Eksmitowani - Matthew Desmond - ebook

Eksmitowani ebook

Matthew Desmond

4,1

Opis

Reportaż uhonorowany w 2017 roku Nagrodą Pulitzera.

Dotąd rozmowy o biedzie skupiały się na bezrobociu, pomocy społecznej i przepełnionych więzieniach. Matthew Desmond, socjolog Uniwersytetu Harvarda, postanowił uzupełnić ten obraz o problemy mieszkaniowe tych, którzy wydają na czynsz prawie całą pensję, a czasem więcej, przez co wpadają w spiralę długów. Tętniące życiem i wrażliwością opisy ukazują jeden z najbardziej pierwotnych lęków – przed brakiem bezpieczeństwa.


Eksmitowani to niemal powieściowy, intymny portret ośmiu rodzin, które sięgnęły dna. Aby lepiej je poznać, Desmond zamieszkał na ponad rok w Milwaukee na osiedlu przyczep kempingowych, a później w schronisku w centrum miasta. Przesiadywał na salach sądowych, pomagał w przeprowadzkach, pomieszkiwał w pustostanach. Kłócił się, chodził do kościoła, opiekował się dziećmi. Był świadkiem rozmów z właścicielami mieszkań i widział zarówno niezwykłe akty dobroci, jak i straszliwą znieczulicę.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 665

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (88 ocen)
40
25
19
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DonB7

Nie oderwiesz się od lektury

Bogactwo USA kryje biedę jakiej nie możemy nawet sobie wyobrazić. To nie tylko śpiący w kartonach bezdomni, ale miliony mieszkających w przyczepach Amerykanów traktowanych fatalnie i okrutnie wyzyskiwanych przez właścicieli wypożyczanych przyczep Ta lektura przypomina trochę sytuację samolotu jaki wpada w korkociąg co nie kończy się inaczej niż katastrofą Porażająca lektura W tym samym czasie na HBO jest premiera miniserialu Miasto jest nasze, który przekazuje treści uzupełniające jak się traktuje w USA mniejszości i biednych A jednocześnie kolejni prezydenci ogłaszają obronę demokracji u siebie i w innych krajach A gdzie u nich jest ta demokracja???
20
KingaKro

Nie oderwiesz się od lektury

Czytając książkę uświadomiłam sobie po raz kolejny jak beznadziejny to kraj i jak bardzo cenie sobie mój własny. Nie wszystko złoto co się świeci. Co do samej pozycji to jest naprawdę wciągająca i ciekawie przedstawiona.
10
HollyR

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Pomidor1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Poruszająca!
00
kamila21061985

Z braku laku…

Temat ciekawy ale książka strasznie rozwleczona, niepotrzebnie. Za długo się czyta, zaczyna przez to nudzić.
01

Popularność




Tytuł oryginału EVICTED
Przekład TOMASZ S. GAŁĄZKA
Wydawca ALICJA GAŁANDZIJ
Redaktorka prowadząca AGNIESZKA RADTKE
Redakcja EWA POLAŃSKA
Konsultacja dr MARIUSZ PIOTROWSKI
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Opracowanie typograficzne, łamanie | manufaktu-ar.com
Zdjęcie na okładce © PhotoAlto / Jerome Gorin / Getty Images
Copyright © 2016 by Matthew Desmond Copyright © for the translation by Tomasz S. Gałązka Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019
Warszawa 2019 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66335-17-2
Wydawnictwo Marginesy ul. Mierosławskiego 11a 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Michelle,która sama przez to przeszła

Och, gdybyż

To Bóg łożył na czynsz.

Langston Hughes,Mały wierszyk (wielkiej wagi)

Od autora

Niniejsza książka to literatura faktu. Do większości opisanych w niej wydarzeń doszło między majem 2008 a grudniem 2009 roku. O ile nie jest zaznaczone w przypisie, osobiście byłem świadkiem wszystkich zdarzeń z tego okresu. Wszelkie cytowane wypowiedzi pochodzą z zapisów dyktafonu cyfrowego lub zostały zaczerpnięte z dokumentów urzędowych. Nazwiska lokatorów, ich dzieci, krewnych, jak również właścicieli lokali i osób przez nich zatrudnianych zostały zmienione, by zapewnić im prywatność.

Prolog

Zimne miasto

Jori i jego kuzyn wygłupiali się, rzucali śnieżkami w przejeżdżające samochody. Auta jadące Szóstą Ulicą w dzielnicy Near South Side w Milwaukee mijały ciąg przysadzistych bliźniaczych domów, w tym ten na narożniku, gdzie mieszkał Jori. Te kierujące się na północ zmierzały w stronę bazyliki pod wezwaniem Świętego Jozafata – kopuła wieńcząca świątynię kojarzyła się Joriemu z gigantycznym przepychaczem do zlewów. Był styczeń roku 2008, miasto doświadczało właśnie najbardziej śnieżnej zimy odnotowanej w lokalnych dziejach. Od czasu do czasu któryś samochód zjeżdżał z Szóstej w Arthur Avenue, pomiędzy zwały odgarniętego śniegu, i wtedy właśnie chłopcy brali go na muszkę. Jori ulepił twardą śnieżkę, cisnął. Samochód zatrzymał się z szarpnięciem, ze środka wyskoczył jakiś mężczyzna. Chłopcy wpadli do domu i zamknęli się w mieszkaniu Joriego, jego matki Arleen i młodszego brata Jafarisa. Zamek w drzwiach był tandetny, tamten wyłamał go kilkoma mocnymi kopniakami. Odszedł jednak, nie robiąc nic więcej. Kiedy o wyłamanych drzwiach dowiedział się właściciel mieszkania, postanowił eksmitować Arleen i jej synów. Mieszkali tam osiem miesięcy.

Dzień, w którym Arleen razem z chłopcami miała opuścić mieszkanie, był zimny. Gdyby jednak zwlekała dłużej, właściciel wezwałby szeryfa, a ten zjawiłby się z bronią, ekipą tragarzy w glanach i złożonym nakazem sądowym, stanowiącym, że to już nie jest jej mieszkanie. Dostałaby dwie opcje do wyboru: wywózka albo wystawka. „Wywózka” oznaczałaby spakowanie jej dobytku do kontenera na ciągniku siodłowym, który odstawiłby następnie ten ładunek do gwarantowanego magazynu. Mogłaby potem odebrać stamtąd rzeczy po zapłaceniu trzystu pięćdziesięciu dolarów. Arleen nie miała trzystu pięćdziesięciu dolarów, musiałaby więc wybrać „wystawkę”, czyli patrzenie, jak tragarze zwalają wszystkie jej dobra na chodnik. Jej materace. Duży telewizor. Jej egzemplarz poradnika o dyscyplinowaniu dzieci. Jej fajny stół obiadowy ze szklanym blatem i koronkowym obrusem, który pasował do niego po prostu idealnie. Sztuczne kwiaty doniczkowe. Biblie. Mięso z zamrażarki. Zasłonę prysznicową. Aparat na astmę Jafarisa.

Arleen zabrała synów – Jori miał trzynaście lat, a Jafaris pięć – do schroniska dla bezdomnych, na które wszyscy mówili Zajazd, tak że można było powiedzieć dzieciom: „Dziś na noc jedziemy do Zajazdu”, jakby to był motel. W sumie ten piętrowy otynkowany budynek całkiem przypominał motel, tyle że wszędzie były znaki Armii Zbawienia. Arleen pozostała w owym schronisku na sto dwadzieścia łóżek aż do kwietnia, kiedy znalazła sobie dom na rogu Dziewiętnastej i Hampton, w zamieszkanej przeważnie przez czarnych centralnej dzielnicy North Side, niedaleko miejsca, w którym się wychowała. Miał on grube obramowania okien i drzwi, kiedyś pomalowany był na ciemny odcień khaki, ale przez lata farba tak spłowiała i poodpryskiwała, że teraz prześwitywały gołe deski i można było pomyśleć, że to malowanie maskujące. Kiedyś ktoś zaczął przemalowywać dom po prostu na biało, ale odechciało mu się w pół ruchu wałkiem i większość ścian pozostała nieodnowiona. Często nie docierała tam woda i Jori musiał wiaderkiem wybierać zawartość toalety. Arleen była jednak zachwycona przestronnym domostwem, oddzielonym od innych. „Cicho tam było – wspominała. – No i za cały dom tylko pięćset dwadzieścia pięć, a to dwie sypialnie na piętrze i dwie na parterze. To była moja ulubiona chata”.

Po paru tygodniach miasto uznało ulubioną chatę Arleen za „nienadającą się do zasiedlenia”, przeprowadzono eksmisję, drzwi i okna zabito zielonymi deskami, a właściciela domu ukarano grzywną. Arleen zabrała Joriego i Jafarisa do ponurego bloku mieszkalnego głębiej w getcie, przy Atkinson Avenue – jak się wkrótce dowiedziała, gnieździli się tam handlarze narkotykami. Bała się o synów, szczególnie o Joriego o wątłych ramionach, skórze barwy owoców orzesznika i cudnym uśmiechu, zawsze chętnego z każdym porozmawiać.

Arleen przetrzymała przy Atkinson cztery letnie miesiące, po czym przeprowadziła się na parter bliźniaka na rogu Trzynastej Ulicy i Keefe, półtora kilometra dalej. Razem z chłopcami przeniosła tam wszystkie rzeczy. Wstrzymując oddech, sprawdziła włączniki i uśmiechnęła się z ulgą, kiedy zapaliło się światło. Przez jakiś czas mogła ciągnąć prąd na cudze konto. W szybie okna w salonie ziała dziura wielkości pięści, drzwi frontowe trzeba było blokować paskudną drewnianą deską opuszczaną w metalowe klamry, wykładzina była lepka od brudu i wydeptana. Kuchnia była jednak przestronna, a salon jasny. Arleen wetknęła w dziurę w szybie kawałek materiału, powiesiła zasłony barwy kości słoniowej.

Czynsz wynosił pięćset pięćdziesiąt dolarów miesięcznie plus opłaty, standardowa stawka w roku 2008 za trzypokojowe mieszkanie w jednym z najgorszych sąsiedztw czwartego na liście najuboższych miast Stanów Zjednoczonych. Arleen nie mogła znaleźć sobie niczego tańszego, w każdym razie nie licząc lokali nienadających się do zasiedlenia, a ze względu na dzieci mało który właściciel zechciałby wynająć jej coś o mniejszym metrażu. Czynsz stanowił osiemdziesiąt osiem procent jej comiesięcznego zasiłku w kwocie sześciuset dwudziestu ośmiu dolarów. Może jakoś się uda. Może wytrzymają tu przynajmniej przez zimę, póki wiosną, ulubioną porą roku Arleen, spod zamarzniętej ziemi nie wybiją krokusy i tulipany.

