Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie - Grzegorz Łyś - ebook

Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie ebook

Łyś Grzegorz

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza polska biografia Bronisława Malinowskiego.
Niewielu Polaków miało tak istotny udział w naukowym dorobku Zachodu, jak Bronisław Malinowski. Jednak w Polsce był on i jest, poza środowiskiem naukowym, prawie nieznany. „Prawie”, bo niemało osób słyszało o polskim uczonym, który napisał Życie seksualne dzikich. I na znajomości tego wpadającego w ucho tytułu jednego z dzieł tetralogii trobriandzkiej wiedza ta się kończy.
Znakomity antropolog, podróżnik i socjolog. Uwielbiany przez słuchaczy wykładowca i nauczyciel. Twórca teorii funkcjonalnej i jeden z pionierów badań terenowych. Słynny książę Nevermore z 622 upadków Bunga Witkacego. Jaki naprawdę był Bronisław Malinowski?

Błyskotliwa, napisana z werwą i reporterskim zacięciem, biografia przedstawia koleje życia wielkiego naukowca: od dzieciństwa w młodopolskim Krakowie,
przez burzliwą młodość spędzoną w towarzystwie Leona Chwistka i Witkacego w Zakopanem i wielką wyprawę badawczą na Nową Gwineę i Trobriandy, po przełomową dla rozwoju antropologii pracę naukową i międzynarodową sławę. Grzegorz Łyś odkrywa przed czytelnikami mało znane szczegóły niezwykłego życiorysu Malinowskiego, osobowości niebywale twórczej i złożonej, fascynującej, ale i kontrowersyjnej – autora dziennika, którego opublikowanie wywołało w swoim czasie prawdziwy skandal.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 516

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Grzegorz Łyś

DZIKIE ŻĄDZE

Bronisław Malinowski nie tylko w terenie

Copyright © by Grzegorz Łyś, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

I. Uczony w krainie zmysłów

Lampy naftowe, stalowe siekiery i noże, blacha falista, prasowany tytoń oraz niektóre inne dobra zachodniej cywilizacji, które pojawiły się na Wyspach Trobrianda wraz z białymi, zyskały wśród tubylców uznanie i akceptację. Całkowitym fiaskiem zakończyły się natomiast próby nakłonienia „dzikich” z wysp zachodniego Pacyfiku do porzucenia rodzimych sposobów uprawiania seksu na rzecz zalecanej przez zamorskich duchownych pozycji „misjonarskiej”, bliższej boskim intencjom. Pomysł, by mężczyzna kładł się na kobiecie, przygniatając ją całym ciałem do ziemi i uniemożliwiając jej współdziałanie z partnerem, od początku wydawał się im idiotyczny.

Parodiowanie aktu seksualnego w pozycji zalecanej przez misjonarzy stało się ulubioną zabawą boyów i kuchcików służących u białych chlebodawców, z których wielu współżyło z miejscowymi kobietami, a pewna część nawet się z nimi żeniła. Mistrzem w owej sztuce był Gomaia z Sinakety. Utalentowany tłumacz, arogancki, stale przechwalający się swymi erotycznymi podbojami, nie był przez współplemieńców specjalnie lubiany. Kiedy jednak zaczynał swój popisowy numer, kobiety odkładały motyki, mężczyźni porzucali naprawę łodzi i cała miejscowa ludność zbierała się na baku, publicznym placu pośrodku wsi. Gomaia, z fizjonomią przypominającą pysk znudzonego psa, długo i mozolnie układał się na ziemi, po czym zaczynał z powagą wykonywać biodrami ruchy ospałe i jakby niedokończone, prowadzące jednak do szybkiego, w oczach tubylców zdecydowanie przedwczesnego, finału1.

Życie erotyczne ludzi cywilizowanych jako przedmiot żartów i śmiechu gromady niemal nagich „dzikich” oraz przekonanie tych ostatnich, że Europejczycy nie umieją kopulować, podważało prestiż białej rasy, która w owych czasach, w początkach XX wieku, wszechwładnie panowała na lądach, morzach i w powietrzu całego globu. Choć opinię podobną co Gomaia wyraził już Immanuel Kant, który miał, jak wiadomo, stwierdzić, że „rzecz sama w sobie nie jest zła, lecz ruchy filozofa niegodne”, sprawa zakrawała na skandal. Na szczęście wiedzieli o niej tylko wciąż nieliczni na wyspach południowych kupcy, plantatorzy i urzędnicy z krajów Zachodu, i niektórzy antropologowie. Samych „dzikich” nędzne według nich życie seksualne białych – nie mogli przecież znać doświadczeń Giacoma Casanovy, dokonań markiza de Sade czy perwersji, których dopuszczali się Stanisław Ignacy Witkiewicz oraz jego przyjaciele z Zakopanego, Bronisław Malinowski i Leon Chwistek – zupełnie nie zajmowało.

Inaczej rzecz się miała z białymi. Zwłaszcza w szkołach średnich Europy kwestia zwyczajów i technik seksualnych mieszkańców Afryki czy antypodów budziła niegasnące zainteresowanie. Podsycały je wciąż nowe odkrycia geograficzne i zdobycze kolonialne oraz tryumfujący w filozofii, literaturze i obyczaju belle époque modernizm, czyniący instynkt seksualny jedną z pierwszorzędnych sił rządzących ludzkim życiem. Uczniowie gimnazjów w Krakowie i całej Galicji, w zapadłych kątach cesarstwa austro-węgierskiego, z niezdrowymi wypiekami studiowali globusy i mapy, na których wciąż jeszcze widniały białe plamy obszarów nietkniętych stopą europejskiego czy amerykańskiego podróżnika. Owe puste plamy wypełniały się w oczach galicyjskiej młodzieży obrazami rozpalonych słońcem pustyń, pierzastych palm nad lazurowymi wodami wysp koralowych oraz tropikalnych dżungli zamieszkanych przez łowców głów i ludożerców, wielkie małpy, lwy, papugi i wszelką jadowitą gadzinę. W owym fantastycznym fotoplastykonie (w prawdziwych fotoplastykonach oraz w pierwszym krakowskim kinie Cyrk Edison oferowano widzom najczęściej zdjęcia z wojny rosyjsko-japońskiej z generałem Kuropatkinem w roli głównej) ukazywały się miraże zapomnianych kopalń złota i diamentów, ukrytych skarbów i mórz rodzących perły wielkie jak groch.

Na lekcjach geografii panowała niezwyczajna cisza. Nastrój ten odmalował Emil Zegadłowicz w powieści Zmory: „Wszyscy w czambuł wsłuchiwali się w głos nauczyciela, który mówił rozlewnie, marzycielsko i wspominkowo o dziwnych gorących krajach, Saharze, Kamerunie, o wsiach murzyńskich podobnych do zbiegowiska kopic siana […] o zwyczajach i obyczajach murzyńskich, gdy to szaman wybija pannie młodej i panu młodemu przednie zęby, w rozdziawione gęby pluje po trzy razy i mamroce -ki-li-ha-te-rump”2.

W sztubackich wizjach pojawiały się rzecz jasna egzotyczne piękności o niespotykanie wybujałych kształtach i czarnoskóre tancerki ubrane najwyżej w spódniczki z liści palmowych. Nauczyciele byli tu oszczędni w słowach. Wspominali jedynie, że murzyńskie dziewczęta dojrzewają tak prędko w świecącym prostopadle słońcu, że rodzą dzieci przed ukończeniem dziesięciu lat3. Z ust do ust przekazywano relacje marynarzy i podróżników o życiu płciowym wolnym od wszelkich norm i restrykcji, gdzie miłość mógł uprawiać każdy z każdą, zawsze i wszędzie. W czasach gdy gimnazjalistę zauważonego na ulicy z panną, jeśli nie była to jego siostra, w najbliższą niedzielę piętnowano z ambony, krążyły opowieści o wspólnych żonach, małżeństwach grupowych, rytualnych orgiach przy świetle księżyca i dudnieniu tam-tamów. Opowieści te były, ma się rozumieć, mniej lub bardziej zręcznie wyssane z palca. W rzeczywistości, gdy idzie o wiedzę na temat życia seksualnego ludów pierwotnych, białe plamy obejmowały wówczas nieomal cały świat.

Pierwszy na te poniekąd zakazane terytoria wkroczył doktor Bronisław Malinowski z Krakowa. Jego wydana w 1929 roku w Londynie monografia Życie seksualne dzikich [The Sexual Life of Savages in North-Western Melanesia] okazała się obok Smutku tropików Claude’a Lévi-Straussa najsłynniejszą i najszerzej znaną (choć często jedynie z tytułu) książką antropologiczną XX stulecia. To pionierskie dzieło, pierwsze stricte naukowe opracowanie poświęcone ludzkiej seksualności i jej społecznemu wymiarowi, powstało jako plon dwóch lat badań terenowych prowadzonych w czasie I wojny światowej na Wyspach Trobrianda położonych na północny wschód od wybrzeża Nowej Gwinei, na jednym z dziesiątków archipelagów Melanezji. Książka, jakkolwiek wbrew nadziejom części czytelników wolna na ogół od gorszących sensacji i wyuzdania, przyniosła Malinowskiemu nie tylko renomę światowego autorytetu w dziedzinie seksu, lecz także – według niektórych jego sympatyków – proroka wolnej miłości, którego praca i myśl przyczyniły się do rewolucji seksualnej lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.

Ta ostatnia teza, prawdę mówiąc, nie została przekonywająco udokumentowana. Natomiast powszechnie znana i niekwestionowana jest decydująca rola krakowskiego uczonego w rewolucyjnym przełomie, który dokonał się w antropologii w trzeciej dekadzie XX wieku. Do tego czasu właściwie monopol na prawdę naukową w tej dziedzinie miała szkoła ewolucjonistyczna. Panowało przekonanie, że zgodnie z uniwersalnymi prawami ewolucji stosującymi się zarówno do natury, jak i do społeczeństwa, przeznaczeniem rodzaju ludzkiego jest stały postęp, napędzany naturalną wynalazczością człowieka. Z tej perspektywy najbardziej zapóźnieni na drodze ku przyszłości afrykańscy Hotentoci czy australijscy Aborygeni, ale także większość rosyjskich chłopów czy górali z Bałkanów, to społeczności reprezentujące etapy rozwoju, które mieszkańcy Londynu z przełomu XIX i XX wieku, najbliżsi doskonałości – zgodnie z nawiązującą do Kanta ideą kultury jako ostatecznego celu przyrody – mieli już dawno za sobą.

Dla ewolucjonistów, z których wielu było także archeologami, ludy pierwotne stanowiły rodzaj żywych wykopalisk. Kultury „dzikich” uważano za przeżytek skazany na unicestwienie w młynach ewolucji. Badacze życzliwiej nastawieni do ludów niecywilizowanych zwracali natomiast uwagę, że owe nieszczęsne zombie to żyjący przodkowie współczesnych ludzi Zachodu, w sensie niemal dosłownym4.

Katastrofy, które dotknęły Europę na początku stulecia – jatki Wielkiej Wojny, przewrót bolszewicki, upadek trzech mocarstw i historycznych dynastii oraz pierwsze oznaki erozji Imperium Brytyjskiego – podważyły przeświadczenie o dziejowej misji białej rasy i przyczyniły się do odnowienia oblicza antropologii. Oznaki fermentu wśród antropologów, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, pojawiły się już wcześniej, ale generalna rozprawa z tezami ewolucjonistów zaczęła się dopiero wraz z wejściem na scenę nowej generacji badaczy. Bronisław Malinowski, nieugięty w dowodzeniu swych racji, niezmordowany i ofensywny polemista, w razie konieczności niecofający się przed lekko tylko zakamuflowaną demagogią i manipulowaniem poglądami adwersarzy, grał w tej konfrontacji pierwsze skrzypce.

