Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Podróżowała samotnie lub wraz mężem Tonym Halikiem, odkrywała nieznane, docierała tam, gdzie nie było bezpiecznie.
Kiedy granice były zamknięte, a dalekie podróże niemożliwe, ona opowiadała o świecie zza kurtyn i oceanów. Nikt i nic nie mogło jej zatrzymać. Dziennikarka, legendarna redaktorka „Kontynentów”, gwiazda telewizji, współtwórczyni programu „Pieprz i wanilia”, krytyczka i kolekcjonerka sztuki.
Jej droga na szczyty nie była łatwa. Za swoje odważne decyzje często musiała płacić wysoką cenę. Krótko po wojnie działała w młodzieżowej organizacji antykomunistycznej, za co trafiła do więzienia, a odsiadka przypominała o sobie przez wiele lat. W świecie pełnym wielkich podróżników wybierała własną drogę, przecierając szlaki kolejnym globtroterkom. Z życia czerpała, ile się tylko da. Także w miłości, ramię w ramię z Tonym Halikiem.
Pierwsza biografia Elżbiety Dzikowskiej to opowieść o niezwykłej kobiecie i jej życiu pełnym pasji i wyzwań. Odkrywa nieznane dotąd fakty i pozwala zrozumieć jej fenomen. To także relacja z podróży do tajemniczej stolicy Inków Vilcabamby, w którą autor wyrusza wspólnie z bohaterką. Podróż ta jest pretekstem, by opowiedzieć o jej pełnym kolorów, zapachów i dźwięków życiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 700
Data ważności licencji: 11/7/2029
Dla SSB
„Powoli umiera ten,
kto nie podróżuje,
kto nie czyta, nie słucha muzyki,
kto nie obserwuje.
Powoli umiera ten,
kto niszczy swą miłość własną,
kto znikąd nie chce przyjąć pomocy.
Powoli umiera ten,
kto staje się niewolnikiem przyzwyczajenia,
kto codziennie odtwarza te same ścieżki,
kto nie zmienia punktów odniesienia,
kto nie zmienia koloru swego ubioru,
kto nigdy nie porozmawia z nieznajomym.
Powoli umiera ten,
kto unika pasji i wiru emocji (…),
kto nie opuszcza swojego przylądka, gdy jest nieszczęśliwy w miłości
lub pracy,
ten, kto nie podejmuje ryzyka spełnienia swych marzeń,
ten, kto choć raz w życiu nie odłożył racjonalności.
Zaryzykuj siebie dziś!
Zacznij działać od zaraz!
Nie pozwól sobie na powolne umieranie!
Nie zabraniaj sobie być szczęśliwym!”
Pablo Neruda1
„Ja z mego podróżnego stanu i charakteru już wyjść nie mogę i tylko jako podróżny aż do śmierci być muszę”
Juliusz Słowacki w liście do matki
„Tylko sztuka cię nie oszuka”
Ulubione powiedzenie Elżbiety Dzikowskiej
Trzy sceny
Scena numer jeden
Azerbejdżan. Baku nad Morzem Kaspijskim. Centrum miasta. Nowoczesne wielopasmowe arterie i bezkolizyjne skrzyżowania. Sznury samochodów toczące się przed siebie, nie mające najmniejszego zamiaru w tym mechanicznym pędzie komukolwiek ani na centymetr ustąpić. Trzeba przeć do przodu. Przyszłość trzeba sobie przybliżyć – i to zaraz, natychmiast. Jest połowa pierwszej dekady XXI wieku. Kraj nadal bezgranicznie raduje się nie tak dawno odzyskaną niepodległością. Tyle teraz tu można, po tym jak nie było można prawie nic. A za wielką arterią – równie wielkie wieżowce. Każdy z nich liczy kilkadziesiąt pięter. Ich formy, kształty są często niezwykle pretensjonalne. Widać wybujałe ego zarówno ich twórców – architektów, prawie wszystkich sprowadzonych z Zachodu, jak i ich zleceniodawców – bakijskich multimiliarderów, którym wydaje się, że pozjadali wszystkie rozumy i wszystko im wolno. Na niebie – prażące słońce i chmury układające się w zwiewne całuny, które też gnają do przodu, i to w tym samym kierunku co sznury samochodów, co jeszcze potęguje wrażenie zgiełku i pędu, i powszechnej zgody na jedno i drugie.
Nagle w ten porządek wdziera się pewien zgrzyt. Zgodny ruch wszystkich elementów wielkiego mechanizmu zakłócony zostaje pojawieniem się pojedynczej postaci. Postać ma na szyi dwa (a może nawet trzy?) aparaty fotograficzne i całego zgiełku zdaje się nie dostrzegać. Jeden z aparatów przykłada do oka i ani myśli rozglądać się na boki. Wchodzi między samochody. Nie zważa na to, że zewsząd zaczyna się rozlegać trąbienie klaksonów, że krótkimi salwami rozbłyskują długie światła, mające uświadomić jej, iż nikt jej tu nie chce, to nie jest jej miejsce, to strefa zakazana dla ludzi, to kraina samochodów… Ważne jest tylko to, co ma przed sobą. Widać, że szuka odpowiedniego kadru, że w tej chwili tylko to ją interesuje.
I nagle to, co wydawało się niepowstrzymane w swym zapamiętaniu, hamuje, zwalnia, w końcu się zatrzymuje. Klaksony grają dalej. Uchylają się szyby klimatyzowanych limuzyn i pokazują się rozwścieczone twarze. Co to znaczy? Co ta kobieta wyprawia? Jakim prawem? Gdzie jest policja? Ale ona nic sobie z tego nie robi. Najchętniej położyłaby się na rozgrzanym asfalcie, żeby sprawdzić, jak obiekt, który chce sfotografować, wygląda z perspektywy żaby, z samego dołu. Ale na szczęście jest to niepotrzebne. Bo w pewnej chwili to, czego szukała – odnajduje. Jest! Oto miejsce, o które jej chodziło. Na jej twarzy maluje się ulga, radość, zapamiętanie, ekstaza, upojenie. Raz za razem naciska spust migawki. Co jakiś czas lekko zmienia kąt, pod jakim trzyma aparat. Najprawdopodobniej myśli: „Jedno zdjęcie warte jest tysiąc słów”. I próbuje sobie przypomnieć: czyż nie istnieje podobne chińskie przysłowie? Potem pion zamienia na poziom. Sekundy mijają, składają się na minuty. A nurt samochodowej rzeki już nie napiera, nie płynie i wbrew temu, co działo się tu przed chwilą – czeka, a może nawet należałoby powiedzieć: posłusznie czeka. Pęd nagle staje się mniej ważny, a przyszłość wzywa ku sobie z mniejszą intensywnością. Jak ona to zrobiła?
– Gdybym tam wtedy w Baku nie był i tego nie widział, nigdy bym w to nie uwierzył – o tej niezwykłej scenie kilka lat później opowiada mi w wielkiej przeszklonej kancelarii adwokackiej nieopodal placu Dąbrowskiego w Warszawie Krzysztof Pawlisz. – I do dziś pytam sam siebie: jak ona to robi? (Bo robi). I jak jej to wszystko uchodzi płazem? (Bo uchodzi). Jak? Sam chciałbym tak potrafić2.
Scena numer dwa
Peru. Cuzco – dawna stolica państwa Inków. Serce Andów. Rok 2017. Wysokość – przeszło trzy kilometry ponad poziomem morza. Najstarsza część miasta. Niezwykły architektoniczny przekładaniec bieli i czerni. Białe ściany budynków wyrastające z czarnych. Czarnych nie z tego powodu, że są bliżej ziemi, ale dlatego, że są starsze i wykonano je z kamienia: mają prekolumbijski, inkaski rodowód. To ta część pradawnej stolicy Inków, gdzie najlepiej widać, w jaki sposób i jak bardzo jej zamierzchła przeszłość splata się z przeszłością kolonialną i jak z tego splotu wyłoniło się coś całkiem nowego – hybrydowego.
Katedrę, która ma bardziej sylwetkę przysadzistej fortecy niż kościoła (wszak od swego zarania oddychała atmosferą oblężenia), wzniesiono z kamienia pochodzącego z pałaców inkaskiej szlachty. Podobnie La Compañíę – stojący na sąsiednim boku największego placu w mieście kościół jezuitów. I jeden, i drugi przybytek jest wielkim rarytasem – skarbnicą, której zawartość stanowi kapiące z ogromnych ołtarzy szafowych złoto oraz bezcenne malowidła: wytwór lokalnej szkoły malarskiej, zwanej szkołą cuzkeńską. Wczesnorenesansowa tradycja stopiła się w niej ze sposobem widzenia świata lokalnych rzemieślników i artystów inkaskiej proweniencji. W rezultacie powstał twór niepowtarzalny i – właśnie – hybrydowy. Z madonnami bez nóg, o sylwetkach przypominających apus – stoki wielkich gór – i nakryciach głów w kształcie półksiężyca; ze stołami ostatniej wieczerzy, przy których zasiadają apostołowie o indiańskich i metyskich rysach, sięgający po egzotyczne dania: choclo, złociste kolby gotowanej kukurydzy, albo pieczone, świeżo wyjęte z pachamanki (pieca ziemnego) cuye – świnki morskie.
Katedra i kościół jezuitów to klejnoty cuzkeńskiego centrum. Ale kościół najbardziej niezwykły (choć pozostający w cieniu dwóch poprzednich) to ponad wszelką wątpliwość usytuowana nieco niżej La Merced – pierwsza chrześcijańska świątynia w Cuzco, związana krużgankiem z klasztorem mercedarianów: pierwszych zakonników, którzy stanęli najpierw na inkaskiej, a niedługo potem na peruwiańskiej ziemi. O unikalności tych murów niech świadczy choćby to, iż właśnie tu, pod ich osłoną, pochowany został kompan, a zarazem konkurent zdobywcy Peru Francisca Pizarra – Diego Almagro, a także dwaj bracia tego pierwszego – Gonzalo i Juan. Ale wie o tym stosunkowo mało ludzi, stąd w La Merced i w przylegającym do kościoła klasztorze jest spokojnie. Łatwiej tu kontemplować i chwytać ducha tego, czym jest owa niepowtarzalna mieszanina kultur i tradycji skrótowo określana jako Cuzco.
Ona jednak to wie. Jak mogłaby nie wiedzieć! Jest tu przecież – liczy na palcach – po raz trzynasty. Nie ma się czym przerażać, trzynastka to dla niej szczęśliwa liczba. Idzie więc, idzie tym swoim szybkim krokiem, trochę nie przystającym do ośmiu dekad na jej karku. Prosto do La Merced. Po otwarciu ciężkich odrzwi, gdy wkracza w strefę oświetloną migotliwym światłem setek woskowych kaganków, zwalnia – tak jakby nagle, płynąc, dotarła na głębszą wodę, o innej konsystencji i temperaturze.
Obejście kościoła zajmuje jej około kwadransa. Powolnym krokiem i z głową zadartą do góry odwiedza wszystkich swoich dobrych znajomych – kopie dzieł Rubensa, Ribery i Zurbarána. Najdłużej zatrzymuje się przy niepowtarzalnym portrecie Dzieciątka w indiańskim stroju zatytułowanym Doctorcito (Doktorek), co nawiązuje do daru uzdrawiania, którym w przekonaniu miejscowych Indian miał dysponować młodociany Jezus.
