Dzikie dziewczyny - Madeline Claire Franklin - ebook
NOWOŚĆ

Dzikie dziewczyny ebook

Madeline Claire Franklin

0,0

Opis

Odkryj świat, w którym granica między rzeczywistością a fantazją nie istnieje Po latach życia w cieniu Rhi trafia do Happy Valley. Praca w rezerwacie przynosi ukojenie, a otaczająca natura daje poczucie wolności i bezpieczeństwa. Gdy Rhi zaczyna wierzyć, że jej życie w końcu nabiera sensu, los stawia na jej drodze coś nieoczekiwanego. W głębi lasu Rhi natrafia na cztery dzikie, intrygujące dziewczyny, które nigdy nie opuściły swojej kryjówki. Media szybko okrzykują je Dzikimi Dziewczynami, ale powody, dla których przebywały w lesie, są bardziej niezwykłe, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać... Przekonane, że Rhi jest ich zaginioną siostrą, wciągają ją w swój niezwykły świat, pełen sekretów, odwagi i siły, jakiej nigdy wcześniej nie znała. Kim naprawdę są te dziewczyny? I co jest prawdziwe – ich niezwykłe opowieści czy to, co Rhi widzi na własne oczy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 482

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The Wil­der­ness of Girls
Prze­kład: DA­RIUSZ RA­DZIE­JEW­SKI
Re­dak­tor pro­wa­dząca: AGATA TON­DERA
Ko­rekta: JU­LITA GĘB­SKA, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Opra­co­wa­nie okładki i skład: MO­NIKA NO­WICKA
Ilu­stra­cja wy­ko­rzy­stana na okładce: Mi­ma­deo/Shut­ter­stock.com
Co­py­ri­ght © 2024 by Ma­de­line Cla­ire Fran­klin. Ori­gi­nally pu­bli­shed in the Uni­ted Sta­tes by Zando Young Re­aders, an im­print of Zando. www.zan­do­pro­jects.com. © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2025
All ri­ghts re­se­rved
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-8388-227-7
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@zie­lo­na­sowa.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

De­dy­kuję tę książkę dwu­na­sto­let­niej dziew­czy­nie, która wła­śnie wy­dała oszczęd­no­ści ca­łego ży­cia na swój pierw­szy kom­pu­ter w na­dziei, że bę­dzie mo­gła pi­sać po­wie­ści tro­chę szyb­ciej. Praw­do­po­dob­nie cho­dzi te­raz po swoim po­koju w ko­ro­nie z tek­tury i za­baw­nych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych, sta­ra­jąc się wy­my­ślić naj­lep­szy spo­sób na roz­po­czę­cie na­stęp­nego roz­działu.

Po­zo­stań dziwna, dziew­czyno. I po­zo­stań dzika.

LIST OD AU­TORKI

Na­pi­sa­łam tę po­wieść z wielu po­wo­dów. Kie­ro­wały mną we­wnętrzny przy­mus opo­wia­da­nia, ży­wio­łowa wście­kłość mo­jego bu­dzą­cego się fe­mi­ni­zmu, mi­łość do ma­gii na­tu­ral­nej przy jed­no­cze­snym po­czu­ciu za­kło­po­ta­nia oraz chęć wy­ja­śnie­nia, jak ma­gia mie­ści się w moim świa­to­po­glą­dzie. Do­póki przez kilka lat z wiel­kim wy­sił­kiem pró­bo­wa­łam stwo­rzyć tę książkę, nie uświa­da­mia­łam so­bie, że pi­szę tę po­wieść, aby wy­ra­zić pewną bar­dzo głę­boką traumę. Je­śli jed­nak chcia­łam opo­wie­dzieć tę hi­sto­rię, mu­sia­łam wy­zdro­wieć. (Po­dob­nie, je­śli chcia­łam wy­zdro­wieć, mu­sia­łam na­pi­sać tę hi­sto­rię). Żadne z kon­kret­nych zda­rzeń w tej opo­wie­ści nie przy­da­rzyło mi się na­prawdę, lecz fik­cja jest czę­sto skła­dową har­mo­niczną prze­ży­tej przez nas rze­czy­wi­sto­ści, prze­pusz­czoną przez kilka fil­trów, wy­ostrzoną i zrów­no­wa­żoną, z wy­cię­tym szu­mem, tak aby stwo­rzyć za­do­wa­la­jącą me­lo­dię nar­ra­cyjną.