Salwą z Aurory, czyli sygnałem do buntu mającego obalić dotychczasowy porządek w antropologii, stało się wydanie w 1922 roku pierwszej trobriandzkiej monografii Malinowskiego o obiecującym tytule Argonauci Zachodniego Pacyfiku. Relacje o poczynaniach i przygodach krajowców z Nowej Gwinei5. Mówiąc ściśle, owego roku w kierunku murów Cambridge i Oksfordu oddano nie jeden, jak nad Newą, ale dwa strzały. Drugim było dzieło Arthura Radcliffe’a-Browna z Uniwersytetu w Kapsztadzie o mieszkańcach Wysp Andamańskich na Oceanie Indyjskim (Wyspiarze z Andamanów. Studia z antropologii społecznej), których autor badał w latach 1906–1908.

Ewolucjonistom starającym się zrekonstruować (zwykle drogą spekulacji, a nie poszukiwania i weryfikowania dowodów) tryumfalny pochód rodzaju ludzkiego od stanu „dzikości” do rozkwitu zachodniej cywilizacji w dobie fin de siècle’u młody Polak przeciwstawił wizję nowoczesnej nauki, która dzięki empirycznym terenowym badaniom społeczeństw prymitywnych żyjących współcześnie umożliwić miała odkrycie praw rządzących kulturą, jej istnieniem i procesami zmian.

Kultura, nieodłączny atrybut ludzkiego bytu społecznego – według XIX-wiecznej jeszcze definicji Edwarda Tylora suma wiedzy, wierzeń, praw, obyczajów oraz innych kwalifikacji i przyzwyczajeń zdobytych przez człowieka jako członka plemienia czy narodu – stanowiła w przekonaniu Malinowskiego „aparat instrumentalny” służący do zaspokajania ludzkich potrzeb. Twierdził, że ów rodzaj złożonego mechanizmu, jego konstrukcję, sens istnienia i działanie, można zrozumieć, badając go tylko jako integralną całość, na którą składają się powiązane z sobą elementy kultury, czyli instytucje. Ich zależności określane są zaś przez funkcje, które te instytucje spełniają w systemie społecznym i jego relacjach z otaczającym światem. A spełniają je, jeśli nie wchodzą w grę oddziaływania z zewnątrz, całkiem skutecznie. Kultury niecywilizowane miały bowiem, zdaniem Malinowskiego, stanowić małe, zamknięte i samowystarczalne światy odznaczające się strukturalną harmonią i doskonałą równowagą6.

Funkcjonalizm, jako dojrzała koncepcja teoretyczna oraz metoda badań terenowych, w oficjalnym słowniku antropologii na dobre zadomowił się dopiero wraz z ukazaniem się w 1935 roku czwartej z trobriandzkich monografii szybko wybijającego się uczonego z Galicji – Ogrodów koralowych i ich magii7. W dyskursie naukowym pojawił się jednak znacznie wcześniej – i miał skutek podobny do trzęsienia ziemi. Ewolucjoniści, którzy w zaciszu gabinetów, bibliotek i archiwów snuli niespiesznie swe uczone wątki, studiując relacje podróżników, raporty żeglarzy i wojskowych, pamiętniki i listy kupców oraz najrozmaitszych innych obieżyświatów, stanęli przed wyzwaniem, któremu nie mogli sprostać. Fundamentem nowej antropologii stały się bowiem prowadzone osobiście badania terenowe, i to badania intensywne, wymagające zamieszkania na długie tygodnie lub miesiące wśród krajowców, zwykle w tropikach, niekiedy samotnie.

Bronisław Malinowski zyskał sławę pierwszego antropologa, który – jak się przyjęło w literaturze i tradycji – „zszedł z werandy” kolonialnej rezydencji i stanąwszy twarzą w twarz z nieodgadnionym „dzikim”, rozbił swój namiot w środku wioski. Jako osobistość wpływowa, choć niekiedy dokuczliwa i do przesady dociekliwa, zaglądał tubylcom do garnków, pytał o życie pozagrobowe i upodobania seksualne, wypływał z rybakami na połowy, brał udział w magicznych rytuałach i tańcach… i notował. Tysiące zapisanych stron – relacje żeglarzy o ceremonialnej wymianie handlowej kula, wywiady z wodzami i naczelnikami, skargi porzuconych mężów i żon, sekrety czarowników, streszczenia mitów, informacje o uprawie ogrodów i uroczystym rozdziale żywności – składają się na kompletny obraz plemiennej kultury, do dziś uważany za jedno z najdoskonalszych zarówno pod względem treści, jak i metody osiągnięć antropologii społecznej. Wkrótce intensywne badania terenowe stały się dla początkujących antropologów obowiązkowym „rytuałem przejścia”, bez którego nie wyobrażano sobie poważnej pracy naukowej. W okresie międzywojennym funkcjonalizm zdominował główny nurt badań nad „ludami niecywilizowanymi” w Zjednoczonym Królestwie, a Malinowski, wespół z Radcliffe’em-Brownem, został uznany za współtwórcę czołowej w owym czasie brytyjskiej antropologii społecznej.

Niewielu Polaków miało tak istotny udział w naukowym, kulturalnym czy artystycznym dorobku Zachodu. Jednym z nich był starszy o pokolenie Józef Korzeniowski, który w 1874 roku, jako siedemnastoletni uczeń Gimnazjum Świętej Anny w Krakowie, wyjechał wiedeńskim ekspresem z krakowskiego dworca, by dotrzeć do Marsylii, gdzie zaciągnął się na statek jako prosty marynarz. Około roku 1910 był już uznanym w świecie pisarzem, wysoko ocenianym przez krytykę i chwalonym przez coraz liczniejszych czytelników. W tym mniej więcej czasie Bronisław Malinowski, student i wykładowca London School of Economics, zwierzył się ze swych zamiarów profesorowej Seligman, żonie swego patrona i protektora: „będę Conradem antropologii”. I cel ten, uwzględniając różnice w sile oddziaływania poczytnej literatury i pracy naukowej, osiągnął. Dla obu, Conrada i Malinowskiego, punktem wyjścia dla wielkiej kariery były laboratoria tropików8.

Ten niezwykły, trudny, bardzo trudny dla siebie i innych człowiek, o oczach ukrytych za jadowicie zielonymi szkłami okularów, zrobił błyskotliwą karierę naukową. Był jednym z ojców założycieli współczesnych nauk społecznych, zaliczanym do tego wąskiego grona między innymi z Johnem Stuartem Millem, Herbertem Spencerem czy Émilem Durkheimem9. Był pierwszym szefem katedry antropologii społecznej w London School of Economics, pierwszej takiej stałej katedry w Wielkiej Brytanii. Profesorem Yale, doktorem honoris causa Uniwersytetu Harvarda, charyzmatycznym wykładowcą, doradcą brytyjskiego rządu w sprawach polityki kolonialnej i rzecz jasna ekspertem w ekscytującej ogół kwestii życia seksualnego „dzikich”. Ten wielki antropolog, który zostałby pewnym kandydatem do Nagrody Nobla z antropologii albo wszech nauk humanistycznych, gdyby takie nagrody przyznawano, w swym rodzinnym kraju był prawie nieznany. Nie istniała najmniejsza szansa, by w polskich szkołach stał się tym, który „wielkim uczonym był”.

Dokonania funkcjonalistycznej szkoły Bronisława Malinowskiego zapoczątkowały trwającą pół wieku entuzjastyczną epokę antropologii, w której badacze przemierzali najdalsze zakątki świata, poszukując nieznanych kultur, osobliwych zwyczajów, tajemniczych religii, niezwykłych form władzy i organizacji społecznej. Jednocześnie mnożyły się szkoły antropologiczne nawiązujące do funkcjonalizmu (lub, coraz częściej, kwestionujące go) oraz nowe koncepcje, z których niemal każda miała stać się ogólną teorią kultury w całej jej różnorodności lub nawet ogólną teorią ludzkości.

Niewiele w dzieciństwie i młodości Malinowskiego zapowiadało tak świetną przyszłość. Bronio – krótkowzroczny jedynak, wysoki, lecz wątły, chorowity, neurastenik, notoryczny hipochondryk wychowywany przez rozumną, aczkolwiek nadopiekuńczą matkę o niezwykle silnej osobowości – był doskonałym materiałem na nieporadną ofiarę losu. Jednak dzięki naturalnej i konsekwentnie trenowanej żelaznej woli, straszliwej ambicji, pragnieniu sławy oraz nienasyconej żądzy życia udało mu się przezwyciężyć przyrodzone słabości. Staś Witkiewicz, przyszły demon z Krupówek, znający Malinowskiego jak nikt inny, dostrzegł w nim „wielkiego zdobywcę życia” na długo przed wyprawą na Trobriandy, wtedy, gdy przyszły słynny uczony stawiał jako antropolog pierwsze kroki w Londynie. Inna rzecz, że Witkacy, rozgoryczony brakiem zapału przyjaciela w zgłębianiu metafizycznej tajemnicy jedności istnienia, potrafił nazwać go także wściekłym soliterem10.

II. Pani Dulska i ladacznice

W ostatnich dniach czerwca 1915 roku należący do misji metodystów z wysp d ’Entrecasteaux szkuner Saragigi z doktorem Malinowskim na pokładzie zbliża się, żeglując po szmaragdowych wodach Morza Salomona, do odległych jeszcze wybrzeży archipelagu Trobrianda. „Dalej przed nami poprzez mgłę pyłu wodnego widać, że linia horyzontu wydaje się grubsza tu i ówdzie, jakby zaznaczona słabymi kreskami ołówka. Przybiera to coraz bardziej konkretne formy, jedna wydłuża się i poszerza, inne wyłaniając się, nabierają wyraźnego kształtu małych wysepek i wkrótce znajdujemy się pośrodku dużej laguny Wysp Trobrianda”11 – tak autor Argonautów Zachodniego Pacyfiku wspominał swój rejs i lądowanie w Losui na wyspie Boyowa, w miejscu, gdzie miała się narodzić jego trobriandzka tetralogia i nowoczesna antropologia społeczna. Obcego przybysza natychmiast otacza tłum tubylców, których on ma nie tylko badać, lecz także – jak zauważył Malinowski z cokolwiek megalomańską satysfakcją – stworzyć dla świata. „Trudno przekazać czytelnikowi to uczucie głębokiego zainteresowania i oczekiwania, z jakim etnograf wkracza po raz pierwszy do okręgu jego pierwszej pracy badawczej”12.

Losuia to siedziba australijskich władz archipelagu z koszarami policji, więzieniem i innymi nieodzownymi instytucjami XX-wiecznej cywilizacji. Nad chatami tubylców góruje wysoki budynek kryty czerwoną blachą falistą: siedziba sędziego pokoju, w której uczony przybysz ma na początku zamieszkać. Z ładowni Saragigi zacumowanego przy molo zbudowanym z bloków koralu więźniowie przenoszą do rezydencji sześćdziesiąt skrzyń i pudeł; niemały, trzeba przyznać, dobytek wędrownego antropologa13.