Następnie zmierza w kierunku klasztoru, przechodzi przez ciemne wnętrze z jaskrawo podświetlonymi gablotami, zwane muzeum, w którym przechowywana jest największa i najbardziej złota monstrancja w całej Ameryce Łacińskiej, i schodzi do podziemi. Znajduje się tu dawny niewielki refektarz oraz przylegające do niego wnęki. Większość fresków pochodzi z XVI i XVII wieku. Mają żywe, dobrze podświetlone kolory, a ich wyraźny rysunek skłania do dokładniejszego przyjrzenia się im i próby ich zinterpretowania. W wielu miejscach znajdują się ułatwiające to napisy. Tam, dokąd dociera ona, po dwóch stronach wąskich schodów można rozpoznać dwa słowa: infierno i cielo – piekło i niebo. Po jednej stronie diabelskie ogony i piekielny ogień, po drugiej – anielskie skrzydła i bukoliczne seledyny…
Chwyciła za aparat i zdecydowanym gestem zdjęła osłonę z obiektywu.
– Piekło czy niebo? – zapytałem (bo cały czas w drodze do La Merced jej towarzyszyłem). Chciałem wiedzieć, co zamierza fotografować.
– Co za pytanie? – odpowiedziała tonem zdradzającym, że wyczuła prowokację. – Oczywiście, że piekło. Piekło jest fascynujące. Jest ciekawe i piękne. Spójrz na kolory! W piekle cały czas coś kipi, bulgocze, buzuje, coś się dzieje. A w niebie? Niebo to zastój, nuda, stagnacja – jakby koniec historii.
Po czym nastąpił jej nieposkromiony chichot i wielokrotny trzask migawki. A ktoś, kto właśnie wyłaniał się z półmroku, mimochodem dopowiedział: „Amen”.
Scena numer trzy
Jeszcze raz Peru. Tym razem Lima, współczesna stolica dawnego państwa Inków. Znów druga dekada XXI wieku. Właśnie wróciliśmy z wycieczki poza granice metropolii, do mało znanego osiedla Cieneguilla wiązanego z lokalną prekolumbijską kulturą Ichma, a następnie z Inkami. Jesteśmy zadowoleni, bo to miejsce mało znane, a dające interesujący wgląd w przeszłość, lecz również co najmniej w takim samym stopniu – głodni. Na obrzeżach miasta, w pobliżu jednej ze stacji tutejszego naziemnego metra, szukamy więc miejsca, gdzie moglibyśmy coś zjeść. I szybko znajdujemy. Jest to cevicheria – typowa dla Peru, a zwłaszcza dla nadmorskiej przecież Limy jadłodajnia, w której podaje się w najróżniejszych wariantach ceviche: niepowtarzalne danie, w którym zapisana jest także – jak niemal we wszystkim w tym kraju – historia.
Czym jest ceviche? To potrawa bardzo charakterystyczna, możliwe też, że – obok szaszłyków z wołowych serc, anticucho, i papa rellena, czyli mięsno-warzywnego farszu zapiekanego w cieście z ziemniaczanej masy – nawet najpopularniejsza w kraju. Na pewno opromieniona największą sławą, wręcz legendarna. Toteż jeśli ktoś o niej słyszał, gdy tylko znajdzie się w Peru, zaraz chce jej skosztować. Z nami było podobnie. Do Limy przylecieliśmy ledwie kilkanaście godzin wcześniej.
Z czego przyrządza się ceviche? Z surowej ryby! Bo potrawa ta wywodzi się, jak można sądzić, z czasów najdawniejszych, w których nie znano jeszcze ognia. Przygotowuje się ją z surowej białej ryby, którą zalewa się sokiem z limonek, a doprawia cebulą, papryką, pieprzem, kurkumą, kolendrą i aji – tutejszą największą ostrzyzną3. Ach, co za zapach! Co za wibrujący aromat! Do pokawałkowanej ryby można jeszcze dodać owoce morza – krewetki, małże, ośmiorniczki, co ceviche urozmaica i czyni z niego ceviche mixto, czyli mieszane. Mniej więcej po kwadransie kawałki ryby są odpowiednio zmacerowane i można zaczynać ucztę. A kto po raz pierwszy je ceviche i go przy tym pierwszym spotkaniu nie znienawidzi, będzie do niego wracać jeszcze nieskończenie wiele razy. To niczym zawarcie braterstwa krwi z tym krajem. Bo ceviche, choć piecze i pali – uwodzi. Nie pozwala o sobie zapomnieć. Zniewala świeżością, smakiem, zapachem.
W tej przygodnej cevicherii koło naziemnego metra też decydujemy się na ceviche mixto jako to obiecujące większą gamę smaków. Lokal jak lokal, raczej prosty. Z ryczącym telewizorem zawieszonym na ścianie i ceratą na stołach zamiast serwety. Kelnerka dwoi się i troi między kilkunastoma gęsto obsadzonymi stolikami. Szybko, sprawnie podaje nasze dania. Mnie smakuje, dość dawno nie jadłem ceviche, więc co tu wybrzydzać, czuć, że ryba jeszcze tego ranka była w oceanicznej wodzie. Ona jednak grymasi. Sądziła, że będzie lepsze, że ceviche od pierwszego kęsa zawładnie nią, porwie, powali… A tu nic. Następnym razem, konkluduje, jadłodajnię trzeba wybierać z większą starannością. I danie zostawia na talerzu zjedzone co najwyżej w połowie.
Płacimy, ja czekam na resztę, a ona trochę zawiedziona opuszcza lokal. A gdy kelnerka do mnie powraca, pyta nieśmiało:
– Por favor, señor, kim jest ta pani? Czy to jakaś… arystokratka? Królowa?
– Co takiego? – Nie wiem, czy do końca dobrze rozumiem. – Dlaczego pani pyta?
– Bo to od razu rzuca się w oczy. Bije od niej taki… jak to nazwać… majestat? Señor, kto to taki?
Magiczne słowo – Vilcabamba
Szykuję się do podróży. Dalekiej – na drugą półkulę. Do Ameryki Południowej. Przez puszczę i góry. Odbyłem już ponad trzydzieści takich podróży. Mimo to czuję się jak debiutant. Jakbym miał tam lecieć po raz pierwszy.
Ta podróż będzie całkiem inna.
Trudniejsza? Łatwiejsza?
Nie o to chodzi. Inna – po prostu.
Pakuję się, wrzucam rzeczy do plecaka. Pędzę na dworzec i wsiadam do pociągu do Warszawy. Z dworca centralnego, autobusem numer 525, jadę do Międzylesia.
Będzie ciekawsza?
Taką mam nadzieję.
Potem niezły kawałek przemierzam pieszo, uginając się pod garbem niesionym na plecach. A ciepło, a upał – jest początek czerwca. Przedsmak tego, co będzie po drugiej stronie globusa.
Trudno było podjąć decyzję, żeby ruszyć w drogę?
Nie wahałem się ani chwili!
W końcu jestem na miejscu. Ulica Źródlana. Tu, gdzie miasto przechodzi w las, a las przechodzi w miasto, w dużym domu z niebieskimi nadprożami i z niebieskim ogrodzeniem, mieszka Elżbieta Dzikowska.
Prawdę mówiąc, nie miałem wyboru.
Bo było tak: gdy kilka miesięcy wcześniej, jesienią poprzedniego roku, po raz pierwszy pojawiłem się pod tym adresem i po zaproszeniu najpierw do ciemnego, przepastnego hallu (z którego ścian spoglądało na mnie kilkadziesiąt egzotycznych masek), a następnie do obszernego salonu (gdzie patrzyło na mnie z kolei kilkanaście gęsto pozawieszanych niepokojących grafik i obrazów) zdradziłem cel swojej wizyty, czyli to, że chcę napisać biografię Elżbiety Dzikowskiej, gospodyni (w niebieskiej tunice, ostrzyżona na krótko, z metalowym wisiorem na szyi, olbrzymim niczym puklerz) uśmiechała się zdawkowo, ale moim pomysłem nie była zachwycona.
Mówiła: Po co pisać coś takiego? Jest przecież osobą tak skromną, że na pewno nie zasługuje na biografię. Było już wiele osób, które jej coś takiego proponowało, i za każdym razem konsekwentnie odmawiała. Poza tym niebawem ma wyjść biografia Tony’ego Halika, jej męża, więc najpierw należy poczekać na tę książkę – a potem, jeśli nie przejdzie mi jeszcze ochota na pisanie, możemy ewentualnie wrócić do tematu.
Chciała mnie najwyraźniej zniechęcić i jak najszybciej spławić – moje szanse topniały z minuty na minutę. Ale nie zrażałem się. Podałem jej konspekt książki, który przywiozłem ze sobą. Gdy skończyła czytać, minę miała jeszcze bardziej kwaśną niż poprzednio.
– Nie podoba mi się ten pomysł. Ani trochę. W żadnym wypadku.
Byłem zrozpaczony. Jeszcze chwila i rozmowa będzie skończona. Musiałem sięgnąć po swą armię zaciężną, którą – a jakże – miałem w odwodach. Właśnie na taką okazję. Powiedziałem:
– A gdybyśmy razem, latem przyszłego roku, pojechali (i tu padło to magiczne słowo) do Vilcabamby – do ostatniej stolicy Inków, w której była pani z Tonym Halikiem przed czterdziestu jeden laty? Byłem tam już dwukrotnie, wiele lat po pani, znam aktualne ścieżki i lokalnych przewodników. Wiem, jak zrobić, by – mimo upływu lat – mogła pani tam dotrzeć, przejść przez Andy i selwę i przekonać się, jak tam teraz jest. A opis tej podróży stałby się ważnym elementem książki.
Oczy jej się zaświeciły.
– A dużo się tam zmieniło?
– Dużo. Jestem przekonany, że nie pozna pani tego miejsca.
– No i jest to wielkie odkrycie sprzed pięciu lat: grób władcy Wari, prawda? Można ten grób zobaczyć?
W roku 2011 w Vilcabambie peruwiańscy archeolodzy natrafili na duże cmentarzysko. Jeden z odsłoniętych grobowców był szczególnie interesujący – skrywał bogato przyodziane zwłoki dostojnika wysokiej rangi, poza tym zawierał wiele ozdób wykonanych ze srebra i złota.
– Grób tak, ale jego zawartość, srebro i złoto, przewieziona została do Cuzco.
Najciekawsze w tym znalezisku było to, że odkryte groby w sposób najbardziej oczywisty przynależały do preinkaskiej kultury Wari. A nigdy dotąd nie przypuszczano, że ta typowo górska kultura dotarła aż tak daleko w głąb dżungli4.
– Ciekawie to wygląda?
– Bardzo. Najlepiej będzie, jak się pani sama przekona…
Westchnęła. Jej oczy stały się wielkie jak dwa niebieskie księżyce w pełni. Czyżby połknęła haczyk? Powiedziała pospiesznie, jakby obawiając się, że teraz ja mógłbym się rozmyślić:
– Podoba mi się ten pomysł. Lubię takie wyzwania. Jedźmy. A pan niech pisze tę biografię.
