Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Chcecie w trybie prawie live zobaczyć, jak wyglądało zajmowanie Krymu? I poznać konsekwencje tamtych zdarzeń, przewidziane i opisane z niemal stuprocentową dokładnością? W trakcie lektury na waszych oczach będzie się budowała tożsamość narodowa. Pawło Kazarin jest uczciwy i do bólu samokrytyczny. Fascynujące. Do tego fajnie sie czyta".
Ziemowit Szczerek
"Pisząc Dziki Zachód Europy Wschodniej, Pawło Kazarin nie wiedział, że w nieodległej przyszłości jemu i jego rodakom przyjdzie się zmierzyć z wielkoskalową rosyjską inwazją. Bieg historii nie unieważnia jednak opowieści Kazarina. Przeciwnie, potwierdza przenikliwość autora. Kazarin precyzyjnie, a zarazem klarownie wyjaśnia złożoność współczesnej Ukrainy i ewolucje ukraińskiego społeczeństwa, dzięki czemu otwiera drzwi do zrozumienia skuteczności, z jaką Ukraincy prowadzą wojnę obronną i przeciwstawiają się rosyjskiemu imperializmowi".
Edwin Bendyk
"Obecny Kreml nie tyle stara się eksportować własne wartości, ile niszczyć cudze. Rozmywa pojęcie faktu. Zatruwa przestrzeń medialną fake newsami. Manipuluje opinią publiczną. Strategię wojen pozycyjnych zastąpiła taktyka operacji dywersyjnych.
Rosyjska propaganda nie obrała za cel udowodnienia wyższości Kremla. Wręcz przeciwnie – stara się udowodnić, że wszyscy ludzie są tacy sami. Próbuje pogrzebać prawdę w gąszczu kłamstw – dlatego szafuje teoriami spiskowymi. To podejście szczególnie uwidoczniły aneksja Krymu, inwazja na Donbas i zestrzelenie pasażerskiego boeinga. Kalkulacja jest prosta: im więcej informacyjnego śmiecia, tym większa szansa, że fakty po prostu umkną uwadze odbiorców".
Anna Ursulenko – slawistka, literaturoznawczyni, adiunkt w Instytucie Filologii Słowiańskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Tłumaczka literatury oraz tekstów publicystycznych i naukowych z języków ukraińskiego, rosyjskiego i czeskiego. Współautorka (z Marcinem Gaczkowskim) przekładu powieści Najdłuższe czasy Wołodymyra Rafiejenki (finał Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus 2021). Kuratorka cyklu filmowego KinoUkraїna w kinie Dolnośląskiego Centrum Filmowego, moderatorka i organizatorka wydarzeń kulturalnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Дикий Захід Східної Європи
Copyright © by Pawło Kazarin, 2025
Copyright © by Anna Ursulenko, 2025
Copyright © by Kolegium Europy Wschodniej
im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2025
Przekład: Anna Ursulenko
Redakcja: Magdalena Jankowska
Korekta: Patrycjusz Pilawski
Okładka: Jakub Kamiński
Skład: Daniel Malak, Jędrzej Malak
Opracowanie wydania elektronicznego:
Redaktorka prowadząca: Ewa Vaičiūnienė
This book has been published with the support of the Translate Ukraine Translation Program.
Wydanie książki zostało dofinansowane w ramach programu Translate Ukraine.
ISBN 978-83-7893-849-1
Kolegium Europy Wschodniej
im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu
ul. Zamkowa 2, 55-330 Wojnowice
Ukrainie przypadła rola nowego Berlina Zachodniego Europy Wschodniej. Aneksja Krymu i rosyjska inwazja na Donbas zmusiły Kijów do głębokich zmian. Dziesięć lat temu kraj zmagał się z poradzieckim spadkiem i podzieloną tożsamością. Dziś jest europejską forpocztą powstrzymującą napór rosyjskiej armii. W Dzikim Zachodzie Europy Wschodniej opowiadam o drodze do tej transformacji.
Nie nadaję się na świętego.
Przekraczam prędkość. Za kierownicą rozmawiam przez telefon. Parkuję pod znakami zakazu.
Mógłbym napisać, że płacę podatki, ale bądźmy szczerzy: płacą je za mnie moi pracodawcy. Życie nigdy nie postawiło mnie przed koniecznością wyboru: oddać zarobione pieniądze czy je zatrzymać. Wierność zasadom nie była dla mnie w tej sytuacji wyzwaniem – po prostu ewentualne kombinowanie nie wchodziło w grę.
Kilkakrotnie odmawiałem toksycznym pracodawcom. Mogłem sobie na to pozwolić: nie mam chorych krewnych ani wielkich długów. Nie stałem przed dylematem, obciążonym czyimś życiem na drugiej szali. Stosunkowo łatwo było mi więc zrezygnować z większej kasy.
Nie chodzę na zebrania członków spółdzielni ani nie należę do organizacji pozarządowych. Nie zawsze proszę o paragony i chętnie płacę za usługi gotówką. Nie jestem wolontariuszem, a swój czas bez większego poświęcenia inwestuję w to, co uważam za potrzebne.
Nie byłem na froncie. Dosyć długo chowałem się w regionalnej tożsamości Krymianina. W imię pozostania na półwyspie po aneksji gotów byłem przyjąć dokumenty okupacyjne. Mój wewnętrzny Krymianin nie od razu ustąpił miejsca mojemu wewnętrznemu Ukraińcowi.
Tamtego roku wielu moich znajomych zachowało się bardziej przyzwoicie. Podczas gdy ja usiłowałem ratować swój mały świat, oni szli na front. Gdy ja starałem się „nie wychylać”, oni angażowali się w wolontariat. Mój rok 2014 nie napawa mnie dumą. Moi przyjaciele po prostu wygrali dla mnie czas – ten sam, który spędziłem na rozmyślaniach.
Ani myślę zasłaniać się okolicznościami. Sam piszę swoją historię, więc ponoszę pełną odpowiedzialność za błędy. Zresztą bez nich dawny Kazarin nie miałby szans na transformację w obecnego. I nie zamierzam retuszować swojej biografii po fakcie.
Dużo czasu zajęło mi dojście do moich obecnych poglądów. Nie zawsze rozpoznaję siebie w moich dawnych tekstach. Zdaję sobie sprawę, że ludzie się zmieniają, i wiem, że ocenianie przeszłości z perspektywy teraźniejszości jest zadaniem trudnym i niewdzięcznym, bo kiedyś każdy z nas był innym człowiekiem.