Oprócz namiotu, sprzętu obozowego, broni, żywności, leków Malinowski przywozi z sobą na Kiriwinę jeszcze inny bagaż – swą biografię, indywidualność i pamięć. A zatem dzieciństwo i młodość w kraju pod zaborami, „w Polsce, czyli nigdzie”. Przywozi ze sobą Kraków patriotycznych manifestacji i pani Dulskiej, Wyspiańskiego i lojalistów lokujących swe ambicje i nadzieje na cesarskim dworze w Wiedniu; Zakopane – tatrzański panteon gromadzący latem artystów i uczonych, najtęższe polskie głowy poszukujące źródeł narodowej mocy wśród wciąż jeszcze dzikiego i jurnego ludu Skalnego Podhala; geniusz i szmirę Młodej Polski z modernistyczną nagą duszą, okrytą tylko szalem melancholii; Uniwersytet Jagielloński i jego profesorów, intelektualne gwiazdy, uczonych dziwaków, słynnych nudziarzy. Wszystko to, co Malinowski nazwał później w swych pismach teoretycznych dziedzictwem społecznym: „ludzkie wytwory materialne, jak też i dobra, procesy techniczne, idee, nawyki i wartości”, i uznawał za fundamentalne pojęcie antropologii. Owo dziedzictwo, tożsame z kulturą, miało według niego stanowić o wszystkich społeczno-kulturowych aspektach życia ludzkiego14. Chcąc nie chcąc (jako kosmopolita z wyboru i temperamentu bardziej nie chcąc), Malinowski był, zgodnie z swoimi deterministycznymi przekonaniami, dzieckiem epoki i ziemi, na której się urodził i dorastał.

Kraina, w której wychował się jeden z koryfeuszy brytyjskich nauk społecznych – położona na wschodnich krańcach cywilizowanej Europy zabiedzona Galicja, gdzie zapałkę dzielono na czworo, zamieszkana przez ciemne chłopstwo oraz ekscentryczną szlachtę i jej potomków oddających się fantazjom o dawnej potędze oraz planowaniu czynów zbrojnych – była dla jego angielskich kolegów bardziej niepojęta niż Egipt czy Indie. Nikomu jednak, zwłaszcza w samej Małopolsce, nie przyszłoby do głowy podważać wyższości jej chrześcijańskiej, europejskiej kultury i moralności nad „dzikimi” z mórz południowych. Trobriandczycy sprzed stu lat mieliby pewnie inne zdanie, ale nikt ich o to nie pytał. Bardziej zresztą zajmowały ich zbiory yamu i taro czy przygotowania do pełnych chwały żeglarskich wypraw kula. Dziś wśród mieszkańców niepodległej Papui-Nowej Gwinei są już dyplomowani antropologowie kultury, także pochodzący z Trobriandów, którzy mogliby się interesować rodzinną ziemią badacza, który ich rozsławił. Przyjmijmy zatem, że któryś z nich – powiedzmy, doktor Gomaia – korzystając z jakiejś nadzwyczajnej magii czasoprzestrzennej, przenosi się do Krakowa około roku 1880…

„Wyobraź sobie czytelniku, że znalazłeś się nagle z całym swym ekwipunkiem, sam na tropikalnej plaży w pobliżu wioski tubylczej, podczas gdy statek czy łódź, która cię tu przywiozła, odpływa i znika na widnokręgu”15. Tak opisywał Malinowski ze swadą godną autora powieści podróżniczych początek swej życiowej przygody: lądowanie na wyspie Mailu, na wschód od Port Moresby. W podobny sposób mógłby rozpocząć swą relację przeniesiony pod Wawel doktor Gomaia:

„Wystaw sobie czytelniku, że po długiej podróży z Wiednia wysiadasz na dworcu w Krakowie. W kufrze, który wąsaty dorożkarz ładuje na swój konny pojazd, znajduje się cały twój dobytek, dzięki któremu masz szansę przetrwać w tym przerażająco mroźnym klimacie, nawiązać kontakt z krajowcami i uchwycić sens ich życia plemiennego. Tak więc: futro z syberyjskiego jakiegoś zwierzęcia, wełniane ineksprymable, frak, wydanie Dzieł wszystkich Bronisława Malinowskiego. Na ulicach miasta zalega zdeptany śnieg, na którym osiadają płatki sadzy z setek kominów starego miasta. Nagie gałęzie drzew na Plantach zdobią błyszczące kryształki lodu. Od rzeki ciągnie przenikliwy wilgotny wiatr. Ulice miasta zapełnia tłum ludzi o białej, lecz zaczerwienionej, zapewne od mrozu – a niekiedy także nadużywania alkoholu – skórze, mówiących w dziwnym, przypominającym syczenie węży języku…”.

Zgodnie ze wskazówkami Malinowskiego antropolog powinien przede wszystkim gruntownie poznać teren swych badań, jego geografię i warunki przyrodnicze, demografię, zasady ustalania pokrewieństwa między tubylcami, stosunki gospodarcze oraz sporządzić plany osiedli i zgromadzić dane statystyczne.

Królewski Kraków w połowie XIX wieku przeżywał jeden z najtrudniejszych okresów w swej tysiącletniej historii. W 1815 roku mocarstwa zaborcze utworzyły obejmującą miasto i jego najbliższe okolice Republikę Krakowską. „Wolne Miasto Kraków”, choć było czymś w rodzaju bękarta Kongresu Wiedeńskiego, przez pewien czas cieszyło się pewną niezależnością. Po klęsce powstania krakowskiego w 1846 roku – rewolucyjnego preludium do europejskiej Wiosny Ludów – republika została ostatecznie wcielona do Austrii. Od tej pory Kraków był już tylko prowincjonalnym miastem jednego z peryferyjnych regionów Austrii, a po roku 1867 – niewielkiego autonomicznego kraju koronnego należącego do konstytucyjnego cesarstwa austro-węgierskiego. Od najzamożniejszej i najżyźniejszej części Małopolski odcinał je rosyjski kordon graniczny. Zaledwie kilkanaście kilometrów na północ od miejskich rogatek można było oglądać kozackie patrole. Nawet Ojców z Grotą Łokietka i innymi historycznymi pamiątkami po praojcach znajdował się już za granicą.

Miasto, które zawdzięczało swój dawny rozkwit położeniu na szlakach handlowych, z którego teraz „nie wiodła żadna droga, nigdzie”16, zaczęło szybko obumierać ekonomicznie. Przez kilkanaście lat utrzymywała się tu jeszcze wysoka temperatura patriotyczna. Potem z ośrodka gorących uczuć narodowych miasto przeistoczyło się w muzeum historycznych rekwizytów. Niektórzy z krakowian aż do wybuchu wojny w 1914 roku nosili na co dzień czamary, a kilku nawet kontusze i szable u boku. Emocje patriotyczne wciąż jeszcze objawiały się z okazji kolejnych premier wielkich płócien Matejki lub takich wiekopomnych wydarzeń jak złożenie prochów Mickiewicza na Wawelu. Ale czamary rudziały, powstańcze sztandary płowiały, opowieści o dawnych bojach i trudach młodzi ludzie słuchali z coraz większym zniecierpliwieniem. Zaczęto się przyzwyczajać, że na Wawelu zamienionym na austriackie koszary śmierdzi szuwaksem, smarem do karabinów i grochówką.

„Dola mojego pokolenia była straszna. Czym żyć? Gdzie znaleźć chleb powszedni romantyzmu? […] Patos cierpień narodowych […] zanudzony na śmierć w osobie poezji, przez szkołę, był dla młodych już próchnem, nowych bogów jeszcze nie znano”17 – pisał bez ogródek urodzony w 1874 roku Tadeusz Boy-Żeleński. Młodzieży ówczesnej Kraków wydawał się nieruchomą sadzawką, zarośniętą szuwarami i rzęsą lub kręcącym się w kółko przestarzałym mechanizmem. „I znikąd, znikąd żadnej nadziei na zmianę”18.

W królewskim mieście panował jakiś organiczny smutek, infekcja smutku19. Ale według Stanisława Przybyszewskiego Krakowem owładnęło coś gorszego jeszcze niż melancholia: „…wokół płynęła Wisła, leniwo, powoli – bo ma czas, ma czas! – płynęła i ziała zarazą malaryi na to wspaniałe miasto.

Wszędzie malarya! Malarya we krwi i tkankach wynędzniałego żebractwa i żydowstwa, malarya w mózgu i nerwach tych niezdolnych do życia neurasteników, którzy się kiedyś chmarą do niego cisnęli, malarya w sercach obłudnego, rozpustnego mieszczaństwa, o małej a niechlujnej duszy”20

W tym depresyjnym mikroklimacie krążyły jednak liczne zarazki śmiechu, zwłaszcza śmiechu cudzym kosztem. Szczególnie latem cuchnące powietrze z niezdrenowanych łąk, zdrowiu ludzkiemu przeciwne, potrafiło najpoczciwszych ludzi przetworzyć w złośliwe komary: „zlani potem, odparzeni na pośladkach i mózgu, siedzą w kawiarni przy półczarnej i czekają tylko okazji, by ulżyć swoim mękom, zadając cierpienia innym”21. Krakowskiej proweniencji dowcip profesora Malinowskiego – złośliwy, prowokacyjny, skierowany ad personam, często wykorzystujący grę słów, w tym nawet brzmienie nazwisk – w świecie anglosaskim był źle widziany i przysporzył mu niejednego wroga. Pomimo to Bronio nie potrafił i nie zamierzał się go wyrzec.

Innym paradoksem smętnego miasta pod Wawelem było powszechne zamiłowanie krakowian do publicznych widowisk i niebywała inwencja, gdy szło o ich wymyślanie i organizowanie. Do historii przeszły uroczyste obchody patriotyczne, jak odsłonięcie pomnika Mickiewicza czy ufundowanego przez Ignacego Paderewskiego Pomnika Grunwaldzkiego z udziałem stu pięćdziesięciu tysięcy osób. Czas w mieście upływał mierzony jubileuszami, otwarciami, pogrzebami, powitaniami. Czasem spektaklem stawała się nawet wizyta któregoś z licznych arcyksiążąt, cesarskich kuzynów czy promocja doktorska sub auspicies imperatoris – pod auspicjami cesarskimi.

Najwspanialej, z pewnością nie przypadkiem, udawały się w Krakowie wyreżyserowane z rozmachem, znawstwem i zamiłowaniem uroczyste pochówki. Nic tak nie ożywiało królewskiego miasta jak tłumny pogrzeb wybitnej persony – Matejki, Asnyka, Kraszewskiego czy Wyspiańskiego. Niezapomniane były to chwile, gdy obok zaprzężonego w sześć par koni karawanu przybranego w kir i purpurę maszerowała honorowa asysta w historycznych strojach, a płomienie pochodni błyskały krwawymi refleksami w srebrnych i złotych ozdobach paradnych uprzęży. Na małopolskiej prowincji wzdychano: „Jeśli zejść z tego świata, to tylko w Krakowie. Tam nieboszczyk wie, że umarł!”.