Gdy kilka miesięcy później opisywała ten moment w kwartalniku „Kontynenty”, nie rozwodziła się i streściła go jednym słowem: „Uległam!”5.
„Futuro, bo przecież nie retro. Chyba widać?”
Dzikowska. Jak ją najkrócej przedstawić (zakładając, że w ogóle trzeba)?
Podróżniczka z takich, jakich już nie ma. Można powiedzieć – endemit. Gatunek na wymarciu. Jedna z tych nielicznych, które były wszędzie i – można przynajmniej odnieść takie wrażenie – wiedzą prawie wszystko. Ze swej krótkiej, niemalże męskiej fryzury zrobiła niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek znak firmowy. Z wdziękiem oswoiła największą biżuterię świata i uczyniła z niej obiekt zachwytów, niejako antycypując czasy, kiedy nadmiarowość i przesada stały się modne. W okresie gdy Polacy nie mieli paszportów lub bardzo trudno było je zdobyć, na szklanym ekranie pokazywała im daleki świat. Pełna pasji, skutecznie zarażała bakcylem podróżowania – żądzą poznania, co prawdziwe owoce zaczęło przynosić dopiero po latach, gdy przed Polakami otworzyły się wszystkie granice.
Najpierw pisała artykuły, potem książki. Potrafiła zapisać pół czasopisma, w którym była redaktorką. Następnie zaczęła także robić zdjęcia. Jeszcze nieco później – kręcić filmy. I wtedy nastąpiła eksplozja – ogary poszły w las! Bo w tym pokazywaniu świata stała się nadzwyczaj skuteczna. Z Tonym Halikiem, polskim Argentyńczykiem lub argentyńskim Polakiem (jak kto woli), którego poznała w Meksyku, a który nie potrafił oprzeć się jej urokowi i przyjechał za nią do Polski, stworzyła niezapomniany telewizyjny duet prezentujący przez kilkanaście lat nakręcone przez siebie filmy, emitowane w cyklach: Tam, gdzie pieprz rośnie, Tam, gdzie rośnie wanilia, Tam, gdzie kwitną migdały, Tam, gdzie pachnie eukaliptus, a także Pieprz i wanilia. Jeszcze później – już sama – kręciła cykl Groch i kapusta. W sumie ponad trzysta filmów! Wielokrotnie powtarzanych i zapadających w pamięć widzom spragnionym egzotyki, inności. W słusznie minionych czasach PRL-u – praktycznie jedynych filmów tego gatunku, pozbawionych jakiejkolwiek konkurencji!
Dzięki temu, że jej życiowy partner pracował dla NBC – telewizji amerykańskiej, a następnie przeszedł na amerykańską emeryturę, zyskała dużą swobodę finansową. W czasach gdy brak pieniędzy był wielkim ograniczeniem, ona mogła realizować swoje podróżnicze marzenia. Niejeden raz budziło to zazdrość, prowokowało krzywe spojrzenia rzucane przez kolegów i koleżanki po fachu. Starała się tym jednak nie przejmować i zwyczajnie robiła swoje – parła do przodu. Kajakiem, pieszo, jachtem, a jak było trzeba, nawet przyczepą kempingową „Niewiadów”. Z piórem, ołówkiem, długopisem, maszyną do pisania. Z kraju do kraju. Z kontynentu na kontynent. Z nizin w góry i z gór na niziny. Niczym nowe wcielenie Egona Kischa6 – szalejącego reportera, stanowiącego wzorzec dla wszystkich dziennikarzy świata. Wiedziała, że udało jej się to, co udaje się tylko nielicznym: pracując, może realizować swoje marzenia i pasje. Że daje jej to satysfakcję i radość, a także coraz większą sławę. Magiczną rozpoznawalność, objawiającą się między innymi tym, że kiedy akurat była w Polsce, a nie gdzieś na pustyni albo w buszu, ludzie zatrzymywali ją na ulicach, gratulowali, robili sobie z nią zdjęcia, prosili o wpis do pamiętnika, chcieli jej dotknąć… Stała się celebrytką, gdy jeszcze nikt nie znał tego słowa.
Gdzie pokazywano jej drzwi, wracała przez okno. Używała uśmiechu, a kiedy nie było wyjścia – łokci. Nigdy nie chciała oglądać się za siebie ani też – gdy nie służyło to jej sprawie – zanadto rozglądać się na boki. Co było, to było – nie ma co rozpamiętywać. Ważne, co nadchodzi, co przed nią, co będzie. Zawsze wierzyła, że mimo wszystkiego, co osiągnęła, co widziała, opisała, utrwaliła na taśmie filmowej i – co najważniejsze – w pamięci, najlepsze ma wciąż przed sobą. I tak jest do dziś.
Gdy Tony odszedł na ostatnią wachtę, ciężko to przeżyła, lecz jeszcze raz okazało się, jak świetną jest reżyserką. Nie tylko filmów, które realizowała, ale także własnego życia. Bez większego trudu odnalazła swoje nowe wcielenie czy raczej wcielenia: jako historyk sztuki, jako kolekcjonerka, jako krytyk zajmujący się współczesnym malarstwem polskim. I nie było w tym żadnego „zamiast”. Dopiero teraz zaczęła docierać do istoty samej siebie. Jednocześnie niczym ponowoczesny Oskar Kolberg7 ruszyła po kraju szlakiem Grochu i kapusty oraz Polski znanej i mniej znanej. A wszystko to uczyniła w tak naturalny sposób i z takim wdziękiem, że znajomi (a niekiedy nawet nieznajomi) mówią o niej Królowa, Królowa Życia. Mniej życzliwi – Kobieta z Pazurem. Jeszcze mniej chętni – Kobieta z Zębem. A ona sama? „Jestem futuro, bo przecież nie retro, co chyba widać”. I wszyscy po trosze mają rację.
O zagranicznych wojażach całkiem nie zapomniała. Gdy przybyło lat, zaczęła jednak podróżować trochę inaczej niż w czasach poprzedzających poznanie Tony’ego Halika czy w okresie, gdy jeździła po świecie razem z nim. Poczęła wędrować w niewielkich grupach, zwykle składających się z jej bliskich przyjaciół. Program podróży opracowuje sama, natomiast logistykę i organizację całego przedsięwzięcia zleca wyspecjalizowanym firmom. Udaje się głównie tam, gdzie jeszcze nie była, choć chętnie też powraca do miejsc, które zna z przeszłości, by sprawdzić, co przez wszystkie lata, kiedy jej nie było, uległo zmianie.
Trochę inna historia Inków
Vil-ca-bam-ba. Piękna nazwa, prawda? Tak piękna, jak intrygująca. Brzmiąca jak pierwsza linijka w najsłynniejszej książce Vladimira Nabokova. Nazwa w języku keczua, języku dawnych Inków – ludu, który przed podbojem i kolonizacją zamieszkiwał Andy od dzisiejszego Ekwadoru po północne współczesne Chile i północną współczesną Argentynę – oznacza Równinę Duchów, Świętą Równinę. Jej hiszpański odpowiednik – Espíritu Pampa – już nie brzmi tak pięknie, tak pociągająco.
W XV wieku Inkowie wyrośli na potęgę dzięki swemu sprytowi i inteligencji. Czerpali pełnymi garściami z przeszłości – z tego, co pozostało po ich poprzednikach. A było tego niemało, bo kultura na tych terenach rozwijała się już od co najmniej III, a nawet IV tysiąclecia przed naszą erą, a więc wcześniej niż w starożytnym Egipcie. Co najciekawsze, kolebką tej cywilizacji było wybrzeże. Zimne wody prądu morskiego, który współcześnie nazywamy Prądem Humboldta, przynosiły z południa, z Antarktydy, wody niezwykle bogate w tlen – a przez to i w ryby. I to właśnie źródło pożywienia, po które można było sięgać praktycznie bez ograniczeń, wykorzystali prekursorzy najwcześniejszych peruwiańskich kultur. Wystarczyło rękę zanurzyć w morskiej wodzie i śniadanie, obiad, kolacja były na talerzu. Wcale nie trzeba było ognia, by je przyrządzić.
Dopiero po rybołówstwie w dawnym Peru przyszło myślistwo i rolnictwo. Ale gdy zdarzało się, że trudno było coś upolować lub jak na złość któregoś roku nic nie chciało wyrosnąć, zawsze można było sięgnąć do zasobów morza. Nic więc dziwnego, że choć teren był stosunkowo mało gościnny (na wybrzeżu dominowały pustynie, w głębi lądu niebotyczne góry, a jeszcze za nimi nieprzebyty las – selwa), tłok na tych ziemiach panował niebywały i każdy chciał się tu osiedlić. Stąd taka różnorodność i mnogość kultur, które następowały jedne po drugich lub istniały obok siebie. Stąd bogactwo interakcji, wzajemnych inspiracji, przejmowanie rozmaitych patentów oraz wynalazków. Stąd niezwykła kulturowa żywotność i zdolność do ewolucji i adaptacji. Nieprzerwany rozwój przez sześć tysięcy lat.
Chinchorro. Caral. Viru. Vicus. Kotosh. Kunturhuasi.
Moche. Lambayeque. Chavin de Huántar. Chankillo.
Cerro Sechin. Paracas Cavernas. Paracas Necrópolis.
Recuay. Chancay. Chachapoyas. Moquegua.
Chimú. Nazca. Pucara. Tiahuanaco.
W końcu – Wari.
To nie żadne ene, due, rabe – żadna wyliczanka. Nie hasła jakiegoś nieznanego kodu. To najważniejsze nazwy staroperuwiańskich kultur. Notabene nazwa Viru została przez hiszpańskich konkwistadorów zniekształcona do Biru, a Biru z czasem przerodziło się w Peru. Dopiero po tych wszystkich kulturach przyszli Inkowie. Przybyli z przebogatym wianem mającym kilkutysiącletni rodowód. Ale, prawdę mówiąc, nie do końca potrafili je wykorzystać. Zwykle opisujący ich rozwodzą się nad ich umiejętnościami i wspaniałością. Moim zdaniem niesłusznie. By pojąć, co się z nimi stało (a przez to zrozumieć także ostatni etap ich dziejów związany z Vilcabambą), bardziej należy skupić się na ich niedoskonałościach i niedostatkach.
Ostatnim etapem przed pojawieniem się Inków na arenie dziejów był rozwój kultury Wari, rozkwitającej szczególnie w centralnych Andach, w okolicach dzisiejszego Ayacucho. Dostarczyła ona pisma węzełkowego, które Inkowie przejęli i następnie nazwali kipu. Pozostawiła po sobie system dróg, który Inkowie chętnie przywłaszczyli i nazwali capac ñan. Dała Inkom ceramikę i sztukę tkacką. I – last but not least – umiejętność budowy magazynów na żywność, które Inkowie określali słowem colcakuna, a później colcas.
Te magazyny dla Inków okazały się bezcenną zdobyczą, a jednocześnie przekleństwem.
