Dziki rok. Zapiski młodego przyrodnika - Dara McAnulty - ebook + książka

Dziki rok. Zapiski młodego przyrodnika ebook

McAnulty Dara

4,4

Opis

To książka, której potrzebujemy wszyscy, zwłaszcza teraz.

Dara jest nastolatkiem z duszą przyrodnika i umysłem przyszłego naukowca. Jego imię w języku irlandzkim znaczy „dąb”. Spektrum autyzmu sprawiło, że od dziecka nie nadążał za światem pełnym hałasu i zmian. Dara odnajduje wolność wśród drzew i ptaków, promieni światła i brzęczenia na łące. Natura przynosi mu ukojenie, jest jego ucieczką i azylem. Z zachwytu nad nią organicznie wynika potrzeba dzielenia się jej pięknem i jej ochrony.

Dara dokumentuje rok swojego życia, od wiosny do zimy, opisuje zachodzące zmiany – w domu, na dworze, we własnej głowie. Opowiada m.in. o gnębieniu w szkole i o wsparciu, jakim jest dla niego rodzina. Jego ojciec był i jest „naukowcem od morza, teraz od ochrony środowiska” i jedynym „niepasującym” elementem rodzinnej układanki – tym, na którym Dara wraz z autystycznymi siostrą, mamą i bratem polegają przy rozwiązywaniu zagadek nie tylko świata przyrody, lecz także świata ludzi.

Mimo młodego wieku Dara ma na koncie wiele osiągnięć i jest najmłodszą w historii osobą odznaczoną medalem Królewskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków (RSPB) za działalność na rzecz ochrony przyrody. Jego debiutancka książka zdobyła uznanie i rozgłos oraz liczne nagrody, w tym m.in. najbardziej prestiżową brytyjską nagrodę dla literatury przyrodniczej, The Wainwright Prize. Jest głosem młodego pokolenia, zatrwożonego tym, co przyniesie przyszłość – wyjątkowym głosem, który zaraża zachwytem i uważnością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (12 ocen)
6
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Prolog

 

 

 

 

 

Ten dziennik opisuje, jak od wiosny do zimy zmienia się mój świat, w domu, na dworze, w mojej głowie. Przenosi czytelnika z hrabstwa Fermanagh na zachodzie Irlandii Północnej na wschód, do hrabstwa Down. Opisuje wyrwanie z domu, zmianę regionu i krajobrazu, a czasem ponowne zakorzenianie moich zmysłów i mojego umysłu. Jestem Dara, chłopak, żołądź. Kiedy byłem mały, mama nazywała mnie lon dubh (po irlandzku kos), teraz też czasem tak do mnie mówi. Mam duszę przyrodnika, umysł przyszłego naukowca i kościec człowieka już zmęczonego obojętnością wobec środowiska, niszczeniem świata przyrody. Na te strony przelewam opisy mojego związku z dziką naturą, próbuję wyjaśnić mój sposób postrzegania świata i opowiedzieć, jak stawiamy czoła burzom jako rodzina.

Zacząłem pisać w najzwyklejszym parterowym domu, w otoczeniu innych rodzin, które trzymały dzieci za zamkniętymi drzwiami, i ludzi z syndromem pustego gniazda, którzy dopieszczali ogrody i trawniki za pomocą nożyczek — tak, widziałem to na własne oczy. W takich okolicznościach zaczęły się formować pierwsze zdania, kiedy na papierze zdziwienie mieszało się z frustracją, a nasz ogródek (w przeciwieństwie do wszystkich innych przy naszej uliczce) wiosną i latem zmieniał się w łąkę, z dzikimi kwiatami i owadami, i napisem „Bzy, bzy” na paliku w wysokiej trawie. Tam nasza rodzina godzinami obserwowała całe to bogactwo, którego pozbawione były inne ogrody, wszyscy całkowicie obojętni na sąsiadów, od czasu do czasu zerkających na nas z uniesionymi brwiami zza firanek.

Potem wielokrotnie się przeprowadzaliśmy, w różne miejsca, żeby stworzyć sobie kolejny dom. Przez całe moje krótkie życie mieszkaliśmy w wielu miejscach, wiodąc koczownicze życie. Ale gdziekolwiek się osiedliliśmy, nasz dom wypełniały książki, czaszki, pióra, polityka, niekończące się dyskusje, łzy, śmiech i radość. Niektórzy wierzą, że korzenie wyrastają z cegieł i zaprawy, ale nasze rozrastały się jak grzybnia, łącząc się ze źródłem wspólnego życia, więc gdziekolwiek byliśmy, tam razem zapuszczaliśmy korzenie.

Moi rodzice, oboje z rodzin robotniczych, są pierwszym pokoleniem z wyższym wykształceniem, więc oboje wciąż dążyli do tego, żeby uczynić świat lepszym miejscem. Oznacza to, że nie jesteśmy zamożni w sensie materialnym, lecz mama mawia, że „jesteśmy bogaci pod wieloma innymi względami”. Tata jest — i zawsze był — naukowcem (od morza, a teraz od ochrony środowiska). Zapoznawał nas z sekretami i wiedzą, którą przechowują pierwotne miejsca, i wyjaśniał tajemnice natury. Kariera zawodowa mamy przypomina sposób, w jaki przechodzi przez strumień: nigdy w linii prostej. Dziennikarstwo muzyczne, wolontariat, praca na uczelni — robi to wszystko po trochu, oprócz tego uczy w domu moją dziewięcioletnią siostrę ­Bláthnaid. Imię Bláthnaid oznacza „rozkwitanie”. Teraz mała jest prawdziwą specjalistką od owadów, hoduje nieduże ślimaki i potrafi naprawić w domu każdy sprzęt elektryczny (co nieustannie zadziwia mamę). Mam też trzynastoletniego brata, ­Lorcana — „nieokiełznanego”. Lorcan jest muzykiem samoukiem i zawsze wprawia nas w najprawdziwszy zachwyt i zakłopotanie równocześnie. Jest uzależniony od adrenaliny — gania po górach, skacze z klifów do morza, idzie przez życie z energią gwiazdy neutronowej. Jest jeszcze Rosie, uratowany chart, z uporczywymi wzdęciami i sierścią w cętki, adoptowana w 2014 roku. Jest naszym psem-tygrysem. Nazywamy ją żywą poduszką, jest najwspanialszą towarzyszką i lekiem na stres. No i ja, typ melancholijny, zawsze z brudnymi rękami i kieszeniami pełnymi martwych istot i (czasem) zwierzęcych odchodów.

Zanim zacząłem pisać ten dziennik, prowadziłem blog. Czytało go sporo osób, które raz po raz namawiały mnie, żebym napisał książkę. To naprawdę jest dość zdumiewające, ponieważ kiedyś nauczyciel powiedział moim rodzicom: „Państwa syn nigdy nie będzie potrafił jasno sformułować myśli, nie mówiąc już o napisaniu spójnego akapitu”. A tu proszę. Głos we mnie kipi jak w wulkanie, a kiedy piszę, mogę dać ujście wszelkim frustracjom i pasji.

Naszą rodzinę łączą nie tylko więzy krwi: wszyscy jesteśmy autystyczni, z wyjątkiem taty — on jest tym niepasującym elementem, ale też tym, na którym polegamy przy rozwiązywaniu zagadek nie tylko świata przyrody, lecz także świata ludzi. Razem stanowimy ekscentryczną i chaotyczną zgraję. Razem jesteśmy siłą. Żyjemy blisko siebie jak wydry i ręka w rękę idziemy przez ten świat.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W ciemności coś zakłóca moje sny. Jestem gdzieś między wypływaniem na powierzchnię a wynurzeniem, by zaczerpnąć powietrza, kiedy do mojej świadomości przenika flet. Ściany pokoju znikają. Przestrzeń między łóżkiem a ogrodem kurczy się, zlewa w jedność. Wstaję bez ruchu, przygnieciony ciężarem snu. Nuty opadają mi na pierś. Teraz widzę w myślach kosa, wystrzeliwuje strzały testosteronu, gdy jego terytorialne sonaty rozchodzą się wśród świtania. Pochłonięty tą symfonią, rozbudzony i skupiony, mój mózg zaczyna pracować.

Wiosna jest inna w każdym miejscu, ale dla mnie to obrazy i dźwięki wirujące dokoła co dnia, od nieba po korzenie: w nich właśnie zawiera się większość magii. Wiosna to żaba, która skacze w poprzek drogi w pierwszych chwilach naszego życia w tym domu — nasze pierwsze spotkanie oznaczyła plamka skrzeku pozostawiona na ścieżce, jej niewidocznym szlaku, który zaburzyła nowoczesność. Zaniepokojeni, z nadzieją przygotowaliśmy jej wodny azyl: małe wiadro z wodą wkopane w ziemię i wypełnione skorupami glinianych doniczek, kamieniami, roślinami i z patykami jako wejściem i wyjściem. Nie wiedzieliśmy, czy to zadziała. (Głębszy dół wymagałby przedarcia się przez warstwę gliny morenowej, którą został pobłogosławiony nasz ogród na przedmieściach Enniskillen). Rok później doszło do kolejnego spotkania, kiedy nasz wodny przyjaciel odtańczył taniec radości na trawie w towarzystwie drugiej żaby, po czym para zostawiła nam w darze skrzek w wiadrze-kryjówce. Byliśmy zachwyceni, a nasze okrzyki radości słychać było u stóp wzgórza — zagłuszyły na chwilę odgłos samochodów jadących do Sligo lub Dublina i zlały się z hałasem dobiegającym z pobliskiej betoniarni.

Przypływ i odpływ czasu punktowany przez znajome zjawiska co roku sprowadza cykl cudów i odkryć, tak, jakby wszystko działo się pierwszy raz. To zafascynowanie nigdy nie przygasa. Nowość zawsze budzi wzruszenie.

Fiołki psie przebijają się pierwsze, wtedy gdy wróble wygrzebują mech z rynien, a powietrze jest tak nastroszone jak pierś rudzika. Mniszki i jaskry wyłaniają się jak promyki słońca, dając znak pszczołom, że mogą nareszcie bezpiecznie wyjść. W wiośnie chodzi o obserwowanie kolejnego odradzania się. Bláthnaid celebruje ją, licząc codziennie stokrotki, a kiedy zakwitnie ich dość na wianek, zostaje Królową Wiosny — a jeśli nie zużyje wszystkich, plecie sobie bransoletę i pierścionek dla dopełnienia magicznej trójcy. W pewnym momencie cudownym sposobem stokrotek robi się tyle, że wystarcza na ozdoby i wisiorki na cały tydzień, więc Bláthnaid zostawia nam kwiatowe prezenty w całym domu.

Wielokrotnie mówiono mi, że jestem dzieckiem skowronkiem, bo zawsze wstaję o świcie. Urodziłem się wiosną i w pierwszych porankach życia towarzyszyła mi sonata kosów, która karmiła rosnące ciało i umysł. Może ta pieśń była pierwszym wabikiem rzuconym mi przez naturę? Moim zewem. Często myślę o obrazie przedstawiającym Świętego Kevina, Caoimhína, jak stoi z wyciągniętą ręką i trzyma gniazdo kosów, dopóki ostatnie pisklę nie odleci. Caoimhín z Glendalough był pustelnikiem, który szukał ukojenia w przyrodzie. Stopniowo, gdy coraz więcej ludzi przychodziło do świętego po poradę i naukę, rozrastała się mnisia społeczność.

Uwielbiam opowieści o Caoimhínie, może dlatego, że jego imię przybrałem też podczas bierzmowania. Chociaż dzisiaj uważam, że to bardziej skutek „dojrzewania”, to imię nadal wiele dla mnie znaczy, tym bardziej teraz, ponieważ jego historia pokazuje, że po prostu nie potrafimy się powstrzymać przed wdzieraniem się w dziką naturę i zaburzaniem równowagi między ludźmi a środowiskiem naturalnym. Może tak właśnie czuł się też Caoimhín, kiedy przybywało mu coraz więcej zwolenników.

Bogactwo nut. Potrafię wyłapać je wszystkie, nawet w najbardziej zatłoczonym powietrzu. Są na początku wszystkiego, są przebudzeniem tylu rzeczy. Pieśń cofa mnie w przeszłość: mam trzy lata i żyję tylko w mojej głowie lub wśród pełzających, czołgających się, trzepoczących dzikich stworzeń. Wszystkie mają dla mnie sens, ludzie nie. Czekam na świt, żeby iść do pokoju rodziców. Lorcan mości się między mamą i tatą. Nasłuchuję dźwięków, a one przychodzą wtedy, gdy pierwszy promień światła dotyka zasłon. Złote cienie odsłaniają kształt, na który czekam: kos pokrzykuje z kuchennej przybudówki, cudowny posłaniec nad głowami śpiących i czuwających.

Kiedy nadlatywał kos, mogłem odetchnąć z ulgą. To oznaczało, że dzień zaczął się jak każdy inny. Oznaczało symetrię. Zegarmistrzowską precyzję. I każdego ranka słuchałem i dotykałem cieni, nie czekając na odsłonięcie zasłon i przebudzenie się reszty domowników. Nigdy nie chciałem zepsuć tej chwili. Nie mogłem na nią zaprosić reszty świata, z jego zgiełkiem, hałaśliwością, zamętem. Po prostu słuchałem i patrzyłem — delikatne ruchy dziobu i ciałka, proste linie drutów telefonicznych, trzydziestosekundowa przerwa między zwrotkami.

Wiedziałem, że „mój” ptak jest samcem, ponieważ raz zakradłem się na dół, tylko raz, żeby spojrzeć przez drzwi tarasowe. Było mrocznie i szaro, ale on tam siedział jak zawsze. Policzyłem i zapamiętałem każdy takt, po czym zakradłem się z powrotem na górę, by dalej oglądać grę cieni na zasłonach. Kos był przewodnikiem mojego dnia, każdego dnia, przez długi czas. Potem zniknął, a ja się poczułem tak, jakby runął mój świat. Musiałem znaleźć sobie nowy sposób na przebudzenie i wtedy nauczyłem się czytać. Najpierw książki o ptakach, potem o całej przyrodzie. Książki zawierały szczegółowe ilustracje i wiele informacji. Pomogły mi wypełnić lukę po kosie. Połączyły mnie fizycznie z ptakiem. Dowiedziałem się, że tylko samce śpiewają z taką intensywnością i że śpiewają wtedy, kiedy mają ku temu powód, gdy bronią terytorium albo chcą przyciągnąć partnerkę. Nie śpiewały dla mnie ani dla kogokolwiek innego. Brak tej pieśni jesienią i zimą był dla mnie traumatyczny, ale czytanie pozwoliło mi się nauczyć, że kos wróci.

Wiosna robi coś z wnętrzem człowieka. Wszystko zdaje się unosić. Nie ma wyboru, trzeba się ruszyć w górę i naprzód. Jest więcej światła, więcej czasu, więcej rzeczy do zrobienia. Wszystkie przeszłe wiosny zlewają się w kolaż pełny treści, wszystkiego, co się liczy. I ta pierwsza zapamiętana wiosna, wyryta głęboko w pamięci i żywa: był to początek fascynacji światem poza ścianami i oknami domu. Wszystko dokoła delikatnie pchało mnie naprzód, błagało, żebym słuchał i starał się zrozumieć. Świat stał się wielowymiarowy i po raz pierwszy to zrozumiałem. Zacząłem odczuwać każdą jego cząstkę i mogłem w niego wrastać, dopóki nie zatarło się rozróżnienie między mną a otaczającą przestrzenią. Gdyby tylko nie przepełniały go samoloty, samochody, głosy, polecenia, pytania, zmiany emocji, szybkie rozmowy, za którymi nie nadążałem. Zamykałem się na ten hałas i świat ludzi, który go rodził. Otwierałem się wśród drzew, ptaków i małych ustronnych przestrzeni, które razem z mamą instynktownie i regularnie wyszukiwaliśmy dla mnie w parkach, lasach, na plażach. W tych miejscach wyraźnie się rozwijałem: z głową przechyloną w skupieniu, z bardzo poważnym wyrazem twarzy wchłaniałem obrazy i dźwięki.

Nagle znikałem i pojawiałem się, uświadomiwszy sobie, że światło na zewnątrz gasło i chór o brzasku milkł. Czar pryskał. Czas iść do szkoły. Czułem, jak wszystko się zmienia. Jestem tu, u progu czternastych urodzin, a kos, ten przewodnik mojego dnia, jest równie ważny jak wtedy, kiedy miałem trzy lata. Ciągle pragnę symetrii. Niedoskonałej precyzji. Jedyna zmiana zachodzi w sposobie budzenia się: w potrzebie pisania o moich dniach, o tym, co widzę, co czuję. Pośród nawału życia, egzaminów, oczekiwań (największe są własne) spływają moje słowa, stają się trybikiem w cyklu między przebudzeniem i zaśnięciem, w zmieniającym się świecie.

 

 

 

 

 

 

 

 

Sobota, 21 marca

 

Pojawienie się koloru i ciepła sygnalizuje przybycie marca, ale kiedy tak stoję dziś w ogrodzie, czuję się, jakby mnie ktoś zamknął w śnieżnej kuli. Lodowe płatki nadgryzają i wydzierają wczorajszą jasność. Smagnięcie zimna przynosi myśl, że to trudny moment dla ptaków w ogrodzie. Należą do naszej licznej rodziny, więc szybko idę do sklepu ogrodniczego przy tej samej ulicy, żeby dokupić więcej suszonych larw mącznika i dosypać ich do karmników za oknem kuchni; karmniki stoją dobre trzy i pół metra dalej, żeby zakreślać granicę między sąsiedzką prywatnością a najściem. Zaledwie parę dni temu nasze sikorki przeprowadzały inspekcję budek lęgowych i ptasia pieśń w ogrodzie brzmiała niczym koncert wyczekiwania. A teraz to. Ptaki są odporne, ale ten spadek temperatury wszystkich nas zmartwił.

Trudno uwierzyć, że poczuliśmy zapowiedź cieplejszych dni — zaledwie w zeszłym tygodniu — kiedy tkwiliśmy pośród gałęzi starego dębu w Castle Archdale Country Park, gdzie znajduje się biuro taty. Zdaniem wielu ludzi to on zaszczepił we mnie umiłowanie przyrody. Z całą pewnością zawdzięczam mu wiedzę i świadomość, ale czuję też, że to upodobanie ukształtowało się we mnie już w łonie mamy, kiedy jeszcze żywiłem się przez pępowinę. Charakter i wychowanie — to mieszanina obu tych rzeczy. Może to wrodzone, może już się z tym urodziłem, ale bez wsparcia rodziców i nauczycieli oraz dostępu do pierwotnej przyrody nie wplotłoby się to tak mocno w codzienne życie.

Moje imię, Dara, znaczy po irlandzku „dąb”; kiedy tak siedziałem w gałęziach tego majestatycznego drzewa, wsłuchując się w tętno życia, które rozkwita na ziemi Castle ­Archdale od prawie pięciuset lat, czułem się zespolony z dzieciństwem przez gałązkę.

Obserwuję w ogrodzie ziębę z płatkami konfetti na srebrnej koronie. Siedzi na gałęzi cyprysu, zimozielonego drzewa, teraz pudrowobiałego od śniegu. Brzoskwiniowo zarumieniona pierś zięby się stroszy, kiedy obok przysiada para czyżów — jeden cytrynowożółty i czarny, drugi delikatnie nakrapiany, w kolorze bardziej przygaszonej żółci. Rudzik panoszy się jak zwykle, pompatycznie strosząc piórka, żeby odstraszyć wszelkich uzurpatorów. Wcześniej doszło do bójki, pierzastej dziobaniny, czterech samców i jednej samicy — rudziki są tak agresywne, że podobno potrafią odciąć głowę przeciwnikowi, ale zastanawiam się, czy robią tak w ogrodach przepełnionych nasionami, orzechami i wymyślnymi drobnymi przekąskami. Mnóstwem wszystkiego.

Drozd śpiewak gra w klasy na śniegu, wyszukując ziarna, które rozsypaliśmy. Miga jaskrawa czerwień nadgryzionych jabłek: drozd dziobie, rozbryzgując sok, ja uśmiecham się do siebie. Drozd pojawia się w dziwnych momentach różnych pór roku, ta nieprzewidywalność w przeszłości wywoływała u mnie frustrację i ból. Jednak teraz nauczyłem się racjonalizować nieprzewidywalność drozda i doceniać każde spotkanie bez przywiązywania się i oczekiwań. No, w pewnym stopniu.

Wieczorem świętujemy urodziny taty, takie nasze zimowe kolędowanie: wszyscy śpiewamy, tańczymy i gramy na fletach (okropnie), wydając z siebie piskliwe dźwięki i żądając końca ponurych dni, wzywając światło. Mama upiekła dla niego ciasto — przekładany biszkopt, jego ulubione.

 

 

Środa, 25 marca

 

Irytują mnie te ostatnie podrygi zimy, całe to czekanie na przejście przez portal do koloru i ciepła rozbudza moją najgorszą cechę charakteru: niecierpliwość! Jednak dziś ciepło powietrza, brzęczenie i buczenie stłumiły irytację. W końcu wiosna zaczęła przeganiać umykające cienie zimy.

Tego ranka wszyscy poszliśmy do jednego z naszych ulubionych miejsc: Big Dog Forest, na plantacji świerków sitkajskich przy irlandzkiej granicy, trzydzieści minut od domu, wysoko na wzgórzach, z dolinkami porośniętymi przez wierzby, olchy, modrzewie i w połowie lata pełnymi borówek. Dwie formacje z piaskowca — Little Dog i Big Dog, Mały Pies i Duży Pies — powstały podobno wskutek zaklęcia rzuconego na Brana i Sceolana, ogromne psy legendarnego Fionna Mac Cumhailla, myśliwego-wojownika i ostatniego przywódcę mitycznego ludu Fianna. Legenda głosi, że podczas polowania dwa psy Fionna zwietrzyły woń złej wiedźmy Mallacht i ruszyły w pościg. Wiedźma rzuciła się do ucieczki i zmieniła w jelenia, by je zostawić w tyle, ale psy ciągle się do niej zbliżały, więc Mallacht użyła potężnego zaklęcia, a ono zmieniło psy, mniejszego i większego, w dwa pagórki, które można oglądać do dziś.

Uwielbiam sposób, w jaki te nazwy opowiadają o ziemi i jak opowiadanie tych historii utrzymuje przeszłość przy życiu. W równym stopniu fascynują mnie naukowe wyjaśnienia, którymi geolodzy rozprawiają się z tą legendą: piaskowiec budujący pagórki jest bardziej zbity od występującego w okolicy wapienia, a kiedy wapienne pagórki zniszczały wskutek erozji lodowcowej, to piaskowiec ocalał, wznosząc się nad gruzowiskiem pozostałym po epoce lodowcowej.

Wypatrzyłem podbiał, eksplozje słońca z umęczonej ziemi. Trzmiele gajowe łapczywie piją i zbierają pyłek. Mniszki i ich sojuszniczki z rodziny stokrotek (czyli astrowatych) są często pierwszymi kwitnącymi roślinami zapylanymi wiosną i są niezwykle ważne dla bioróżnorodności. Namawiam wszystkich, których spotkam, żeby w swoich ogrodach zostawiali dla tych roślin dziką grządkę — nie kosztuje to dużo i każdy może to zrobić. Kiedy przyroda jest spychana na peryferie naszego zabudowanego świata, takie małe strefy oporu naturalnej przyrody mogą bardzo pomóc.

Czasem pomysły i słowa czują się uwięzione w mojej piersi — ale nawet gdyby zostały wysłuchane i odczytane, czy to by coś zmieniło? Ta myśl mnie rani i dołącza do innych myśli, które stale toczą bój w moim mózgu, dławiąc radość chwili.

Cmokanie kląskawki przywróciło mnie tam, gdzie powinienem być — do lasu, więc zacząłem się przyglądać, jak ptak rzuca drobiny żwiru na ścieżkę. Obserwowałem dróżkę w smugach światła i doszedłem do wniosku, że nic nie tkwi w bezruchu. Nawet kamienna ścieżka może się poruszać i zmieniać wraz ze światłem i sylwetkami ptaków w locie. Każda chwila jest obrazem, który nigdy nie powtórzy się w identycznym kształcie. Patrzyłem urzeczony, nie martwiąc się, co sobie pomyślą inni spacerowicze, ponieważ zwykle mieliśmy to miejsce dla siebie. Tutaj mogę być sobą. Mogę się położyć i wpatrywać w ziemię, jeśli zechcę. A kiedy się patrzę, to jakieś stworzenie — co nieuniknione — maszeruje mi przy czubku nosa: tym razem to stonoga, która wędruje znikąd dokądś. Podstawiam jej koniuszek palca, a ona łaskocze moją skórę. Uwielbiam to uczucie, kiedy trzymam stworzenie w ręku. Czuję wtedy nie tyle związek między nami, ile zaspokojenie ciekawości. Kiedy przyglądasz się z tak bliska, ta chwila cię pochłania — i raz za razem jest to idealny moment. Wszystkie inne dźwięki znikają z otoczenia. Podsuwam się do trawy i delikatnie opuszczam palec do źdźbeł: stonoga znika w poszyciu.

Bláthnaid i Lorcan biegną naprzód do stoku góry, który opada do Lough Nabrickboy, a tata, mama i ja idziemy powoli, rozmawiając o zastąpieniu w tym miejscu świerków sitkajskich drzewami występującymi tu naturalnie. W zeszłym roku, prawie dokładnie w tym samym czasie, weszliśmy na szczyt wzgórza i podziwialiśmy wspaniały widok: cztery łabędzie krzykliwe — jedyne prawdziwe dzikie łabędzie. Te subtelne, melancholijne sylwetki kołyszące się z wdziękiem na wodzie, z wysoko wyciągniętymi szyjami. Zupełnie jak dzieci Lira: Aodh, Fionnuala, Fiachra i Conn, na które okrutna macocha Aoife rzuciła klątwę i przez to mieli spędzić trzysta lat na Lough Derravaragh, trzysta lat na morzu Moyle i trzysta lat na wyspie Inishglora.

Powoli i cicho przeszliśmy do ocienionego stołu piknikowego nad jeziorem, a ptaki zostały z nami — oddając im milczący hołd, usiedliśmy i podziwialiśmy je. Czuliśmy się tacy uprzywilejowani. Serce biło mi szybciej, mój oddech był jakby uwięziony w piersi. Ptaki żeglowały nonszalancko, aż nagle rozległ się jazgot i trąbienie. Przybliżyłem się, by lepiej widzieć, ukryty za nagimi gałęziami wierzby. Siedziałem nieruchomy jak powietrze i patrzyłem na rozchodzące się na wodzie kręgi, które zrobiły ptaki szykujące się do lotu: rozpostarte skrzydła, pochylone głowy, nogi gwałtownie młócące wodę, gdy się podrywały, niezdarne płetwiaste kończyny, dające im rozpęd i pozwalające się wybić. I odleciały, trąbiąc, jak królewski orszak. Zniknęły na północnym zachodzie, pewnie w kierunku Islandii.

Trudno mieć choćby słabą nadzieję na powtórkę tego spotkania, patrzę na jezioro i nie widzę łabędzi. Jest puste.

Odczuwam cień melancholii, kiedy schodzimy do stołu piknikowego. Znajduję miejsce i czekam na błotniaki zbożowe, które trwają nieruchomo, dopóki nie przygaśnie światło. Kiedy przychodzi pora, by wracać, rodzice wymieniają porozumiewawcze spojrzenia — i oczywiście mają rację, ponieważ do końca dnia jestem ponury, a gdy wchodzimy do domu, wymykam się do mojego pokoju, żeby pisać, porozczulać się nad sobą. Zero łabędzi. Zero błotniaków.

 

 

Sobota, 31 marca

 

W późnopopołudniowym świetle, przy wietrze zrywającym się od morza, płyniemy promem kilka kilometrów z Ballycastle na północno-wschodnim wybrzeżu na wyspę Rathlin. Nurzyki i mewy gorączkowo przeczesują powietrze, wrzeszcząc i skrzecząc. Jestem niezwykle podekscytowany.

Dziś są moje urodziny i rano leżałem parę godzin w łóżku, czekając na godzinę, o której się urodziłem (11.20), i wsłuchując się w dobiegające z oddali wrzaskliwe poszczekiwanie lisa. Przez cały tydzień czułem się właśnie tak: podekscytowany, zdenerwowany z przyczyn, których tak naprawdę nie mogłem zrozumieć. Może dlatego, że uwielbiam nowe miejsca, a jednocześnie w pierwszej chwili nienawidzę nowych miejsc. Zapachy, dźwięki. Rzeczy, których inni nie dostrzegają. Oraz ludzie. Rzeczy właściwe i niewłaściwe. Drobiazgi, na przykład sposób, w jaki ustawiliśmy się na promie, albo to, co mnie czeka na Rathlin. Chociaż zawsze po każdej podróży przeprowadzam operację oczyszczania umysłu, cofam się i rozmyślam, jak niedorzeczne było to wszystko, wciąż zalewa mnie niepokój. Mama zapewnia mnie, że na Rathlin będziemy albo na dworze, albo tylko sami w rodzinnym gronie. „Będzie dobrze”, mówi.

Edredony zebrały się w porcie, by nas powitać, a kiedy jedziemy do domku, w którym spędzimy kilka dni, typowa dla mnie niechęć do nowych miejsc słabnie. To miejsce ma w sobie coś wyjątkowego. Czuje się tu taki spokój. Powietrze jest świeże, krajobraz nieziemski w swojej obfitości. Z prawej krąży czajka, z lewej — myszołów. Szyby są opuszczone i dźwięk wibruje w naszych kończynach, zdrętwiałych od trzygodzinnej jazdy samochodem i promem. Odpoczywamy i promieniejemy, gdy po bokach kłębią się zające, a w górze gęgają gęsi. Samochód wspina się nad poziom morza i kieruje na zachód wyspy.

Kiedy zbliżamy się do miejsca noclegu, z daleka wygląda idealnie: tradycyjny kamień i żadnych innych zabudowań na wiele kilometrów dokoła, więc od razu wyskakuję z auta i ruszam na zapoznawczy spacer. Wkrótce odkrywam jezioro zamieszkane przez czernice i gęgawy. Gdy tak sobie idę, zające wydają się wyskakiwać zewsząd, oczy nie nadążają za całym tym poruszeniem, a mózg aż furczy, odbierając te wszystkie bodźce.

Słyszę w oddali krzyk morskich ptaków. Na horyzoncie krążą głuptaki, skrzek mew trójpalczastych staje się głośniejszy. Stoję i patrzę na morze, widzę łagodnie przelewające się fale, a na zmierzchającym niebie gęsi białoczelne lecą w kluczu przypominającym sztylet. Chociaż dopiero przyjechaliśmy i mamy tu spędzić kilka dni, zacząłem myśleć o tym, jak ogromną pustkę odczuję, kiedy nadejdzie czas wyjazdu. Zalewa mnie fala paniki.

Moje dzieciństwo, choć wspaniałe, wciąż mnie ogranicza. Nie jestem wolny. Życie codzienne to korki na drogach i mnóstwo ludzi. Grafiki, oczekiwania, stres. Żeby nie było: tak, istnieje też nieskrępowana radość, ale teraz, kiedy tak stoję w niezwykłym i przepięknym miejscu, tak pełnym życia, w piersi narasta mi ten straszliwy niepokój. Wracam do domku w transie, obserwując ruch cieni na złocistych polach.

Po kolacji z każdego zakątka nieba gruchnęły pieśni i zatrzymaliśmy się, by ich wysłuchać o zmierzchu. Wyodrębniając poszczególne melodie, nagle poczułem, że wrosłem w to miejsce. Śpiew skowronka. Harmonie kosa. Szczebiot świergotka łąkowego. Buczenie ogona bekasa. I nieodłączne odgłosy ptaków morskich. Jesteśmy w innym świecie. Żadnych samochodów. Żadnych ludzi. Tylko dzika przyroda i wspaniałość natury.

To najlepsze urodziny.

Księżyc w pełni wygląda zza chmur, gdy obserwujemy Wenus nad odległymi domami, a ja stoję ze zdrętwiałymi rękami, zimnym nosem, ale z rozpalonym sercem. W takim miejscu mogę być szczęśliwy. Owijam się ściślej płaszczem, wdycham to wszystko, nie chcę kłaść się spać, chcę zachować tę chwilę razem z innymi wspomnieniami, które starannie przechowuję. Kiedy znienacka zaczai się na mnie armia obaw, kiedy głośno tupiąc, znów zacznie nadciągać, będę gotowy do walki, zbrojny w dzikie odgłosy wyspy Rathlin.

 

 

Niedziela, 1 kwietnia

 

Po wieczorze z dobrym jedzeniem i muzyką, z ptasim śpiewem, który nadal wibrował mi w głowie, obudziłem się w obiecującą pogodę, z przebłyskami błękitu wyglądającymi zza chmur. Poranne morze jest spokojne i olśniewające. Jest Niedziela Wielkanocna, a my idziemy do West Light ­Seabird Centre prowadzonego przez Królewskie Towarzystwo Ochrony Ptaków, gdzie bytuje największa kolonia ptaków morskich w Irlandii Północnej — to niedaleko od naszego wiejskiego domku.

Przed śniadaniem biegaliśmy z Bláthnaid i Lorcanem i szukaliśmy wielkanocnych jaj, które mama i tata poukrywali w szparach i szczelinach kamiennego muru, pod kamieniami i za kępami trawy. To było takie inne od naszego małego, podmiejskiego ogródka, gdzie jajka znajdowaliśmy bardzo szybko! Piszczymy i biegamy, pełni nieokiełznanego entuzjazmu. Tutaj nie musimy się hamować: nie ma tu nikogo na wiele kilometrów dokoła!

Kiedy idziemy na zachód, nasz niedzielny chór to skowronki, a otwarta przestrzeń to nasze miejsce kultu, jak zawsze. Jest wietrznie, ale jasno. Wypatrzyłem parę gęgaw skubiących trawę na przeciwległym brzegu jeziora, a w chwili, gdy się do nich zbliżamy, jest ich już osiem i drepczą obok nas kaczkowatym krokiem, nie okazując strachu.

Kiedy docieramy do kolonii ptaków morskich, okazuje się, że przyszliśmy półtorej godziny za wcześnie, tak nam było pilno. Witają nas Hazel i Ric — mieszkają na wyspie od roku, są niesamowicie obeznani z przyrodą, zafascynowani nią, a do tego ciepli i uprzejmi. Nie mówię dużo, ale to u mnie nic niezwykłego. Zawsze się uśmiecham i potakuję, z wyjątkiem chwil kiedy mówimy o ptakach. Ale nawet wtedy, chociaż z zewnątrz może się wydawać, że czuję się komfortowo, wcale tak nie jest. W środku wszystko mi się zaciska. Próbuję podtrzymywać rozmowy, zawsze zwracając uwagę na niuanse, wyraz twarzy, intonację. Często jest tego jednak za dużo, więc się wyłączam. Serce bije mi zbyt szybko. Czasem nieświadomie odchodzę od ludzi na bok. To wszystko jest takie krępujące.

Hazel i Ric idą z nami w stronę kamiennych stopni prowadzących do kolonii ptaków. Mama i tata nadal wymieniają z nimi dorosłe uprzejmości — czcza gadanina moim zdaniem! Wysuwam się trochę naprzód, zaczynam schodzić po dziewięćdziesięciu czterech stopniach krętych schodów, z których powoli odsłania się widok na poszarpaną ścianę klifu, pełną życia — mew trójpalczastych i krążących fulmarów, kołujących, nurkujących i tańczących w powietrzu. Ten widok sprawia, że wszystko mi się trzęsie w środku. W nagłym przypływie radosnego podniecenia zbiegam z pozostałych stopni i wypadam na platformę widokową. Widzę odchody nurzyka! Krzyk podekscytowanych ptaków wybucha mi w piersi. Ręce mi drżą, pożyczam statyw od Rica, ustawiam lunetę i spoglądam na morze.

Zaledwie po kilku chwilach przeczesywania w polu widzenia pojawia się biało-czarny frak alki. Podskakuje na wodzie i — o dziwo — mimo tego, że fale są wysokie, trzyma się w jednej linii ze stadem. Ptaki te wyglądają inteligentnie, nawet kiedy kołyszą się na morzu. Namierzyłem na niebie opływowe głuptaki (nasze największe ptaki morskie) wykonujące nonszalanckie zakrętasy — potrafią osiągnąć oszałamiające sześćdziesiąt dwie mile na godzinę, kiedy nurkują po jedzenie, ale tego spektaklu jeszcze nie dane mi było zobaczyć. Są piękne, z zachwycającymi oczami, sylwetką art déco, a rozpiętość ich skrzydeł sięga sześciu stóp. Udało mi się uchwycić jednego w obiektywie, na mgnienie oka. Zewsząd dobiegają odgłosy fulmarów, gdaczą i trajkoczą jak stado wiedźm, rzucając urok na klif i wszystko, co na nim wypoczywa. To dość zabawne ptaki, wymiotują zjełczałą jasnożółtą mazią, żeby odstraszyć intruzów od gniazd. Uznałem, że są dziwnie delikatne, i z przyjemnością obserwowałem, jak podpływają do brzegu. Cała ta scena jest zachwycająca i hipnotyzująca. Do tego idealna piskliwa ścieżka dźwiękowa. Nie ma maskonurów, ale tak szczerze, o tej porze wcale się ich nie spodziewałem.

Dzień jest niezwykle ciepły i czuję się bardzo zadowolony, wyciszony. Bláthnaid i Lorcan są już jednak trochę marudni — nie każdy ma cierpliwość, żeby obserwować ptaki. Rodzice zaproponowali mi, żebym został dłużej, ale poszedłem z resztą rodziny coś zjeść. Ciężko mi było odchodzić, lecz umówiliśmy się, że przyjdziemy tu jeszcze raz przed wyjazdem z wyspy.

Po południu poszliśmy do przepięknego klifu Kebble. Ślady zajęcy bielaków odciśnięte w błocie, raz lżejsze, raz głębsze, rejestrują ich wygłupy. Znów są wszędzie. W magiczny sposób wyłaniają się z kęp trawy, na chwilę zamierają, jakby chciały się nam przyjrzeć, po czym znikają. Co jakiś czas myszołowy i kruki nurkują, krążą nad nami. Przelatuje sokół wędrowny, opada błyskawicznie i znika z pola widzenia. Kiedy przechodzimy, wypłaszamy kszyka i słonkę, ich pełen popłochu zryw zaskakuje nas i zachwyca. Skowronki i świergotki łąkowe polatują spiralnie i wzbijają się w niebo, a ich pieśń sięga każdej cząstki mojego bytu, koi, otacza. Brakuje tu teraz tylko trzepotu skrzydeł motyli, brzęczenia ważek. Szmeru pełnej wiosny. Ciągle stoję i próbuję sobie wyobrazić, jak by to brzmiało. Przysięgam sobie wrócić tu na poważnie, w maju. W taki dzień.

Jesteśmy zmęczeni spacerem i odkrywaniem świata, jedziemy do pubu na obiad i bilard. Zaczynam zapisywać każdą z tych chwil w głowie, żeby za tydzień albo za miesiąc, w jakimś nieznanym momencie w przyszłości, kiedy będę naprawdę potrzebował poczuć się szczęśliwy, odtworzyć to wszystko w szczegółach. Ta wyspa przypominająca kształtem ogon syreny rzuciła na mnie syreni urok. Jestem zauroczony bez reszty. Ma tylko sześć mil długości i milę szerokości, ale tyle w sobie kryje — a my obejrzeliśmy tylko ułamek tego wszystkiego.

Ostatnią milę z pubu do domku idę z mamą, szukamy rzadkiej dąbrówki piramidalnej, ale na próżno. Patrzę na nasz domek, na jego idealny wygląd, i serce mnie boli. Jutro nasz ostatni pełny dzień tutaj.

 

 

Poniedziałek, 2 kwietnia

 

Nie wiem, co to dający wytchnienie nocny sen. Trudno mi przepracować zalew bodźców z otaczającego świata, wyciszyć się po nich. Kolory wyspy Rathlin są w dużej mierze naturalne i stonowane we wczesnowiosennym świetle, dobrze toleruję takie odcienie. Jaskrawe barwy sprawiają mi ból, fizycznie atakują moje zmysły. Hałas może być nie do zniesienia. Odgłosy natury łatwiej przetworzyć, a na Rathlin tylko takie do nas docierały. Tutaj moje ciało i umysł odnalazły równowagę. Nieczęsto tego doświadczam. Oznacza to, że w tym miejscu potrafię odnowić więź z samym sobą i rodziną, co zwykle sprawia mi trudność, ponieważ życie jest przeładowane i intensywne. Tutaj jestem zdystansowany. Mogę godzinami obserwować ptaki. Mogę iść, dokąd chcę. Swobodnie badać świat. Nie ma tu też śmieci, niczego nieprzyjemnego — chyba że ktoś nie lubi zwierzęcych kupek! Ciekawość prowadzi mnie do miejsc takich jak to, gdzie mogę zebrać skorupki jaj nurzyka i alki (zeszłoroczne łupy skradzione przez kruki), syrenie sakiewki[1], muszle, kości. W domu mamy coś takiego jak Czas Fermanagh, co oznacza, że życie płynie tu wolniej niż w innych miejscach. Ale Czas Fermanagh nie ma nic wspólnego z Czasem Rathlin, który jest jeszcze bardziej harmonijny i płynie swobodniej.

Kiedy się obudziliśmy, wiało, a niebo było szare, ale to nie powstrzymało Lorcana, Bláthnaid i mnie przed wybiegnięciem na dwór. Wiatr chłostał nas po twarzach, napełniał nasze oczy i usta słonością i świeżością. Nawet w odcieniach szarości i czerni przestwór nieba zachowywał jasność i kolor. Nie miał w sobie nic z ciężkości podmiejskiego nieba, może dlatego, że przestrzeń była tu tak otwarta. Znów ruszyliśmy nad jezioro, tam, gdzie wczoraj widzieliśmy gęgawy. Biegliśmy i biegliśmy. Dziś rano nie było zajęcy bielaków. Pewnie się pochowały, przycupnęły gdzieś osłonięte przed wiatrem. Po jeziorze hulał wiatr, lecz ptaki się nie pokazały.

Bez tchu i zmęczeni wpadliśmy do domku. Mama powiedziała nam, że odwołali prom. Hura! Mam nadzieję, że pogoda już nigdy się nie poprawi, i zaczynam marzyć, że utknęliśmy na Rathlin. Przy śniadaniu przypomniałem o naszej umowie, że przed odjazdem z wyspy jeszcze raz pójdziemy do kolonii ptaków, ale lało jak z cebra, więc nie poszliśmy pieszo, tylko podjechaliśmy w pobliże samochodem.

Dziś ptaków było niewiele: małe stado alk podskakujące na falach, kilka większych mew siodłatych. Mimo pogody uniosłem głowę i chłonąłem najdrobniejsze szczegóły. Samotny głuptak przecina niebo, a jego cwałujący krzyk zgrywa się z moim biciem serca — mieszkańcy Orkadów nazywają je Gęsiami Solan lub Gęsiami Słońca. Chociaż pada deszcz, czuję ciepło ich płaczliwych nawoływań. Zbyt wcześnie poczułem rękę mamy na ramieniu — zupełnie straciłem poczucie czasu.

Weszliśmy do budynku centrum, żeby kupić gorącą czekoladę, skóra zaczerwieniła mi się i zapiekła od panującego w środku ciepła. Myśli przemykały mi jedna po drugiej, kiedy rodzice rozmawiali z Hazel i Rikiem. Stopniowo odtajały mi palce i czuję się mniej skostniały, więc włączam się, akurat by usłyszeć, że znów wychodzimy na wiatr i deszcz, żeby poszukać fok.

Jazda do portu zajmuje więcej czasu, niż się spodziewaliśmy. Deszcz trochę zelżał w czasie jazdy, teraz raczej chrobocze, niż szura, ale cieszę się, że mam nieprzemakalny płaszcz, gdy idziemy na małą plażę przed McCuaig Bar. Nietrudno znaleźć foki: na przelewających się falach było ich sześć. Widzimy też dryfujące edredony. Przepiękne upierzenie samców wygląda dziwacznie na tle skromnie przystrojonych samic. Ostrygojady, krwawodzioby i jeden piaskowiec dziobią pośród wodorostów, podczas gdy dalej podskakuje na wodzie więcej głów, długie patykowate nogi tańczą w unoszących się na wodzie listownicach. Jedna foka ma dziwne, czerwone zgrubienie na ciele: rana od plastiku, zagoiła się, ale ciało obce dalej w niej tkwi. Na ten widok rozpala się we mnie gniew. Jak możemy w ten sposób traktować przyrodę?

Żeby nas