Dziwna rzecz, ale w mieście nadal się czuło obecność zmarłych krakowian, zwłaszcza rodowitych, jak Matejko czy Wyspiański. Czuło się, być może drogą pozazmysłową, jakby ci wielcy nie odchodzili zbyt daleko, lecz pomieszkiwali sobie w eterycznej postaci gdzieś w krasowych jaskiniach w Dolinie Prądnika czy na bagnach Puszczy Niepołomickiej, podobnie jak duchy zmarłych Trobriandczyków, które przeprowadzały się na wyspę Tuma, niespełna dziesięć mil morskich od Kiriwiny. Lecz w końcu był to Kraków, gród, gdzie księżyc gospodarował, w przeciwieństwie do słońca, jak u siebie w domu, a podczas pełni lunatycy, w innych okolicach znani tylko z literatury, brawurowo wylegali na balkony, gzymsy i parapety. Nigdzie nie żyło się tak bardzo wyobraźnią, a tak mało rzeczywistością, jak w tym małym zabawnym mieście22.

Kraków, do początku XX wieku zajmujący powierzchnię niewiele większą niż osiemset hektarów, należał do najgęściej zaludnionych miast monarchii austro-węgierskiej. Na jeden kilometr kwadratowy przypadało tu siedemnaście tysięcy mieszkańców, czyli trzy razy więcej niż we Lwowie. Dawna stolica królów, uwięziona w starych murach swych domów, pałaców i kościołów, stawała się ubogą kuzynką galicyjskiej metropolii – Lwowa.

Antropolodzy ewolucjoniści dostrzegliby zdumiewające przeżytki nie tylko w gospodarce miasta, lecz także w organizacji społecznej i systemie władzy. Przez dziesiątki lat Krakowem niepodzielnie rządziły arystokratyczne rody – Tarnowskich, Potockich, Lubomirskich, Czartoryskich, Wodzickich, Pusłowskich. Stronnictwo arystokratyczne, z główną kwaterą w rezydencji Stanisława Tarnowskiego przy ulicy Szlak na Kleparzu, sprzymierzone było organicznie z duchowieństwem, które w czasach gdy miasto miało niespełna sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, liczyło około siedmiuset księży i zakonników23. Z tym lokalnym sojuszem ołtarza z tronem nie mogli konkurować ani nieliczni zamożni kupcy i przemysłowcy, ani mieszczańskie pospólstwo, ani rzecz jasna masy ludowe. Krakowska inteligencja: urzędnicy samorządowi, austriaccy biurokraci, prawnicy, lekarze, nauczyciele gimnazjalni i Kraków profesorski, czyli wpływowe środowisko wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego, również nie zamierzała rzucać wyzwania jaśniepańskiej i bogobojnej władzy.

Kryzys wartości, który u schyłku XIX wieku ogarnął ziemie polskie, podobnie jak większość krajów Europy, był – jak ujmuje się rzecz w radykalnym skrócie – następstwem utraty wiary w idee pozytywistyczne, a nawet w uniwersalną prawomocność racjonalnego myślenia.

W Krakowie jednak, jak często tu bywało i bywa, sprawy miały się nieco inaczej. Pozytywizm, zwłaszcza w zaawansowanej wersji warszawskiej – skierowany ku przyszłości, dynamiczny, z niepokojącymi sympatiami wobec socjalizmu – pod Wawelem nie cieszył się powodzeniem. Nawet światłe mieszczaństwo i znaczna część inteligencji wciąż najbardziej swojsko czuły się w klimacie późnego biedermeiera, z jego ostrożnym koniunkturalizmem i wyrachowaną poczciwością, zarówno gdy chodzi o urządzanie przytulnych mieszkań, jak i kwestie etyczne czy polityczne.

Między innymi na tym gruncie rozkwitła i objęła rząd dusz krakowska szkoła historyczna. Profesorowie Józef Szujski, Michał Bobrzyński, ksiądz profesor Walerian Kalinka i profesor hrabia Stanisław Tarnowski dowodzili, że rozbiory Polski i klęski powstań narodowych były następstwem katastrofalnych błędów samych Polaków – wadliwego ustroju, anarchii, lekceważenia realiów. Wywodom tym, popartym wysoce fachową pracą nad źródłami, w znacznej części trudno odmówić racji. Natomiast praktyczne wnioski z nich wynikające i ich ideowa zasada – heglowski determinizm przyznający wyższość nieubłaganych praw historii zarówno nad wolą jednostek, jak i dążeniami narodów, panowanie „bałwochwalstwa rozumu”24 – musiały budzić sprzeciw w podbitym kraju, w którym nawet pozytywizm podszyty był romantyzmem. Mickiewicz po wysłuchaniu w Berlinie wykładu Hegla oświadczył, że głośny filozof to pruski sługa i nudziarz25. Jednak współtworzone przez krakowskich historyków konserwatywne stronnictwo Stańczyków deklarowało przez dziesiątki lat, że wiernie stoi i chce stać przy Najjaśniejszym Panu, i ograniczało swe cele do minimum – zachowania tożsamości narodowej oraz zwiększenia przyznanej w konstytucji w 1867 roku autonomii Galicji, zwłaszcza gospodarczej.

Historia była pod Wawelem wszechobecna jak malaria w wizji Przybyszewskiego. Prawdopodobnie tym, między innymi, tłumaczy się pasja Bronisława Malinowskiego w atakowaniu dominujących na początku XX wieku szkół antropologicznych, wywodzących się z nauk historycznych – ewolucjonizmu oraz nurtu kulturowo-historycznego, który przedmiotem swych badań uczynił rozprzestrzenianie się elementów kultury w przestrzeni geograficznej. Wychowany w Krakowie twórca funkcjonalizmu wiedział, jak zatargi o dawne dzieje wykolejały dyskurs nad stanem współczesnego społeczeństwa, przenosząc go w mętną dziedzinę mitów. Stronnictwo konserwatywno-narodowe, którego idee i program Stanisław Brzozowski nazywał „obłudną nicością”, wytaczało z lamusa pamięci cały arsenał przeciw każdemu, kto naruszał istniejący stan rzeczy. Tak kształtował się patriotyzm „przychodzący po przepiciu jak czkawka, patriotyzm toastów i rozmarzeń buńczucznych wspomnień i roztropnego pełzania”26.

Ta toksyczna atmosfera ostentacyjnego patosu była dla Malinowskiego odpychająca. Ciepłe uczucia dla Polski zachował do ostatnich lat, ale nie był to sentyment do barw narodowych, szarż kawalerii, krzepiących dzieł pana Sienkiewicza czy mocarstwowych iluzji dwudziestolecia międzywojennego. Nie spotkałaby go też z pewnością – pozostając przy Sienkiewiczu i wracając do Mickiewicza – przykra przygoda latarnika tułacza, starego Skawińskiego, który zaczytawszy się w przysłanym mu Panu Tadeuszu, zasnął kołysany tęsknotą do pól malowanych zbożem rozmaitym, nie zapalił latarni na swej wysepce i stracił posadę27. Malinowski właśnie z dala od kraju i stałego lądu czuł się najlepiej. Doskonale na Wyspach Kanaryjskich, bardzo dobrze w Wielkiej Brytanii, trochę gorzej – z powodu upałów i stałego przestawania z często irytującymi tubylcami – na Nowej Gwinei i Trobriandach. Do poduszki i w chwilach depresji czytywał ironiczne nowele Guya de Maupassanta lub modne powieści rozrywkowe.

Szkoła krakowska, zalecając lojalność wobec Habsburgów, dała początek roztropnej doktrynie trójlojalizmu, czyli programowej wierności każdemu z trzech zaborców. Miała też swój wkład w pogłębienie zapaści moralnej w ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku. Nie chodzi o sławetne „podcinanie skrzydeł” – ten rekwizyt zdarty z husarskiej zbroi nie stwarzał szansy na żadne wzloty – lecz o usankcjonowanie oportunizmu i otwarcie drzwi dla jego niemiłych sióstr: obłudy i podwójnej moralności. Przywary te dawały o sobie znać nie tylko w polityce, lecz także w sferze specjalnie wrażliwej i skrywanej – w życiu seksualnym i jego społecznym kontekście.

W powietrzu czuć już tchnienie wiosny. Śnieg stopniał, świeci słońce, krakowianie tłumnie wylegli na Planty. U wylotu ulicy Szczepańskiej wśród spacerujących z powagą akademików roją się pryszczaci studenci, czyli uczniowie gimnazjów. Między nimi flanują swobodnie przeróżne szlifibruki palące bez skrępowania papierosy pod gołym niebem. Dalej, w kierunku Sławkowskiej, żołnierze i podoficerowie Galizisches Infanterieregiment Nr 13, rodzimego krakowskiego pułku piechoty, w mundurach z różowymi wyłogami krążą wokół zbitych w grupki panien służących i nie zważając na ich piski oburzenia, próbują je podszczypywać. Korso lepszego krakowskiego towarzystwa zaczyna się dalej, przy gmachach uniwersytetu przy ulicy Świętej Anny, i ciągnie się w stronę Wawelu, gdzie u stóp zamku zajmują ławki dostojne matrony i szacowni cesarsko-królewscy emeryci28.

Na Plantach spotykamy nieźle już zadomowionego w Krakowie doktora Gomaię, który z notesem w ręku, w modnym surducie i meloniku, i z laseczką w dłoni wyprawił się na badanie terenowe i obserwuje jeden z najważniejszych krakowskich rytuałów – niedzielny spacer. Właśnie z błyskiem w oku szkicuje turniurę, umocowaną z tyłu na biodrach konstrukcję z poduszki, na której upięto draperie sukni. Nadaje ona każdej kobiecie, w każdym razie w oczach antropologa, wygląd Buszmenki z przerostem pośladków, czyli steatopygią spowodowaną nadmiernym odkładaniem się tkanki tłuszczowej. Nie mniej interesującą częścią kobiecej odzieży jest gorset służący do podniesienia piersi i wyszczuplenia talii. Gomaia notuje, że jego zasznurowanie wymaga pomocy przynajmniej jednej osoby, a talia kobiety powinna odpowiadać obwodowi kołnierzyka jej męża. Dowiaduje się także, że aby cel ten osiągnąć, panie decydują się niekiedy na chirurgiczne wycięcie dwóch lub trzech dolnych żeber, co przy zawodnej jeszcze aseptyce jest zawsze zabiegiem ryzykownym. Czasem jego przebieg uatrakcyjniano w ten sposób, że pacjentce zamiast chloroformu do znieczulenia podawano doustnie spirytus.

Niewiarygodne – dziwi się nieprofesjonalnie antropolog z Nowej Gwinei. Do swej pracy może dziś włączyć nowy wykres ilustrujący obwód talii żony jako funkcję grubości karku męża oraz dwa skromne, odnotowane na szybko spostrzeżenia. Po pierwsze, wielki wysiłek wkładany w uwydatnienie pośladków i bioder oraz biustu kobiet, jawnie służący podniesieniu jej walorów seksualnych, pozostaje w sprzeczności z przyjętym założeniem, że, przynajmniej dla młodzieży, kobieta nie ma nóg powyżej kostek i ciała poniżej pasa. Te rejony to sanktuarium dostępne jedynie dla ślubnego męża i – w razie konieczności – zaufanego lekarza domowego. W jeszcze większym stopniu pozbawiano ciała cnotliwe panny, które miały się składać jedynie z twarzy i dłoni. Po drugie, by zdobyć i zatrzymać przy sobie mężczyznę oraz sprostać zwyczajowi, kobiety są gotowe narazić swe życie i zdrowie, bowiem stałe noszenie gorsetu prowadzi nieraz do niewydolności oddechowej, a nawet wewnętrznych krwotoków. Tak w szczegółach ujawniają się charakterystyczne cechy rodziny patriarchalnej i jej fundamentu, czyli instytucji monogamicznego małżeństwa, którego celem jest zagwarantowanie mężczyźnie, że dzieci, na które łoży i które mają po nim dziedziczyć, są jego biologicznymi potomkami.