Zdobyczą, bo umożliwiały przechowywanie żywności wytworzonej i zakonserwowanej w czasie, gdy były dobre zbiory, na okres, kiedy w Andach i na pacyficznym wybrzeżu pojawiały się pogodowe anomalie i nie było czego zbierać z pól. Owe anomalie, określane dziś mianem fenomenu niño, polegały na nieregularnym i nieprzewidywalnym pojawianiu się u wybrzeży Peru nadmiernie ciepłych wód morskich.
Dysponując zasobami żywności w czasach klęsk pogodowych, Inkowie z łatwością mogli powiększać własne państwo. Oferowali żywność sąsiadom, którzy jej nie posiadali (bo nie budowali colcakuna, nie gromadzili zapasów), w zamian za podporządkowanie się władzy Cuzco. A że głód ma co najmniej tak samo wielkie oczy jak strach, Inkowie prowadzili nieustanną ekspansję terytorialną.
I w tym miejscu zaczyna się przekleństwo, które przyniósł ich spryt i ich colcakuna.
Bo szantażując sąsiadów żywnością („Podzielimy się nią z wami, jeśli będziecie posłuszni”), Inkowie z rzadka posługiwali się armią. Nie było takiej potrzeby. Armia, owszem, była, ale raczej jak miecz wiszący na ścianie. Nieczęsto szła w bój. Miecz rdzewiał. Walkę zastępowała żywność – posiana, zebrana, zakonserwowana, zmagazynowana i przetrzymywana tak długo, aż przy jej pomocy można było wejść w posiadanie kolejnej prowincji. I jeszcze jednej. Te zaś w końcu złożyły się na rządzone przez Inków przeogromne terytorium, na rozciągnięte południkowo państwo sięgające od północnego Chile aż po Ekwador. Nazwa tego państwa w języku keczua brzmiała Tawantinsuyu – Kraj Czterech Dzielnic.
Można spytać: gdzie tu przekleństwo? To chyba dobrze, że choć była armia, nie trzeba było jej używać?
Dobrze, owszem, ale tylko do czasu. Bo gdy w latach trzydziestych XVI wieku na wybrzeżach Peru pojawili się hiszpańscy konkwistadorzy, armia, którą dysponowali Inkowie, nie potrafiła stawić im czoła.
Żywność z colcas mogła być przydatną bronią, gdy było się w natarciu. Kiedy jednak należało bronić swojego terytorium, okazywała się całkowicie nieprzydatna, a czasem wręcz szkodliwa. Gdy bowiem colcas wpadały w ręce najeźdźców, na długi czas rozwiązywały ich problemy z brakiem jedzenia.
Przez owo przekleństwo w konfrontacji z konkwistadorami Inkowie ponosili klęskę za klęską8. Były oczywiście jeszcze inne przyczyny ich niepowodzeń (na przykład to, że Hiszpanie mieli konnicę, w obliczu której inkascy piechurzy byli bezbronni), ale ta – choć przez historyków zwykle niedoceniana – w mojej opinii była bez wątpienia najważniejsza.
Konkwistadorzy najpierw, w roku 1532, podstępnie uśmiercili panującego wówczas władcę Inków Atahuallpę, następnie zaś dotarli do stolicy państwa – Cuzco – i miasto to bez walki im się poddało. A gdy w roku 1536 mimo długotrwałego oblężenia Inkom nie udało się go znowu przejąć we władanie, ich armia walcząca pod wodzą nowo obranego Manco II wycofała się poza wielki naturalny mur, na drugą stronę Andów. I tam w odmętach tropikalnej selwy i we wrogim dla siebie, górali, środowisku Inkowie zaczęli wznosić swą nową wojenną stolicę – właśnie Vilcabambę9, czyli Równinę albo Pampę Duchów. Nazwa wzięła się stąd, że lekko pochylona równina pośród selwy, gdzie postanowiono zbudować miasto, usiana była huacas – wielkimi głazami. Te natomiast w inkaskiej tradycji wiązano z obecnością duchów, sprzyjających osadnictwu i wznoszeniu murów.
Stamtąd, z tak zwanego państwa neoinkaskiego (nazywanego niekiedy także Królestwem Vilcabamby), Inkowie przez trzydzieści sześć lat, do roku 1572, nękali Hiszpanów, raz za razem przekraczając naturalne granice zajmowanej przez siebie domeny wyznaczanej przez Andy oraz rzeki Urubambę i Apurímac. Raz negocjowali, kiedy indziej wojowali. Jedno i drugie ze zmiennym szczęściem. W tym czasie Vilcabamba rozrastała się wzdłuż i wszerz, przeradzając się w bardzo ważny ośrodek inkaskiej myśli niepodległościowej, nieustannie zasilany przez indiańskich uciekinierów z pozostałych części Peru okupowanych przez Hiszpanów. Z czasem przeistoczyła się w niecodzienny twór urbanistyczny i architektoniczny, łączący na stosunkowo niewielkim obszarze budownictwo sakralne z architekturą pałacową, ściśle mieszkaniową, tą o charakterze publicznym oraz komunalną, na którą składały się między innymi wodociągi i łaźnie, jak też z architekturą typowo amazońską: dużymi okrągłymi chatami krytymi strzechą. To dla Inków. Natomiast dla Hiszpanów pozostawała solą w oku. Ością w gardle.
Postanowiono ją w końcu wyciągnąć.
Był rok 1572. Zaraz po Wielkanocy ruszyła wielka nawała. Inków z Królestwa Vilcabamby wzięto w dwa ognie i poczęto zgniatać jak w imadle. Jedno uderzenie ruszyło znad rzeki Apurímac, drugie – to ważniejsze – od strony mostu Cusichaca na Urubambie. Kilkusetosobowe oddziały szybko posuwały się do przodu. Oprócz piechurów w ataku brała udział także konnica. Pierwszą twierdzę – Vitcos – praktycznie stratowano. Na moment zatrzymano się przy twierdzy Huayna Pucara, ale wskutek zdrady, która wśród Inków szerzyła się niczym pożar, także ją szybko opanowano. Następną fortecę Inkowie opuścili bez walki. Dalej droga stała już otworem. Dwa dni później, 24 czerwca 1572 roku, konkwistadorzy byli już w Vilcabambie. Nowa stolica starego państwa płonęła. Inkowie uciekli z niej w popłochu, najpierw ją podpaliwszy. Ich kolejny władca na wygnaniu, Tupac Amaru, zbiegł do dżungli, ale po kilkunastu dniach został pojmany. A następnie doprowadzony do Cuzco, osądzony i na oczach tłumów stracony na głównym placu miasta.
W ten sposób we wrześniu 1572 roku dobiegły końca dzieje państwa Inków, a zaczęła się kolonialna historia Peru.
Rozpoczął się też wielowiekowy proces pożerania ostatniej stolicy Tawantinsuyu przez dżunglę. Po kilku dziesięcioleciach nie było już po niej śladu. A po stuleciach rzadko kto pamiętał, że Vilcabamba w ogóle istniała.
Toteż gdy w roku 1976 Elżbieta Dzikowska razem z peruwiańskim profesorem Uniwersytetu Ricardo Palmy w Limie Edmundo Guillénem Guillénem oraz Tonym Halikiem dotarła do ruin dawnej Vilcabamby, był to przeogromny sukces. Dotąd – owszem – podróżowała. Ale były to całkiem inne wojaże. Wyprawa do Vilcabamby stała się kamieniem milowym jej podróżniczej kariery. Była ważną cezurą. Zawodowe życie Dzikowskiej poczęło się dzielić na to przed Vilcabambą i na to po niej. Vilcabamba wiele zmieniła wokół niej, jak również w niej samej. Otworzyła niejedne drzwi, bramy, wrota. Była niczym nadanie szlachectwa. Dotknięcie Świętego Graala. Do tego stopnia, że gdy po latach Ireneusz Sadkowski – jeden z jej przyjaciół, z którym była między innymi w Ladakhu, Nigrze i jedenastu innych egzotycznych miejscach – zapytał ją, jak to się stało, że została przyjęta do ekskluzywnego nowojorskiego Klubu Odkrywców (The Explorers Club), odpowiedziała:
– Jak to dlaczego? Co za pytanie? A rok 1976? A Vilcabamba – ostatnia stolica Inków?10
W drogę!
Skoro świt ruszyliśmy w drogę. Z Warszawy do Vilcabamby. Ja z wielkim plecakiem. Elżbieta Dzikowska z gigantyczną walizką, która do ostatniej chwili nie chciała się domknąć. Ze statywem (który wkrótce stał się moim nieodłącznym berłem) i z podręcznym plecaczkiem pełnym aparatów fotograficznych i obiektywów (który często stawał się dopełnieniem berła). Jak zwykle ubrana cała na niebiesko. Mówi, że boli ją noga, ale idzie ku lepszemu, będzie dobrze.
Na lotnisko tak pędziliśmy, że prawie w nas wjechała z wielkim impetem jakaś inna taksówka wyjeżdżająca z bocznej ulicy. O mały włos, a Vilcabamba by się nas nie doczekała i płakałaby tylko rzęsistym deszczem.
A na lotnisku zdążyliśmy jeszcze wpaść do jakiegoś VIP-owskiego lounge’u na symboliczne śniadanie. Wspominam o tym, bo stanowi to element charakterystyki bohaterki; ja w takim lounge’u nigdy dotąd nie byłem. Za przeszklonymi taflami wstawał ranek 7 czerwca 2017 roku.
Potem lot. Air France’em via Paryż. Poznaję pierwszą tajemnicę Elżbiety Dzikowskiej: jak ognia boi się turbulencji i gdy trzęsie samolotem, koniecznie musi kogoś trzymać za rękę. Zaraz potem drugą: że nie umie spać, kiedy jest w ruchu, mimo środków nasennych – w czasie przelotu z Paryża do Limy najpewniej nie zmruży więc oka.
Po kilkunastu godzinach kończy się pod nami szarość oceanu i wyłania się skłębiona zieleń poszatkowana brązowymi meandrami szerokich rzek. To Ameryka Południowa. Najpierw Kolumbia. Potem Ekwador. I Peru.
Gdy okręty Pizarra zbliżały się do peruwiańskiego wybrzeża, jego pilot, bywały już na tych wodach, powiedział mu, że owo „Biru” zaczyna się tam, gdzie na wybrzeżu kończą się drzewa, a zaczyna się pustynia.
My do Peru nadlatujemy jednak z głębi lądu, widać więc tylko nieskończony selwatycki karakuł, na który składają się (wciąż jeszcze, na szczęście) miliardy wiecznie zielonych drzew.
Peru. Kraj niezwykły. O dziwnym klimacie, zaskakująco umiarkowanym i wilgotnym, niewiele mającym wspólnego z klimatem okołorównikowym. O południkowym, wzdłużnym układzie krain geograficznych. Kraj niezwykłej historii, mozaiki kilkudziesięciu lokalnych prekolumbijskich kultur. Kraj skarbów. Kraj złota. Kraj legendarnego El Dorado11. Kraj Inków – ich zdobyczy, ale i nieudolności. Kraj Vilcabamby.
Obok Meksyku – kluczowy kraj w życiu Elżbiety Dzikowskiej.
Zapach tataraku
Klucz-pistolet
Kluczowy był też… klucz!
Dziwny, bo na stałe osadzony w podłużnej kłódce.
Kłódka zardzewiała i klucza nie dało się już z niej wyciągnąć. Pozostał w niej na zawsze. Jak się okazało – to dobrze.
Elżbieta Dzikowska ma go do dziś. Wisi w piwnicy, na ścianie, przy schodach wiodących na parter, wśród różnych podków, kłódek i innych kluczy znaczących różne etapy jej życia. Akurat ten związany jest z najwcześniejszym okresem jej dzieciństwa.
Klucz połączony z kłódką bardzo przypomina pistolet. I w tym cała rzecz. Z tego wynikła największa korzyść.
Zaraz po wojnie, już po śmierci Zygmunta Górskiego, ojca Elżbiety, jej matka Jadwiga Górska z trudem wiązała koniec z końcem. Ela i jej młodszy o sześć lat brat Władek mieszkali przy ulicy Niecałej w domu swojej babci Bronisławy Puszkarskiej w Międzyrzecu Podlaskim. Podział obowiązków w rodzinie wyglądał następująco: babcia zajmowała się domem, ogrodem i gotowała, Ela chodziła do szkoły, brat przede wszystkim psocił (choć do szkoły też chodził), a mama – „mamusia”, jak zwykła ją nazywać Elżbieta – pracowała i utrzymywała rodzinę.
Jadwiga Górska, która miała siostrę bliźniaczkę Felicję (tak podobną, że w szkole chodziła za nią do tablicy, a po szkole na randki), była kobietą bardzo urodziwą. Widać to nawet na wytartych przedwojennych zdjęciach. Starannie ubrana, uczesana z szykiem, smukła, wysoka. Najpierw w towarzystwie męża, później – męża i Eli, w końcu męża, Eli i Władka. Ela trzyma Władka za rękę. Zygmunt Jadwigę. Przygarniają dzieci. Harmonia, może nawet sielanka. Władek patrzy w bok. Ela prosto w obiektyw. Uśmiechy. Nie pozowane. Naturalne. Typowa nauczycielska rodzina z czasów II Rzeczpospolitej, bo Zygmunt jest nauczycielem w szkole oddziałowej w pobliskim Żerocinie. Rodzina może niezbyt zamożna, ale też nie biedna. Są także zdjęcia z gór, z góralską architekturą w tle, może z wczasów w Rabce lub Krynicy? Czy Górscy mijają wtedy gdzieś na deptaku Nikifora, którego prace wiele lat później zawisną w domu Elżbiety Dzikowskiej w Międzylesiu?
Wszystko się zmienia, gdy pod koniec wojny ginie ojciec i mąż. Urodziwa mamusia Eli i Władka czuje się bardzo zagubiona. Ma średnie wykształcenie, ale żadnego konkretnego zawodu – co robić, żeby utrzymać osieroconą rodzinę? Jej wybór pada na usługi. Zakłada małą herbaciarnię przy międzyrzeckim rynku. Do herbaty są różne słodycze i ciasta. Kupuje je w hurcie, sprzedaje w detalu z niewielką marżą. Ale z tego po prostu nie daje się żyć, więc ktoś jej podpowiada: Jadźka, sprzedawaj spod lady wódkę albo samogon. To podwoi, a może nawet potroi obroty…
Jadwiga najpierw się waha. Wódkę? Ona? Owdowiała nauczycielowa? Czy to przystoi? W końcu jednak próbuje. Sklepik staje się popularny. Pieniędzy rzeczywiście przybywa. Nie żeby miał być z tego majątek, ale już łatwiej daje się żyć.
I właśnie wtedy do akcji wkracza klucz osadzony w zardzewiałej kłódce. Bo herbaciarnia zwykle czynna była długo, jak najdłużej, żeby właścicielka mogła jak najwięcej utargować. A w związku z tajnym wyszynkiem wielu klientów w ogóle nie chciało jej opuszczać. Musieli mieć pewność, że wysączyli wszystko do ostatniej kropelki. Dlatego pani Jadwiga zamykała często już w nocy i bała się wracać z utargiem za pazuchą do domu.
– Musiałam jej pomóc – opowiada Elżbieta Dzikowska. – Może miałam wtedy siedem, osiem lat? Szłam do lokalu, jak wiedziałam, że mamusia zaraz zamknie. Myślałam, że nie jest to zajęcie dla niej, sama nigdy nie chciałabym czegoś takiego robić. I eskortowałam ją w drodze do domu. Naprawdę eskortowałam. Przez śmierć ojca, biedę i zagubienie mamusi od dziecka byłam dorosła. W kieszeni wierzchniego okrycia miałam schowany ten klucz połączony z kłódką. Gdyby ktoś chciał nas zatrzymać, mogłam nim wymierzyć cios z zaskoczenia, co dałoby szansę na ucieczkę. Albo mogłam udawać, że po prostu mam przy sobie pistolet – kto po ciemku poznałby, że to tylko klucz?
– Ale chyba nigdy nie było konieczności sięgnięcia po niego?
– Jeden jedyny raz. Najpierw ktoś przez długi czas szedł za nami, a następnie nas zaczepił. Wtedy wyciągnęłam z kieszeni ten klucz, który przez mój gniew i determinację jeszcze bardziej wyglądał na pistolet niż zwykle, i zawołałam: „Zaraz będę strzelać!”. Napastnik długo się nie zastanawiał. Wziął nogi za pas1.
Czepek obok sztućców
Ojciec, Zygmunt Górski, był tylko trochę mniej urodziwy od matki. Znów spójrzmy na zdjęcia: wysokie czoło, włosy niezbyt bujne, lekko falowane. Postawny, wysoki. Niejeden mężczyzna chciałby tak wyglądać. Prawie zawsze w krawacie. Często w długim trenczu, uśmiechnięty, na twarzy wymalowane pogodne usposobienie. Głęboko osadzone oczy patrzą z mocą prosto przed siebie. Te oczy – jakże charakterystyczne – odziedziczyła po nim Ela. Od razu widać, że jest córeczką tatusia. Po latach napisała, że podobieństwo do ojca przynosi szczęście.
– Nie mam zbyt wielu wspomnień związanych z tatusiem – opowiada. – Za szybko go straciliśmy. To była prawdziwa katastrofa. Tatuś kojarzy mi się z tym, co najlepsze i czego powinno być w dzieciństwie więcej. Sadzał mnie na kolana, zaplatał warkoczyki. A gdy wybuchła wojna i uciekaliśmy z miasta na wieś, do Żerocina, cały czas niósł mnie na barana. Czytał, a potem uczył czytać. Także liczyć. Dzięki niemu gdy poszłam do szkoły, od razu trafiłam do drugiej klasy, bo wszystko umiałam. Potem jeszcze nieraz przeskakiwałam z klasy do klasy i w rezultacie maturę zdawałam, mając szesnaście lat, i w tym wieku dostałam się na studia.
Zawsze była najmłodsza. W szkole, na uniwersytecie. I w więzieniu, o czym będzie jeszcze mowa. Dzięki tatusiowi.
Rodzice Elżbiety Dzikowskiej – Jadwiga z d. Puszkarska i Zygmunt Górski. Międzyrzec Podlaski, lata trzydzieste
– Wydaje mi się, że wiele cech mam po nim, odziedziczyłam pewnie jego geny – analizuje. – Natomiast mój młodszy o sześć lat brat Władek bardziej wdał się w mamusię.
Władek też jest na zdjęciach z tamtych lat – mały berbeć. Widać, że urwis. Przestępuje z nogi na nogę, jakby chciał się wyrwać z kadru, żeby biegać, bawić się w berka albo w chowanego. Oczy ma rozbiegane, roześmiane, co zresztą pozostało mu do dziś. Żywe srebro.
– Kochanych miałam rodziców – dodaje Dzikowska po chwili. – Ale mamusią po śmierci tatusia musiałam się zaopiekować.
Na szczęście była jeszcze babcia – matka Jadwigi, Bronisława Puszkarska.
To niezwykle ważna postać w życiu i w rodzinie Elżbiety Dzikowskiej. Silna, mocno religijna kobieta o starannie, wysoko zaczesywanych włosach, które bardzo wcześnie stały się siwe. Lekko skośnie osadzone oczy, zdecydowany wzrok. Zawsze zapięta wysoko pod szyję. Często w kuchennym fartuchu. Raczej ascetka. O wąskich ustach, z kącikami lekko skierowanymi w dół.
Jestem w stanie tak dokładnie odtworzyć wygląd Bronisławy, ponieważ jej zdjęcie stoi w bardzo widocznym miejscu na jednej z półek w salonie domu przy Źródlanej. A obok – wykonana na podstawie tej samej fotografii uduchowiona i wypełniona powietrzem litografia Marka Jaromskiego.
– Byłam z babcią bardzo związana – opowiada Dzikowska. – Zresztą do dziś wierzę i nieraz czuję, że jest blisko mnie i niezmiennie otacza swoją opieką. Chroni. Jako dziecko czułam przed nią ogromny respekt, ale jednocześnie bardzo jej ufałam. Była niczym skała, na której zawsze można było się wesprzeć. Choć kiedy się zdenerwowała, potrafiła – nazwijmy to tak – użyć mocniejszych argumentów…
Babcia Brońcia była niekwestionowaną przywódczynią rodu. Jak po latach powie jedna z jej prawnuczek: „Trzęsła całym domem!”. Tak, silną ręką dzierżyła berło w rodzinie. Jej autorytet był nie do zakwestionowania. Dość łatwo wpadała w gniew. Zwykle musiało być tak, jak ona chciała. Wiele cech jej charakteru, o których w rodzinie po dziś dzień krążą legendy, można rozpoznać w repertuarze zachowań Elżbiety Dzikowskiej. Elżbieta była – i nadal jest – nieodrodną wnuczką swojej babci.
To Bronisława Puszkarska długo przechowywała czepek Eli. Bo Elżbieta była w czepku urodzona! Naprawdę! Ten czepek, niczym relikwię, babcia najpierw trzymała w szufladzie kredensu w Międzyrzecu, a następnie także w Grudziądzu, dokąd razem z Felicją przeprowadziła się po wojnie. Tam ów czepek, w tym samym kredensie i w tej samej szufladzie ze sztućcami, widziano jeszcze w latach pięćdziesiątych. Potem ślad po nim zaginął.
– Ponoć nie byłam zbyt urodziwym dzieckiem – wspomina Dzikowska. – Miałam dużą głowę, którą tuż po urodzeniu okrywał ten słynny czepek, i bardzo wysokie czoło. Przez kilka miesięcy byłam – nie bójmy się tego słowa – kompletnie łysa, a zamiast włosów miałam duże, długo pulsujące ciemię. Podobno trudno było na mnie patrzeć i nie odwracać wzroku! Koleżanki mamusi za jej plecami plotkowały: lepiej, żeby to dziecko umarło, takie brzydkie. Na dodatek to jeszcze dziewczynka!
I śmieje się swoim charakterystycznym, zaraźliwym śmiechem.