Rozległo się pukanie do drzwi. Z wizytą przyszła właścicielka domu Sherrena Tarver. Sherrena, czarnoskóra, z włosami upiętymi w kok i świeżo zrobionymi paznokciami, była objuczona żywnością. Wydała czterdzieści dolarów z własnych pieniędzy, resztę dobrała w banku żywności. Wiedziała, że Arleen się to przyda.

Lokatorka podziękowała jej i zamknęła drzwi. Zaczynało się niezgorzej.

Nawet w najnędzniejszych dzielnicach amerykańskich miast eksmisje należały niegdyś do rzadkości. Powodowały zbiegowiska. W czasie Wielkiego Kryzysu wybuchały zamieszki eksmisyjne, choć liczba ubogich rodzin, które w kolejnych latach stawały w obliczu eksmisji, stanowiła ledwie ułamek obecnej. Autor artykułu w nowojorskim „Timesie”, opisujący opór społeczności wobec eksmisji trzech rodzin w Bronksie w lutym 1932 roku, zauważył: „Zapewne z powodu mrozu zebrało się zaledwie tysiąc osób”[1]. Czasami sąsiedzi otwarcie przeciwstawiali się urzędnikom sądowym, obsiadając meble eksmitowanych rodzin, by uniemożliwić ich wyniesienie, czy wbrew nakazowi sędziego wnosząc ich dobytek z powrotem. Sami policjanci sądowi również mieli rozterki w sprawie eksmisji. Nie po to nosili odznaki i broń.

W obecnych czasach funkcjonują regularne jednostki policji przydzielane wyłącznie do dokonywania eksmisji i zajęć komorniczych. Istnieją firmy przeprowadzkowe specjalizujące się w eksmisjach, a ich pracownicy mają huk pracy od rana do wieczora w każdy dzień roboczy. Setki firm specjalizujących się w wyławianiu informacji sprzedają właścicielom mieszkań raporty umożliwiające selekcję lokatorów, wyszczególniające dotychczasowe eksmisje i pozwy sądowe[2]. Dziś wydziały sądowe zajmujące się sprawami lokatorskimi pękają w szwach, przez co asesorzy muszą prowadzić postępowania na korytarzach czy w zaimprowizowanych biurach, gdzie powciskano stare biurka i niedomykające się szafki na akta – a lokatorzy najczęściej w ogóle nie zjawiają się na rozprawach. Rodziny o niskich dochodach oswoiły się już z pomrukiem silników ciężarówek firm przeprowadzkowych, z pukaniem do drzwi o świcie, z widokiem dobytku wystawionego na chodnik.

W budżetach rodzinnych dało się zauważyć stagnację dochodów albo i ich spadek, natomiast koszty wynajmu mieszkań radykalnie wzrosły. Obecnie większość ubogich rodzin wynajmujących lokale w Stanach wydaje na to ponad połowę dochodów, a przynajmniej co czwarta na dach nad głową i światło musi poświęcić ponad siedemdziesiąt procent dochodów[3]. Co roku miliony Amerykanów lądują na bruku, ponieważ nie stać ich na opłacenie czynszu. W Milwaukee, mieście, w którym mieszkania wynajmuje niespełna sto pięć tysięcy gospodarstw domowych, właściciele domów corocznie dokonują eksmisji około szesnastu tysięcy dorosłych i dzieci. To szesnaście rodzin dziennie pozbawianych dachu nad głową mocą wyroku sądowego. Właściciele domów mają jednak inne sposoby, szybsze i tańsze, na pozbycie się lokatorów niż zdobycie wyroku sędziego. Niektórzy płacą lokatorom paręset dolarów, byle wynieśli się przed końcem tygodnia. Inni zdejmują z zawiasów frontowe drzwi. Niemal połowa wymuszonych przesiedleń, które dotykają rodzin wynajmujących mieszkania w Milwaukee, to „nieformalne eksmisje”, zajścia w szarej strefie prawa. Jeśli zliczyć wszelkiego rodzaju wymuszone zmiany miejsca zamieszkania – eksmisje formalne i nieformalne, odbieranie domów właścicielom przez banki, uznanie budynku za niezdatny do zamieszkania – okaże się, że między rokiem 2009 a 2011 więcej niż co ósmy najemca w Milwaukee doświadczył przymusowej przeprowadzki[4].

Milwaukee nie jest bynajmniej wyjątkowe pod względem eksmisji. Te wskaźniki wyglądają podobnie w Kansas City, Cleveland, Chicago czy innych miastach. W roku 2013 co ósma uboga rodzina wynajmująca mieszkanie w USA nie była w stanie opłacić całości czynszu, podobna była też liczba tych, którzy przypuszczali, że wkrótce mogą doświadczyć eksmisji[5]. Niniejsza książka opowiada o tym, co dzieje się w Milwaukee, ale ta historia jest znana w każdym zakątku Stanów.

W Eksmitowanych podążamy śladami ośmiu rodzin – czarnych i białych, z dziećmi i bez – wciągniętych w tryby procedur eksmisyjnych. Do wysiedleń dochodzi w różnych dzielnicach, a proces ten dotyczy nie tylko właścicieli mieszkań i lokatorów, lecz także ich krewnych i przyjaciół, kochanków obecnych i byłych, sędziów, prawników, handlarzy narkotykami i członków rad parafialnych. Eksmisje pociągają za sobą dotkliwe długofalowe skutki. Utrata dachu nad głową kieruje rodziny do schronisk, opuszczonych domów, na ulicę. Przywabia depresję i choroby, wymusza na rodzinach przeprowadzki w upokarzające warunki w niebezpiecznych sąsiedztwach, rozbija społeczności i krzywdzi dzieci. Eksmisja obnaża słabości ludzi, ich desperację, ale też ich pomysłowość i ikrę.

Coraz mniej rodzin może sobie pozwolić na utrzymanie mieszkania. To jedna z najbardziej dojmujących i pilnych kwestii, przed którymi stoi dziś Ameryka, a oswojenie się z tym, jak szeroki i głęboki to problem, zmienia nasze postrzeganie ubóstwa. Od dziesięcioleci skupialiśmy się tu głównie na pracy, wsparciu publicznym, opiece rodzicielskiej i masowości uwięzień. Nikt nie zaprzecza, że to ważne zagadnienia, ale pomijano jeszcze jedno, i to elementarne. Nie dostrzegaliśmy w pełni, do jakiego stopnia w powstawaniu ubóstwa ważna jest sprawa mieszkania. Nie każdy, kto mieszka w niespokojnym sąsiedztwie, jest powiązany z członkami gangów, funkcjonariuszami policji, robotnikami, pracownikami społecznymi czy wreszcie duchownymi. Niemal każdy jednak ma kogoś, komu musi płacić za mieszkanie.

I

Czynsz

1

W branży posiadania miasta

Zanim miasto uległo zimie, chłodnej i szarej jak klucz francuski, zanim Arleen nakłoniła Sherrenę Tarver, by ta pozwoliła wprowadzić się jej z chłopakami do bliźniaka przy Trzynastej, getto tętniło życiem. Był początek września, Milwaukee cieszyło się ciepłym babim latem. Z samochodowych głośników na ulice wylewała się muzyka, dzieciaki bawiły się na chodnikach czy handlowały butelkami z wodą przy wjeździe na obwodnicę. Z foteli na werandach starsze panie oglądały roześmianych czarnych chłopaków o nagich torsach, niespiesznie zmierzających na boisko pograć w kosza.

Sherrena krążyła po North Side z opuszczonym oknem, słuchając R&B. Większość miejscowych przedstawicieli klasy średniej omijała tę dzielnicę obwodnicą. Właściciele domów jeździli tamtejszymi uliczkami, z reguły nie w saabach czy audi, ale w „inkasentach czynszu” – mieli takie pordzewiałe furgonetki czy pick-upy, z których ciekł olej, a w których zawsze znalazłoby się przedłużacze, drabiny, może i nabity pistolet, wihajstry do przepychania rur odpływowych, skrzynki z narzędziami, gaz pieprzowy w sprayu, gwoździownice i inne niezbędne przedmioty. Karminowego camaro Sherrena z reguły zostawiała pod domem, a do lokatorów wyjeżdżała beżowo-brązowym chevroletem suburbanem rocznik 1993, z dwudziestodwucalowymi felgami. Suburban był własnością Quentina, męża Sherreny, jej wspólnika w interesach i zarządcy nieruchomości. Odpalało się go na śrubokręt.

Niektórzy biali mieszkańcy Milwaukee wciąż jeszcze, jak w latach sześćdziesiątych, nazywali North Side „reaktorem”, a jeśli w ogóle się tam zapuszczali, widzieli kolejne ulice obstawione ledwo trzymającymi pion piętrowymi domami, płowiejące murale, przedszkola czynne całą dobę, osiedlowe sklepy z tabliczkami głoszącymi „Przyjmujemy talony WIC”[1*]. Milwaukee było niegdyś jedenastym co do wielkości miastem w Stanach, ale liczba jego ludności spadła w roku 1960 z siedmiuset czterdziestu do niespełna sześciuset tysięcy. I to widać. North Side usiana była opuszczonymi budynkami i zarośniętymi parcelami, gdzie niegdyś stały domy. Przy przeciętnej uliczce w tej okolicy znalazłoby się parę domów jednorodzinnych należących do starszych ludzi, którzy wciąż doglądali swoich ogródków i wywieszali flagi w gwiazdy i pasy, a do tego wiele bliźniaków czy budynków czterorodzinnych, z których obłaziła farba, a zasłony w oknach były zrobione z prześcieradeł, gdzie mieszkania wynajmowały rodziny walczące o utrzymanie się na powierzchni, i wreszcie puste parcele oraz porzucone domy z drzwiami i oknami zaślepionymi dyktą.

Sherrena widziała to wszystko, ale dostrzegała też co innego. Jak wszyscy zaprawieni w bojach właściciele domów, wiedziała, do kogo należy ten czy inny dom wielorodzinny, kościół, bar, kawałek ulicy. Znała rozmaite niewygody życia w poszczególnych okolicach, ich odcienie i nastroje – wiedziała, które kwartały się dymią, gdzie narkotyki przesiąkły już na wylot, a które były spokojne i ciche. Znała cenniki w getcie, wiedziała, jak zarobić na nieruchomości, która dla nieuświadomionych wyglądała na bezwartościową.

