie przekonuje.
Jej buńczuczne nastawienie natychmiast wróciło. Zach nie do końca rozumiał Grahama. Z relacji Ro wynikało, że niefortunnie wpadła w łapy ich nieokrzesanych sąsiadów. Już od lat Jonah opowiadał reszcie zespołu o dziwnej rodzinie, która mieszka niedaleko ich rancza. Podejrzewał, że zajmują się produkcją i rozprowadzaniem metamfetaminy, bo jakoś innych źródeł dochodów nie można było u nich dostrzec.
— Myślisz, że moja historia to bzdura? W takim razie pójdź tam po nią i sam się przekonaj. No dalej, pokaż jaki z ciebie Rambo. Szybko się przekonasz, że do kurwy nędzy, nie kłamię.
Okej, a więc ktoś ma tu ewidentny problem z oskarżeniem o kłamstwo. Ciekawe.