Cztery wspomnienia i dwoje świadków
Gdyby Elżbieta miała być jedynym świadkiem swojego dzieciństwa, wiele byśmy się od niej nie dowiedzieli. Ma ledwie garść mglistych, oderwanych wspomnień. Właściwie pół garści.
Pierwsze wspomnienie: siedzi przed przyozdobioną choinką i układa klocki, które prawdopodobnie przed chwilą dostała. To najpewniej jej pierwsze świadome Boże Narodzenie. Skoro na świat przyszła 19 marca 1937 roku, ma rok i dziewięć miesięcy.
Drugie: jest zima, a ona mówi wierszyk. Komu? Nie wie. Ale chyba nie sama sobie, bo ma za to dostać jakąś nagrodę. Jaką – też nie ma pojęcia. Wie natomiast, że szybko zaczęła mówić i śpiewać.
Trzecie: siedzi na kolanach dziadka Adama Puszkarskiego, rosłego, wąsatego mężczyzny, męża babci Brońci, a dziadek kroi małą kanapkę na jeszcze mniejsze kawałeczki. Chce ją nakarmić. Miała wtedy ze dwa latka, bo musiało być to krótko przed wybuchem wojny. Skąd to wie? We wrześniu 1939 roku dziadka zmobilizowano, po czym – po dotarciu do Kozielska – przepadł bez wieści.
Czwarte: już je znamy. Właśnie wybuchła wojna. Tatuś niesie Elę na barana. Rodzina ucieka z Międzyrzeca na wieś, do pobliskiego Żerocina. Dziewczynka ma niespełna trzy latka. Jest bardzo zadowolona, że tak wygodnie podróżuje. Nie wie, co to wojna. To jej pierwsza świadoma podróż, a raczej pierwsza, którą zapamięta.
Rodzice Elżbiety Dzikowskiej
Czy stąd wzięło się jej późniejsze zamiłowanie do tego, żeby podróżować jak najbardziej komfortowo, bo – wbrew temu, co tak często się powtarza – liczy się nie tyle podróż, ile jej cel?
Aż trudno uwierzyć, że więcej z dzieciństwa nie pamięta. Na szczęście są jeszcze inni świadkowie.
Pierwszym z nich jest oczywiście jej brat Władek. Urodzony 27 czerwca 1943 roku, jest dziś prywatnym przedsiębiorcą.
– Elżunia już w dzieciństwie zwykle była ubrana na niebiesko – wspomina, gdy jesienią 2017 roku odwiedzam go w Skierniewicach, gdzie mieszka i pracuje. – Miała niebieskie lub granatowe spódniczki i sukienki. Ten kolor – uświadamiam sobie to dopiero teraz – dobrze pasował do jej powagi. Bo była bardzo poważną siostrą. Ostatecznie starszą aż o sześć lat – co w młodym wieku jest różnicą niemałą. Z drugiej strony, była bardzo wesoła. Oczy jej się śmiały. Ale też szybko potrafiły wypełnić się pasją i gniewem, szczególnie gdy ciągnąłem ją za warkocze.
– Psocił pan?
– Oj, tak. Byłem z tego znany. Elżunia mówiła, że mam być grzeczny, a ja nic sobie z tego nie robiłem i gdy drzwi były zamknięte na klucz, czmychałem na podwórko przez małe okienko pełniące funkcję lufcika.
– Co pan jeszcze pamięta?
– Zwykliśmy z Elżunią razem chorować. Kiedy któreś z nas zachorowało, drugie trafiało do tego samego łóżka, by też zachorować. Żeby później jedno od drugiego nie musiało się zarażać, tylko żeby przy jednej okazji skończyć z chorowaniem. Ten zwyczaj – jak mi się wydaje – do dziś pokutuje na wielu polskich wsiach. Była to taka ludowa mądrość babci, którą od niej przyswoiła sobie nasza mamusia.
– Ma pan jakieś wspomnienia związane z nauką?
– Z czasów nieco późniejszych, kiedy Ela poszła do szkoły, pamiętam, że niektórym uczniom, którzy sobie nie radzili, pomagała w nauce. Była typem małego naukowca. Może odziedziczyła jakiś talent po tacie? Na pewno. Miało to jeszcze taką zaletę, że kiedy nam się nie przelewało, ona zarabiała w ten sposób jakieś drobniaki, dzięki czemu od czasu do czasu dostawałem trochę słodyczy.
– Starsza siostra dbała o młodszego braciszka…
– Można tak powiedzieć, choć każde z nas żyło w nieco innym świecie. Była bardziej moją opiekunką niż siostrą. Znacznie bliżej byłem wtedy z Tereską, córką Marcina Zbańskiego, drugiego męża mamy. Z Tereską mogłem się bawić, a Elki musiałem słuchać2.
I koniec, kropka. Tyle Władysław Górski.
Drugim świadkiem tego odległego czasu jest mieszkająca obecnie w Grudziądzu Barbara Dąbrowicz – córka Felicji, bliźniaczej siostry Jadwigi, a więc kuzynka Elżbiety Dzikowskiej.
– Na początku podzielę się refleksją – mówiła mi w styczniu 2017 roku w swoim niewielkim mieszkaniu w Grudziądzu – że mamie Elżuni na pewno łatwiej było wyjść po raz drugi za mąż, bo jej siostra też tak zrobiła. Mój ojciec Edmund Piórecki zginął w czasie wojny w Oświęcimiu i mojej matce było podobnie trudno jak cioci Jadzi po stracie wujka Zygmunta. Dlatego moja mama wkrótce po wojnie wyszła za mąż za Zygmunta Gluzińskiego, który był inżynierem budownictwa drogowego i dostał pracę w Grudziądzu. I dlatego z Międzyrzeca trafiliśmy właśnie do tego miasta. Razem z nami przeprowadziła się także babcia Brońcia. Elżunia z rodziną została w Międzyrzecu.
– Ale pierwsze wakacje po rozłące spędzały panie razem?
– Tak, z Międzyrzeca na lato przyjeżdżałam do Żerocina. Tam spotykałam się z Elżunią. Byłam trochę młodsza, ale różnica wieku nie była tak duża jak między Elą i Władkiem. Spędzałyśmy z sobą dużo czasu. Dobrze się rozumiałyśmy, choć – muszę przyznać – już jako dziecko czułam przed Elżunią pewien respekt. W te letnie miesiące w Żerocinie mieszkałyśmy w ziemiance. Warunki były dość trudne. Dziś powiedziałoby się o tym: hardcore, ale wtedy nikt się nie dziwił, było to normalne. Skutek był taki, że złapałyśmy tam wszy – i ja, i ona. Babcia Brońcia myła nam potem włosy szarym mydłem zmieszanym z octem. I naftą. Wielokrotnie.
– Babcia, jak słyszałem, była ważna…
– O, tak. Była ostra, nerwowa, ale bardzo ją wszyscy kochaliśmy. Goniła nas zawsze do tego, żebyśmy myły podłogę. Miała ciężkie życie, podobnie jak później mama Elżbiety. Żeby zarobić kilka groszy, na całe dnie najmowała się do kopania ziemniaków. Wcześnie została sierotą. Przez Potockich, w których dobrach pracował wcześniej jej ojciec, została wyposażona w bon o wartości tysiąca złotych rubli. W tamtych czasach to była spora sumka. Miała na jaki taki początek, kiedy chciała założyć rodzinę.
Pieniądze te zostały jednak wpłacone na książeczkę oszczędnościową i po rewolucji przepadły. Poszukiwał ich potem bezskutecznie pierwszy mąż Elżbiety, Andrzej Dzikowski, kiedy był korespondentem w Moskwie.
– Obejście babci przy Niecałej było bardzo skromne – kontynuuje Barbara Dąbrowicz. – Nad łóżkiem wisiał obraz przedstawiający świętą Łucję, za którym babcia zatknęła suchą rózgę. Kiedy była zła, mawiała: „Ona zejdzie do was z tą rózgą i wam da!”. Jak była burza i leciały pioruny, babcia mówiła, że to gada Bozia i że trzeba zmawiać paciorek. Często wtedy klękała. Ważnym świętem były dla niej Zielone Świątki. Całą sień wysypywała wówczas drobno pociętym tatarakiem, a starą komódkę przyozdabiała żółtymi wysokimi kwiatami, które nazywaliśmy „bocianami”. Elżunia i ja często pomagałyśmy jej kroić ten tatarak. Jaka woń unosiła się wtedy w powietrzu! Całe dłonie pachniały nam świeżością i wiosną! Religijność babci przejawiała się też w tym, że zawsze chciała, by jej córki nosiły się bardzo skromnie. Sukienki musiały być ciemne, bez zbędnych ozdób, kwiatów, kokard. Sama zresztą tak się ubierała. Fryzury również miały być oszczędne, proste. Dziewczęta chciały więcej kolorów, ale… co miały robić? Kiedy już były wnuczki na świecie, babcia wpisywała im do pamiętnika:
Bądź cnotliwa zawsze i wszędzie
A błogosławić ludzkość Cię będzie
Radosna bądź promiennym życiem
Jak dzienna gwiazda na błękicie.
– A wracając do domu babci…
– Okna były bardzo nisko nad ziemią, a na poddasze wchodziło się po drabinie – schodów nie było. Poza tym w pamięci utkwiły mi trzy ogromy: wielka sień, wielka kuchnia i wielka szafa. Na zewnątrz była drewutnia, trochę kwiatów, o które babcia lubiła dbać, krzak jaśminu, mały kurnik z kilkoma kurami. Jajka były prawdziwym skarbem. Pamiętam, że babcia chowała je przed nami, bo albo je wymieniała z kimś na inne towary, albo sprzedawała, żeby mieć kilka groszy. Nieraz też komuś je dawała, a ja zastanawiałam się, dlaczego o innych dba bardziej niż o nas... Miała taki gest.
– Jak wyglądały wasze wspólne zabawy z kuzynką?
– Kąpałyśmy się w rzece Krznie, zresztą bardzo historycznej, bo kiedyś wzdłuż niej przebiegała granica między Królestwem Polskim a Wielkim Księstwem Litewskim. Wśród śmiechów brodziłyśmy po torfowisku (to już było chyba na Litwie!). Wchodziłyśmy na drzewa, w czym towarzyszył nam Władek. Pamiętam też, że Władek ugrzązł kiedyś w płonącym torfowisku i bardzo się poparzył.
– Czy jest jeszcze coś istotnego, co przypomina sobie pani z tamtego okresu?
– W rodzinie Górskich było jeszcze jedno dziecko – mała siostrzyczka Bożenka, urodzona pomiędzy Elą i Władkiem, która jednak szybko zmarła. Elżbieta rzadko o tym wspomina, bo ma takie rewiry, do których nikogo nie dopuszcza3. Trochę ją zatem wyręczam4.
Tajemnicze rewiry? To, ponad wszelką wątpliwość, warto zapamiętać.
Elżbieta Dzikowska z babcią Brońcią – Bronisławą Puszkarską. Grudziądz, lata sześćdziesiąte
Razem, a osobno (1). Sława Przybylska
Jest jeszcze jeden ważny świadek okresu przedwojennego. To pochodząca z Międzyrzeca Sława Przybylska – o pięć lat starsza od Elżbiety Dzikowskiej słynna piosenkarka, jedna z największych obok Ireny Santor gwiazd estradowych PRL-u. Co prawda w dzieciństwie Elżbieta i Sława nie znały się osobiście, ale rodzina Przybylskich znała rodziny Górskich i Puszkarskich. Mała kruczowłosa Sława i nieco młodsza jasnowłosa Ela wzrastały w tym samym mieście, w tej samej atmosferze, wśród tych samych ludzi, oglądały te same widoki, oddychały tym samym powietrzem. Razem – choć osobno – nasiąkały Podlasiem.
– Moja mama znała babcię Puszkarską – opowiada Sława Przybylska, gdy ją i jej męża Jana Krzyżanowskiego odwiedzam w marcu 2017 roku w Otwocku. – Zawsze mówiła o niej z szacunkiem „zacna pani Puszkarska”. Z kolei mama Elżbiety, Jadwiga Górska, znała mojego tatę, który jako kościelny w małomiasteczkowym światku Międzyrzeca był osobą publiczną. Wiedziałam, że u Górskich jest jakaś nieco młodsza ode mnie Elżunia, ale – co w sumie dziwne – wtedy, w dzieciństwie, nie spotkałyśmy się na żadnym podwórku. Poznałyśmy się dopiero w latach osiemdziesiątych, choć w jakich okolicznościach, nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Ale było to chyba w Warszawie. Elżbieta, wtedy już znana dziennikarka i wschodząca gwiazda srebrnego ekranu, znała mnie z estrady, ba… znała nawet moje piosenki! Wiedziała też, że jestem z Międzyrzeca. Zaprzyjaźniłyśmy się „od pierwszego wejrzenia”, niejako nadrabiając dzieciństwo. I od tamtego czasu nasza przyjaźń trwa.
Dzikowska i Przybylska nie są jedynymi osobami związanymi z Międzyrzecem, które po wyjeździe z miasta zrobiły błyskotliwe kariery.
Pierwszy był Natan Kogan – mistrz szczeciniarstwa (czyli szczotkarstwa i pędzlarstwa), który najpierw sztukę wyrobu szczotek, a później produkcję pędzli malarskich i fryzjerskich wzniósł na takie wyżyny, że jego pędzle do golenia podbiły rynki międzynarodowe. Przedwojenna Ameryka prawie w stu procentach goliła się właśnie pędzlami Kogana z Międzyrzeca.
Drugi znany obywatel tego miasta to kowal Balcer, postać co prawda fikcyjna, ale jakże charakterystyczna: bohater zapomnianego już dziś utworu Marii Konopnickiej Pan Balcer w Brazylii, który międzyrzeckie lasy z rozrzewnieniem wspominał w brazylijskiej puszczy.
Kolejny był międzyrzecki podróżnik, lekarz i aptekarz Witold Eichler, który w latach dwudziestych XX wieku odwiedził i opisał wiele krajów Afryki i Azji, w tym Algierię, Tunezję, Maroko, a także Iran i Kurdystan. Na dobrą sprawę Elżbieta Dzikowska mogłaby się na nim wzorować.
Inną ważną postacią, już z bliższych nam czasów, był urodzony w 1934 roku w Międzyrzecu odtwórca roli inżyniera Karwowskiego w słynnym peerelowskim serialu Czterdziestolatek – aktor Andrzej Kopiczyński, który później wsławił się również sugestywną rolą Mikołaja Kopernika.
W tym samym mieście w roku 1933 przyszedł na świat Mieczysław Kalenik, artysta teatrów warszawskich, znany przede wszystkim z roli Zbyszka z Bogdańca w filmie Aleksandra Forda Krzyżacy.
Nie sposób nie odnotować jeszcze jednego aktora – urodzonego w 1919 roku w podmiędzyrzeckich Zawadkach Eugeniusza Fedorowicza, żołnierza Armii Krajowej, związanego przede wszystkim z teatrami Krakowa, odtwórcy takich scenicznych kreacji jak Cześnik w Zemście czy Wuj Tom w Chacie Wuja Toma, ojca innego znanego aktora i opozycjonisty – Jerzego Fedorowicza, również posła na Sejm RP.
Urodzony w 1929 roku Janusz Górski (notabene kuzyn Elżbiety Dzikowskiej), profesor nauk ekonomicznych i znawca historii myśli ekonomicznej, w latach 1978–1981 był ministrem nauki, szkolnictwa wyższego i techniki. Zmarł w roku 1986, więc niestety w żadnej rodzinnej ani międzyrzeckiej sprawie nie mógł zostać tu powołany na świadka.
W końcu mamy pochodzącego z pobliskiego Drelowa, urodzonego w roku 1944 Franciszka Jerzego Stefaniuka – wielokrotnego posła na Sejm RP i – z ramienia Polskiego Stronnictwa Ludowego – wicemarszałka Sejmu. Także literata i wierszokletę.
Wróćmy jednak do Sławy Przybylskiej. Artystka uważa, że nawet dziś jest w stanie rozpoznać u Elżbiety Dzikowskiej to, co wzięła ona z Podlasia. Bo to samo widzi u siebie.
Zaczyna od tego, co jest jej najbliższe – od śpiewu: Elżbieta śpiewa? Oczywiście. Podobno nawet po chińsku!
Kocha zwierzęta? Na wszystkich etapach życia towarzyszył jej jakiś czworonóg, najczęściej pies, nieraz nawet dwa lub trzy. Albo pies i kot jednocześnie.
Kocha wolność? Ach, chyba niczego nie kocha bardziej!
Jest radosna? Wystarczy posłuchać, jak spontanicznie się śmieje.
Uwielbia przyrodę? Czuła jest na jej piękno? To widać w jej książkach, filmach i fotografiach.
Ciekawi ją inność? Jak wyżej.
Hołduje zasadzie „Gość w dom, Bóg w dom”? Jak najbardziej. I jeszcze jak smacznie nakarmi!
I wszystko to ma mieć swój początek na Podlasiu?
– Przedwojenne Podlasie – mówi Sława Przybylska – pełne było pieśni, radości i kwilenia ptaków. Było puste, przepastne, a ta przestrzeń oznaczała wolność. Watahy dzików podchodziły pod domostwa i łatwo zaprzyjaźniały się z ludźmi. Podlaska wieś pełna była serdeczności. Ludzie byli gościnni niezależnie od zasobności kiesy. Muzyka i śpiew były najbardziej naturalnym językiem. Dzieci uczyły się śpiewać w tym samym czasie co mówić. Nigdy się nie nudziły – każdy dzień dostarczał wiele okazji do zabawy. Idealizuję? Wcale nie. Jasne, że były kłopoty i problemy, ale te największe przyniosła dopiero wojna. A do wojny nasz podlaski światek – oczywiście pod warunkiem, że było co włożyć do garnka – był bliski sielanki. To była trochę inna Polska niż reszta kraju. Kraina, w której można było naładować akumulatory na całe życie. Obok siebie żyli Polacy, Żydzi, Ukraińcy i Białorusini. W przedwojennym Międzyrzecu mieszkało dwanaście tysięcy Żydów i tylko niecałe sześć tysięcy Polaków. Wychodziło osiem różnych gazet żydowskich, a najlepszym klubem sportowym było Makabi Międzyrzec. Otwartość na inność, odmienność była naszym chlebem powszednim. Nikt się innemu nie dziwił5.
Podlasiaka poznasz z dziesięciu metrów, a Podlasiak Podlasiaka – pod warunkiem że ma dobry wzrok – pozna nawet z kilometra. A co dopiero międzyrzeczanina!
Od hrabiego Chamca do Potockich
– To miasto – mówi historyk doktor Józef Geresz, odbierając telefon ode mnie w swoim zawalonym od podłogi po sufit książkami mieszkaniu nieopodal świeżo odnowionej stacji kolejowej w Międzyrzecu Podlaskim – jest tworem dziwnym i nietypowym. Jego ponadsześćsetletnia historia może być pouczająca z kilku względów. Jako miasto prywatne, głównie ośrodek latyfundialny, Międzyrzec mógł podzielić losy wielu podobnych mu osad, które z czasem prawa miejskie utraciły. Stało się jednak coś odwrotnego. Jest to jedno z nielicznych miast podlaskich, które nie będąc ośrodkiem administracji państwowej, przetrwało różne burze dziejowe i nadal się rozwija. Z międzyrzeczanami jest podobnie. Ci, co pozostali, trwają jakby wbrew wszelkiej logice. A ci, którzy wyjechali, Międzyrzec wraz z jego nieustępliwością i przekorą zabrali ze sobą6.
Geresz tak pisał w monografii Międzyrzeca:
„W pewnych okresach (…) Międzyrzec pretendował nawet do rangi największego miasta w województwie podlaskim. (…) przez kilka wieków był punktem granicznym i stanowił barwną mozaikę etniczną, religijną i kulturową, gdzie panowała niepowtarzalna symbioza. W XIX w. równowaga demograficzna została zachwiana na korzyść ludności żydowskiej, a podjęta rusyfikacja groziła zepchnięciem elementu polskiego na margines. Tak się jednak nie stało, a polskość trwała i co raz dawała znać o sobie, zapisując piękne karty ogólnonarodowej historii. Z kolei dzięki ludności żydowskiej miasto było ważnym ośrodkiem przemysłowym i rozwinęły się takie gałęzie przemysłu, które stanowiły ewenement w ówczesnej Polsce”7.
Historię tego, jak doszło do takiego stanu, w autobiograficznym tomie Z Lublina na Podlasie8 rekonstruuje poeta Ryszard Kornacki, międzyrzeczanin z wyboru. Najpierw tłumaczy pojęcie miasta prywatnego – osiedla i przylegających do niego ziem oddanych w prywatne ręce przez władze centralne. Tu darczyńcą był król Władysław Jagiełło, a obdarowanym Abraham Chamiec herbu Gryf z rodziny Jaxów. Następnie odtwarza sekwencję możnych rodów, w których ręce przez wieki trafiał Międzyrzec. Byli to: Zabrzezińscy, Sapiehowie, Tęczyńscy, Opalińscy, Lubomirscy, Sieniawscy, Czartoryscy, w końcu – Potoccy.
U tych ostatnich, w wielkim pałacu w parku, po którym niegdyś przechadzały się pawie i daniele, pracę znalazł dziadek Elżbiety Górskiej ze strony matki, a jej babcia Bronisława dostała wspomnianą tysiącrublową dotację dla osieroconych dzieci. Dzięki temu babcia i dziadek z chęcią weszli w stan małżeński. Jakiś czas później na świat przyszli syn Zenon oraz bliźniaczki Felicja i Jadwiga.
Między rzekami, między lasami
Jak opowiadać o podlaskości, o tej zwiewności, mglistości, krańcowości i pewnej niedookreśloności, jeśli nie poezją?
Maria Konopnicka w poemacie Unici uderzała zrazu w patriotyczne surmy bojowe:
Ziemio podlaska, drogo krwią polską nabyta,
Polskim ludem obsiana, jakby ziarnem żyta,
Na karczowisku borów twych odwiecznych głuchem!