Sherrena, drobna kobieta o kasztanowej karnacji, miała na sobie lekką czerwono-niebieską kurtkę, która pasowała do jej spodni i noszonej na bakier czapeczki NBA. Lubiła się śmiać, rżeć z szeroko otwartymi ustami, czasem aż łapiąc rozmówcę za ramię, jakby chroniąc się przed upadkiem. Kiedy jednak skręciła z North Avenue, w drodze na spotkanie z lokatorami mieszkającymi nieopodal narożnika ulic Osiemnastej i Wright, zdjęła nogę z gazu i westchnęła ciężko. Eksmisje to regularne zdarzenia w tej branży, ale Lamar był beznogi. Sherrenie wcale się nie paliło do eksmitowania kaleki bez nóg.

Kiedy Lamar po raz pierwszy zaczął zalegać z czynszem, Sherrena nie sięgnęła z automatu po powiadomienie o eksmisji, nie zbyła tematu banałem o tym, że biznes jest biznes. Wahała się, łamała.

– Nie będzie mi z tym łatwo – wyznała w końcu Quentinowi, kiedy sprawy nie dało się dłużej odwlekać. – Też o tym wiesz, co nie? – Zmarszczyła brwi.

Quentin zachował milczenie, dał żonie się wygadać.

– To jedyne uczciwe wyjście – zaczęła po kilku chwilach cichego namysłu. – Żal mi jego dzieciaków. Lamar mieszka tam z tymi chłopakami... Uwielbiam tego faceta. Ale uwielbieniem rachunków nie popłacę.

A Sherrena miała do zapłacenia mnóstwo rachunków: raty kredytów hipotecznych, opłaty za wodę, za utrzymanie nieruchomości, podatki gruntowe. Czasami znikąd spadały na nią większe wydatki – a to gdzieś popsuł się piec, a to miasto przysłało niespodziewaną fakturę – i do pierwszego właściwie nie miała grosza przy duszy.

– Nie stać nas na czekanie – stwierdził Quentin. – My czekamy na jego wpłatę, a tu rośnie podatek. Rośnie rata kredytu.

W tym biznesie nie ma miejsca na litość. Jeśli najemca nie zapłaci należnych pięciuset dolarów, znaczy to, że właściciel domu jest pięć stów w plecy. Gdy dochodzi do takiej sytuacji, właściciele domów kupionych na kredyt sięgają do oszczędności albo dochodów z innych źródeł, żeby uniknąć otrzymania z banku wypowiedzenia umowy kredytowej. Nie ma tu też eufemizmów: „redukcja kadr” czy „strata kwartalna”. Właściciele domów odczuwają zyski i straty bezpośrednio, marnotrawstwo i zniszczenia oglądają z bliska. Weterani tej branży lubią wspominać swoją pierwszą dużą stratę, inicjację w bólu: kiedy lokatorka zerwie podwieszany sufit, zrobi zdjęcia i wmówi sędziemu, że to wina właściciela budynku; kiedy eksmitowane małżeństwo przed opuszczeniem mieszkania zatka odpływy w zlewach skarpetkami i odkręci wodę na ful. Tutaj albo człowiek wyrabiał sobie grubą skórę, albo szybko kończył.

Sherrena potwierdzająco pokiwała głową i mruknęła, niemal do siebie:

– No, chyba muszę przestać współczuć tym ludziom, bo mnie jakoś nikt nie współczuje. Co spojrzę, firmy od kredytu wciąż chcą swoje pieniądze.

Sherrena i Quentin poznali się całe lata temu, na Fond du Lac Avenue. Quentin zatrzymał się obok niej, kiedy stała na czerwonym. Uśmiechała się fantastycznie, muzykę w samochodzie miała puszczoną na cały regulator. Zagadnął ją, żeby zjechała na pobocze. Ona pamięta, że jechał wtedy daytoną, on upiera się, że regalem. „No przecież nikogo bym nie zagadywał z daytony”, mawia Quentin, udając oburzenie. Miał fajnie zadbane dłonie, dobrą sylwetkę, ale nie mięśniaka, a do tego kręcone włosy i dużo biżuterii: gruby łańcuch, jeszcze grubszą bransoletkę, sygnety. Sherrena stwierdziła, że typ wygląda trochę jak diler, ale i tak dała mu prawdziwy numer. Wydzwaniał do niej przez trzy miesiące, nim pozwoliła się wyciągnąć na lody. Potem zeszło im jeszcze sześć lat, zanim się pobrali.

Gdy Quentin zagadał Sherrenę na światłach, pracowała jako nauczycielka klas początkowych. Mówiła także jak nauczycielka, do nieznajomych zwracała się per „słonko”, dawała matczyne porady albo karciła, potrafiła powiedzieć: „Już ty wiesz, że zaraz natrę ci uszu”. Jeśli zauważała, że ktoś przestawał jej słuchać, trącała go w łokieć czy udo, żeby znów zwrócić na siebie uwagę.

Cztery lata po poznaniu Quentina cieszył ją kierunek, w którym rozwijał się ich związek, ale w pracy zaczęła się nudzić. Po ośmiu latach pracy przy tablicy rzuciła robotę i otworzyła punkt przedszkolny. Tyle że „zamknęli mi go za jakiś techniczny drobiażdżek”, wspomina. Wróciła więc do szkoły. Kiedy jej syn z wcześniejszego związku zaczął stawać dęba, postanowiła go uczyć w domu, spróbowała też szczęścia z nieruchomościami. Gdy ktoś pytał ją: „Czemu nieruchomości?”, w odpowiedzi serwowała coś o „długoterminowych zwrotach” czy że „inwestycja w dom to najlepsza z możliwych lokat kapitału”. Kryło się w tym jednak coś więcej. Sherrena ma w sobie coś takiego, co mają i inni właściciele mieszkań na wynajem: niezłomną wiarę, że poradzi sobie sama, bez zabezpieczenia w postaci etatu w szkole czy firmie, bez kontraktu, emerytury, związków zawodowych. Dogadała się ze wszechświatem: może ruszać w pustkę, własną zawziętością i inteligencją dorobi się porządnego życia.

Sherrena kupiła sobie dom w 1999 roku, kiedy ceny były niskie. Po paru latach, korzystając z boomu na nieruchomości, zaciągnęła kredyt refinansowy i wyjęła na hipotekę dwadzieścia jeden tysięcy. Pół roku później powtórzyła ten zabieg, wyciągając kolejne dwanaście tysięcy. Za te pieniądze kupiła pierwszą posiadłość na wynajem – dwumieszkaniowego bliźniaka w getcie, gdzie domy były najtańsze. Na dalsze zakupy było ją stać dzięki zyskom z czynszu, kredytom refinansowym i prywatnym inwestorom w sektorze nieruchomości, oferującym pożyczki na wysoki procent.

Sherrena przekonała się, że wśród najemców było nieco rodzin z klasy wyższej i średniej, chętnych wynająć lokum, bo takie mieli preferencje albo okoliczności ich do tego zmusiły, trochę młodych i ludzi wędrujących za pracą, jak też lwia część miejskiej biedoty, tych, którzy nie mieli szans ani na samodzielne nabycie domu, ani na lokal komunalny[1]. Właściciele nieruchomości działali w różnych sąsiedztwach, z reguły jednak kupowali budynki w jednej okolicy. W podzielonym rasowo mieście oznaczało to, że koncentrowali się na wynajmie dla określonego typu ludzi: białych albo czarnych, biednych rodzin albo studentów uniwersytetu[2]. Sherrena postanowiła wyspecjalizować się w wynajmowaniu lokali czarnej biedocie.

Cztery lata później była już właścicielką trzydziestu sześciu mieszkań, wyłącznie w getcie, zaczęła wozić ze sobą dwa telefony komórkowe z zapasowymi bateriami, czytała „Forbesa”, wynajmowała biura, umawiała się na spotkania od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem. Quentin zrezygnował ze swojej posady, zaczął pracować dla Sherreny jako zarządca nieruchomości, jak również kupować domy na własne konto. Sherrena uruchomiła firmę zajmującą się naprawą zdolności kredytowych i drugą, inwestycyjną. Kupiła dwa minibusy po piętnaście miejsc każdy i rozkręciła spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością o nazwie Prisoner Connections (Połączenia z więźniami), dowożącą dziewczyny, matki i dzieci na widzenia z bliskimi osadzonymi w zakładach karnych na peryferiach stanu, po dwadzieścia pięć do pięćdziesięciu dolarów za miejsce siedzące. Sherrena odnalazła swoje powołanie: stała się bizneswoman z getta.

Sherrena zaparkowała pod domem Lamara i wyciągnęła dwa zawiadomienia o eksmisji. Budynek stał nieopodal Wright Street, wśród pustych parcel, na chodnikach widać było parę improwizowanych miejsc upamiętniających ofiary morderstw: pluszowe misie, cygara marki Black & Mild, nagryzmolone notki przypięte do pni drzewek. Właściwie były to dwa osobne piętrowe budynki po dwa mieszkania każdy, jeden stojący zaraz za drugim. Domy miały więcej na długość niż na szerokość, balustrady balkonowe z nieheblowanego drewna pomalowane na szarobłękitny odcień, podobnie jak obudowy okien, i winylową okładzinę sidingową w kolorze wpadającej w brąz bieli, coś jak resztki mleka, które za długo pozostały w miseczce po płatkach. Dom stojący frontem do ulicy miał osobne drzwi do mieszkań na parterze i na piętrze – do każdych prowadziły dwa drewniane stopnie, przy jednych drzwiach stare, obłażące z farby, przy drugich nowe, niemalowane.

Lamar mieszkał na parterze budynku na zapleczu, przylegającego do alejki do wywozu śmieci. W chwili przyjazdu Sherreny był akurat na dworze, na wózku inwalidzkim popychanym przez Patrice, której nazwisko widniało na drugim powiadomieniu o eksmisji. Przypiął sobie plastikowe protezy nóg. Lamar, starszy Murzyn o skórze barwy mokrego piachu, od pasa w górę był żylasty, wyglądał młodo. Miał wygoloną głowę i cienki, przyprószony siwizną wąsik. Ubrany był w żółtą sportową bluzę, na szyi miał smycz z kluczami.

– O, złapałam was dwoje razem.

Sherrena siliła się na niefrasobliwość. Wręczyła Patrice i Lamarowi powiadomienia o eksmisji.

– Prawie żeś się spóźniła – odparła Patrice.

Miała chustę na głowie, była ubrana w spodnie od piżamy i białą podkoszulkę na ramiączkach, odsłaniającą tatuaż na prawym ramieniu: krzyż opleciony wstęgą z imionami trójki jej dzieci. Patrice, lat dwadzieścia cztery, była o połowę młodsza od Lamara, ale jej oczy wyglądały starzej. Wraz z dziećmi mieszkała na piętrze domu od frontu. Jej matka, Doreen Hinkston, i trójka rodzeństwa mieszkali pod nią, na parterze. Patrice złożyła kartkę z powiadomieniem i wetknęła ją do kieszeni.