W tej fazie badań zamorski naukowiec musi zachować właściwy dystans do własnego dziedzictwa kulturowego. Nie wolno mu bowiem wpaść w pułapkę etnocentryzmu. Otóż na Trobriandach ojcostwo biologiczne nie jest w ogóle znane, podobnie jak kwestia dzieci z nieprawego łoża. W tej wyspiarskiej kulturze istnieje wyłącznie ojcostwo społeczne – instytucja całkowicie niezależna od wspólnoty krwi, która tradycyjnie wiąże dzieci jedynie z matką i jej rodziną. Ojciec jest jedynie mężem matki, pomagającym żonie w wychowaniu jej potomstwa. Nie może być inaczej, bo Trobriandczycy nadal nie wiedzą – stwierdzenie tego deficytu wiedzy należy do najbardziej szokujących odkryć Malinowskiego – że ciąża i rodzenie dzieci to następstwo pożycia seksualnego. Mężczyzna ma wprawdzie udział w pojawieniu się na świecie potomstwa, ale jego rola jest drugoplanowa, techniczna – ma tylko otworzyć drogę, którą do brzucha kobiety przedostanie się duch dziecka przybywający z wyspy Tuma. Nic dziwnego, że jedynie wodzowie czy wybitni czarownicy mogą liczyć w rodzinach na status, jaki w Krakowie ma każdy w miarę sprawny życiowo, a nawet i nieporadny z racji lenistwa czy nałogów, monogamiczny małżonek.

O jego pozycji świadczy kompozycja spacerujących na Plantach rodzinnych konstelacji. W centrum zawsze kroczy, z uczepioną u ramienia małżonką, poprzedzana figlującymi dziatkami i wydatnym brzuchem, głowa rodziny, wąsata i często brodata. Na Trobriandach broda uważana za dowód zaniedbania i braku gustu przekreśla szanse na powodzenie u kobiet, natomiast pod Wawelem jest atrybutem dostojeństwa i władzy. Niekiedy – jak w każdej kulturze – można oczywiście dostrzec odstępstwa od normy. Oto nadciąga rodzina Dulskich, oczerniona w znanej sztuce teatralnej przez awanturnicę i nimfomankę Gabrielę Zapolską. Pani Aniela prze do przodu środkiem alejki, podczas gdy jej małżonek Felicjan stąpa ostrożnie brzegiem promenady, z lekceważącym uśmieszkiem przyglądając się kołującym nad dachami gołębiom. Pani Dulska to symbol kulturowej zdobyczy Galicji i innych krajów c.k. monarchii – podwójnej moralności.

W latach osiemdziesiątych XIX wieku Kraków i inne galicyjskie miasta wzbogaciły się o kolejną po niedzielnych spacerach i świątecznych procesjach tradycję, rodzaj parady z niewielką liczbą uczestniczek, ale chętnie oglądaną, czyli cykliczne, odbywane co parę dni wizyty zarejestrowanych prostytutek w szpitalach lub ambulatoriach. Rytuał ten opisał w 1935 roku młodszy o cztery lata od Malinowskiego Emil Zegadłowicz w autobiograficznej, uznanej za skandaliczną i ocenzurowanej powieści Zmory, w której w realiach Wadowic („Wołkowic”) przedstawił frustracje dojrzewania w Galicji na przełomie XIX i XX wieku. Oto uczniowie wadowickiego c.k. gimnazjum we wtorki i piątki wypatrują pilnie przez okno dwóch kurwiątek z lirycznego zamtuziku Na Kilometrze spieszących około godziny trzeciej na obowiązkowe wizyty lekarskie. „Wystrojone jaskrawo, szykowne w szerokich kapeluszach przebitych olbrzymimi szpilkami, wymuskane, wymalowane, różowe – no cudne! […] piersi wydatne, sznurówką ku górze wypchane, drżą przy każdym kroku, kuperki obcisłe, okrągłe”. Bohater powieści bystrym okiem przyszłego pisarza dostrzega, że wszyscy, mężczyźni i kobiety, patrzą na nie i się za nimi oglądają. Kobiety z zazdrością, że nie pracując, a tylko „gżąc się z chłopami”, zażywają dobrobytu – i z nienawiścią. Mężczyźni – z nienawiścią za życie marnowane u boku zaniedbanej i zrzędliwej żony i z tajoną żądzą. „W wymyślaniu na obrazę boską i w westchnieniu o kary piekielne dla wszetecznic znachodzili nabożną ulgę”29.

Wprowadzenie rejestracji prostytutek i objęcie ich kontrolą lekarską zwolennicy tak zwanej reglamentacji nierządu uznawali za mniejsze zło i zwycięstwo rozsądku. Ich zdaniem legalna prostytucja była relatywnie najbezpieczniejszą formą pozamałżeńskich stosunków płciowych, zarówno dla jednostek, jak i społeczeństwa. To, że nierząd jawny lub tajny musi istnieć i będzie istnieć, nie podlegało dyskusji.

W drugiej połowie XIX wieku, w czasach wielkich przemian ekonomicznych, społecznych i cywilizacyjnych, mieszczańskie małżeństwo, formalnie monogamiczne, zaczęło się stawać dysfunkcjonalne. Sprawdzało się jako tako do czasu, gdy zawierano je w młodym wieku, a ślub następował wkrótce po zaręczynach. U schyłku XIX stulecia życie bardzo się jednak skomplikowało. Mężczyzna, jeżeli nie miał majątku, potrzebował wielu lat, aby zdobyć wykształcenie i zawód, a potem osiągnąć dochody pozwalające utrzymać rodzinę na poziomie odpowiednim do miejsca zajmowanego w hierarchii społecznej. Narzeczeństwo przeciągało się nawet do kilkunastu lat. Przez cały ten czas młode kobiety konserwowały swą cnotę, jako wkład w przyszłe szczęście rodzinne. Mężczyźni natomiast mogli korzystać z przywileju całkowitej swobody i przy zachowaniu pewnej dyskrecji prowadzić życie rozwiązłe.

Mogli, ale też poniekąd byli na nie skazani, nawet gdy nie mieli zamiłowania do rozwiązłości. Istniało mocne przekonanie, że mężczyzna, który nie uprawia koniecznego dla jego fizjologii seksu, narażony jest na postępującą nienormalność. Z drugiej strony nawet światli działacze na polu higieny i lekarze (choć nie straszyli już wysychaniem rdzenia pacierzowego) uważali, że onanizm to niebezpieczne zboczenie, prowadzące do groźnej dla zdrowia i moralności nieumiarkowanej rozpusty. Młodemu mężczyźnie w okresie największych zapałów seksualnych pozostawały zatem najczęściej kłopotliwe i wstydliwe związki z kobietami z klas niższych lub dom publiczny.

W czarodziejski świat płatnego seksubelle époque z jego zmysłową muzyką, szampanem, perfumami, jedwabiami i koronkami kryjącymi oszałamiająco białe ciała wkraczano jednak z duszą na ramieniu. O ile rzeżączka mogła uchodzić za przygodę bolesną, ale przemijającą, o tyle strach przed syfilisem, którego do czasu zsyntetyzowania salwarsanu w 1910 roku nie potrafiono skutecznie leczyć, był wielki. Wbrew oczekiwaniom reglamentarzystów rejestracja nierządnic tylko trochę ograniczyła ryzyko. Kontrola lekarska przeprowadzana przeważnie dwa razy w tygodniu wraz z wpisaniem wyniku do książeczki trwała przeciętnie tylko dwie minuty, a prostytutki potrafiły skutecznie ukrywać objawy30. Jak pokazały pionierskie badania przeprowadzone na początku XX wieku, wśród dziewięćdziesięciu pięciu studentów Politechniki Warszawskiej czterdzieści procent zdążyło zarazić się chorobą weneryczną, w tym prawie połowa złapała ją jeszcze w gimnazjum. Pomimo to pragmatyczni przyszli inżynierowie bynajmniej nie sprzeciwiali się nierządowi samemu w sobie, a jeden z badanych wystąpił nawet z autorskim projektem dobroczynnych domów publicznych dla ubogich studentów31.

Na zjeździe syfidologów w 1897 roku zgłaszano rozmaite szlachetne inicjatywy, wskazując, że szpital z dala od pijaństwa i rozpusty może przynieść zbawienny wypoczynek dla ciała i ducha prostytutki. Należało z tego korzystać i starać się o umoralnienie „tych istot” za pomocą odpowiednich zajęć: czytania, godziwych rozrywek, pszczelarstwa i ogrodnictwa w odosobnionych koloniach oraz modlitw i uzdrawiającego moralnie wpływu Kościoła. Radykałowie z kolei postulowali obowiązkowe badania wszystkich nieżonatych mężczyzn. Publiczne apele o nawracanie nierządnic stanowiły niejaki dysonans z poczynaniami reglamentarzystów, którzy uczynili z domów publicznych instytucję o doniosłej funkcji – trzeci, obok cnoty kobiecej i męskiej wolności, filar porządku moralnego. Filar ten otaczała szara strefa, nierząd „tajny”, nad którym nie dawało się zapanować, choć nie było to zajęcie nazbyt dochodowe. „Garncarz Graca o córkę [był] boleśnie zatroskany, bo mu się z żołnierzami sromotnie puszczała: – za co? – za te marne dwadzieścia centów za sztos? – oddaje to prawda, daje na dom, czasem i ryński dziennie – serce ma dobre, ale to wszystko mało za teli wstyd, moja pani – żeby to jeszcze jaki grubszy piniondz był”32.

Złożenie pewnej liczby wszetecznic, czyli istot upadłych, na ołtarzu chrześcijańskiej rodziny (zdaniem jednego z ówczesnych publicystów „większość mężczyzn ma prostytutkę za coś gorszego jeszcze niż zwierzę”33) pozwalało zachować pozostałym kobietom ich anielskość i właściwości istot nadprzyrodzonych. Istniał inny jeszcze problemat, szczególnie wstydliwy i notorycznie ukrywany. Ujawniły go między innymi wyniki badań w Warszawie. Otóż okazało się, że co czwarty z ankietowanych studentów stracił niewinność we własnym domu, mając za „wspólniczkę” służącą, którą udało się mu uwieść czy innym sposobem namówić do grzechu. W Krakowie, gdzie służba domowa stanowiła rekordowe w całej c.k. monarchii czterdzieści procent mieszkańców, ten odsetek był z pewnością jeszcze wyższy.

W każdy czwartek na krakowskim rynku, w miejscu, w którym miał stanąć pomnik Mickiewicza (a później pod dobrotliwym okiem wieszcza), odbywał się „targ na sługi”, gdzie panie domu poszukiwały nowych pokojówek czy kucharek. Przebierać mogły do woli wobec ogromnej nadpodaży „pracy kobiecej”. Oprócz sług doświadczonych w swym fachu, otrzaskanych i wyszczekanych, ściągały na rynek setki małoletnich dziewcząt z zabitych deskami nędzarskich zakątków Małopolski.