Bio­rąc pod uwagę to, co wiem o tych zbyt po­wszech­nych ra­nach, które zo­stały spe­ne­tro­wane w celu na­pi­sa­nia tej książki, uwa­żam, że by­łoby bra­kiem od­po­wie­dzial­no­ści z mo­jej strony nie ostrzec Cię, Czy­tel­niczko i Czy­tel­niku, że te stro­nice za­wie­rają mo­menty, które mogą wy­wo­łać silne, przy­kre emo­cje. Mam na­dzieję, że ta książka uzdrowi albo wzmocni coś w każ­dej oso­bie, która ją prze­czyta, lecz mimo to za­po­znaj się, Czy­tel­niczko i Czy­tel­niku, z ostrze­że­niami do­ty­czą­cymi jej tre­ści w tro­sce o swoje do­bro.

Ni­niej­sza książka przed­sta­wia, opi­suje i szcze­gó­łowo oma­wia: zło­żony ze­spół stresu po­ura­zo­wego, sa­mo­bój­stwo i my­śli sa­mo­bój­cze, za­bu­rze­nia od­ży­wia­nia, za­wsty­dza­nie z po­wodu wy­glądu, prze­moc do­mową i ro­dzinną, znę­ca­nie się emo­cjo­nalne, ka­ni­ba­lizm i na­paść sek­su­alną.

Na po­czątku by­ły­śmy dzi­kie

Za­mek w pusz­czy

Pa­mięt­nik Dzi­kich Dziew­czyn z Happy Val­ley

DAWNO, DAWNO TEMU, w głę­bo­kiej pusz­czy, w kra­inie poza ma­pami i gra­ni­cami oraz poza tym, co za­własz­czyli lu­dzie, był piękny za­mek.

Ten za­mek nie był taki jak inne zamki, o któ­rych opo­wia­dają ba­śnie. Był dziki i pe­łen ży­cia, wy­cio­sany z sa­mej ziemi, wy­ro­sły i ukształ­to­wany przez setki lat tylko dla nas. Na­szym zam­kiem był wy­drą­żony pień sta­rego drzewa, ople­ciony i okra­to­wany ze­wnętrz­nym szkie­le­tem pną­czy i ma­gii. To było ogromne drzewo. Drzewo jak góra.

To był nasz dom.

Za­mek nas chro­nił: cztery nie­okieł­znane księż­niczki, a cza­sem także sta­rego, mą­drego męż­czy­znę o imie­niu Matka. „Matka” to coś wię­cej niż tylko jego imię. On był na­szym pro­ro­kiem, na­szym obrońcą, na­szym na­uczy­cie­lem. On dał nam dar ma­gii, prawdę na­zy­wa­nia, skarb opo­wie­ści. Dał nam prze­szłość i obiet­nicę przy­szło­ści. Matka był na­szym ser­cem, za­mek był na­szym kość­cem. Ra­zem pod­trzy­my­wali nas, aby­śmy się nie ugięły pod­czas bu­rzy. Ży­ły­śmy w pusz­czy w do­sko­na­łym ryt­mie i har­mo­nii, tak jak sama pusz­cza. Kiedy by­ły­śmy głodne, po­lo­wa­ły­śmy ra­zem z wil­czymi krew­nymi – wiel­ko­duszna zie­mia pod stward­nia­łymi sto­pami, go­rąca krew ofiary na na­szych zę­bach. Po dłu­gim dniu zdo­by­wa­nia po­ży­wie­nia i za­bawy spa­ły­śmy spo­koj­nie pod osłoną na­szego zamku i tylko gwiazdy przy­świe­cały na­szym snom. Bu­dzi­ły­śmy się ze słoń­cem, kiedy wsta­wało zza góry i za­le­wało las płyn­nym zło­tem, obiet­nicą no­wego dnia. Ob­ja­da­ły­śmy się niedź­wie­dzim tłusz­czem i le­śnymi orze­chami w po­rze za­mie­ra­nia przy­rody i brnę­ły­śmy przez mroźne mie­siące we mgle głodu i sen­nych ma­rzeń, brnę­ły­śmy przez dni pod zwa­łami śniegu, tu­ląc się do sie­bie w nocy. Kiedy wra­cała pora zie­leni i świa­tła, go­łymi rę­kami ła­pa­ły­śmy ryby w stru­mie­niach i ja­dły­śmy je na su­rowo, ich łu­ski ma­lo­wały tę­cze wo­kół na­szych ust.