Ziemia nabyta pługiem, uświeżona duchem (…)9.
Twórcy lokalni wolą tony zdecydowanie spokojniejsze – mniej podszyte blachą surm, bardziej drewnem polnej fujarki:
Jest kraj… wśród piasków zagubiony
na peryferiach Europy
i ze stron wszystkich otoczony
błękitniejących wstęgą borów.
Kraj nieobjętej, świętej głuszy
w którym daremnie łakną uszy
usłyszeć jakieś inne głosy
oprócz sosnowych rozhoworów.
A bez tam kwitnie tak liliowy
jak nigdzie indziej w innych krajach…
a białe brzozy na rozstajach
tak są przesmutne i tak rzewne
w tęsknocie cichej a rozlewnej
co się ku ziemi szepcząc zniża
jak smętne Marie u stóp krzyża (…)10.
Oto Podlasie – Brama Wschodu. Nazwa podobno wzięła się stąd, że gdziekolwiek w tej krainie by się znaleźć, zawsze w zasięgu wzroku będzie las. Istnieje też drugie wytłumaczenie. Zgodnie z nim nazwa nie powstała wcale od lasów (jak w przypadku Polesia), ale od nazwy plemienia Lachów. Było to więc najpierw Pod-lasze, czyli kraj „pod Lachami” – poniżej terenu zamieszkiwanego przez Lachów. Ale jest też i trzecia hipoteza. Według niej nazwa Podlasie miałaby wywodzić się od Jaćwingów – plemienia, którego członków Polacy zwali Podlasianami.
To właśnie las (z hipotezy numer jeden) Elżbieta Górska, potem Dzikowska, zabrała ze sobą z Podlasia do warszawskiego Międzylesia, na ulicę Źródlaną. Zresztą nie tylko las, także owo „między”: najpierw Międzyrzec – potem Międzylesie. To „między” jest dla niej jako dziennikarki – a więc pośrednika znajdującego się zawsze pomiędzy światem a czytelnikiem – bardzo ważne. A jakby tego było mało, ulica Źródlana też może kojarzyć się z rzeką tkwiącą w nazwie Międzyrzec, bo przecież każda rzeka musi gdzieś mieć swój początek.
Charakteryzując teren Międzyrzeca w roku 1970, geografowie pisali: „Od południa miasta przepływa z zachodu na wschód rzeka Krzna (…), płynąc z południa na północ – rzeczka Zna, zwana także Cną, a tuż obok Rzeczycy – Lucynka oraz z północy na południe krótka, lecz obfita w wodę Piszczanka, zwana także Piszczką”11. Prawdą jest zatem – jak pisze Józef Geresz – że Międzyrzec „od zawsze otoczony był licznymi odnogami rzecznymi, stawami, mokradłami i lasami”12.
Żeby nie było tak sielankowo, Podlasie miało także swego diabła.
Rokitą warszawskim jest zwany
watażką, babiarzem, wielkim hulaką,
z burd i opilstwa w krąg znanych.
Gdy tylko wódkę zoczył na stole,
między chłopcami dziewuchę,
już się Rokita przy stole usadzał
czułości szeptał za uchem (…)13.
„Są wieści o jeszcze większych barbarzyństwach…”. Pierwsza masakra
Diaboliczne siły w dziejach Międzyrzeca całkiem serio dały o sobie znać przede wszystkim w wieku XIX i XX. Ich zapowiedzią wydaje się seria plag, które w latach siedemdziesiątych XIX wieku, rok po roku, zaczęły spadać na miasto.
Latem 1872 roku wybuchł wielki pożar, który zniszczył całe centrum – w tym rynek i kilka najważniejszych odchodzących od niego ulic. „Spalił się szpital kościelny, a ratując od ognia inne budynki, rozebrano wikariat”14. Rok później pożar się powtórzył – ku uciesze uczniów, a rozpaczy władz spaliła się niedawno postawiona szkoła. Również w roku 1873 miasto nawiedziła wielka epidemia cholery. Międzyrzec liczył wtedy niespełna dziesięć tysięcy mieszkańców; w ciągu dwóch miesięcy zmarło „przeszło 400 katolików, a jeszcze więcej Żydów”15. Wokół miasta utworzono kordon sanitarny – nikt nie mógł wyjechać ani wjechać, dopóki zaraza nie przygasła. Założono „specjalny cmentarz choleryczny”16. „Ponieważ w nagłych wypadkach wspólnie korzystano z posług religijnych, władze rosyjskie [których jurysdykcji Międzyrzec wówczas podlegał – R.W.] wprowadziły nowe utrudnienia dla wiernych. Zabroniono spowiadania unitów w kościele [rzymsko]katolickim i udzielania im sakramentów”17.
To ostatnie stało się zarzewiem lokalnej wojny religijnej, która od pewnego czasu pełzała już w okolicy i okazała się ważnym etapem walki z rusyfikacją. Odżył konflikt wokół Kościoła unickiego, który władze rosyjskie zwalczały, a do którego lgnęła spora część ludności, głównie polskiej. Unici, czyli dawni wyznawcy prawosławia, którzy w następstwie unii brzeskiej z 1596 roku przeszli na katolicyzm, zachowując obrządek wschodni, domagali się, by nabożeństwa nadal prowadzone były po polsku, by mogli zmawiać koronki i używać różańców, ale władze carskie nie chciały na to przystać18.
„(…) żołnierze pilnowali cerkwi, aby nikt z parafian jej nie otworzył – pisze Józef Geresz. – Podobnie było w innych wsiach”19. W Drelowie 17 stycznia 1874 roku parafianie otoczyli kościół, żeby nie dopuścić do niego duchownego prawosławnego. W rosyjskim raporcie czytamy: „Ppłk. Bek stracił nadzieję na pokojowe rozwiązanie. Podjął decyzję, aby tłum rozpędzić siłą, ale bez użycia broni. Gdy jednak część wojska weszła na plac przed kościołem, zgromadzeni na nim chłopi zaczęli ich bić i zranili wielu szeregowych żołnierzy. (…) Niektórzy z szeregowych, zdenerwowani »nierozumnym grozem tłumu«, bez komendy zaczęli strzelać”20.
Doszło do masakry. Konsul angielski w Warszawie tak ją relacjonował swemu rządowi w Londynie: „[Włościanom dano] do wyboru albo podpisanie, że przyjmą [rosyjskojęzycznego] księdza, albo plagi. Gdy podpisać nie chcieli, każdy dorosły mężczyzna dostał 50, kobieta 25, a każde dziecko bez różnicy płci i wieku 10 nahajek, a jedna kobieta gwałtowniejsza aż 100. Są wieści o jeszcze większych barbarzyństwach, ale ograniczam się tylko do faktów, których prawdziwość mogłem sam sprawdzić”21.
Najgorsze miało dopiero nadejść. Pod koniec roku carskim namiestnikiem w Międzyrzecu został niejaki Kotow – zwierzchnik niesławnego podpułkownika Beka. Kiedy nie udało mu się przemówić miejscowym do rozumu, wyjechał, ale po trzech dniach wrócił. Nie sam. Z wojskiem. Zajęto miasto, „znęcając się nad ludnością, w mrozy wypędzając ją do zgarniania śniegu i przerzucania go z miejsca na miejsce przez 16 dni”22. W kronikach pisano: „(…) gdy oni zziębnięci bez posiłku pracowali, wojsko po wsiach rozłożone rąbało płoty i parkany unickie: zabijało woły, wieprze, kury, gęsi i zabierało zasoby ze spiżarni, śpiewając antypolskie pieśni”23.
Katowanie unitów za to, że nie chcieli iść na nabożeństwo prowadzone przez duchownego prawosławnego, trwało dalej. Zdarzało się, że oporni byli zabijani. Na początku lutego 1875 roku opór chłopów chwilowo złamano, najpierw jednak dwudziestu jeden z nich wywieziono na Sybir. Ale niepokoje między Rosjanami a unitami trwały nieprzerwanie do roku 1911 i skończyły się na dobre dopiero po wybuchu I wojny światowej oraz pojawieniu się na tych terenach Niemców.
Krwawe dni. Druga masakra
Odejście Niemców z Międzyrzeca w 1918 roku znów jednak dokonało się w krwawych i niespokojnych okolicznościach, a ich opis zawdzięczamy Czesławowi Górskiemu, stryjowi Elżbiety Dzikowskiej, dziennikarzowi, redaktorowi i wydawcy „Głosu Międzyrzeckiego”.
13 listopada 1918 roku koleją do Międzyrzeca dotarł oddział Polskiej Organizacji Wojskowej dowodzony przez dwudziestosześcioletniego legionistę, sierżanta Ignacego Zowczaka. Stacjonujący w mieście Niemcy byli zaniepokojeni wiadomościami, że Warszawa i Siedlce znalazły się już w polskich rękach, i nie bardzo mieli ochotę podjąć walkę. Po krótkich rokowaniach zgodzili się oddać broń (z wyjątkiem broni krótkiej). Strona polska zagwarantowała im możliwość bezpiecznego opuszczenia miasta.
Wilk był syty, a owca cała. Można było pomyśleć, że Polacy odnieśli ważne bezkrwawe zwycięstwo. „Zowczak wydał odezwę do mieszkańców miasta, w której (…) wezwał do spokoju i dobrego traktowania mających wkrótce odjechać Niemców. Niemcy z kolei wydrukowali i rozkleili afisze zawiadamiające, że »opuszczą Polskę i będą uprzejmie i życzliwie odnosić się do ludności«”24.
Wkrótce można było się przekonać, jak ta życzliwość i uprzejmość wyglądają.
Niemcy ociągali się z wyjazdem – najpierw pewnie dlatego, że nie wiedzieli, w którym kierunku winni się ewakuować: na wschód czy na zachód, później z wyrachowania, bo zachowali dostęp do telefonu (co było niewątpliwym błędem Zowczaka) i poczęli rozumieć, iż jeszcze niejedno może się zdarzyć.
Rzecz w tym, że w nieodległej Białej Podlaskiej Niemcy, zamiast osłabnąć, umocnili się. Do miasta na rozkaz dowództwa niemieckiej Armii Wschodniej przybył pułk siejących postrach „huzarów śmierci”. Major Kwapp, który wcześniej sprzeciwiał się poddaniu Międzyrzeca, nawiązał kontakt telefoniczny z owymi huzarami i poinformował ich o sytuacji.
Rankiem 16 listopada 1918 roku z Białej Podlaskiej siły niemieckie ruszyły na odsiecz do Międzyrzeca. Po rozprawieniu się po drodze z jedną trzyosobową czujką wystawioną na szosie uderzyły na miasto. Najpierw na pałac Potockich, gdzie zatrzymał się Zowczak i zasadnicza część jego oddziału. Po polskiej stronie nikt nie spodziewał się takiego zwrotu akcji – zabrakło bojowego doświadczenia. Niemcy okrążyli pałac i „zaczęli ostrzeliwać budynek z karabinu maszynowego”25. Wybuchł pożar. „Zaskoczeni Polacy wyskakiwali przez okna, ginąc od kul bądź od ciosów bagnetem”26.