– Wybieram się na trening – odezwał się z wózka Lamar.

– Jaki znowu trening? – zdziwiła się Sherrena.

– Trening piłkarski moich młodych. – Spojrzał na kartkę, którą mu wręczyła. – Bo wiesz, zabieramy się do porządków w piwnicy. Ja już zacząłem.

– A on nic mi o tym nie mówił – powiedziała Sherrena, mając na myśli Quentina. Czasami lokatorzy odpracowywali zaległości czynszowe, wykonując drobne prace na rzecz właścicieli, jak na przykład opróżnianie piwnic z rupieci. – Lepiej dzwoń do mnie. Pamiętaj, kto tu rządzi – zażartowała. Lamar odpowiedział jej uśmiechem.

Kiedy Patrice ruszyła chodnikiem, popychając wózek Lamara, Sherrena powtórzyła sobie w myślach listę zadań. Miała tyle rzeczy na głowie: naprawy, inkaso, przeprowadzki, reklamy, inspekcje, pracowników socjalnych, gliny. Ten wir roboty, milion drobiazgów, w które zawsze wbijało się coś wielkiego, sprawiał, że coraz trudniej było jej znaleźć czas na niedzielne obiady z mamą przy daniach z czarnej kuchni Południa. Raptem miesiąc wcześniej ktoś został postrzelony w jednym z jej mieszkań. Nowy chłopak lokatorki zainkasował trzy ładunki śrutu na klatę i krew lała się z niego jak z chlustającego kranu. Kiedy policjanci skończyli już zadawać pytania i zwinęli żółtą taśmę ostrzegawczą, na Sherrenę i Quentina spadło robienie porządków. Quentin zabrał się do tego z pomocą paru chłopaków w gumowych rękawicach, z odkurzaczem piorącym.

– Ściągnęłaś tu sobie jakiegoś chłoptasia, o którym nic nie wiem? – wypytywała lokatorkę Sherrena.

Quentin brał na siebie bałagan. Sherrena – ludzi. Taki mieli układ.

Potem, parę dni po tej strzelaninie, inna lokatorka zadzwoniła do Sherreny z wiadomością, że miasto zamyka jeden z jej domów. Sherrena nie wierzyła w te nowiny, póki sama tam nie podjechała i nie zobaczyła białych facetów w kaskach, którzy zabijali okna domu zieloną dyktą. Lokatorów przyłapano na pajęczarstwie, więc pracownicy We Energies odcięli licznik przy słupie i poinformowali o tym Wydział Służb Komunalnych (Department of Neighborhood Services, DNS). Lokatorzy musieli wyprowadzić się tego samego dnia[3].

W Milwaukee, podobnie jak w całym kraju, najczęściej to na lokatorach spoczywa obowiązek pokrywania opłat za prąd i ogrzewanie, a jest to coraz cięższe brzemię. Od roku 2000 ceny opału i mediów wzrosły o ponad pięćdziesiąt procent w konsekwencji rosnącego światowego popytu i wygaśnięcia limitów cenowych. Przeciętnie w ciągu roku w skali kraju jedna na pięć ubogich rodzin wynajmujących mieszkanie otrzymuje od firmy energetycznej powiadomienie o odcięciu usług wskutek nieopłacania rachunków[4]. Rodzinom niezdolnym do pokrycia i czynszu, i rachunków zdarza się zapłacić krewnemu czy sąsiadowi, by zrobił obejście licznika. Rok w rok kradnie się w Stanach energię elektryczną wartą nawet sześć miliardów dolarów. Tylko samochody i karty kredytowe są kradzione częściej[5]. Kradzież gazu jest znacznie trudniejsza i rzadziej spotykana. Nie jest też konieczna zimą, kiedy miasto ogłasza moratorium na odcięcia. Gdy nadszedł ten dzień w kwietniu, kiedy zawieszenie kar wygasło, pracownicy gazownictwa wrócili do biednych sąsiedztw z plikami powiadomień o odcięciu i skrzynkami narzędzi. We Energies odcina corocznie około pięćdziesięciu tysięcy domostw za niepłacenie rachunków. Wielu lokatorów, którzy zimą nadążali z opłacaniem czynszu przez to, że nie płacili za ogrzewanie, stara się latem wyczyścić sobie konto w zakładzie energetycznym, tym razem kosztem właściciela lokalu. W końcu, żeby następnej zimy skorzystać z moratorium, nie mogą dać się odciąć. Dlatego właśnie co roku w Milwaukee liczba eksmisji wykazuje ostry wzrost w lecie, a spada w listopadzie, kiedy zaczyna się moratorium[6].

Sherrena patrzyła na roboli z DNS wędrujących w kaskach wokół jej domu. Mało co frustruje właścicieli mieszkań tak bardzo jak inspektor budowlany z podkładką w ręce. Jeśli nie zamknie taki obiektu na amen, to obwącha każde mieszkanie w poszukiwaniu naruszeń prawa budowlanego. DNS może na żądanie przysłać takiego inspektora pod dowolny adres. Pomyślane to było jako sposób na ochronę najgorzej stojących najemców przed zaniedbaniami ze strony właścicieli mieszkań, ale według Sherreny i innych żyjących z wynajmu lokatorzy zgłaszają rzeczy drobne, wręcz kosmetyczne – i to często po to, by uniknąć eksmisji albo zemścić się na właścicielu mieszkania. Sherrena pomyślała sobie, ile właśnie straciła: parę tysięcy dolarów za naprawę instalacji elektrycznej i niezapłacony czynsz. Pamiętała, że w przypadku tej rodziny świadomie podjęła ryzyko, chciała pomóc matce dzieci, bo ta opowiadała jej, że próbuje odejść od chłopaka, który nią poniewierał. Sherrena postanowiła wynająć mieszkanie tej samotnej matce, choć wiedziała, że w ciągu dwóch ostatnich lat już trzy razy była eksmitowana. „Znów zachciało mi się mieć serce” – pomyślała.

Sherrena wyjechała z Wright Street, skręciła na północ. Skoro już była w tej części miasta, postanowiła odwiedzić jeszcze jedno miejsce: bliźniak na rogu Trzynastej i Keefe. Sherrena przyjęła tam w poprzednim miesiącu nową lokatorkę, pobrała od niej część czynszu i kaucji. Lokatorka siedziała teraz na schodkach przed domem we flanelowej koszuli z długim rękawem, tuląc marudne od kolki niemowlę i rozmawiając z matką, opartą o samochód. Widząc Sherrenę, dziewczyna nie traciła czasu.

– Mój syn jest chory, bo w domu ziąb – powiedziała. Z jej głosu przebijało znużenie. – W oknie dziura, a ja cierpliwie czekałam. W sensie mogę się wyprowadzić.

Sherrena przekrzywiła głowę zdezorientowana. Owszem, w szybie była dziura, ale przecież nie wyrwa, a na dworze tak ciepło, że dzieci wciąż jeszcze kąpały się w jeziorze Michigan. Więc jakim cudem w domu było zimno?

– Wzięłam zadzwoniłam do urzędu – dodała matka, odklejając się od samochodu. Była smukła, wysoka, włosy poskręcały się jej w loki w wilgotnym powietrzu późnego lata.

Sherrena odetchnęła głęboko. Tylko w tym kwartale był niejeden dom w gorszym stanie, ale wiedziała, że norm prawa budowlanego się tu nie trzymała. Powiedziałaby, że mało który dom w całym mieście ściśle spełniał te normy, komentując w ten sposób kontrast między zdezelowaną substancją mieszkaniową Milwaukee a wyśrubowanymi przepisami miejskimi. Dzięki interwencji matki lokatorki za parę dni zjawi się tu inspektor. Zauważy rozchybotaną poręcz przy schodach, zrobi zdjęcie dziurawej szyby, rozkołysze koślawo wiszące drzwi wejściowe. Każde naruszenie przepisów oznaczało dla Sherreny koszty.

– Nie trzeba było tego robić – powiedziała. – Mogłam się z tą dziewczyną dogadać.

– No to naprawcie okno – odparła matka.

– Naprawimy! Ale skoro nie zadzwoniła do nas, to skąd mieliśmy wiedzieć...

– Ona nie ma telefonu, dlatego to ja zadzwoniłam! – weszła jej w słowo matka.

Kiedy rozmowa robiła się coraz głośniejsza, zaczęli się zbierać gapie.

– Co to za jedna? – spytał jakiś chłopiec.

– Właścicielka – usłyszał w odpowiedzi.

– Nie wiedziałam, mama, że będziesz dzwonić do inspektora budowlanego – odezwała się nerwowo lokatorka.

– Teraz już za późno. Zupa się wylała – stwierdziła Sherrena. Kręcąc głową, wzięła się pod boki i spojrzała na dziewczynę z niemowlęciem. – Zawsze kończy się tak, że jak chcę komuś pomóc, to mam przez to problemy. Nie mówię, że ty jesteś problemem, jest jak jest, wmieszał się ktoś trzeci, ale to ty tu mieszkasz. No więc wypada na ciebie.

– No to może odpowie mi pani na jedno pytanie. – Matka lokatorki podeszła bliżej, tłumek gapiów za nią. – Jakby to była pani córka, pani wnuki, to co by pani zrobiła?

Sherrena nie ustąpiła ani o krok. Podniosła wzrok ku matce, zauważyła, że tamta miała złoty ząb na przedzie, i odpowiedziała:

– Zdecydowanie skontaktowałabym się z właścicielem mieszkania, a nie dzwoniła do urzędu.

Przecisnęła się między gapiami i szybkim krokiem dotarła do samochodu. Gdy wróciła do domu, otworzyła drzwi i krzyknęła:

– Quentin, ale żeśmy wdepnęli w wielkie gówno!

Usiadła w zawalonym papierami biurze. Urządziła je sobie w jednej z pięciu sypialni domu, który dzieliła z Quentinem, w cichej, zamieszkanej przez czarną klasę średnią okolicy przy Capitol Drive. Mieli tam też urządzoną piwnicę z wpuszczonym w podłogę jacuzzi. Sherrena i Quentin wyposażyli dom w skórzane meble w kolorze beżu, pokaźne żyrandole z mosiądzu i kryształu i złociste zasłony. Kuchnia była obszerna, ale nieużywana, ponieważ niemal codziennie jedli na mieście. Z reguły w lodówce znalazłoby się tylko torby z niedojedzonymi posiłkami z restauracji.

– Co jest? – spytał Quentin, schodząc z piętra.

– Ta dziewczyna, co mieszka na parterze przy Trzynastej, co nie? Jej matka wzięła i zadzwoniła do inspektora budowlanego... Jeszcze była tam pod domem i jebała mnie jak sukę!