By­ły­śmy czę­ścią pusz­czy i tego wszyst­kiego, co za­wiera. By­ły­śmy czę­ścią cza­rów, dzięki któ­rym roz­wi­jają się nowe li­ście, czę­ścią mocy, która roz­łu­puje świat, kiedy niebo pęka od bły­ska­wicy. By­ły­śmy czę­ścią spi­ral­nego tańca ży­cia i śmierci; cudu świa­tła tań­czą­cego na wo­dzie i li­ści na wie­trze; ta­jem­nicy na­sion i chłod­nej, czar­nej ziemi; piękna roz­kładu, gwał­tow­no­ści ży­cia. By­ły­śmy czę­ścią ma­gii tych wszyst­kich cu­dów.

Aż pew­nego dnia czar prysł.

Pew­nego dnia za­mek ru­nął.

Pew­nego dnia opu­ści­ły­śmy je­dyny dom, jaki zna­ły­śmy, i na­sza uko­chana pusz­cza nas zdra­dziła.

DAWNO, DAWNO TEMU była pusz­cza. Było przej­mu­jące piękno i olśnie­wa­jący spo­kój. Były wę­dru­jące chmury, pa­lące słońce, dia­men­towe niebo.

Dawno, dawno temu były cztery dziew­czyny i męż­czy­zna zwany Matką; wilki, które na­zy­wa­ły­śmy ro­dziną; drzewo, które na­zy­wa­ły­śmy zam­kiem; las, który na­zy­wa­ły­śmy do­mem.

Dawno, dawno temu by­ły­śmy dzi­kie.

A po­tem za­mknięto nas w klatce.

1

TEGO WIE­CZORU, KIEDY JEJ OJ­CIEC ZO­STAJE ARESZ­TO­WANY, Eden sie­dzi przy dłuż­szym boku stołu, zwró­cona twa­rzą do ściany, która od­dziela ja­dal­nię od kuchni. Za jej ple­cami znaj­duje się okno pa­no­ra­miczne wy­cho­dzące na wy­mu­skane po­dwó­rze, które przy­lega do lasu.

To jest jej miej­sce. Kiedy Eden była dziec­kiem, Vera, jej ma­co­cha, nie mo­gła ścier­pieć tego, że dziew­czyna upo­rczy­wie wpa­try­wała się w drzewa pod­czas obiadu, więc ka­zała jej sie­dzieć twa­rzą do ściany. Ściana, o któ­rej mowa, jest pu­sta. Żad­nych zdjęć przy­ja­ciół czy ro­dziny; żad­nych ta­bli­czek i ta­le­rzy pa­miąt­ko­wych; żad­nej cie­ka­wej gra­fiki, a już na pewno żad­nych ob­raz­ków Eden z dzie­ciń­stwa.

Oczy­wi­ście Eden nie jest już dziec­kiem. Wie, jak prze­trwać. Na­uczyła się dawno temu nie ro­bić uwag ani na­wet nie my­śleć o tych na­gich, bia­łych ścia­nach. Już dawno temu na­uczyła się nie spo­glą­dać za sie­bie, aby rzu­cić okiem na pusz­czę.

Oj­ciec Eden i jej ma­co­cha sie­dzą od­po­wied­nio po jej le­wej i pra­wej ręce, każde z nich u szczytu stołu. Przy każ­dym na­kry­ciu stoi szklanka wody i kie­li­szek czer­wo­nego wina. Vera za­wsze mówi, że al­ko­hol w umiar­ko­wa­nej ilo­ści głu­szy ape­tyt, co wy­daje się prawdą w jej przy­padku. Są­czy już trzeci kie­li­szek wina tego wie­czoru, pod­czas gdy jej sa­łatka jest pra­wie nie­tknięta, i pa­trzy to na okno, to na Eden, to na ojca.