Staram się nie mieć złudzeń co do siebie i nie mam ich również w stosunku do innych. Nie mam też złudzeń co do otaczającej mnie rzeczywistości. Jest dokładnie taka, na jaką zasługuję.
Nie wierzę w cuda i nie lubię polityków udających czarodziejów. Jestem świadom granic swoich kompetencji i nie ufam tym, którzy znają odpowiedzi na wszystkie pytania. Wiem, skąd się biorą pieniądze, dlatego alergicznie reaguję na obietnice rozdawania moich podatków w imię czyjejś kariery politycznej.
Nie wierzę w mądrość narodu; jestem jego częścią. W swojej mądrości również nie pokładam nadmiernego zaufania. Podejmowałem niewłaściwe decyzje i wolę o tym pamiętać. Myliłem się w przewidywaniach i moi przeciwnicy mają mi co zarzucić. Bywałem też na meczach piłkarskich i wiem, jak łatwo zmienić ludzi w tłum.
Nie lubię dywagacji o „zwykłym człowieku”. Wolę bliźnich „niezwykłych” – tych, którzy potrafią więcej ode mnie, wiedzą więcej i lepiej rozumieją życie. Chętnie słucham rad, jeśli udziela ich osoba mająca coś wartościowego do powiedzenia, ale nie szanuję dyletantów, ponieważ w wielu sprawach jestem dyletantem.
Nie lubię rozmów o prorokach i mesjaszach. Nie uważam, że polityk musi być świętym. Przyzwyczaiłem się do myśli, że stawiając krzyżyk na karcie do głosowania, wybieram mniejsze zło. Mnie też się zdarza być mniejszym złem w niektórych sytuacjach, a większym – w innych.
Nie widzę sensu w narzekaniu na świat. Ułożyłem swoje życie z puzzli, które udało mi się zgromadzić. Nie zamierzam podbierać tych kawałków innym i nie lubię, gdy ktoś sięga po moje.
Nie lubię też ludzi o oczach basseta. Wszystko, co dzieje się w moim życiu, jest konsekwencją moich decyzji – moich sukcesów i błędów, mojego lenistwa i mojego zdyscyplinowania. Jeśli coś mnie nie zadowala, nie szukam winnego. Każdego ranka widzę go w lustrze.
A w tej książce staram się zrozumieć ludzi i okoliczności, które nas zmieniły.
Łatwo być Ukraińcem, jeśli twoja matka pochodzi ze Lwowa, a ojciec z Połtawy. Jeśli śpiewali ci kołysanki po ukraińsku, dom zdobią tradycyjne hafty, a na półce stoi Kobziarz Tarasa Szewczenki. Jeśli od dzieciństwa nie gubisz się w tożsamościach ani nie masz wątpliwości, gdzie jest twoje miejsce w kraju.
U nas na Krymie było inaczej.
Tylko nieliczni spośród naszych rodziców urodzili się na półwyspie. Byliśmy pokoleniem przyjezdnych. Ponadto „złoty wiek” Krymu przypadł na radzieckie lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. W warunkach żelaznej kurtyny i gospodarki planowej półwysep był najbardziej atrakcyjnym radzieckim kurortem. Właśnie ten atut skazał go po 1991 roku na dekady nostalgii.
Nostalgia była wszechobecna. Relacje przyczynowo-skutkowe zostały podważone. Upadku systemu radzieckiego moi ziomkowie nie postrzegali jako naturalnej konsekwencji przegranej zimnej wojny ani rezultatu nieefektywnej gospodarki socjalistycznej (nie wytrzymała konkurencji). Wielu wolało myśleć, że główną przyczyną wszystkich kłopotów jest niepodległa Ukraina – przyszła i sprowadziła Krym na społeczne i gospodarcze dno.
Nie chodziło o język codziennej komunikacji. Znacznie większych problemów przysparzało to, że półwysep żył dniem wczorajszym. Pragnął przeszłości; kanonizował wszystko, co radzieckie. Poszukiwanie siebie w takich warunkach nie było łatwe. Mimo to niektórzy próbowali znaleźć przestrzeń wspólnych sensów, zdolnych scalić półwysep z ukraińską „wielką ziemią”.
A potem wydarzył się Majdan.
Ludziom Majdanu chodziło o wartości. O to, że osobisty wybór jest ważniejszy niż „z dziada pradziada”. Że ukraińskość nie ogranicza się już do kategorii etnicznych.
Przeżywałem Majdan jak próbę wyprowadzenia ukraińskiego pociągu z poradzieckiej zajezdni. Wśród wagonów stał między innymi nasz Krym. Zapewne co jakiś czas któryś z pasażerów próbowałby pociągnąć za hamulec, ale ostatecznie, w karawanie innych wagonów, zaparkowalibyśmy w „zachodniej” zajezdni.
Niestety po śladach Związku Radzieckiego przyszła Rosja, odczepiła mój rodzinny wagon i dołączyła go do własnego pociągu, ten zaś jedzie nawet nie na wschód, lecz w przeszłość. Przed krymskim wagonem rozwierają się identyczne perspektywy jak, powiedzmy, przed statkiem żaglowym. Czyli żadne.
Od mieszkańców Doniecka i Ługańska odróżnia Krymian powód wyjazdu: my emigrowaliśmy z przyczyn politycznych. Nie strzelano do nas, nie uciekaliśmy przed wojną. Kiedy spotykamy ziomków w innych regionach kraju, z góry wiemy, że myślimy podobnie. Prorosyjski Krymianin nie ma czego szukać w Ukrainie. Nasz adres zameldowania zyskał funkcję wyznacznika tożsamości.
Złośliwa ironia historii. Aneksja mojego domu wstrząsnęła naszym krajem niczym wyładowanie z defibrylatora. Musiał się obudzić z poradzieckiej śpiączki. Okupacja półwyspu pozbawiła nas małej ojczyzny, ale dała nam dużą. Tu nie liczą się „krew” ani „ziemia”, brzmienie nazwiska, język kołysanek. Ukraińcem się nie rodzisz – Ukraińcem się stajesz.
Teraz wiem też na pewno: przyszłość nie musi być zakładniczką przeszłości. Uświadomienie sobie tego zajęło mi trzydzieści lat. Dość późne spostrzeżenie, nie da się ukryć.
Lepiej jednak późno niż wcale.