Quentin wysłuchał jej opowieści, po czym stwierdził:

– To ją wywal.

Sherrena zastanowiła się przez chwilę, po czym przyznała mu rację. Sięgnęła do szuflady i zaczęła wypełniać powiadomienie nakazujące opuszczenie mieszkania w ciągu pięciu dni. Prawo zakazywało działań odwetowych wobec lokatorów, którzy wezwali inspektora z DNS, ale właściciel w każdej chwili mógł wypowiedzieć najem za zaleganie z czynszem czy inne naruszenia zapisów umowy.

Nim Quentin i Sherrena zajechali suburbanem z powrotem na Trzynastą, zapadła noc. Drzwi do mieszkania stały otworem. Sherrena weszła bez pukania i wręczyła młodej lokatorce powiadomienie o eksmisji.

– Proszę – powiedziała. – Mam nadzieję, że ktoś ci pomoże.

Jakiś mężczyzna wyszedł za Sherreną na dwór, zatrzymał się na nieoświetlonej werandzie.

– Chwileczkę – zawołał, kiedy Sherrena dotarła do Quentina, który został przy samochodzie. – Wy ją eksmitujecie?

– Powiedziała mi, że chce się wyprowadzić, więc rozumiem, że nie zamierzała mi już nic zapłacić – odparła Sherrena.

– Przecież powiedziała, że chce, żebyście naprawili okna.

– Temu facetowi nic do tego – wtrącił Quentin, patrząc na Sherrenę.

– Ej, morda, jak nic, jak wszystko! To moja pasierbica!

– Nawet tu, facet, nie mieszkasz! – wrzasnął na niego Quentin.

– Bo kto by chciał mieszkać w takim syfie... Co ty, kurwa, pierdolisz, że nic mi do tego?

Quentin otworzył drzwi suburbana i wyciągnął swój pas ochroniarski, przy którym miał kajdanki, krótką pałkę i puszkę gazu pieprzowego wielkości małej gaśnicy. Przerabiał już takie sytuacje. Jeden lokator powiedział kiedyś, że kaucję ściągnie z portfela Quentina. Inny oświadczył, że strzeli mu prosto w twarz.

Na ciemnej werandzie do ojczyma lokatorki dołączyła jej matka.

– Chcecie ją eksmitować? – zapytała.

– Nie zapłaciła za czynsz – odparła Sherrena. – Może wy chcecie za nią zapłacić?

– Jak mnie to, kurwa, jebie – mówił ojczym, właściwie sam do siebie. Nie eksmisja tak go poruszyła, lecz to, co mogło się wydarzyć tu i teraz, na tej ciemnej ulicy.

– Mnie też! – odpalił Quentin.

– Spuszczę ci wpierdol na ten czarny łeb pojebany... Będzie mi tu gadał, że nic mi do tego.

– Bo nic ci do tego! – darła się Sherrena, kiedy Quentin ciągnął ją z powrotem do suburbana. – Nic ci do tego!

Parę dni po wyprowadzce tamtej lokatorki do Sherreny zadzwoniła opiekunka z lokalnej agencji świadczeń socjalnych Wraparound. Miała klientkę, która potrzebowała mieszkania dla siebie i swoich dwóch synów. Wraparound pokrywało czynsz za pierwszy miesiąc i opłacało kaucję, co z punktu widzenia Sherreny brzmiało całkiem nieźle. Nowa lokatorka nazywała się Arleen Belle.

2

Mieć na czynsz

Jakiś czas po tym, jak Sherrena odwiedziła go z powiadomieniem o eksmisji, Lamar siedział w swoim mieszkaniu na rogu Osiemnastej i Wright, grał w kierki ze swoimi dwoma synami i ich kolegami. Jak zawsze rozsiedli się dokoła małego stołu w kuchni, jedni ostro tłukli kartami w blat, inni posyłali je na stos jak bączki, zgrabnym ruchem nadgarstka. Chłopaki z okolicy wiedzieli, że w dzień czy w nocy mogą wpadać do Lamara, znajdzie się coś na ząb, przy odrobinie szczęścia także i buch z blanta, no i kozackie granie w kierki.

– Co jest, czarny, z kierów się wypykałeś?

– Patrz i ucz się, jak ci dupę usadzimy.

Lamar był w parze z Buckiem. Buck, osiemnastolatek, był najstarszy w tej ekipie, wołali go Duży Bracki. Siedzieli twarzą w twarz, grając przeciwko drugiej parze, w której był Luke, szesnastoletni syn Lamara, i DeMarcus, jeden z najlepszych kumpli Luke’a. Eddy, młodszy syn Lamara, piętnastolatek, serwował muzykę z kompaktów, a czterej inni chłopcy z sąsiedztwa stali pod ścianami i czekali na swoją kolej przy stoliku. Lamar siedział na wózku. Jego protezy, obie od stopy po górną część łydki, stały obok łóżka, rzucając na podłogę niemal ludzki cień.

– Psy są pojebane – zagaił Buck, przeglądając swoje karty. Był już bliski ukończenia liceum, na kawałek etatu pracował w stołówce, choć musiał tam nosić siatkę opinającą jego gęste warkoczyki. Buck spał w domu rodziców, ale mieszkał u Lamara. Jeśli ktokolwiek zapytałby go o przyczynę tego stanu rzeczy, wbiłby tylko wzrok w swoje buty rozmiaru czterdzieści sześć i odparł: „Bo tak”. Chłopaki z reguły chodzili do sklepu czy na treningi futbolowe całą ekipą, paradowali po Wright Street w dziewięciu czy dziesięciu. Zatrzymania przez policję miejską Milwaukee stały się już rutyną. Właśnie dlatego, jeśli ktoś robił wypad po zioło, to najczęściej Buck ruszał w trasę solo. – Następnym razem wyjadę im tak: „Za co mnie zatrzymaliście?” – ciągnął. – Bo masz prawo ich zapytać, co nie... Muszą coś zauważyć, usłyszeć, poczuć zapach czy coś.

– Nic nie muszą zobaczyć – odparł Lamar.

– A właśnie że muszą, starszy! Uczyli nas o tym w szkooole.

– No to źle was uczyli.

DeMarcus roześmiał się, przyłożył płomień zapalniczki do blanta, którego dopiero co zakleił. Zaciągnął się, podał skręta dalej. Ruszyła gra – z początku żwawo, potem wolniej, w miarę ubywania kart na rękach. – Jak gliny podjadą – upierał się Buck – nawet jak cię zhaltują, nie musisz im od razu otwierać okna. Wystarczy troszeczkę opuścić szybę.

– Chciałbyś mieć tak łatwo – wyszczerzył się Lamar.

– Serio, starszy!

– Weź, facet, nie próbuj zmieniać świata – wciął się DeMarcus, który właśnie dopiero co zaliczył aresztowanie, za „cwane gadki”, jak twierdził Lamar. – Chcesz rozwalać ściany łbem, będziesz dupą świecił.

Śmiech wzmógł się jeszcze, gdy Lamar dodał:

– Do mnie z pierdla nie zadzwonisz na mój koszt. – Ściągnął bucha z blanta. – Synuś, mam pięćdziesiąt jeden lat – powiedział delikatnie. – Przeszedłem wszystko, co da się przejść.

– Policja nie jest od tego, żeby nas chronić – powiedział Buck.

– Wiem, o co ci biega. Ale nie wszystkie psy są z jednej bandy... Jakbym był na mieście i zacząłby się dym, to wolałbym, żeby psiarnia się tym syfem zajęła. – Lamar wyszedł w króla karo, spojrzał w lewo na DeMarcusa. – Śmiało, młody. Wyskakuj z karty. – As już obszedł, a Lamar podejrzewał, że to DeMarcus ma królową. Ten odpowiedział mu spojrzeniem, pod grubymi szkłami krył pokerową minę.

– Starszy, to właśnie dzielnia nas chroni... Jak ktoś wjeżdża i strzela, to każdy na kwadracie, jak tylko ma z czego, wyciąga i grzeje.

– Synu, ja byłem w Wietnamie. Wiem, że umiem strzelać.

Lamar wstąpił do marynarki wojennej w 1974 roku, po tym jak zobaczył reklamę w telewizji. Miał siedemnaście lat. Służba zlała mu się w wir nudnych oceanów, egzotycznych miejsc, imprez na przepustkach w portach, łykania piguł i przepuszczanego żołdu. Lamar nie miał pojęcia, czemu wszyscy ci kudłaci studenci w Madison dostali takiego świra na punkcie Wietnamu, że dawali się tłuc policjantom po łbach, a nawet wysadzili jeden z budynków uniwersytetu. On tam świetnie się w wojsku bawił. Został karnie wydalony ze służby w 1977 roku.

– Tyle że kulka nie ma oczu – ciągnął. – Facet, weź tylko pomyśl, jak żeśmy byli w sądzie na sprawie DeMarcusa. – Przerwali grę na czas, kiedy Lamar opowiadał tę historię. Otóż zanim wywołano na wokandę sprawę DeMarcusa, widzieli nastoletniego chłopaka skazanego na czternaście lat więzienia za to, że towarzyszył starszemu bratu, kiedy ten zatłukł jednego ćpuna na śmierć. – Młody siedzi tam na sali i ryczy, łzy leją się strumieniami.

– Wlepili mu jakieś gówno, bo był młody i czarny – stwierdził Buck.

– No to może, skoro sam jesteś czarny, powinieneś się trochę zastanowić.

Buck roześmiał się w głos, a DeMarcus plasnął wreszcie swoją kartą: ósemką kier.

– Ha! Tak mnie mama nauczyła – wrzasnął. W tej grze kiery zawsze są atutowe. DeMarcus zgarnął lewę.

– Szlag – powiedział z westchnieniem Lamar. Znów spojrzał na Bucka. – Nie warto bawić się w takie głupoty... Za kratami nie ma się co śmiać. W więzieniu musisz walczyć dzień w dzień, żeby przeżyć.

– No ja wiem. Ale jak się wścieknę, tak że już muszę coś zrobić, to nic mnie nie powstrzyma.

– Lepiej wydoroślej, młody. – A gdy Buck ściągnął z blanta długiego bucha, Lamar dodał: – No i przydałoby się, żebyś trochę przyhamował, zielarzuuu. – Ostatnie słowo przeciągnął, mówiąc sztucznie wysokim, piskliwym głosem.

Buck parsknął takim śmiechem, że zmarnował całego bucha, ale komunikat osiągnął cel. Kiedy znów został poczęstowany skrętem, odmówił: „Jest dobrze”.