Eden do­sko­nale zdaje so­bie sprawę z na­pię­cia przy stole. Przez cały po­si­łek oj­ciec nie od­kłada te­le­fonu, kłó­cąc się to z jed­nym, to z dru­gim part­ne­rem w in­te­re­sach. Jego głos jest agre­sywny i ostry, mimo że nie krzy­czy. Na jego ta­le­rzu jest ka­wa­łek gril­lo­wa­nego czer­wo­nego mięsa, które pach­nie bo­sko, ale on je le­dwo na­po­czął. Mięk­kie i ró­żowe, jest tak po­nętne dla zmy­słów Eden, że to jest aż w złym gu­ście.

Eden chcia­łaby zro­bić coś, co by od­cią­gnęło uwagę Very od nie­grzecz­nego za­cho­wa­nia ojca. Chcia­łaby zro­bić coś, co by spra­wiło, że oj­ciec odłoży te­le­fon i po­święci tro­chę uwagi swo­jej nie­za­do­wo­lo­nej żo­nie. Ale próba za­do­wo­le­nia jed­nego z ro­dzi­ców mo­głaby roz­gnie­wać dru­giego, dla­tego Eden sku­pia się na swo­jej sa­łatce z gorz­kich wa­rzyw i gril­lo­wa­nym bia­łym mię­sie kur­czaka. Od­krywa, że ich ku­charka Ma­riya ukryła małą ka­łużę zio­ło­wej oliwy pod sa­łatką, to­też Eden ukrad­kowo ma­cza w niej ka­wałki kur­czaka, a po­tem przy­le­pia do nich zie­le­ninę, aby nie było wi­dać, że błysz­czą. Vera by­łaby wście­kła, gdyby za­uwa­żyła, że Eden nie prze­strzega „diety”.

Czarna kawa i po­łówka grejp­fruta na śnia­da­nie, dwa jajka na twardo na dru­gie śnia­da­nie. Chude mięso i wa­rzywa na obiad i ko­la­cję. Kok­tajl pro­te­inowy po tre­ningu, ale tylko wtedy, gdy tre­ning trwa po­nad sześć­dzie­siąt mi­nut. Su­rowe bro­kuły na prze­ką­skę – błon­nik prę­dzej cię na­syci. Żad­nego tłusz­czu po siód­mej. I czer­wone wino do obiadu. Po­maga w tra­wie­niu.

Tak żyje Vera, więc Eden rów­nież żyje w ten spo­sób.

Eden miała za­le­d­wie sześć lat, kiedy Vera za­częła kry­ty­ko­wać jej wy­gląd, ogra­ni­cza­jąc jej je­dze­nie i za­bie­ra­jąc ją ze sobą na si­łow­nię. Eden ma te­raz szes­na­ście lat i nie może zjeść na­wet jabłka bez pa­mię­ta­nia o jego gę­sto­ści ka­lo­rycz­nej. Vera się o to po­sta­rała.

Gdyby Ma­riya nie ukry­wała płyn­nych ka­lo­rii pod „za­twier­dzo­nymi” pro­duk­tami na jej ta­le­rzu albo gdyby jej przy­rodni brat Ke­vin nie prze­my­cał dla niej w nocy sma­ko­ły­ków, kiedy miesz­kał z nimi, Eden przy­pusz­cza, że już by cał­kiem zmar­niała. Jest wiecz­nie zmę­czona, wiecz­nie głodna. Cały czas wy­obraża so­bie je­dze­nie, nic spe­cjal­nego: parę ły­żek zwy­czaj­nego ma­sła orze­cho­wego, ka­napkę z szynką i se­rem ko­le­żanki z klasy, roz­to­pione ma­sło na wa­rzy­wach go­to­wa­nych na pa­rze czy choćby zwy­kłą kromkę świeżo upie­czo­nego chleba.