Część pracodawczyń starała się zatrudniać służące, które w ich ocenie nie będą stanowiły pokusy dla dorastających synów czy, nie daj Boże, małżonka. Inne przeciwnie, szukały takich, które mogły świadczyć usługi seksualne, dzięki czemu synowie nie musieli „lampartować się” poza domem. W delikatnych tych kwestiach pomagały także oficjalne agencje pośrednictwa pracy dla sług, zwane kantorami stręczeń służących.

PowodzenieMoralności pani Dulskiej nie wynikało z niezwykłości opowiedzianych w niej wypadków, lecz właśnie z ich powszechności. Według jezuity i publicysty księdza Jana Badeniego zdarzało się nawet, że mąż i żona, działając wspólnie i w porozumieniu, szukali młodej, zdrowej służącej, by chlebodawca mógł ją „zepsuć” i mieć w ten sposób pod ręką tanią mamkę dla swych dzieci34. Jeden z badanych w Warszawie słuchaczy politechniki, pytany, czy z jedną tylko kobietą utrzymuje stosunki, czy coraz to z inną, odparł prostodusznie: „To zależy, czy zmieniają się u nas służące”. Tylko jeden z prawie stu ankietowanych studentów wyjawił, że naruszył szóste przykazanie pod wpływem odwzajemnionej miłości35.

Życie seksualne cywilizowanych mieszkańców Galicji stawało się tematem publicznym prawie wyłącznie wtedy, gdy szło o trzymanie w ryzach prostytucji i zwalczanie chorób wenerycznych. Na co dzień płynęło utajonym i mętnym nurtem, o którym jeszcze w latach międzywojennych wiedziano znacznie mniej niż o seksie „dzikich” po ukazaniu się monografii Malinowskiego. Szał zmysłów ujęty w rygory rozlicznych tabu, restrykcji i represji kojarzył się młodym krakowianom już od czasów szkolnych nie tyle z tryumfalnym wzlotem ciała i ducha, ile z zagrożeniem, traumą, brzydotą i brudem. Jak pisał Zegadłowicz w Zmorach:

Konieczne, wielkie, piękne: płciowość – wzrost jej i siła, pierwiastek twórczy wszechświata i dziejów – zamykała się pod obuchem obłudy, kłamstw wyznaniowych i wychowawczych, średniowiecznych bredni – na wąskim terenie smrodliwej kloacznej budy szkolnej, w zakamarkach nieomal – i na pewno nawet tak – w wychodku. Była tylko grzechem i świństwem, paskudztwem i występkiem36.

Na początku lat osiemdziesiątych XIX wieku wydawało się nadal, że pomimo dobrodziejstw autonomii Kraków obumiera. Słabły kultura i sztuka, w miejscu tkwiły przemysł, handel i infrastruktura miejska. Jeden natomiast prąd zaczynał przybierać na sile – chorobliwa obsesja na tle płci i życia seksualnego. Wypierana i tłumiona, a jednak kwitła na początku belle époque nie tylko w Galicji, lecz także niemal w całej mieszczańskiej Europie.

III. Bronio specjalnej troski

W takim oto Krakowie, mieście niewielkim i zabawnym, jakkolwiek zabawnym nie do końca, 7 kwietnia 1884 roku przyszedł na świat Bronisław Kasper Malinowski, syn małżonków Lucjana Malinowskiego i Józefy z Łąckich. W chwili narodzin ich jedynego, jak się miało okazać, dziecka rodzice Bronia nie byli już ludźmi młodymi. Ojciec, profesor Malinowski z Malinowskich herbu Pobóg, miał czterdzieści pięć lat, co w owych czasach oznaczało niemal próg starości, matka zaś liczyła lat trzydzieści sześć. Pobrali się po długich szesnastu latach od zawarcia znajomości. Kiedy się poznali, Lucjan, choć zbliżał się do trzydziestki, był ledwo wiążącym koniec z końcem studentem warszawskiej Szkoły Głównej i jako młodzieniec roztropny nie próbował ubiegać się o rękę panny z ziemiańskiej, choć osiadłej już w mieście, majętnej rodziny. Jego uczucia przetrwały jednak bez szwanku tę długą próbę. W liście z lata 1882 roku donosił rozradowany swemu czeskiemu przyjacielowi, Jarosławowi Gollowi, znakomitemu historykowi i profesorowi Uniwersytetu Karola: „Jestem szczęśliwy! Od tygodnia jestem narzeczonym najdoskonalszej z Polek, osoby, którą 16 lat kochałem”37.

O uczuciach panny Józefy natomiast nic pewnego nie wiadomo. Prawdopodobnie uczyła się na którejś z warszawskich pensji i z pewnością uczyła się dobrze. Z późniejszych relacji wynika, że była osobą o wysokiej kulturze umysłowej i silnej indywidualności, obdarzoną energią i poczuciem odpowiedzialności. Zapamiętano ją też jako „osobę zachowującą się z rezerwą, pewną siebie, nawet budzącą strach”38. Według Witkacego, który sportretował panią Malinowską w 622 upadkach Bunga jako księżnę Nevermore, była typem „wielkiej damy i matrony polskiej […]. Poza tym miała w sobie pewną specjalną dostojność i smutek kobiet, które przeżyły rok sześćdziesiąty trzeci”39.

Pomimo walorów duchowych i niewątpliwej urody, którą ukazują fotografie z młodości, Józefa w chwili zaręczyn dawno już wkroczyła w cień staropanieństwa. Biografia Lucjana Malinowskiego, choć lepiej znana, a gdy mowa o jego karierze naukowej, znana całkiem dobrze, w kwestiach uczuciowych i erotycznych pozostaje w zasadzie białą kartą. Jako student niemieckich i rosyjskich uniwersytetów Lucjan miał szerokie możliwości realizowania przysługującej kawalerom wolności, w tym także przywileju złapania modnego w owych czasach syfilisu lub choćby popularnego trypra, jednak nic nie wskazuje, by aż do pięćdziesiątki, gdy zachorował na serce, miał jakieś istotne problemy zdrowotne. Jako rozważny, myślący o przyszłości naukowiec, prawdopodobnie nie był częstym bywalcem domów publicznych.

W 1938 roku w mediolańskim dzienniku „Corriere della Sera”, przejętym po faszystowskim przewrocie przez reżim Mussoliniego, profesor Cipriano Crispi opublikował demaskatorski artykuł pod tytułem Il probleme di semitismo40. Zaatakował w nim znanych naukowców pochodzenia żydowskiego jako „demoralizatorów społeczeństwa”, zwłaszcza młodzieży. Do tego wyróżnionego grona oprócz Zygmunta Freuda zakwalifikował między innymi Bronisława Malinowskiego. Zaatakowany nie oburzył się z tego powodu, że został uznany za deprawatora, ale też nie ucieszył z przyznania mu miejsca w wąskiej elicie najwybitniejszych ówczesnych uczonych. Wściekł się, bo uznano go za demoralizatora żydowskiego. Z miejsca zwrócił się jako członek korespondent Polskiej Akademii Umiejętności do swych uczonych kolegów w kraju o interwencję. I pomoc oraz zrozumienie uzyskał – sekretarz generalny PAU profesor Stanisław Kutrzeba wysłał pismo w tej sprawie do Akademii Włoskiej, co ostatecznie skłoniło mediolański dziennik do zamieszczenia sprostowania41. Reakcja intelektualisty, który wśród najbliższych przyjaciół miał sporo osób pochodzenia żydowskiego lub Żydów, na rewelacje faszystowskiej wówczas gazety była, trzeba przyznać, dość zaskakująca. Profesor Charles Seligman z London School of Economics (jednej ze szkół składających się na federacyjny University of London), wybitny brytyjski antropolog, wspierał go, gdy Bronisław stawiał pierwsze kroki na londyńskim bruku, a potem był jego patronem i szefem w LSE. Miał także niemały udział w powodzeniu wyprawy na Trobriandy. Byli też przyjaciele z Wiednia, poznani w Australii i w latach Wielkiej Wojny szczególnie Malinowskiemu bliscy – Hede i Paul Khunerowie. Khuner był przemysłowcem, pionierem produkcji oleju jadalnego znanego jako Kunerol. Odznaczał się oryginalnym intelektem i szeroką wiedzą42. Jednak jako potomek szlachty herbowej z dziada pradziada Malinowski nie mógł puścić płazem insynuacji włoskiej gazety. Zagrały tu pewnie oprócz szlacheckiej krwi także urazy wynikające z deklasacji rodziny oraz względy praktyczne. Brytyjscy koledzy i konkurenci wiedzieli o szlacheckim pochodzeniu twórcy szkoły funkcjonalnej. A ponieważ na Zachodzie, poza Hiszpanią, drobna szlachta pozbawiona majątku nie jest szerzej znana, uważano go powszechnie za arystokratę, przeciw czemu on wielkodusznie nie protestował.

O życiu jego przodków można opowiedzieć zwięźle pierwszymi zdaniami Nocy i dni, zmieniwszy jedynie nazwiska bohaterów: „Dawnymi czasy Niechcicowie [Malinowscy] żyli mniej więcej tak, jak żyją wszyscy po dworach na wsi. Utrzymywali zażyłe i urozmaicone stosunki z całą, nawet najdalszą rodziną […]. Czuli się organiczną częścią potężnego jakby plemienia, które wystarczało samo sobie, miało własną rodzinno-przyjacielską gwarę, zastanawiało się, w jaki sposób wychowywać swe dzieci, aby je raz na zawsze uchronić przed wpływami z zewnątrz, załatwiało wszystkie sprawy życiowe, prawie że nie wychodząc poza granice środowiska”43. Ich potomek spektakularnie i radykalnie zerwał z ową staropolską tradycją, rodzimym sposobem życia i swojskim poglądem na świat. Bliżej i lepiej niż zasiedziałych nad Wisłą hreczkosiejów poznał – żyjąc wśród nich i przez lata ich opisując – zamieszkujących położone na antypodach Trobriandy ciemnoskórych Massimów Północnych, którym zamiast kontusza wystarczała dobrze dopasowana opaska na genitalia.

We wsi Jaroszewice sąsiadującej z gminnym miasteczkiem Bełżyce, położonym dwadzieścia kilometrów od Lublina, wciąż jeszcze można oglądać wśród drzew i krzewów dawnego parku rozpadający się ceglany komin i szczątki drewnianego dworu sprzed dwustu lat. Tu właśnie w roku pańskim 1839 przyszedł na świat Lucjan Malinowski, syn właściciela części dóbr jaroszewickich, Juliana. Niewielki rodzinny majątek został podobno skonfiskowany po powstaniu listopadowym, brak jednak świadectw, że ktokolwiek z rodziny buntował się w tamtym czasie, zwłaszcza z bronią w ręku, przeciw rosyjskiemu zaborcy. Sam sławny antropolog przyznawał, że jego dziadek stracił swój folwark, bo fatalnie na nim gospodarował, i musiał przyjąć posadę oficjalisty. Od tej pory rodzina żyła z jego skromnych poborów, co pociągnęło za sobą jej szybką społeczną degradację, pomimo że po kądzieli wywodziła się z możnej i wpływowej w Lubelskiem familii Koźmianów, sławnych artystów, literatów i polityków. Te zerwane więzi, tak niegdyś mocne, nigdy nie zostały przywrócone. Lucjan Malinowski pamiętał o swojej siostrze żyjącej w pobliżu Lublina, ale ani on, ani jego syn nie odwiedzali licznych kuzynów i pociotków na Lubelszczyźnie i w tamte strony z zasady nie jeździli.

Urzędnicza pensja ojca nie wystarczała na opłacanie nauki Lucjana w szkole realnej w Lublinie. Po jej opuszczeniu niespełna piętnastoletni chłopak zarabiał na życie jako pisarczyk w magistracie, urzędnik najniższej rangi w komorze celnej i jako prywatny nauczyciel. Po czterech latach wyrzeczeń zdołał zaoszczędzić dość pieniędzy, by wstąpić do lubelskiego gimnazjum. Ukończył je w roku 1861 i rok później rozpoczął studia na wydziale historyczno-filologicznym otwartej właśnie Szkoły Głównej Warszawskiej. Szkoła o randze uniwersytetu i znakomitej kadrze naukowej w ciągu zaledwie siedmiu lat istnienia zasiliła polską naukę, kulturę i życie publiczne setkami gruntownie wykształconych, patriotyczne nastawionych i często wybitnych jednostek. Do kolegów ze studiów Malinowski mógł zaliczyć między innymi: Bolesława Prusa, Henryka Sienkiewicza, Adolfa Dygasińskiego, Wiktora Gomulickiego. Nie ze wszystkimi chciał i mógł w tych niespokojnych czasach powstańczej gorączki znaleźć wspólny język. Według autora pośmiertnego wspomnienia zamieszczonego w 1898 roku w warszawskim „Kurjerze Niedzielnym”: „widząc dobro ogółu w pracy spokojnej, nie przejmował się prądami ówczesnymi […] odradzał nawet, odwodził od zgubnych zamiarów swych najbliższych kolegów i przyjaciół”44. Jak wiadomo, starania te się raczej nie powiodły i wielu studentów Szkoły Głównej spotkał los Wokulskiego, który „gotował wraz z innymi piwo, które do dziś dnia pijemy, i sam w rezultacie oparł się aż gdzieś około Irkucka”45. Malinowski najwyraźniej nie miał upodobania do wystąpień wolnościowych, a lata samotnej walki o byt i możliwość nauki wzmocniły w nim cnoty mieszczańskie – realizm, konsekwencję w dążeniu do własnych celów i pracowitość. Wyprzedzał poniekąd bieg wypadków, jako swego rodzaju instynktowny pozytywista. W jego aktach służbowych i policyjnych nie odnotowano informacji, które mogłyby wskazywać na jakieś nieprawomyślne postępki czy poglądy, być może poza umiłowaniem języka polskiego.

Przerwa w nauce gimnazjalnej niespodziewanie okazała się dla niego szczęśliwym zrządzeniem losu. Lucjan Malinowski trafił bowiem na wyjątkowe w Polsce porozbiorowej okno w czasie i przestrzeni, w którym rozkwitła Szkoła Główna, i zdążył ukończyć studia, zanim w 1869 roku władze carskie przekształciły ją w rosyjski uniwersytet. Wcześniej przyznano Malinowskiemu stypendium, dzięki któremu mógł po zdobyciu dyplomu wyjechać na studia zagraniczne. Podczas trzyletnich peregrynacji naukowych zgłębiał w Berlinie i Jenie lingwistykę i gramatykę porównawczą, a w Sankt Petersburgu i Moskwie – filologię słowiańską i język staro-cerkiewno-słowiański. Jednak decydujące dla jego przyszłości jako uczonego filologa było lato 1869 roku, które spędził na Śląsku, studiując miejscowe polskie gwary, a zwłaszcza samotna wędrówka etnograficzna po wsiach Śląska Cieszyńskiego. Wzorem Oskara Kolberga zbierał podczas niej legendy, pieśni, przysłowia oraz inne źródła języka, które wykorzystał w swej pracy doktorskiej poświęconej śląskim dialektom. Obronił ją na uniwersytecie w Lipsku w 1872 roku. Po latach dzięki jego dokonaniom na tym polu obwołano go ojcem polskiej dialektologii. Nie brzmi to może tak imponująco, jak przyznany jego synowi tytuł jednego z twórców nauk społecznych w skali globalnej, ale w historii polskiej lingwistyki i polonistyki nadal ma sporą wagę. Ponadto jest bardzo prawdopodobne, że właśnie badania Lucjana Malinowskiego na Śląsku przetarły jego Broniowi drogę do światowej sławy.

Metodę intensywnych badań terenowych, która dla uczonych z Zachodu stanowiła zdumiewającą innowację i do dziś uchodzi za jego najtrwalszy wkład w rozwój antropologii, Bronisław Malinowski najpewniej zaobserwował u swojego ojca. Wyjazdy w teren były dla Bronia naturalne i oczywiste; praktykowało je całe idące w ślady Kolberga pokolenie polskich ludoznawców i etnografów. Bronisław wiedział też, choćby z wydanych w 1892 roku Listów z podróży etnograficznej po Szląsku, że jego ojciec potrafił prowadzić badania naprawdę intensywne. W ciągu niespełna trzymiesięcznej wyprawy w okolice Cieszyna dotarł do ponad sześćdziesięciu miejscowości i rozmawiał z setkami górali (oraz z żandarmami, którzy podejrzewali, że był pruskim szpiegiem wysłanym, by wypatrzyć przejścia przez góry).

Bronio odziedziczył też po ojcu nadzwyczajne zdolności językowe, dzięki którym już po kilku miesiącach na Trobriandach swobodnie porozumiewał się z tubylcami w ich języku, intuicję etnograficzną oraz talent do relacjonowania i interpretowania wyników badań w wywodach naukowych z wykorzystaniem specjalistycznych pojęć. Był to poważny kapitał, który młodszy Malinowski potrafił korzystnie zainwestować. Nigdy jednak w swych pismach i publicznych wystąpieniach nie wspominał o ojcu i jego poczynaniach, poza wyjątkowymi przypadkami, gdy nie udało się uniknąć wymienienia jego nazwiska, jak w opublikowanym w kraju artykule o polskich etnografach. Ta ostentacyjna próba wyeliminowania go z własnej biografii i chroniczna niechęć granicząca z wrogością, która towarzyszyła Malinowskiemu do ostatnich lat, gdy sam był już ojcem trzech prawie dorosłych córek, choć tłumaczona na różne sposoby, wciąż jest zagadką. Jednocześnie stanowi, jak się zdaje, klucz do niektórych jego dociekań naukowych46. W szczególności doniosła rola, którą w swych pracach przypisywał Malinowski junior instytucji „ojcostwa społecznego”, może świadczyć o jego rozczarowaniu własnym ojcem biologicznym – podobnie jak jego skłonność do szukania ojcowskiego wsparcia u wybitnych i uznanych starszych uczonych.

Zaledwie parę tygodni po narodzinach syna pani Malinowska postanowiła wyjechać z nim w rodzinne strony. Kiedy pociąg wśród kłębów pary ruszył z krakowskiego dworca w stronę granicy rosyjskiej i Warszawy, nowo kreowany ojciec rodziny, pomachawszy melonikiem na pożegnanie odjeżdżającej familii, wcisnął go na głowę i z laseczką w dłoni, nadkładając drogi, by zażyć powietrza na Plantach, pomaszerował żwawo w stronę szacownych gmachów Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czekały na niego liczne i zaszczytne obowiązki kierownika katedry filologii słowiańskiej, którą objął w 1877 roku po kilku latach starań, oraz sekretarza Komisji Językowej Akademii Umiejętności. Oprócz żalu opuszczonego męża i ojca czuł, jak wolno domniemywać, także niejaką ulgę. Pomysł wyjazdu do Warszawy, gdzie profesorowa Malinowska, jeszcze pod Wawelem niezadomowiona, miała matkę, siostrę i trzy ciotki oraz zaprzyjaźnione mazowieckie dwory, w których mogła zamiast w rozpalonym upałami Krakowie spędzić z dzieckiem lato, wydawał się całkowicie racjonalny. Jednak ojciec Bronia z pewnością nie podejrzewał, że ów wyjazd to prolog do życia rodzinnego dalekiego od jego nadziei i wyobrażeń, naznaczonego samotnością i kłopotami. Rodzina Malinowskich, mała, w terminach socjologicznych zwana nuklearną, w następnych latach rzeczywiście przypominała atom składający się z jądra, czyli matki i syna, oraz krążącego po orbicie elektronu, czyli ojca.

Wizyta pani Józefy w Kongresówce przeciągnęła się do wielu miesięcy. Odtąd, od najmłodszych lat, Bronio – jakby antycypując swe przełomowe badania kultury matrylinearnej – niczym rodowity mieszkaniec Trobriandów uważał za swych krewnych przede wszystkim rodzinę matki. Jakkolwiek trzeba przyznać, że jedynego bliskiego krewnego po mieczu, swego stryja Alfonsa Malinowskiego, młodszego od Lucjana o jedenaście lat warszawskiego lekarza, Bronisław szanował i – inaczej niż ojca – lubił za błyskotliwą inteligencję, a zwłaszcza za wielkopańskie obejście.

Łąccy herbu Jelita stanowili liczny klan zwłaszcza w Kongresówce, wciąż na ogół zamożny, zżyty i nieźle zaaklimatyzowany w istniejącej rzeczywistości, czyli w państwie carskim. Dziadek Bronia, Leopold, był rzeczywistym radcą stanu i członkiem senatu Królestwa Polskiego. Również pradziadek Jan Ignacy piastował odpowiedzialne stanowiska rządowe. Nie byli oni, jak można by sądzić, ojcem i synem, lecz rodzonymi braćmi. Leopold ożenił się bowiem ze swą bratanicą, matką panny Józefy, Eleonorą, i w ten dość osobliwy sposób stał się zięciem Ignacego. Niektórzy z Łąckich wybierali karierę urzędniczą lub próbowali robić interesy w mieście. Kazimierz Łącki, wuj Bronka, wdał się na przykład nieszczęśliwie w fabrykację tektury i niewiele brakowało, by jego krewni powiązani z nim finansowo poszli z torbami. Można spekulować, czy – gdyby w rezultacie owego krachu Malinowski nie dotarł na Trobriandy i nie podjął się później wspomagać swymi radami Ministerstwa Kolonii – Imperium Brytyjskie nie upadłoby wcześniej, niż to się ostatecznie stało.

Inni członkowie klanu wciąż siedzieli po dworach na swojej ziemi. Podczas wizyt w Królestwie, najczęściej w Janiszowie w pobliżu Radomia, niedaleko Wsoli (gdzie po I wojnie światowej spędzał wakacje inny outsider z ziemiańskiego plemienia, Witold Gombrowicz), Bronio jeździł konno i wprawiał się w tańcu. Po latach jego swoboda na parkiecie miała budzić podziw Anglików. Próbował także wobec kuzynek i innych panien swych uwodzicielskich gierek, którymi później, jako sławny uczony, zdobywał nowych zwolenników, a zwłaszcza zwolenniczki. Pierwszą ofiarą owych sztuczek, gdy oboje mieli po pięć lat, była Dzinia Sienkiewiczówna, córka przyszłego noblisty.

W pierwszym roku swego ojcostwa Lucjan Malinowski mógł napisać do Golla o powrocie Bronia dopiero jesienią. Pisał zaś tak: „Wrócił zdrów i jędrny. W tych dniach dostał pierwszego zęba. Jest to tyran domowy, który, gdyby tak dalej był chowany, wyrósłby na wielkiego urwipołcia”47.

Do istotnych zmian sposobu chowania jednak nigdy nie doszło. Trudno było myśleć o wzięciu w karby malca, który niemal od urodzenia zdradzał chorobliwą nerwowość i nadwrażliwość. Gdy miał niewiele ponad rok, zaniemógł tak ciężko, że wydawało się, iż nie przeżyje. Wiosną 1888 roku czteroletni Bronio miał kilka napadów konwulsji i był ciągle rozdrażniony, jak donosił czeskiemu przyjacielowi stroskany ojciec. Dwa lata później Lucjan zwierzył się, że z obawy o jego nerwy nadal wcale nie każe go uczyć.

Był zatem przyszły odnowiciel antropologii dzieckiem par excellence specjalnej troski. Jedyną szansę na jego uzdrowienie lekarze upatrywali w zapewnieniu pacjentowi całkowitego spokoju z dala od miejskich hałasów oraz w systematycznym podawaniu soli bromu. Zgodnie z owymi zaleceniami większość dzieciństwa Bronio spędził z panią Józefą w maleńkiej wsi Ponice pod Rabką oraz w Zakopanem. Nigdy nie wyjaśniono, na co właściwie cierpiał i co powodowało u niego nagminne osłabienie organizmu.

Dopiero mieszkanie Malinowskich przy Małym Rynku 8 przypominało prawdziwy krakowski dom profesorski. Tam, w dawnym klasztorze jezuitów, który po kasacie Towarzystwa Jezusowego przekazano w latach czterdziestych XIX wieku władzom Uniwersytetu Jagiellońskiego, mieściła się bursa dla ubogich akademików. Lucjanowi Malinowskiemu, od 1892 roku przełożonemu seniorowi owej pożytecznej instytucji, przysługiwał w niej lokal służbowy.

Na początku 1895 roku jego syn rozpoczął naukę w założonym dziesięć lat wcześniej dla uczczenia dwusetnej rocznicy wiktorii wiedeńskiej CK III Gimnazjum im. Króla Jana Sobieskiego, czyli w „Sobku”, ulubionej szkole małopolskich paniczyków, ekskluzywnej i snobistycznej. Wkrótce, gdy dom zaczął żyć normalnym mieszczańskim trybem, Bronio – otoczony dotychczas opieką bezgranicznie kochającej, całkowicie oddanej mu matki, wierzącej, że jej dziecko jest wyjątkowe, i otaczany kultem – musiał z zaskoczeniem dostrzec, że ojciec jako głowa rodziny również cieszy się dość znacznymi przywilejami, służącymi nie tylko jego zdrowiu, ale i wygodzie. Ta niespodziewana konkurencja dla lokatora dziecinnego pokoju to tylko jeden z prawdopodobnych powodów ostatecznego rozczarowania Bronisława biologicznym rodzicem. Malinowski już jako sławny antropolog przedstawiał go konsekwentnie jako odpychający przykład ojca patriarchalnego – chłodnego, sztywnego i niezainteresowanego synem, a w każdym razie niestarającego się go zrozumieć48.

W styczniu 1893 roku dziewięcioletni Bronio zachorował na zapalenie otrzewnej, chorobę w tamtym czasie śmiertelnie niebezpieczną. W liście z lutego wstrząśnięty ojciec pisał do przyjaciela z Pragi, który sam wcześniej stracił syna:

Proszę, weźcie kalendarzyk i czytajcie. D[nia] 5/I chłopak nasz dostał zapalenia gardła i gorączki […] 9/I dostał wymiotów (vomite) żółcią i bolu w brzuchu. Wymioty trwały do 12 w południe d. 10/I. Zeszli się lekarze (6) interniści i chirurdzy – radzili dni kilka, wzywali nowych kolegów – wymioty, bole ciągłe. Chciano robić laparotomią, rozwinęła się peritonitis – i to ich wstrzymywało. Chłopczyk leżał jak trup – gotów do trumny. Bole szalone ciągle. Lekarze odbywali po trzy konsylia dziennie – jeden nocował. Było zwężenie czy powikłanie, czy coś kiszek (jelit). Z zapalenia otrzewnej zaczął się w środku robić absces. 19/ I zrobiono operację, rozcięto brzuch, przecięto na wylot i przeciągnęli dren gutaperkowy tj. rurkę. Od początku choroby mija 5 tygodni, od operacji wkrótce 4 tygodnie. Teraz jest już lepiej. Ale przeszliśmy ciężkie chwile. I przed operacją, i w kilka dni po operacji było blisko katastrofy. Po operacji była raz chwila agonii […]. Teraz go odżywiamy. O rekonwalescencji można będzie myśleć za jaki miesiąc. Cośmy z żoną w ciągu tych tygodni przeszli, to Wy zrozumiecie!49

Z listów do Golla przebija nie tylko ogromna troska o syna. Cała ta korespondencja – w przeciwieństwie do oschłej często epistolografii uprawianej przez młodszego Malinowskiego – promieniuje ciepłem, wyrozumiałością wobec ludzi i zjawisk, uszczypliwym, lecz subtelnym humorem i gdy chodzi o poważne kłopoty czy zasadnicze problematy ludzkiej egzystencji, łagodną rezygnacją. Dopiero na kilka miesięcy przed śmiercią Lucjana pojawią się w niej gorzkie tony.

Inna rzecz, czy tę poczciwą stronę swej natury starszy Malinowski potrafił i chciał ujawniać. Jego syn oczekiwał ojca otwartego, empatycznego, będącego partnerem dla żony i dzieci. Taki model rodzicielstwa zaczął się szerzej upowszechniać dopiero w drugiej połowie XX wieku. Lucjan Malinowski urodził się zaś w pierwszej połowie wieku XIX, gdy kolej żelazna stanowiła sensacyjną nowość, a ojciec z natury rzeczy był ojcem patriarchalnym. Trzeba też pamiętać, że starszy Malinowski od najwcześniejszej młodości przebijał się przez życie o własnych siłach. Był konserwatystą związanym ze Stańczykami i tradycjonalistą, choć tę postawę łagodziła skłonność do liberalnej autoironii. Niebywała nerwowość syna, niewynikająca z rzeczywistych zewnętrznych powodów, musiała być dla niego straszliwą zagadką, którą mogła tłumaczyć tylko ciężka choroba neurologiczna.

Treść życia Lucjana Malinowskiego stanowiła jego praca naukowa i to jej poświęcał on zdecydowaną większość czasu. Około 1890 roku jego katedra, w której uczono studentów kilku języków słowiańskich oraz litewskiego, była również pierwszym na ziemiach polskich ośrodkiem badań lingwistycznych. Malinowski oprócz wykładów i egzaminów oraz własnej pracy badawczej nad dialektami kierował naukowym rozwojem coraz liczniejszego grona uczniów, wśród których byli tak wybitni w przyszłości językoznawcy jak Jan Bystroń i Kazimierz Nitsch. Pełnił też rozliczne funkcje uniwersyteckie – był między innymi dziekanem wydziału filozoficznego – oraz stanowił uczelnianą wyrocznię w sprawach polszczyzny. I jak każda wyrocznia, niekiedy się mylił. Zdarzyło się, że znany okulista, profesor Rydel, ojciec Pana Młodego z Wesela, wynalazł nowy specyfik („Rydla krople do ócz”), a także opatentował pipetkę do jego aplikowania, którą nazwał zakraplaczem. Malinowski zwrócił mu uwagę, że nazwa jest sprzeczna z duchem języka polskiego, w którym końcówka „-acz” przysługuje tylko rzeczownikom osobowym (na przykład „palacz”, „partacz”). Uczony okulista trapił się bardzo zarzutem braku dbałości o czystość polszczyzny i myślał. Aż wreszcie nadszedł dzień, gdy wpadł do lokalu fryzjera, w którym siedział z namydloną twarzą Malinowski, i celując w niego parasolem, wyskandował jedno słowo: „po-grze-bacz!”. Po czym trzasnąwszy drzwiami, wybiegł z razury50.

Zapracowany i coraz bardziej przygnębiony, że nie zdąży uporać się z dziełami, które miał w planach, stanął starszy Malinowski przed wyzwaniem, którego sobie chyba nie uświadamiał i które prawdopodobnie przerastało jego możliwości. „Dziecinny pokój” oczekiwał, że coraz bardziej niedomagający ojciec (rozwój nękającej go przez ostatnie cztery lata życia choroby serca uczynił z niego inwalidę) będzie się starał dorównać siłą uczuć do syna niedoścignionej pod tym względem matce. Szanse poprawy relacji między ojcem a synem, prawdopodobnie zresztą nikłe, przekreśliła śmierć profesora Malinowskiego wiosną 1898 roku. W niedługim czasie młodszy Malinowski oprócz ojca biologicznego utracił także autorytet fundamentalny i uniwersalny – Boga Ojca, a także Syna oraz Ducha Świętego.

W bursie przy Małym Rynku 8 matka z synem mieszkali jeszcze przez kilka lat po śmierci Lucjana Malinowskiego. W okazałym, oddalonym zaledwie o kilkadziesiąt metrów od bazyliki Mariackiej gmachu, w jego grubych, w przyziemiu jeszcze średniowiecznych murach zachowały się może jakieś fluidy po jego dawnych lokatorach, jezuitach, które przeniknęły do neurotycznej jaźni Bronia. Kto wie, czy tym właśnie eterycznym wpływom – jakkolwiek trop to niepewny albo i zwodniczy – nie należy przypisać pewnych zawiłości psychiki przyszłego uczonego, jego wyniosłej niechęci do ujawniania prawdziwych uczuć, myśli i zamiarów, talentu w dyskontowaniu relacji międzyludzkich czy zrozumienia dla tak zwanego kłamstwa społecznego51. Natomiast prawdy wiary chrześcijańskiej przyjmowały się w jego duszy znacznie gorzej.

Skłonności wolnomyślicielskie Bronia dały o sobie znać już podczas chrztu, zarządzonego z pewną zwłoką, bo po jego pierwszych urodzinach.

Było wielkie święto: dopiero teraz syn mój zdecydował się porzucić pogaństwo i uznać prawdy religii chrześcijańskiej – wszakże z pewnymi zastrzeżeniami: kiedy ksiądz proboszcz zapytał go, czy się wyrzeka szatana i spraw jego, chłopak, nie namyślając się, stanowczo odparł: „ne”, nb. z czeska. Syn mój jest Geist der stets verneint, a właściwość tę odziedziczył po części po ojcu. […] u nas wiosna w całym rozwoju: bez (siringa) kwitnie, Planty zielonym wieńcem otaczają stary Kraków 52

– pisał profesor Malinowski do Jarosława Golla w maju 1885 roku z ojcowską dumą i satysfakcją konserwatysty folgującego swemu niezbyt skrywanemu libertynizmowi.

Wychowywany, jak przystało, po krakowsku i katolicku młodszy Malinowski wytrwał w wierze, według jego córki Heleny Wayne53, jedynie do mniej więcej szesnastego roku życia, kiedy to prawdopodobnie uległ podszeptom boga modernizmu Nietzschego i jego galicyjskich wyznawców. Prawie dwadzieścia lat później w Australii w pierwszym zdaniu elaboratu napisanego dla kółka przyjaciół, którzy dla nauki i rozrywki postanowili zapoznać się wzajemnie ze swymi poglądami filozoficznymi, stwierdził kategorycznie: „Boga nie ma”54. W latach jeszcze późniejszych określał się jako agnostyk, a czasem jako „łagodny agnostyk”. Jednocześnie uważał – jak wynika z jego wykładu Podstawy wiary i moralności [Fondations of Faith and Morals