Gdy synowie byli w szkole, Lamar puszczał sobie do sprzątania klasyczne kawałki i pił kawę rozpuszczalną z cukrem. Podjeżdżał kawałek na wózku, zaciągał hamulec i zmiatał brudy na szufelkę na długim drążku. Nie upchnął chłopaków w jednym pokoju: Luke dostał jedną sypialnię, a Eddy drugą, mieli tam swoje piętrowe łóżka z metalowym szkieletem. Łóżko Lamara stało w kącie salonu. Po drugiej stronie pokoju była kanapa koloru mchu, zdjęcia drużyny z poprzednich sezonów futbolowych, białe sztuczne kwiaty doniczkowe i małe akwarium z gupikami. Mieszkanie było skromne, ale schludne i pełne światła. Spiżarka mogłaby wręcz znamionować zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. Konserwy z mielonką ustawione w zgrabny stos, pudełka płatków kukurydzianych wyrównane jak pod sznurek, puszki zupy i fasoli posortowane według rodzajów, wszystkie etykietką do przodu. Lamar zaadaptował stojak na wino Clos du Bois, stawiając na nim miniwieżę, talerze i puszkę po kawie Folgers, w której trzymał zapas tytoniu i bletki Midnight Special.

Widać tu było znaczący postęp. Kiedy Lamar po raz pierwszy oglądał to mieszkanie, panował tu straszliwy syf, wśród niemytych naczyń w kuchni roiło się robactwo. Lamar potrzebował jednak domu – dotąd mieszkał z synami w jednym pokoju w piwnicy u matki, gdzie obowiązywała ich cisza nocna o dziewiątej wieczorem – i widział, że to miejsce ma potencjał. Sherrena odpuściła mu kaucję. Myślała, że Lamar zostanie zakwalifikowany do programu Supplemental Security Income (SSI) – comiesięcznych zasiłków dla osób o niskich dochodach, z powodu podeszłego wieku lub niepełnosprawności fizycznej bądź umysłowej niezdolnych zarabiać na życie. To jednak jeszcze nie wypaliło.

Kiedy w szkole kończyły się zajęcia, chłopaki zaczynali się schodzić do Lamara – czasem z Lukiem czy Eddym, czasem nie. Najczęściej, gdy zapadał zmrok, wszyscy zrzucili się już na jednego czy dwa skręty, a na stół wyjeżdżały karty. Lamar i do swoich synów, i do tych chłopców, których traktował jak własne dzieci, podchodził bez zahamowań, dobrodusznie. „Przed Bogiem niczego nie zdołacie ukryć – powiadał – więc nie kryjcie się z tym także przed starym. Czujcie się jak u siebie w domu... Wolę, żebyście robili to pod dachem, przy mnie, niż gdzieś tam na winklu”. Kiedy tak popalał i dowcipkował z chłopakami, udzielał im też porad na temat pracy, seksu, prochów, glin, życia. Gdy narzekali na dziewczyny, Lamar próbował równoważyć szale. „Gadacie o laskach, ale widzicie, to faceci im tak ryją w głowach”. Przeglądał arkusze informacyjne z wywiadówek i suszył chłopakom głowy, żeby odrabiali prace domowe. „Oni sobie myślą, że ja z nimi imprezuję. A ja mam na nich oko”. Lamar mógł ich obserwować, bo nie był wiecznie poza domem, na długich szychtach. W tym kwartale domów wielu dorosłych pracowało: chłopcy właściwie ich nie widywali, ot, tyle co rano, jak w odprasowanych uniformach pędzili do samochodów.

Po tym jak został wyrzucony z marynarki, Lamar kilkakrotnie zmieniał pracę. W wielu budynkach robił za woźnego. Obsługiwał wózek widłowy, w Athea Laboratories pakował chemikalia. Po utracie nóg zgłosił się po zasiłek SSI, ale dwa razy otrzymał odmowę, bo – jak pamięta z rozmów – powiedziano mu, że w tym stanie zdrowia nadal może pracować. Nawet nie kłócił się z tą oceną, cóż, kiedy trudno było o dobrą robotę.

A był czas, kiedy w Milwaukee było jej pod dostatkiem. Jednak w drugiej połowie XX wieku szukający taniej siły roboczej szefowie wyprowadzali fabryki do innych krajów albo na południe, do tak zwanego pasa słońca, gdzie związki zawodowe były słabsze, o ile w ogóle istniały. Od 1979 do 1983 roku w sektorze produkcyjnym w Milwaukee znikło więcej miejsc pracy niż w czasie Wielkiego Kryzysu – w sumie około pięćdziesięciu sześciu tysięcy. Miasto, w którym w okresie powojennym właściwie każdy miał pracę, zostało nagle dotknięte dwucyfrowym wskaźnikiem bezrobocia. Ci, którzy znaleźli nowe posady w wyrastającym na to miejsce sektorze usługowym, doświadczyli redukcji płac. Jak zauważył jeden z historyków: „Robotnicy wykwalifikowani w dawnych zakładach Allis-Chalmers zarabiali co najmniej 11,60 dolara za godzinę. Ekspedienci w centrum handlowym, które w roku 1987 zastąpiło znaczną część tej fabryki, zarabiali 5,23 dolara”[1].

Te przekształcenia ekonomiczne – zachodzące w miastach na terenie całych Stanów – były katastrofalne dla czarnych robotników z Milwaukee, z których połowa miała pracę w przemyśle. Kiedy zamykano fabryki, to najczęściej właśnie te najbliżej getta, gdzie mieszkali czarni mieszkańcy Milwaukee. Wśród czarnych odsetek żyjących poniżej granicy ubóstwa wzrósł w roku 1980 do dwudziestu ośmiu procent. W 1990 roku osiągnął już czterdzieści dwa procent. Kiedyś na rogu ulic Richards i Capitol, w zamieszkanej głównie przez czarnych dzielnicy North Side, znajdowała się fabryka zakładów American Motors. Obecnie jest tam dyskont Walmart. Dziś w Milwaukee budynki dawnych zakładów garbarskich ciągną się w dolinie rzeki Menominee niczym mauzolea minionego złotego wieku przemysłu tego miasta, zamknięto nawet browary Schlitza i Pabsta, a co drugi Afroamerykanin płci męskiej w wieku produkcyjnym nie ma pracy[2].

W latach osiemdziesiątych Milwaukee było epicentrum procesu odprzemysłowienia. W latach dziewięćdziesiątych miało się stać „epicentrum krucjaty przeciwko opiece społecznej”. Kiedy prezydent Clinton doszlifowywał swój plan „skończenia z opieką społeczną, jaką znamy”, konserwatywny reformator Jason Turner przeobrażał właśnie Milwaukee w ramach eksperymentalnej polityki, która przykuła uwagę władz ustawodawczych całych Stanów Zjednoczonych. Plan Turnera ochrzczono Wisconsin Works (Wisconsin Pracuje, w skrócie W-2) i rzeczywiście chodziło w nim o „pracę”: kto chciał otrzymywać czek na zasiłek, musiał pracować czy to w sektorze prywatnym, czy przy tworzonych przez państwo robotach interwencyjnych. Aby przyspieszyć wdrożenie programu, miano też przydzielić dodatkowe fundusze na opiekę nad dziećmi i opiekę zdrowotną. W-2 oznaczało, że ludziom płacono wyłącznie za rzeczywiście przepracowane godziny, nawet jeśli praca ta polegała na sortowaniu drobnych zabawek według kolorów, po czym nadzorca znów je mieszał, żeby następnego dnia można było zacząć wszystko od początku. Oznaczało to, że osobom niestosującym się do wymagań można było obcinać zasiłki socjalne. Oznaczało, że z list klientów opieki społecznej w Milwaukee znikły dwadzieścia dwa tysiące rodzin. Pięć miesięcy po tym, jak w Milwaukee wdrożono pierwszy rzeczywiście forsujący zatrudnienie program w dziejach opieki społecznej, Clinton swoim podpisem wprowadził w życie reformę tego systemu na szczeblu federalnym[3].

Gdy w roku 1997 program W-2 całkowicie zastąpił Pomoc dla Rodzin z Dziećmi na Utrzymaniu, wypłacane świadczenia dzieliły się na dwie kategorie: 673 dolary dla świadczeniobiorców pracujących albo 628 dla tych, którzy nie chcieli bądź nie mogli pracować, najczęściej z powodu niepełnosprawności. Ponieważ Lamar nie pracował, wypłacano mu tę niższą kwotę, określaną jako W-2 T. Po zapłaceniu 550 dolarów czynszu zostawało mu na miesiąc 78 dolarów. 2,19 dolara na dzień.

Kiedy Lamar zaczął otrzymywać ten zasiłek, zaraz po tym jak wprowadził się do mieszkania wynajętego od Sherreny, omyłkowo otrzymał dwa czeki. Wydział Spraw Dzieci i Rodzin Stanu Wisconsin wydał broszurę Rights and Responsibilities [Prawa i zobowiązania] informującą klientów, którzy otrzymali nienależne świadczenia, że: „Zasiłek otrzymany przez klienta omyłkowo może podlegać zwrotowi niezależnie od tego, czy błąd powstał po stronie klienta czy po stronie agencji wypłacającej zapomogę”[4]. Tylko weź to wytłumacz samotnemu ojcu próbującemu utrzymać dwóch nastoletnich synów z jednego czeku z zasiłkiem. Lamar zainkasował oba czeki i kupił Luke’owi i Eddy’emu buty, ubrania i przybory szkolne, a także zasłony i meble do nowego mieszkania. „No pewnie, że wydałem te pieniądze. Na czekach było moje nazwisko” – powiedział, gdy w sprawie wykrytej pomyłki skontaktował się z nim pracownik opieki społecznej. Ów pracownik potrącił nadpłatę z następnej kwoty zasiłku, przez co Lamar zaczął zalegać z czynszem za jeden miesiąc.

Lamar myślał, że zrobienie porządku w piwnicy, czym zajął się dla Sherreny i Quentina, to robota warta 250 dolarów. Pomieszczenie było zawalone pleśniejącą odzieżą, śmieciami i psim gównem, przypominając mu nawracający koszmar, w którym wpełzał do obcej sobie, spowitej cieniem piwnicy, chcąc kupić prochy. Jako że uważał, że to robota poniżej godności chłopaków, nie zamierzał prosić ich o pomoc. Sam wysprzątał całą piwnicę, przerywając pracę dopiero wtedy, kiedy w kikutach rwało go już nie do wytrzymania. Zajęło mu to tydzień. Sherrena zaliczyła mu na poczet długu pięćdziesiąt dolarów. Wciąż był jej winien dwieście sześćdziesiąt.

Nie dałoby się spłacić tego długu drobnymi nadpłatami. To, co zostawało Lamarowi po zapłaceniu czynszu, szło na rzeczy niezbędne w domu (mydło, papier toaletowy) i rachunek za telefon. Lamar sprzedawał więc talony żywnościowe warte sto pięćdziesiąt dolarów za siedemdziesiąt pięć, bo taki jest ich kurs w Milwaukee. Na koniec miesiąca lodówka i spiżarka będą świecić pustkami, ale Luke i Eddy zawsze mogli załapać się na obiad u babci. Inni chłopcy nauczyli się już, że Lamarowi nie podbierało się jedzenia.

Tego wszystkiego i tak było mało. Jeśli Lamar chciał utrzymać się w tym mieszkaniu, musiał wymyślić jeszcze jakiś patent. Zauważył okazję, kiedy wyprowadziła się Patrice. Nie stawiała się zbytnio, kiedy Sherrena wręczyła jej powiadomienie o eksmisji. Wcześniej przeniosła się z trójką dzieci na piętro z parteru, gdzie mieszkała razem z matką Doreen i młodszym rodzeństwem. Kiedy otrzymała powiadomienie na różowym papierze, po prostu wróciła z dziećmi na parter.

Gdy Lamar się o tym dowiedział, doszedł do wniosku, że Sherrena będzie musiała przemalować mieszkanie. Poprosił ją, by to on mógł się tym zająć. Wyraziła zgodę i dodała, że Quentin podrzuci mu sprzęt. „Powiedz mu, żeby przywiózł więcej, lala. Będę miał ekipę”.

Do roboty stawili się Buck i DeMarcus, a także Luke, Eddy i pół tuzina innych chłopaków z okolicy, którzy zadomowili się już u Lamara. Rozdzielili się w przestronnym mieszkaniu z dwiema sypialniami, zanurzyli wałki i pędzle w dwudziestolitrowym wiadrze farby i zaczęli rozprowadzać ją po ścianach. Pracowali pilnie, cicho, bez żartów. Po jakimś czasie niektórzy ściągnęli bluzy z kapturami i koszule, rzucili je na podłogę i dalej malowali półnago[5].

Lamar zrobił sobie chwilę przerwy na podziwianie tego widoku. Ledwie poprzedniej zimy, nawalony crackiem, wlazł do jednego z oczyszczonych domów. Kiedy już minął haj, zorientował się, że nie da rady wyjść – stopy mu zamarzły. Po powrocie ze służby wojskowej do domu Lamar wciąż imprezował. W połowie lat osiemdziesiątych na ulicach Milwaukee pojawił się crack, a Lamar zaczął go palić. Wpadł w nałóg. Współpracownicy w Athea Laboratories wiedzieli, co jest grane, bo już parę dni po wypłacie nie miał na papierosy. Pamiętał, jak stracił i pracę, i mieszkanie. Od tamtego czasu wędrował z Lukiem i Eddym po schroniskach dla bezdomnych i opuszczonych domach, gdzie zrywał wykładzinę z podłóg, żeby mieli namiastkę koca na noc. Wciąż jeszcze była wtedy z nimi matka Luke’a i Eddy’ego, w końcu jednak nałóg pochłonął ją ze szczętem i porzuciła chłopców. Gdy Lamar był uwięziony w tamtym opuszczonym domu, jadł tylko śnieg. Odmrożone stopy opuchły, spurpurowiały, sczerniały. Majaczył, kiedy ósmego dnia wyskoczył z okna na piętrze. Mówi, że to Bóg go wypchnął. Kiedy odzyskał przytomność w szpitalu, nie miał już nóg. Nie licząc dwóch krótkich epizodów, od tamtego czasu nie zapalił cracku. „Bóg mi błogosławi – stwierdził, patrząc na Luke’a i Eddy’ego. Ich czarną skórę upstrzyły kropelki białej farby odrywające się od wałków. – Udane są chłopaki”.

Miesiąc później Sherrena jechała przez miasto w intensywnym deszczu. Hałas innych samochodów brzmiał tak, jakby z tylnych drzwi ktoś chlustał tysiącem wiader wody po myciu podłóg. Sherrena zmierzała na spotkanie Grupy Wsparcia Inwestorów w Nieruchomości w Milwaukee (Milwaukee Real Estate Investors Networking Group – RING), w hotelu Best Western przy lotnisku, na południowym skraju dzielnicy South Side. Na spotkaniu zjawiło się pięćdziesiąt osób, w tym inwestorzy, inspektorzy zagrzybienia, prawnicy i inni marginalni gracze na rynku nieruchomości, ale większość obecnych stanowili właściciele mieszkań na wynajem. Głównie mężczyźni: młodzi pod krawatem, często kolejne pokolenie właścicieli, ale i tak robiący notatki; postukujący stopami panowie w średnim wieku w skórzanych kurtkach i ciężkich buciorach; starsi, w czapkach i flanelowych koszulach, o sękatych dłoniach[6]. Sherrena wyróżniała się wśród nich jako kobieta, a już tym bardziej jako czarna kobieta. Nie licząc jej przyjaciółki Lory, która przybyła do Stanów z Jamajki przed trzydziestu laty, w sali nie było innych czarnych osób. Niemal wszyscy tu byli biali, o imionach typu Eric, Mark czy Kathy.

Parę pokoleń wstecz tego typu spotkanie byłoby rzeczą niemal niesłychaną. Dla wielu ludzi wynajem mieszkań był pobocznym źródłem dochodu: mechanicy, kapłani czy policjanci, którym dodatkowa nieruchomość trafiła się właściwie przypadkiem (w spadku, powiedzmy), więc wydzierżawianie jej lokatorom traktowali jako fuchę po godzinach[7]. Jednak w ciągu ostatnich czterdziestu lat zarządzanie nieruchomościami wyraźnie się sprofesjonalizowało. Od roku 1970 liczba ludzi trudniących się zarządzaniem nieruchomościami jako podstawowym zajęciem wzrosła ponad czterokrotnie[8]. W miarę jak coraz więcej ludzi zaczęło kupować kolejne nieruchomości i myśleć o sobie przede wszystkim jako o właścicielach lokali na wynajem (a nie tylko jako o przypadkowych właścicielach mieszkania piętro niżej), zaczęły się mnożyć organizacje zawodowe, a z nimi pojawiły się firmy usługowe, akredytacje, materiały szkoleniowe, a także dostępność instrumentów finansowych. Według danych Biblioteki Kongresu w latach 1951–1975 ukazały się tylko trzy książki zawierające porady dla osób zarządzających nieruchomościami. W okresie 1976–2014 liczba takich tytułów wzrosła do dwustu dziewiętnastu[9]. Nawet jeśli większość właścicieli mieszkań na wynajem w danym mieście nie uważa się za „zawodowców”, mieszkalnictwo stało się gałęzią biznesu.

Głównym punktem tego wieczoru było wystąpienie Kena Shieldsa z firmy Self Storage Brokers of America. Sprzedawszy swoją agencję ubezpieczeniową, Shields zaczął szukać wejścia na rynek nieruchomości. Z początku zajął się umeblowanymi pokojami, co oznaczało, że jego lokatorami byli głównie ubodzy, samotni mężczyźni.

– Obroty miałem piękne. Ale już z tym skończyłem. – Zebrani parsknęli śmiechem. – Zarobiłem całkiem niezłe pieniądze, a możecie mi wierzyć, lubię zarabiać, ale naprawdę cieszę się, że nie muszę się już użerać z niektórymi okazami z dołów społecznych, które trafiały się jako lokatorzy w pokojach umeblowanych[10].

Sherrena, właścicielka kilku domów z pokojami umeblowanymi, śmiała się wraz z resztą zebranych. A potem Shields odkrył usługi magazynowe.

– Przychody zupełnie jak z domu podzielonego na mieszkania, ale... – Zniżył głos, zmrużył oczy. – Nie macie tam ludzi. Tylko ich manele!... To jest najfajniejsze miejsce w całej gospodarce krajowej. Tylko podstawić jakieś duże naczynie i patrzeć, jak pieniądze sypią się kaskadami.

Shields, choć mieszkaniec Illinois, zachwycił właścicieli mieszkań. Kiedy skończył wystąpienie, zebrani zaczęli bić mu brawa. Przewodniczący RING, wąsaty mężczyzna z pokaźnym brzuchem, wstał do owacji. Jeśli nie było mówcy na dany wieczór, często organizował wolne dyskusje. Pewnego razu debatę rozpoczęła kobieta z firmy o nazwie Centrum Informacji o Ołowiu i Azbeście, oświadczając: „Na ołowiu da się zarobić” – a obecni na sali właściciele mieszkań z reguły tracili pieniądze, usiłując zlikwidować problem z bielą ołowiową. Jeden z właścicieli zapytał, czy musi powiadamiać miasto lub lokatorów o wynikach przeprowadzonego sprawdzenia mieszkań na obecność azbestu. „Nie musi pan” – odparła kobieta.

Rozmowa potoczyła się dalej, ktoś podniósł temat potrąceń z pensji. Prawnik poinformował zebranych, że właściciel mieszkania może obciążyć konto bankowe lokatora i żądać potrąceń z pensji, do dwudziestu procent dochodów, ale ostatni tysiąc dolarów był z tego wyłączony. Nie dało się również żądać potrąceń od ludzi na zasiłku.

– A może przechwycić ich zwrot podatku? – zapytała wówczas Sherrena.

Prawnik wyglądał na nieco oszołomionego.

– Nieeee, takie rzeczy to może tylko gubernator stanowy.

Sherrena wiedziała o tym już wcześniej. Zawczasu przyjrzała się temu tematowi. Jej pytanie nie było pytaniem, lecz wiadomością dla każdego Erica, Marka czy Kathy na sali, że Sherrena jest gotowa niemal na wszystko, by ściągnąć należny czynsz. Wielu białych właścicieli miało świadomość, że w biednych dzielnicach centralnych, gdzie domy były tanie, dało się szybko zarobić, ale na myśl o inkasowaniu czynszu na North Side, a co dopiero wręczaniu powiadomień o eksmisji, ogarniał ich strach. Sherrena chciała, by zrozumieli, że chętnie im pomoże. Za odpowiednią stawkę była gotowa zarządzać ich nieruchomościami czy doradzić, gdzie na terenach gett warto kupić dom: stałaby się ich pośrednikiem w czarnym Milwaukee. Po spotkaniu biali właściciele zebrali się wokół Sherreny, która miała na sobie dżinsową kurtkę z migoczącym na plecach napisem z naszytych kryształków: „LALA ZA MILION $”. Gdy przyjmowała od nich wizytówki, rzucała kpiarsko:

– Nie bójcie się North Side!

Kiedy zebrani zaczęli wychodzić, Sherrena i Lora znalazły sobie ustronne miejsce w korytarzu.

– A ja mam dramat – zaczęła Sherrena. – Normalnie dramat na chama! Znów mam kosę z Lamarem Richardsem... tym facetem bez nóg. W tym miesiącu przyciął mnie na czynszu.

– Bardzo? – Ton głosu Lory, z delikatnymi śladami karaibskiego akcentu, pasowałby do bibliotekarki. Lora była starsza od Sherreny, a tego wieczoru ubrała się elegancko, w ciemne spodnie, czerwoną bluzkę z kilku warstw materiału i złote kolczyki. Podbity futrem płaszcz trzymała na kolanach.

– Trzydzieści dolarów. – Sherrena wzruszyła ramionami. – Ale nie w tym rzecz. Chodzi o zasady... I tak jest mi winny dwieście sześćdziesiąt przez to skopane malowanie.

Kiedy Lamar z chłopakami skończył malowanie po Patrice, zadzwonił do Sherreny, podjechała tam. Zauważyła, że chłopcy nie zaszpachlowali otworów w ścianach, zachlapali brązowe obudowy okien białą farbą, a spiżarkę zupełnie ominęli. Lamar powiedział, że Quentin nie dowiózł ani szpachli, ani brązowej farby.

– To trzeba go było o to poprosić – warknęła Sherrena.

Nie zaliczyła Lamarowi ani centa na poczet długu.

– A potem bez pytania mnie o zgodę przerobił sobie podłogę w łazience – ciągnęła teraz – i potrącił sobie trzydzieści dolarów z czynszu.

Podczas malowania Lamar znalazł w mieszkaniu po Patrice pudło kafelków i użył ich, żeby wymienić sobie podłogę w łazience, mocując każdą płytkę resztkami farby. – Powiedziałam mu: „Nigdy... przenigdy nie potrącaj już sobie niczego z czynszu, zapamiętaj!”. No i w ogóle, jak może sobie potrącać, skoro ma u mnie dług?

Lora przełożyła nogę na nogę.

– Pogrywa sobie, ot co. Czas, żebyś się go pozbyła... Tacy wiecznie tylko próbują coś brać, brać, brać.

– Rzecz w tym – Sherrena wróciła do robót malarskich Lamara – że w życiu nie zapłaciłabym nikomu za taką robotę dwieście sześćdziesiąt.

– Ja załatwiłabym malowanie w pięciu pokojach po trzy dychy za pokój, wyszłoby sto pięćdziesiąt dolarów.

– Nie, nie, nie. Nasi zrobiliby to po dwadzieścia za pokój, góra dwadzieścia pięć.

– No właśnie.

– Więc jeśli o mnie chodzi, wciąż jest mi winien dwieście sześćdziesiąt. A nie, przepraszam, teraz już dwieście dziewięćdziesiąt.

Przyjaciółki się roześmiały. Tego właśnie potrzebowała Sherrena.

3

Zimny prysznic

Lenny Lawson wyszedł ze swojego biura na placu przyczep kempingowych, żeby spalić pall malla. Dym z papierosa wznosił się nad jego wąsem, mijał bladoniebieskie oczy i znikał gdzieś nad czapką bejsbolową. Lenny spojrzał nad dachy rzędów przyczep ustawionych ciasno jedna przy drugiej na wąskim pasie asfaltu. Niemal wszystkie stały równolegle, o kilka kroków od siebie. Niedaleko znajdowało się lotnisko – nawet wieloletni mieszkańcy placu zadzierali głowy, kiedy błyskające spodami kadłubów samoloty przelatywały nisko, aż szyby drżały w oknach. Lenny żył tu od urodzenia, już czterdzieści trzy lata, a przez ostatnich dwanaście był tu zarządcą.

Wiedział, że ćpuny mieszkają głównie w północnej części placu, a ci, którzy ciągnęli podwójne zmiany w restauracjach czy domach opieki, najczęściej na południu. Złomiarze i zbieracze puszek trzymali się blisko wejścia na plac, a ci z najlepszymi posadami – spece od piaskowania elewacji, mechanicy – zebrali się w snobistycznej części, na zapleczu biura, gdzie przyczepy miały zawsze pozamiatane schodki i stały przed nimi doniczki z kwiatami. Wszędzie można było trafić na kogoś na zasiłku, a także na tych starych, którzy, jak to ujął jeden z mieszkańców placu, „kładli się spać z kurami i z kurami wstawali”. Lenny próbował trzymać przestępców seksualnych w pobliżu ćpunów, ale nie zawsze się udawało. Jednego musiał ulokować w sąsiedztwie tych dwuzmianowych. Na szczęście facet nigdy nie opuszczał przyczepy ani nawet nie odsłaniał żaluzji. Ktoś co tydzień dostarczał mu żywność i inne niezbędne produkty.

Plac przyczep College znajduje się na peryferiach dzielnicy South Side, przy Szóstej Ulicy, niedaleko skrzyżowania z College Avenue[1]. Po jednej stronie ciągną się wyrobiska piaskowni, zarośnięte wybujałymi drzewami i krzakami, po drugiej jest plac dużego dilera ciężarówek. Do najbliższej stacji benzynowej czy fast foodu trzeba iść piętnaście minut. W pobliżu znajdują się także inne place przyczep, otoczone uliczkami, przy których stoją skromne domy z jasnej cegły, o ostro spadzistych dachach. W tej części Milwaukee mieszka biała biedota.

Rzeka Menominee płynie przez środek miasta i można by ją wziąć za linię segregacji rasowej – oddziela zdominowaną przez czarnych North Side od zamieszkanej głównie przez białych South Side. Był czas, kiedy mieszkańcy Milwaukee dowcipkowali, że spinający brzegi doliny wiadukt na Szesnastej Ulicy to najdłuższy most świata, bo łączył Polskę z Afryką. Do największej próby zmiany tego stanu rzeczy doszło w roku 1967, kiedy na północnym przyczółku wiaduktu zebrało się dwustu demonstrantów, niemal wyłącznie czarnych, którzy ruszyli wiaduktem do Polski, by zaprotestować przeciwko dyskryminacji mieszkaniowej. Gdy zbliżali się do południowego krańca mostu, usłyszeli zgromadzony tam tłum, zanim jeszcze zdążyli go zobaczyć. Skandowane okrzyki „Zabić! Zabić!” czy „Chcemy niewolników!” zagłuszały nawet ryczącego z głośników rock and rolla. Po chwili pojawiła się ta ciżba ludzi, istne morze białych twarzy, według niektórych obliczeń nawet ponad trzynaście tysięcy osób. Gapie obrzucali demonstrantów butelkami, kamieniami, sikali na nich, pluli. Marsz czarnych nie zatrzymał się jednak, więc tłum białych tętnił, kipiał... aż w końcu coś pękło, runęła jakaś niewidzialna bariera i biali gapie runęli naprzód, rzucili się na maszerujących. A wtedy policja odpaliła granaty z gazem łzawiącym.

Demonstranci wrócili następnej nocy i kolejnej. Maszerowali po wiadukcie na Szesnastej Ulicy przez dwieście nocy z rzędu. Zauważyło ich miasto, potem cały kraj, w końcu cały świat. Niewiele się jednak zmieniło. W 1967 roku we wstępniaku w nowojorskim „Timesie” Milwaukee zostało ochrzczone „najściślej podzielonym rasowo miastem w Stanach”. Ponadpartyjna większość w obu izbach parlamentu pozwoliła prezydentowi Johnsonowi na przegłosowanie Ustawy o prawach obywatelskich w roku 1964 i Ustawy o prawie głosu w roku 1965, ale lobbing ze strony właścicieli nieruchomości sprawił, że kongresmeni odmówili poparcia forsowanemu przez prezydenta prawu swobody zamieszkania, które sprawiłoby, że dyskryminacja przy wynajmie mieszkań stałaby się karalna. Dopiero zamordowanie Martina Luthera Kinga na balkonie motelu w Memphis i zamieszki, które po tym wybuchły, sprawiły, że Kongres w przyjętej w tym samym, czyli 1968 roku, Ustawie o prawach obywatelskich uwzględnił zapisy dotyczące rzeczywistego zakazu restrykcji przy wynajmie, przez co powszechnie nazywa się ją Ustawą o uczciwym mieszkalnictwie[2].

Na białej robociarskiej South Side już od lat trzydziestych znalazło się miejsce dla garstki latynoskich rodzin, których ojców zwerbowano do pracy w garbarniach. W latach siedemdziesiątych ta część populacji zaczęła rosnąć. Zamiast znów stanąć do boju, biali zaczęli się wyprowadzać, rozpełzać się coraz dalej na południe i zachód. Polska stała się Meksykiem, niedużą enklawą nad rzeką w South Side. North Side pozostała czarna. Wschodnie i zachodnie dzielnice miasta, podobnie jak peryferia South Side, tam, gdzie znajdował się plac przyczep zarządzany przez Lenny’ego, należały do białych. Prawo prawem, a Milwaukee nadal pozostawało jednym z najbardziej podzielonych rasowo miast w kraju[3].

Lenny zgasił butem papierosa i schylił się, żeby nie zawadzić o futrynę drzwi do biura ulokowanego w środku szerokości placu, niedaleko jedynej bramy wjazdowej. Było to ciasne pomieszczenie bez okien, zawalone papierami, oświetlone gołą żarówką wkręconą w gniazdko na suficie. Stare sprzęty – faks, kalkulator i komputer – miały na obudowach tłuste ślady. Latem pod cieknącym klimatyzatorem rozpełzała się na cienkiej purpurowej wykładzinie mokra plama. Zimą cicho burczał piecyk elektryczny, ustawiany na odwróconym plastikowym wiaderku. Przez lata Lenny dodał do wystroju nieco ozdobników: jelenie poroże, plakietę reklamową piwa Pabst Blue Ribbon, plakat ze zrywającym się do lotu spłoszonym bażantem.

– Hej – przywitał się z Susie, siadając za biurkiem.

Susie Dunn jak zawsze była na nogach, rozdzielała pocztę do skrytek, którymi zabudowana była jedna ściana biura. Nie tyle wkładała listy do skrytek, ile je tam wbijała, szybko, gwałtownymi ruchami. Taka była. Kiedy paliła papierosa, to głębokimi sztachami, trzymając dłoń przy samych ustach. Nawet kiedy mówiła, wciąż coś zamiatała, szorowała albo przestawiała meble w ogródku. Zupełnie jakby miała się przewrócić, gdyby się zatrzymała choć na chwilę, jak zabawkowy bączek. Mąż Susie lubił nazywać ją Królową Placu Przyczep. Inni mówili po prostu Biurowa Susie, dla odróżnienia od Heroinowej Susie.