Ga­piąc się na swoją sa­łatkę, Eden bie­rze głę­boki od­dech i czeka, aż uczu­cie zło­ści ustąpi.

Złość nie po­maga. Tylko spra­wia, że Eden cierpi jesz­cze bar­dziej. Je­dy­nym spo­so­bem, aby prze­trwać – i mieć na­dzieję na to, że pew­nego dnia uciek­nie z tego domu – jest wcale nic nie czuć.

Eden upija łyk wina ze swo­jego kie­liszka. Po­doba jej się to, jak wino ją roz­grzewa, po­wo­duje, że jej mózg staje się miękki, otwarty, roz­myty. Wy­daje jej się, że ro­zu­mie swoją ma­co­chę le­piej, kiedy tro­chę wy­pije. Jakby się na­stro­iła na inną sta­cję ra­diową i wresz­cie jest w sta­nie usły­szeć, co Vera na­prawdę mówi.

– Ten kur­czak jest su­chy – mru­czy Vera pod no­sem, dzio­biąc mięso wi­del­cem. Je­stem nie­szczę­śliwa. – Le­piej, żeby Ma­riya nie uży­wała mro­żo­nych piersi z kur­czaka. Mó­wi­łam jej już tyle razy, że to psuje układ włó­kien w mię­sie. – Dla­czego nie mam kon­troli nad swoim ży­ciem? – Za to, co jej pła­cimy, po­winna umieć przy­go­to­wać kur­czaka, który nie jest su­chy. – Mam wszystko, czego chcę, i nic mnie nie uszczę­śli­wia.

Vera od­kłada wi­de­lec, po­ciąga długi łyk ze swo­jego kie­liszka, po czym ob­rzuca ojca gniew­nym spoj­rze­niem. To jest twoja wina.

Spo­gląda na Eden prze­lot­nie, za­nim znowu się­gnie po wino. I twoja.

Kiedy roz­lega się dzwo­nek u drzwi, oj­ciec prze­wraca oczami, wciąż roz­ma­wia­jąc przez te­le­fon i igno­ru­jąc ro­dzinę. Eden sztyw­nieje, za­sta­na­wia­jąc się, kto to może być, i my­śli o tym, jaka zła bę­dzie Vera za to, że im prze­rwano. Sama otwo­rzy­łaby drzwi, ale Vera nie znosi, kiedy Eden speł­nia obo­wiązki go­spo­dyni.

Mija pra­wie mi­nuta, za­nim ha­łas sprzed domu prze­mie­ści się do ja­dalni, za­nim od­głos kilku par nóg kro­czą­cych zde­cy­do­wa­nie przez mar­mu­rowe pod­łogi zo­sta­nie ode­brany jako agre­sywny – jako naj­ście. W łu­ko­wym przej­ściu za Verą zja­wia się dwóch męż­czyzn w gar­ni­tu­rach w oto­cze­niu czte­rech po­li­cjan­tów, któ­rzy trzy­mają ręce na broni go­to­wej do uży­cia. Vera ob­raca się w ich stronę, kon­ster­na­cja i gniew ma­lują się na jej twa­rzy, ale męż­czyźni ją omi­jają i prze­cho­dzą obok Eden. Wszystko dzieje się tak szybko, że oj­ciec nie ma na­wet czasu, aby odło­żyć te­le­fon. W jego oczach wi­dać szok.

– Pan Law­rence Chase? – mówi gło­śno je­den z męż­czyzn w gar­ni­tu­rze, pod­czas gdy po­li­cjanci chwy­tają ojca za ra­miona. – Mamy na­kaz aresz­to­wa­nia pana.

Te­le­fon ojca upada ze stu­ko­tem na pod­łogę, kiedy funk­cjo­na­riu­sze pod­no­szą ojca na nogi i unie­ru­cha­miają jego ręce za ple­cami. Nie opiera się, ale też nie uła­twia im za­da­nia. Jego ciało i koń­czyny są sztywne, każdy mię­sień na­pięty, jakby wie­rzył, że je­śli na­dal bę­dzie miał wła­dzę nad swoim cia­łem, nie mogą mu ode­brać żad­nych praw.