W październiku 2014 roku wrzuciłem rzeczy do bagażnika i wyjechałem do Kijowa. Okupowany Krym przypominał wtedy oko cyklonu. W kontynentalnej Ukrainie już doszło do zestrzelenia malezyjskiego boeinga, zbrodni pod Iłowajskiem i zawarcia pierwszych porozumień mińskich. Na półwyspie jednak panowała cisza.
O Krymie pisałem od lutego do października 2014 roku. Trzydziestoletnie doświadczenie życia w „odległej prowincji nad morzem” nagle przestało być balastem. Na początku 2014 roku półwysep skupił na sobie największą uwagę spośród wszystkich miejsc na mapie świata; chciano o nim dowiedzieć się jak najwięcej. Dobrze mi znany skansen proradzieckich nastrojów nagle zamienił się w publicystyczny czarnoziem. Wsadź tam kij od szczotki, a zakwitnie.
Do października minął pierwszy szok związany ze zmianą flag. Pierwsze tragedie już się wydarzyły. Pierwsza fala emigracji zadomawiała się w kontynentalnej Ukrainie. Ale sieć komórkowa wciąż była wspólna, a pociągi regularnie przekraczały granicę z kontynentem.
Nawet zmiany wizualne zaszły niewielkie. Monopol towarów ukraińskich powoli słabł pod naporem artykułów rosyjskich. Konsumenci automatycznie przeliczali ceny na hrywny. Tych, którzy zostali, można było podzielić na trzy grupy: pierwsza przygotowywała się do wyjazdu; druga przygotowywała się do emigracji wewnętrznej; członkowie trzeciej w końcu zdjęli maski.
Ci ostatni zuchwale wymachiwali nowymi flagami; rzucali mięsem w mediach społecznościowych. Wkrótce poza półwysep przebiją się wyłącznie ich głosy. Reszta albo się wyprowadzi, albo zmieni swoje konta na anonimowe. Czytają wszystko, ale z rzadka dają lajki lub komentują.
Oczekiwanie globalnej wojny stopniowo zanikało. Rosja poniechała mówienia o „rosyjskiej wiośnie”, w zamian wprowadziła do obiegu „krymską”. Żołnierze NATO nigdy się nie pojawili. Nie powstał też korytarz lądowy na Krym. Na półwyspie ubywało zagranicznych dziennikarzy, za to coraz częściej słychać było rosyjski akcent.
Przyjaciele z kontynentu dzwonili codziennie, ale coraz rzadziej słyszałem pytania: „co słychać? jak sprawy?”. Coraz częściej to ja je zadawałem. Informacje czerpaliśmy przede wszystkim z mediów społecznościowych, właśnie tam rozbrzmiewały echa walk, które co tydzień zmieniały linię frontu w Donbasie.
Śmiech mnie ogarnia na samo wspomnienie. Przed wojną wyczerpanie limitu pięciu tysięcy znajomych na Facebooku świadczyło o statusie wpływowego blogera. Po jej rozpoczęciu nagle pojawiła się w Ukrainie blogosfera. Tradycyjne media nie nadążały za popytem na informacje, więc twór Zuckerberga błyskawicznie przeobraził się w krajowy CNN.
Pakowałem się i myślałem, że nie mam pojęcia, jak wygląda mój kraj. Moja geografia „kontynentu” ograniczała się do Majdanu, w pewnym stopniu Kijowa i w bardzo niewielkim – Lwowa. W wieku trzydziestu lat prawie nie znałem Ukrainy. Poniosłem konsekwencje tradycyjnej krymskiej introwersji, mentalności wyspiarzy, krymskiej tożsamości.
Od lutego 2014 roku słabła ona z dnia na dzień. Po aneksji każdy musiał określić własną tożsamość obywatelską – którą flagę uważa za swoją, do czyjego hymnu jest gotów stanąć na baczność.
Rozmowy z ziomkami coraz bardziej przypominały pole minowe. Każdy nieostrożny krok groził wybuchem. Coraz więcej tematów nas dzieliło, coraz mniej – łączyło. Stopniowo na ich styku uformuje się prawdziwa linia frontu.
Wyjazd z Krymu zbliżał się nieuchronnie.
Nie miałem pojęcia, co mnie czeka. Tamtego roku nie wypadało myśleć o planach na przyszłość. Rozumiałem jedynie, że mnie i moim rówieśnikom przyszło żyć wewnątrz historii. Historii, której przez całe poprzednie życie byliśmy pozbawieni. Pod żadnym pozorem nie należało rozmieniać tej szansy na drobne.
Wrócę na Krym jeszcze dwa razy. Po raz pierwszy pod koniec 2014 roku; drugi raz latem 2015 roku. Potem FSB aresztuje mojego kolegę, dziennikarza, który został na Krymie i pisał o przynależności półwyspu do Ukrainy. Wlepią mu wyrok za nawoływanie do naruszenia integralności terytorialnej Federacji Rosyjskiej. Od tego czasu oglądałem Krym tylko od strony Mierzei Arabackiej.
Nie obnoszę się ze swoim pochodzeniem. Nie marzę o byciu „zawodowym Krymianinem”. Nie śnię po nocach o półwyspie i nie lubię, gdy okazują mi współczucie. Wszystko, co mi się przydarzyło, traktuję jak doświadczenie, a nie traumę.
Ale to właśnie za jego sprawą udało mi się określić moje pragnienia i priorytety. W październiku 2014 roku wsiadałem za kierownicę w pełni świadom, jakiej przyszłości nie chcę. Wiem na pewno, że nie zamierzam ponownie pakować walizek.
Ten jeden raz mi wystarczy.
Pamiętam, jak leciałem na Krym kilka dni przed „referendum”.
Ił-96 skierowany na trasę krymską był pełny. Lecieli nim rosyjscy urzędnicy i dziennikarze: przede mną siedzieli Francuzi, z tyłu Włosi, po lewej miałem Serba, a po prawej marynarza z Sewastopola. Wiadomość o inwazji na półwysep marynarz odebrał w trakcie rejsu. Statek opuścił na Curaçao i od tygodnia wracał z przesiadkami do domu.
Rozmawialiśmy wtedy z Serbem przez cały lot. Konsekwentnie i przez dłuższy czas mówił, że jego koledzy znaleźli się w impasie. Oznajmił: „Jesteśmy za silną Rosją, ponieważ Moskwa jest sojusznikiem Belgradu, ale jak możemy popierać odłączenie Krymu od Ukrainy, skoro nie uznajemy secesji Kosowa?”.
Niedługo przed lądowaniem na lotnisku w Symferopolu mój belgradzki towarzysz podróży zszedł na setną rocznicę wybuchu I wojny światowej: jego rodaków bardzo martwi obarczanie Serbów odpowiedzialnością za to zdarzenie. W Serbii na specjalnych konferencjach i sympozjach próbuje się udowodnić, że I wojna światowa rozpoczęła się z powodu nagromadzonych napięć w wielu krajach, nie zaś konkretnie przez Młodą Bośnię i Gavrila Principa.
Słuchałem go i rozmyślałem o tym, że lecę do regionu, który za sto lat będzie udowadniał światu to samo.
W hollywoodzkim filmie Pojutrze świat nagle staje w obliczu katastrofy klimatycznej. Podczas ewakuacji amerykańskiego wiceprezydenta z Białego Domu konwój przejeżdża przez skrzyżowanie, na którym lokalny oszołom trzyma planszę z napisem „Nawróćcie się, nadchodzi Armagedon”. Wiceprezydent patrzy na niego i mówi: „Najtrudniej przyznać, że ci ludzie mieli rację”.
Identycznie jak filmowy wiceprezydent czułem się w 2014 roku. Kiedyś uważaliśmy za paranoików wszystkich, którzy straszyli nas „rosyjskimi czołgami”. Byliśmy pewni, że utknęli w przeszłości, że takie rzeczy są niemożliwe we współczesnym świecie. Okazało się, że ci ludzie przez cały czas realnie oceniali rzeczywistość, a reszta oddawała się kojącym iluzjom.
Po Krymie świat obudził się w erze odrodzonej konspirologii. Teraz żadna teoria nie wydaje się zbyt wydumana.
Ciekawostka: kiedy w 1968 roku wojska radzieckie wkroczyły do Pragi, armia czechosłowacka nie strzelała. Nie tylko dlatego, że nie dostała takiego rozkazu; wciąż silna była pamięć o tym, jak ZSRR wyzwalał Czechosłowację od Wehrmachtu. Od zakończenia II wojny światowej upłynęły dwadzieścia trzy lata, a żołnierz radziecki nadal był postrzegany w Czechach jak „wyzwoliciel” i przedstawiciel „bratniego narodu”. Po wydarzeniach Praskiej Wiosny w społecznej świadomości nastąpił przełom.
To samo zdarzyło się w Ukrainie.
Również miała dwadzieścia trzy lata, gdy Moskwa zdecydowała się zaanektować półwysep. A kiedy rosyjska armia najechała Krym, ukraińskie wojsko nie otworzyło ognia. Owszem, nie było rozkazów; owszem, wojskowi nie ruszą się bez komendy; ale kluczowy powód był inny: w lutym 2014 roku większość obywateli nie postrzegała rosyjskiego żołnierza jako wroga. Zmieni o nim opinię po zajęciu półwyspu. Zapas „wspólnego” i „braterskiego” roztrwoniono wiosną tamtego roku.
Trudno mi było uwierzyć w nieodwracalność wydarzeń. Wszystko, co się działo, przeczyło temu, co wiedziałem o powojennej rzeczywistości.
Nauczono nas myśleć, że II wojna światowa postawiła kropkę nad i. Wiedzieliśmy, że na mapie politycznej czasami pojawiają się nowe granice i powstają nowe państwa, zarazem jednak wierzyliśmy, że nikt nie odważy się wymazać istniejących granic, nie sięgnie po obce terytoria, by przyłączyć je do własnego kraju.
Moskwa lubi porównywać Krym do Kosowa, ale nikt nie przyłączył Kosowa do Albanii. Kosowo otrzymało niepodległość, którą można wprawdzie ujmować w cudzysłów, ale można też zapisywać bez niego. W 2008 roku nikt nie wymazał z politycznej mapy świata starej granicy, a jedynie naniósł nową. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego problem był znacznie mniejszy niż kazus półwyspu.
W marcu 2014 roku Kreml nie zdecydował się jednak ogłosić Krymu „niepodległym państwem”. To zaś sprawiło, że wszyscy przypomnieli sobie wydarzenia z 1938 roku: w październiku III Rzesza zaanektowała czechosłowackie Sudety, w 90 procentach etnicznie niemieckie. Rzecznikiem niemieckich interesów w regionie była Partia Niemców Sudeckich, pod przywództwem Konrada Henleina. Propagowała ideę, że słowiańska większość Czechosłowacji uciska niemiecką ludność regionu. Ani reprezentacja Niemców sudeckich w Zgromadzeniu Narodowym, ani fakt, że mogli się kształcić w języku ojczystym, nie zmieniały ich retoryki.
Wielka Brytania i Francja nie chciały wojny, więc uznały niemieckie roszczenia. Po podpisaniu układu monachijskiego (naruszał integralność terytorialną Czechosłowacji) Chamberlain poleciał do Londynu i prosto z rampy samolotu oświadczył, że „uratował pokój dla naszego pokolenia”. Winston Churchill powiedział wówczas, że „Anglia miała do wyboru wojnę albo hańbę, wybrała hańbę, a wojnę i tak będzie miała”. Niecały rok później wybuchła II wojna światowa.
Globalna krwawa jatka wymusiła nowe zasady. Aneksję uznano za jedno z najpoważniejszych naruszeń prawa międzynarodowego. W ciągu następnych sześćdziesięciu lat wszystkie takie incydenty dało się policzyć na palcach jednej ręki.
Niektóre miały związak z upadkiem systemu kolonialnego. Na przykład w grudniu 1961 roku armia indyjska przejęła kontrolę nad portugalską kolonią Goa i ogłosiła ją „terytorium sojuszniczym”. Lizbona uznała prawa Indii do Goa dopiero w 1974 roku. W niecały rok później indyjska armia zajęła byłą brytyjską kolonię Sikkim.
W Timorze Portugalskim po obaleniu dyktatury Marcella Caetana okres wzmożonej aktywności politycznej i społecznej doprowadził do proklamowania niepodległości Timoru Wschodniego (28 listopada 1975 roku). Dziewięć dni później armia indonezyjska najechała kraj, Indonezja ogłosiła Timor Wschodni swoją prowincją. Dwadzieścia siedem lat okupacji pochłonęło setki tysięcy istnień ludzkich. Kraj uzyskał niepodległość dopiero w 2002 roku.
Niektórych aneksji dokonano w wyniku wojny, na przykład podczas wojny sześciodniowej w 1967 roku Izrael przejął kontrolę nad Wzgórzami Golan i Wschodnią Jerozolimą. Czternaście lat później Kneset ogłosił, że oba terytoria należą do Izraela.
Bywało też odwrotnie: wojny wybuchały z powodu prób aneksji. W 1982 roku Argentyna próbowała siłą odzyskać kontrolę nad Falklandami, niegdyś swoją własnością. Wielka Brytania wysłała na wyspy marynarkę wojenną i udaremniła ten zamiar.
Warto jednak wspomnieć, że czasami najechanemu krajowi na pomoc przychodziły inne państwa. Tak było na przykład podczas agresji Iraku na Kuwejt. 2 sierpnia 1990 roku najeźdźca zajął emirat, a 7 sierpnia marionetkowy rząd ogłosił niepodległość „republiki Kuwejt” i poprosił o przyłączenie do Iraku. 28 sierpnia terytorium Kuwejtu zostało podzielone na dwie części: północną część przemianowano na Dystrykt Saddamiyat al-Mitla’, a południową – na nową prowincję Kuwejt. Awantura zakończyła się koalicją antyiracką, operacją „Pustynna burza” i wyzwoleniem kraju.
Wszystkie te historie działy się daleko od nas. Byliśmy przekonani, że w Europie takie rzeczy są nie do pomyślenia. Polegaliśmy na traktatach, zdrowym rozsądku i naszej pokojowej naturze. Wiosną 2014 roku nasze wyobrażenia o tym, co „dopuszczalne”, a co „niedopuszczalne”, legły w gruzach.
Jedyne zasadne pytanie sprowadzało się wówczas do prostej kwestii: gdzie teraz kończy się Rosja, a zaczyna Ukraina?
W 2016 roku Władimir Putin zapytał dziewięcioletniego chłopca, gdzie kończy się Rosja. Chłopiec odpowiedział, że na Cieśninie Beringa. Putin go poprawił: Rosja nie kończy się nigdzie.
To nie żart. To podświadomość. Imperium zawsze jest gotowe się rozszerzać, dopóki nie napotka granic innego imperium.
Na tym właśnie polega specyfika rosyjskiego światopoglądu. Z punktu widzenia większości Rosjan Moskwa w 2014 roku nie sięgnęła w Ukrainie po „cudze”, a jedynie zaczęła odzyskiwać „swoje”. Podobnie rzeczy się mają przy podziale majątku podczas rozwodu. W ramach podobnego podejścia cała Ukraina jest postrzegana nie jako odrębne, suwerenne państwo, ale jako walizka z rzeczami, w której jest coś „naszego” i coś „waszego”. Dopóki we wspólnym bagażu jest „nasze”, mamy niemałe prawa do całości.
Problem polega na tym, że imperialista zawsze rozmywa granice „naszego”. Trudno zrozumieć, w którym dokładnie momencie przestaje z pogardą patrzeć na słupy graniczne.
Nawet jeśli sobie wyobrazimy, że Moskwie udało się przywrócić buforowy status Ukrainy, czy to znaczy, że tuż za zachodnią granicą Użhorodu będzie się rozciągać przestrzeń z perspektywy Rosjan należąca do „obcego”? Zamieszkujący ją ludzie będą mieli prawo żyć, jak chcą, bez oglądania się na Moskwę? Ile terytoriów należy oddać Kremlowi, aby wystarczająco dociążyć mentalną szalę urażonego ego imperium?
Niektórzy uważają, że dla imperialisty kategoria „swoje” kończy się tam, gdzie napotyka on opór. Że terytorium gotowe się bronić jest „obce”. Możliwe jednak, że dla adepta imperium ukraińscy żołnierze broniący ojczyzny są jedynie fizyczną – nie mentalną – przeszkodą w procesie odzyskiwania „swojego”.
Czy „zagranicą” jest Polska? A Rumunia? Albo kraje bałtyckie? Finlandię zamieszkują „Czuchońcy”[1] czy obywatele suwerennego państwa, wolni w swoich wyborach życiowych?
Czy „nie nasze” jest tam, gdzie nie rozumieją języka rosyjskiego? Albo gdzie nie wyznają prawosławia? Albo tam, gdzie żaden żołnierz imperium nigdy nie postawił stopy? Czy wciąż obowiązują granice ZSRR? Układu Warszawskiego? Imperium Rosyjskiego? Może Rosja sięga wszędzie tam, gdzie mieszkają chrześcijanie? Albo kaukazoidzi? Albo homo erectus?
Uważam, że Aleksiej Bałabanow nakręcił filmy Brat i Brat 2 w złej kolejności. W prawdziwym świecie wydarzenia z drugiego filmu poprzedzają pierwszy. Najpierw obiecujesz, że „waszą Amerykę wkrótce szlag trafi”, a potem lądujesz na ulicy i uciekasz przed bandytami[2].
Rosyjskie społeczeństwo było prawdopodobnie skazane na rewanż. Imperium się pojawiło, zanim zdążyło się ukształtować państwo narodowe. Wartości związane z hierarchią zawsze dominowały. System radziecki najpierw zgładził wszystkich, którzy mieli „odmienne zdanie”, a następnie uzależnił od siebie ich dzieci. Co więcej, Rosjan od ich sąsiadów odróżnia przede wszystkim to spojrzenie na historię najnowszą: Rosjanie uważają, że w 1991 roku nie uwolnili się od jarzma innego imperium, za to stracili własne mocarstwo.
To wszystko musiało rozbudzić potrzebę wielkości. Ogólne „my” zwyciężyło nad prywatnym „ja”. Rosyjska opozycja twierdzi, że Władimir Putin narzucił krajowi swoją agendę, a przeciętny obywatel pragnie dobrobytu i spokoju. Teraz ta narracja wygląda na pocieszanie samych siebie.
Władimir Putin nie wykreował żądzy wielkości. On w nią trafił. Dodatkowo poszczęściło się mu z cenami ropy i epoką polityczną. „Gdy słońce kultury chyli się ku zachodowi, to nawet karły rzucają długie cienie”. Europa ostatniej dekady rzeczywiście okazała się kontynentem politycznych liliputów. Dlatego oglądaliśmy byłego kanclerza Niemiec w roli rosyjskiego urzędnika, wsłuchanego w przemówienie inauguracyjne Władimira Putina.
Problem z imperialnymi apetytami polega na tym, że mogą tylko rosnąć. Są jak narkotyk – dawkę trzeba co jakiś czas zwiększać. Przemówienie w Monachium, wojna w Gruzji, rozpędzenie protestów na placu Bołotnym[3], inwazja na Ukrainę, wojna w Syrii, ingerencja w wybory na całym świecie – Moskwa konsekwentnie testuje wytrzymałość świata. Jeśli nie napotyka oporu, rozszerza granice tego, co dozwolone.
Może się potknąć o zaledwie jedno „ale”. Próba rekonstrukcji Związku Radzieckiego jest niebezpieczna, ponieważ nie wyciągnięto lekcji z przeszłości. Moskwa ryzykuje, że się pomyli co do punktu docelowego. Chciała trafić w lata siedemdziesiąte – okres Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – a wylądowała w osiemdziesiątych: w Afganistanie, narastającym kryzysie gospodarczym, wyścigu zbrojeń i sankcjach.
Zwykły człowiek rosyjski ciągle zapomina przy tym o konstatacji filozofa Meraba Mamardaszwilego: Rosja istnieje nie dla Rosjan, lecz kosztem Rosjan. Przyjemnie uważać się za sens istnienia imperium, i tym bardziej przykro odkryć, że jest się tylko jego paliwem.
Sparing telewizora i lodówki w Rosji będzie trwał[4]. Wielkość państwa funkcjonuje w kategorii „my”. Cenę za to zapłaci konkretne „ja” zwykłego obywatela.
Ukrainie przypadła rola testera dla imperialnego ego. Apetyt Kremla nie ogranicza się jednak do półwyspu ani nawet do całej Ukrainy. W 2014 roku na wojnę wyruszył russkij mir, on zaś, jak wiemy, nie ma granic. Ma wyłącznie horyzonty.
Mark Zacharow nakręcił film Zabić smoka[5] w 1988 roku, czyli w połowie pieriestrojki. Psychiatria karna była już wtedy zakazana, miasto Breżniew przemianowano z powrotem na Nabierieżnyje Czełny, armię radziecką zaczęto wycofywać z Afganistanu.
Sztuka Jewgienija Szwarca, napisana podczas II wojny światowej, brzmiała proroczo. Radzieckiemu smokowi pozostały dwa lata życia, ale o tym dowiedzieliśmy się po fakcie; wtedy przyszłość była równie mglista jak przeszłość. Reżyser myślał może, że kręci film o swoich czasach, a stworzył dzieło o jutrze. Z perspektywy 2021 roku przesłanie brzmi jeszcze bardziej dojmująco, niż Zacharow prawdopodobnie się spodziewał.
Smok w Rosji nadal ma się dobrze. Zastąpili go chaos i burmistrz. Rosjanie, zmęczeni jednym i drugim, bardzo szybko znów zapragnęli smoka. Ostatecznie reżyser przyłączył się do „mieszkańców miasta”: we wrześniu 2016 roku ogłosił poparcie dla aneksji Krymu i „wybitnie utalentowanego Władimira Putina”.
Zresztą nie on jeden. Lancelot przegrał bitwę o serca dzieci. Mieszczanie nie zwalczyli smoka w sobie. Szwarc udawał, że tworzy sztukę o Republice Weimarskiej i III Rzeszy, a tak naprawdę pisał o Związku Radzieckim i Rosji. Ci sami ludzie w latach dziewięćdziesiątych piętnowali imperium, a dziś dokładają cegiełkę do jego odbudowy. Bywa, że w Rosji w ciągu pięciu lat zmienia się wszystko, a w ciągu stu lat – nic. Koło się zamknęło.
Można długo dyskutować o tym, że wszystkie imperia doświadczają bólów fantomowych. Że nawrót imperialnego sentymentu w sercach jego obywateli był nieunikniony. Że imperium odrodziło się tylko dzięki gwałtownemu wzrostowi cen ropy naftowej na początku XXI wieku. Że rosyjską elitę napędzają do działania wyłącznie horrendalne dochody i przywileje. Wszystko to prawda – i jednocześnie absolutnie nieprawda.
Każdą prawidłowość historyczną można opisać jako zbiór przypadków. Przeanalizować, zdestylować, przedstawić jako sumę zbiegów okoliczności. Sedno jednak tkwi w tym, że logika istnienia Rosji jest podporządkowana prostemu schematowi.
Federacja Rosyjska – nawet po wszystkich redukcjach i przekształceniach, których doświadczyła w XX wieku – pozostaje krajem skazanym na życie według zasad ponadnarodowych. Rosja nie zmieniła się w państwo narodowe, a w obecnej formie nie ma na to szans. Jej peryferie są zbyt różne, odmienności między mieszkańcami Buriacji i Dagestanu, Nieńcami i Czeczenami – zbyt znaczące. Jest skazana na inkluzywność, czyli przekonywanie mieszkańców niegdyś podbitych terytoriów, że życie w jednym państwie im służy.
W konsekwencji każda elita, która znajdzie się u steru, musi nieustannie mówić o „duchowych spoiwach”, cementować kraj w obecnych granicach imperialnych. Stąd biorą się wszystkie rozmowy o wielonarodowym charakterze kraju i odwoływanie się do wydarzeń II wojny światowej jako głównego filaru pokrewieństwa i jedności.
Każdy, kto w Rosji pokona smoka, staje w obliczu nierozwiązywalnego problemu: kraj przypomina patchwork. Pozostaje więc zakładnikiem odmiennych interesów: republik narodowych i rosyjskich obwodów, regionów-donatorów i obszarów dotowanych, tych, których Moskwa karmi, i tych, którzy karmią Moskwę. Sytuację pogarsza fakt, że w przeciwieństwie do 1991 roku granice potencjalnych podziałów nie są wyraźnie zaznaczone na mapach administracyjnych, a siły odśrodkowe rozkładają się chaotycznie zarówno pod względem geografii, jak i konsekwencji.
Z tą rzeczywistością przyjdzie się zmierzyć każdemu politykowi, który z woli losu i przewrotów znajdzie się w Rosji na szczycie łańcucha pokarmowego. Jego liberalna przeszłość będzie bezsilna wobec prostego wyboru: iść drogą Gorbaczowa albo Putina.
Każda reforma doprowadzi do pojawienia się graczy spoza systemu. Każda odwilż gospodarcza – do politycznych żądań ze strony biznesu. Każda decentralizacja stworzy podwaliny dla ruchów odśrodkowych. Kastracja aparatu siłowego zmniejszy jego lojalność. Rezygnacja z propagandy grozi pojawieniem się niewygodnych pytań. Ograniczenie korupcji – zniszczeniem konsensusu wśród elit.
System rosyjski jest zasadniczo niereformowalny. Każde zmiany nieuchronnie wprawią go w ruch – bez gwarancji, że zachowają status quo państwa. Do wyboru Rosja ma zakonserwowanie istniejącego stanu rzeczy. Społeczno-polityczną formalinę. Zabetonowaną jedność i monumentalną jednomyślność.
W tym sensie „władimirputin” nie jest architektem systemu, lecz jego funkcją. Każdy, kto zastąpi tę postać, stanie przed tym samym wyborem. Problem nie polega na tym, że Lancelot nie ma dość sił, by pokonać smoka. Będzie musiał zostać jego reinkarnacją.
Albo rozwiązać kraj.
Wciąż żonglujemy trybami warunkowymi. Ukraińska armia nie otworzyła ognia na Krymie. A gdyby to zrobiła? Czy Kijów zdołałby obronić półwysep?
Aby odpowiedzieć na te pytania, musimy sobie przypomnieć, czym była Rosja w lutym 2014 roku. Ropa kosztowała ponad sto dolarów za baryłkę. Rosja wygrała zorganizowane przez siebie zimowe igrzyska olimpijskie. Rosyjska „lodówka” nawet nie myślała, by wadzić się z „telewizorem”, a Moskwa przewodniczyła G8.
Ponadto z punktu widzenia Kremla cały Majdan był operacją specjalną Zachodu wymierzoną w Rosję. Architekci rosyjskiej inwazji nie przedstawiali więc aneksji Krymu jako pierwszego ciosu. Przekonywali, że Rosja „oddaje cios”.
Ukrainę zaatakował kraj, którego prezydent od półtorej dekady nie trzymał w rękach gotówki, nie robił zakupów ani nie podróżował transportem publicznym. Internet uważa za dzieło CIA, więc nie korzysta z tego wynalazku. Ubolewa nad rozpadem ZSRR – „największą katastrofą geopolityczną w historii”.
W lutym 2014 roku Putin zaczął pisać rozdział na własny temat do przyszłych podręczników historii Rosji. Zamarzyło się mu, aby jego imię stawiano obok Katarzyny II, dlatego wtargnął na Krym. Przekonywał, że broni Rosji przed atakami na jej „historyczne terytoria”. Dlaczego więc wydaje się nam, że brałby pod uwagę koszty wojskowe?
Możliwe, że determinacja Kijowa nie wpłynęłaby na plany Moskwy. Kreml grał o zupełnie inną stawkę. Na Krymie Putin poddał się testowi Rodiona Raskolnikowa. Mało prawdopodobne, aby zaakceptował rolę „drżącego, nędznego stwora”, jeśli już zdążył przekonać samego siebie, że „ma prawo”[6].
Teoretycznie z ostrzałem zwrotnym wiązały się szanse, by zniweczyć rosyjski scenariusz. Niewykluczone jednak, że reakcja siłowa dodałaby Moskwie determinacji. Własne ego dyktator ceni bowiem wyżej niż życie swoich żołnierzy.
Zresztą próba oceny przeszłości z perspektywy przyszłości jest z zasady niewdzięcznym zadaniem.
Dziś Majdan, aneksję Krymu oraz inwazję na Donbas postrzegamy jako nierozłączną sekwencję wydarzeń. Z naszej obecnej perspektywy zestrzelenie boeinga nie wydarzyłoby się bez strzelaniny na Instytuckiej, a do zajęcia Doniecka nie doszłoby bez rozpędzenia studentów w listopadzie 2013 roku[7]. Wszystkie tragiczne i heroiczne wydarzenia ostatnich lat odczytujemy post factum jak rozdziały jednej książki. Gdy obserwowaliśmy je na bieżąco, nie mieliśmy pojęcia, co będzie dalej.
Wiosną 2014 roku łatwo było mówić: „Wiedziałem, że Majdan zwycięży”. W 2013 roku można było na co najwyżej mieć nadzieję. Historia protestu wykuwała się w czasie rzeczywistym. Tylko wytrwałość ludzi na ulicach uwolniła kraj od Wiktora Janukowycza.
Wiosną 2015 roku łatwo było powiedzieć, że w Donbasie Rosja kontynuuje operację „Krym”. Kiedy jednak rosyjskie wojska krążyły po półwyspie, nie mieliśmy pojęcia, że dwa miesiące później na wschodzie kraju rozpęta się krwawa zawierucha.
Wiosną 2016 roku łatwo było potępiać porozumienia mińskie. Ale w 2015 roku zawierano je wyłącznie po to, by dać krajowi chwilę wytchnienia i zminimalizować codzienne straty na froncie, zejść poniżej liczb dwucyfrowych.
Czas zmienia nas i naszą optykę. Niewidoczna transformacja wywołuje w nas wrażenie, że od zawsze jesteśmy tacy jak teraz. Ulegamy złudzeniu: po prostu nie pamiętamy siebie z niedawnej przeszłości. Gdybyśmy spotkali siebie z 2013, 2014, a nawet 2015 roku, wcale nie jest pewne, że znaleźlibyśmy wspólny język.
Podczas aneksji półwyspu cała Ukraina z zapartym tchem czekała, czy jej wojskowi na Krymie opuszczą flagi. Po ucieczce Janukowycza armia znalazła się w pułapce prawnej. Robiła to, co w tamtym momencie mogła; w warunkach totalnego chaosu nie złożyła nowej przysięgi. Uważaliśmy to za heroizm.
Odzwyczailiśmy się od myśli, że kraj ma armię. Ten pasywny opór wydawał się nam aktem odwagi i prawdziwym wyczynem. Do wojny przyzwyczaimy się znacznie później – kiedy wydarzą się Iłowajsk i Debalcewo, obrona lotniska w Doniecku i bitwa o Saur-Mogiłę[8]. Aktywne działania wojenne nauczą nas, że armia potrafi nie tylko trzymać obronę, ale także przeprowadzać ofensywy; nie tylko z zaciśniętymi zębami stoi na miejscu, ale także naciera na wroga. W świadomości wielu osób wszystkie te długotrwałe walki zniwelują „oblężenie krymskie”. Sprawią, że przeciętny obywatel uzna bierny sprzeciw za niewystarczający.
W lutym 2014 roku powszechnie wspieraliśmy oficerów, którzy wycofali się z Krymu bez walki. Później ten i ów cisnął kamieniem: wykazali się jakoby brakiem charakteru i niezdecydowaniem.
W rzeczywistości ulegli psychologicznej automanipulacji. W przededniu wojny wszyscy byliśmy pełni złudzeń i wątpliwości, lecz w ciągu następnych lat stopniowo ich się pozbywaliśmy. A że nieprzyjemnie osądzać samego siebie, przeciętny człowiek osądza innych. Zachowuje się, jakby zmienili się wszyscy, tylko nie on.
Nie należy okłamywać samego siebie. Kilka lat temu byliśmy inni. Za kilka lat również będziemy inni. Pod każdym inkwizytorskim płaszczykiem najczęściej kryje się kolekcjoner własnych błędów i próbuje z nich rozliczać innych.
[1] CzuchnaalboCzuchońcy – historyczna nazwa ludności fińskiej zamieszkującej okolice Sankt Petersburga. Obecnie uważana za obraźliwą i dyskryminującą. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.
[2]Brat (1997) opowiada historię młodego weterana wojny w Czeczenii: Daniła Bagrow po powrocie do Petersburga ląduje na ulicy i musi uciekać przed bandytami; wkrótce zostaje wciągnięty w świat przestępczy. Film zyskał ogromną popularność w Rosji, jest symbolem epoki. W Bracie 2 (2000) Daniła jedzie do Stanów Zjednoczonych, by pomóc bratu przyjaciela. Główny bohater manifestuje negatywne uczucia wobec Amerykanów, a fabuła koncentruje się na jego walce z amerykańskimi antagonistami. Stany Zjednoczone jawią się jako kraj zepsuty, pełen przestępczości i upadku moralnego, przeciwieństwo Rosji. Oba filmy, dla Rosjan kultowe, są często interpretowane jako wyraz rosyjskiej nietolerancji i nienawiści do Zachodu, dowód na napięcia rosnące między Rosją a Stanami Zjednoczonymi. Mają silną wymowę nacjonalistyczną, odzwierciedlają frustracje społeczne i ekonomiczne Rosjan po rozpadzie ZSRR. Brat 2 dodatkowo wzmacnia obraz Ameryki jako wroga, co wpisuje się w szerszy kontekst konfliktu między Rosją a Zachodem.
[3] Brutalne stłumienie protestów na placu Bołotnym w Moskwie 6 maja 2012 roku – obywatelskiej reakcji na oskarżenia o fałszerstwa wyborcze – stało się symbolem zaostrzenia represji wobec opozycji w Rosji. Przyczyniło się do marginalizacji opozycji i umocnienia autorytarnych rządów Putina: władza pokazała, że nie cofnie się przed użyciem siły, byle utrzymać kontrolę.
[4] Nawiązanie do popularnej w Rosji alegorii, odniesienia do konfliktu między rzeczywistymi warunkami życia a propagandą medialną. „Lodówka” symbolizuje codzienne potrzeby i realia ekonomiczne obywateli, „telewizor” reprezentuje oficjalne przekazy medialne i propagandę.
[5] Adaptacja sztuki Jewgienija Szwarca. Rycerz Lancelot przybywa do miasta rządzonego przez smoka tyrana. Miasto żyje w strachu i uległości, potwór co rusz pożera któregoś z poddanych. Lancelot postanawia uwolnić ofiary despotycznego panowania, mieszkańcy jednak przyzwyczaili się do życia pod rządami smoka i nie wyobrażają sobie innej rzeczywistości. Przybysz stara się ich przekonać do walki o wolność i godność. Ostatecznie udaje mu się zabić smoka, ale wkrótce na jaw wychodzi, że problem nie ograniczał się do bestii; kolaborowali z nią burmistrz miasta i jego otoczenie, a teraz przejmują tyraniczne metody sprawowania władzy. Film kończy się refleksją nad naturą władzy i wolności. Pokazuje, że pokonanie jednego tyrana nie gwarantuje automatycznie wolności, jeśli ludzie nie wyzbędą się mentalności niewolnika. Część scen do filmu nakręcono we Wrocławiu, co dodało opowieści europejskiego klimatu i podkreśliło jej uniwersalne przesłanie. Zabić smoka – alegoria totalitaryzmu i mechanizmów władzy – ostrzega, jak łatwo społeczeństwo może popaść w uległość wobec tyrana i jak trudno odzyskać wolność, nawet po jego obaleniu.
[6] Fraza „Czy jestem drżącym, nędznym stworem, czy też mam prawo?” pochodzi z powieści Zbrodnia i kara Fiodora Dostojewskiego. Rodion Raskolnikow zadaje to pytanie, by usprawiedliwić swoje działania i sprawdzić, czy niektóre jednostki mają prawo łamać zasady moralne w imię wyższych celów. Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara, przeł. Czesław Jastrzębiec-Kozłowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956, s. 203.
[7] Dwa kluczowe wydarzenia rewolucji godności w Kijowie przeszły do historii jako symbole protestów i eskalacji konfliktu. Najpierw, w nocy z 30 listopada na 1 grudnia 2013 roku, siły porządkowe brutalnie rozpędziły studentów zgromadzonych na placu Niepodległości (Majdanie). Młodzież, pokojowo protestującą przeciwko decyzji rządu o zawieszeniu przygotowań do podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską, zaatakowały oddziały Berkutu. To wydarzenie zmobilizowało tysiące ludzi do wyjścia na ulice, było katalizatorem masowych protestów. Następnie, 20 lutego 2014 roku, w wyniku starć na ulicy Instytuckiej między protestującymi a siłami rządowymi zginęło ponad pięćdziesiąt osób osób, a setki zostały ranne. Snajperzy ostrzeliwali demonstrantów z okolicznych budynków. Eskalacja przemocy doprowadziła do ostatecznego obalenia prezydenta Wiktora Janukowycza. Strzelaninę zapamiętano jako dowód na ofiarność i heroizm protestujących oraz brutalność reżimu.
[8] Mowa o kluczowych wydarzeniach pierwszej fazy wojny na wschodzie Ukrainy. W bitwie pod Iłowajskiem (sierpień 2014) siły ukraińskie zostały otoczone i poniosły ciężkie straty w starciu z prorosyjskimi separatystami wspieranymi przez oddziały rosyjskie. W bitwie o Debalcewo (styczeń–luty 2015) walki o strategiczny węzeł komunikacyjny zakończyły się wycofaniem wojsk ukraińskich, mimo obowiązującego porozumienia mińskiego. W Doniecku ukraińscy żołnierze, zwani cyborgami, przez ponad dwieście czterdzieści dni (maj 2014 – styczeń 2015) bronili tamtejszego lotniska. W lipcu i sierpniu 2014 roku walki o strategiczne wzgórze Saur-Mogiła w obwodzie donieckim miały duże znaczenie taktyczne w letniej kampanii wojennej.