Jed­nak ku zdu­mie­niu Eden oni wła­śnie to ro­bią. Drży z emo­cji, kiedy po­li­cjanci od­czy­tują ojcu po­ucze­nie o pra­wie do za­cho­wa­nia mil­cze­nia i oskar­żają go o prze­stęp­stwa, które wcale Eden nie za­ska­kują: de­frau­da­cja, pra­nie brud­nych pie­nię­dzy, han­del nar­ko­ty­kami. Jej ma­co­cha, z po­czątku wście­kła, wkrótce za­czyna gło­śno łkać, ła­pie za te­le­fon, żeby za­dzwo­nić do swo­jego praw­nika, i wy­biega z po­koju, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Funk­cjo­na­riu­sze wy­pro­wa­dzają ojca z ja­dalni i kie­rują się ku drzwiom, pod­czas gdy on pa­trzy przed sie­bie ni­czym żoł­nierz, pu­stym i chłod­nym wzro­kiem. Ani razu nie spo­gląda w stronę swo­jej córki.

Je­den z męż­czyzn w gar­ni­tu­rze – może ofi­cer z wy­działu do­cho­dze­niowo-śled­czego? – kła­dzie rękę na opar­ciu krze­sła Eden, co spra­wia, że Eden się wzdryga. Męż­czy­zna po­chyla się ku niej i mówi:

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzamy w obie­dzie, skar­bie, ale ta­tuś był tro­chę nie­grzeczny.

Eden pa­trzy na niego, jej twarz jest bez wy­razu, jed­nak to, co ofi­cer do­strzega w jej oczach, każe mu wy­pro­sto­wać się na­gle i za­brać rękę z jej krze­sła. Sa­mo­za­do­wo­le­nie ja­sno wi­doczne na jego twa­rzy szybko ga­śnie. Ski­nąw­szy chłodno głową na po­że­gna­nie, ofi­cer opusz­cza dom w ślad za swo­imi ludźmi.

Ma­riya stoi w drzwiach do kuchni, ob­ra­ca­jąc w rę­kach ku­chenny ręcz­nik, jej ciemne oczy śle­dzą wy­cho­dzą­cego męż­czy­znę. Kiedy drzwi fron­towe za­my­kają się z trza­skiem i w domu za­lega ci­sza, Ma­riya mówi:

– Nic mu nie zro­bią. Ten sys­tem zo­stał stwo­rzony dla lu­dzi ta­kich jak on.

Pod­cho­dzi do stołu, bie­rze ta­lerz ze ste­kiem ojca i sta­wia go przed Eden.

– Nie ma sensu, żeby do­bre je­dze­nie się mar­no­wało.

Eden wy­czuwa do­broć w tym ge­ście, tkli­wość, może na­wet mi­łość, ale jesz­cze bar­dziej by chciała, aby Ma­riya po­ło­żyła rękę na jej ra­mie­niu albo ob­jęła ją i mocno przy­tu­liła. Nie dla­tego, że jest smutna z po­wodu aresz­to­wa­nia ojca, ale dla­tego, że umiera z głodu za ludz­kim do­ty­kiem, pra­gnie choćby odro­biny więzi z kimś na tym świe­cie.

Ale Eden wie już od ja­kie­goś czasu, że głód ludz­kiego do­tyku jest naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nym ro­dza­jem ape­tytu ze wszyst­kich.

Za­czyna jeść stek swoim wi­del­cem i no­żem ojca, tak jakby nie była dziew­czyną, któ­rej ojca przed chwilą aresz­to­wano, która nie szuka brat­niej du­szy, nie tę­skni roz­pacz­li­wie za mi­ło­ścią, która tak ła­two przy­cho­dzi do tych, któ­rzy mają po­czu­cie przy­na­leż­no­ści. Ona tylko chce jeść, mówi so­bie. Jej ciało po­trze­buje je­dy­nie po­ży­wie­nia, wody i schro­nie­nia, aby prze­żyć. Tylko tyle.

To jest wszystko.

Nic wię­cej nie po­trzeba, aby prze­trwać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki