37,99 zł
BESTSELLER #1 „NEW YORK TIMESA”
KULTOWA KSIĄŻKA PRZETŁUMACZONA NA TRZYDZIEŚCI JĘZYKÓW
Jeszcze nigdy nie było tak źle, a wszystko wydarzyło się jedno po drugim: rozpad małżeństwa, strata najbliższej osoby, brak wsparcia rodziny, nietrafione wybory miłosne.
Cheryl znalazła się w punkcie, w którym czuła jedynie frustrację, gniew i przytłaczającą bezradność.
Aby na nowo odnaleźć siebie, postanowiła wyruszyć w podróż. Zdecydowała się na samotną wyprawę najtrudniejszym szlakiem wzdłuż wybrzeża Ameryki Północnej, liczącym cztery tysiące kilometrów. Ta wędrówka zmieniła wszystko.
Dzika droga to prawdziwa, brutalnie szczera i inspirująca historia o odzyskiwaniu równowagi. Opowieść o pokonywaniu własnych słabości i znajdowaniu siły, by zawalczyć o siebie i swoje życie.
LEKTURA OBOWIĄZKOWA DLA KAŻDEGO, KTO SZUKA WŁASNEJ DROGI.
„Prawie spadłam z krzesła… To była szalona literacka jazda… Stymulująca, zmuszająca do myślenia, wzmacniająca duszę”.
Oprah Winfrey
*
Na podstawie Dzikiej drogi powstał film, w którym główne role zagrały Reese Witherspoon i Laura Dern – za swoje kreacje obie aktorki zostały nominowane do Oscara.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 542
Data ważności licencji: 6/29/2026
Dla Briana Lindstroma I dla naszych dzieci: Carvera i Bobbi
Pisząc tę powieść, opierałam się na swoich dziennikach, informacjach, które udało mi się wyszukać, opiniach ludzi, którzy występują w tej powieści, oraz własnych wspomnieniach o wydarzeniach i tamtym czasie w moim życiu. Zmieniłam imiona większości osób, które się tu pojawiają, a niekiedy, by umożliwić im zachowanie anonimowości, zmieniłam też pewne szczegóły, po których można byłoby je rozpoznać. Nie ma tu ani postaci, ani zdarzeń, które zostałyby skompilowane z kilku innych. Od czasu do czasu pomijam pewne osoby lub sytuacje, ale tylko jeśli nie miały wpływu na prawdziwość albo przesłanie tej historii.
Drzewa były wysokie, ale stojąc na stromym górskim zboczu w południowej Kalifornii, górowałam nad nimi. Chwilę wcześniej ściągnęłam górskie buty i lewy zginął pomiędzy drzewami, najpierw szybując w powietrze, gdy potrącił go mój ogromny plecak, a potem turlając się po żwirowym szlaku, aż przeleciał nad krawędzią. Zanim zniknął w koronach drzew, odbił się od skalnego występu kilka metrów pode mną. Nie sposób było go odzyskać. Wydałam z siebie okrzyk zdumienia, choć byłam w głuszy już od trzydziestu ośmiu dni i wiedziałam, że wszystko może się zdarzyć i na pewno zdarzy. Nie znaczy to jednak, że nie byłam zaskoczona, gdy tak się właśnie stało.
Mój but przepadł bezpowrotnie.
Chwyciłam jego towarzysza i przytuliłam do siebie jak małe dziecko, choć oczywiście nie miało to sensu. Jaką wartość ma but bez swojej pary? Żadną. Jest bezużyteczny, na zawsze staje się sierotą i nie ma po co się nad nim litować. Był teraz ciężarem, zbędnym balastem. But marki Raichle, z brązowej skóry, z czerwoną sznurówką i dziurkami ze srebrzystego metalu. Podniosłam go wysoko i wyrzuciłam z całej siły, obserwując, jak ląduje w gęstwinie drzew i znika z mojego życia.
Zostałam sama. Bosa. Miałam dwadzieścia sześć lat i byłam sierotą. „Naprawdę zabłąkana”* – powiedział dwa tygodnie wcześniej pewien nieznajomy, dowiedziawszy się, jak się nazywam i że nie czuję się z niczym i z nikim związana. Ojciec zniknął z mojego życia, gdy miałam sześć lat. Mama zmarła, gdy miałam dwadzieścia dwa. Na skutek jej śmierci mój ojczym zmienił się z osoby, którą uznawałam za ojca, w kogoś, kogo ledwie byłam w stanie rozpoznać. Rodzeństwo rozpierzchło się, pogrążone we własnym żalu, mimo moich wysiłków, byśmy trzymali się razem. W końcu poddałam się i również oddaliłam od nich.
Na długo zanim rzuciłam but w przepaść, sama próbowałam się w nią rzucić. Zapuszczałam się daleko, włóczyłam, odgradzałam od wszystkiego – z Minnesoty do Nowego Jorku i Oregonu, i przez cały zachód – aż w końcu latem 1995 roku znalazłam się bez butów, bardziej złączona ze światem niż od niego oddzielona.
Był to świat, którego nigdy wcześniej nie widziałam, choć zawsze wiedziałam o jego istnieniu. Świat, w który wkroczyłam niepewnie, pogrążona w żalu i zamęcie, pełna strachu i nadziei. Świat, który – jak sądziłam – uczyni mnie zarówno kobietą, jaką wiedziałam, że mogę się stać, jak i dziewczyną, jaką kiedyś byłam. Świat, który miał pół metra szerokości i 4285 kilometrów długości.
Świat, który nazywał się Pacific Crest Trail.
Pierwszy raz usłyszałam o nim zaledwie siedem miesięcy wcześniej, kiedy mieszkałam w Minneapolis, byłam smutna, zrezygnowana, o krok od rozwodu z mężczyzną, którego wciąż kochałam. Stałam w kolejce w sklepie ze sprzętem turystycznym, żeby kupić składaną szuflę, kiedy wzięłam do ręki z pobliskiej półki książkę The Pacific Crest Trail, tom 1: California, i przeczytałam notkę na tyle okładki. Według niej PCT był ciągnącym się przez dzicz szlakiem, który zaczynał się na granicy z Meksykiem w Kalifornii i kończył tuż za granicą z Kanadą, biegnąc granią dziewięciu pasm górskich – Laguna, San Jacinto, San Bernardino, San Gabriel, Liebre, Tehachapi, Sierra Nevada, Klamath i Gór Kaskadowych. W linii prostej miał nieco ponad 1600 kilometrów, ale w istocie był niemal dwukrotnie dłuższy. Ciągnął się przez całą Kalifornię, Oregon i Waszyngton, parki narodowe i rezerwaty, obszary federalne, plemienne i prywatne, pustynie, góry i lasy, przecinając rzeki i autostrady. Odwróciłam książkę i spojrzałam na okładkę – otoczone głazami jezioro, nad którym górowały skaliste granie i błękitne niebo – po czym odłożyłam ją na półkę, zapłaciłam za łopatę i poszłam sobie.
Później jednak wróciłam do sklepu i kupiłam tę książkę. Pacific Crest Trail nie był dla mnie wtedy realnym światem. Był niejasnym i dziwacznym wyobrażeniem, równie obiecującym, jak tajemniczym. Gdy palcem na mapie śledziłam poszarpaną linię szlaku, zakiełkowała we mnie pewna idea.
Postanowiłam, że przejdę tą linią – a przynajmniej pokonam jej tyle, ile zdołam w ciągu stu dni. Mieszkałam sama w kawalerce w Minneapolis, byłam w separacji z mężem, pracowałam jako kelnerka i czułam się tak nieszczęśliwa i zagubiona jak nigdy wcześniej. Każdego dnia miałam wrażenie, jakbym spoglądała w górę z dna głębokiej studni. Ale właśnie w tamtej studni zaczęłam przemieniać się w samotną podróżniczkę, która pieszo przemierza dzikie tereny. A czemu nie? Zdążyłam już przyjąć tyle różnych ról. Byłam kochającą żoną i cudzołożnicą. Ukochaną córką, która teraz samotnie spędzała święta. Prymuską z ambicjami i osobą marzącą o karierze pisarskiej, która zmieniała nic nieznaczące prace jak rękawiczki, eksperymentowała z narkotykami i sypiała ze zbyt wieloma mężczyznami. Byłam wnuczką górnika z Pensylwanii i córką hutnika, który został sprzedawcą. Po rozwodzie rodziców mieszkałam z matką, bratem i siostrą w kompleksie budynków mieszkalnych, w których roiło się od samotnych matek i ich dzieci. Jako nastolatka mieszkałam w samodzielnie utrzymującym się gospodarstwie w północnych lasach Minnesoty, w domu, który nie miał w środku toalety, elektryczności ani bieżącej wody. Mimo to w liceum zostałam cheerleaderką i królową balu maturalnego, a gdy poszłam do college’u, stałam się skrajnie lewicową feministką.
Ale kobietą, która sama przemierza ponad 1700 kilometrów? Nigdy wcześniej kimś takim nie byłam. Ale nie miałam nic do stracenia, próbując.
Teraz, kiedy stałam boso na tej górze w Kalifornii, wydawało mi się, że nierozsądną poniekąd decyzję, by samotnie przejść PCT i spróbować ocalić siebie, podjęłam lata temu, w innym życiu. Jeszcze kiedy wierzyłam, że to, kim byłam wcześniej, przygotowało mnie na taką wyprawę. Nic podobnego. Każdy dzień na szlaku był jedynym możliwym sposobem przygotowania na ten, który miał nastąpić. A czasem nawet i poprzedzający dzień nie przygotował mnie na to, co miało się zdarzyć dalej.
Na przykład na to, że moje buty bezpowrotnie poszybują ze zbocza góry.
Jeśli mam być szczera, tylko w połowie było mi przykro, że przepadły. W ciągu sześciu tygodni spędzonych w tych butach przeszłam przez pustynie i śniegi, mijałam w nich drzewa i krzewy, trawy i kwiaty wszelkich kształtów, rozmiarów i kolorów, wspinałam się i schodziłam z góry, przemierzałam pola, zbocza i pasma ziemi, o których nie mogłam powiedzieć nic więcej, poza tym że je widziałam, minęłam lub przeszłam. Przez cały ten czas buty odgniatały bąble i obcierały do krwi. Sprawiły, że moje paznokcie zrobiły się czarne i boleśnie zeszły mi z czterech palców. Miałam dość tych butów, a one mnie, zanim jeszcze je straciłam, mimo że jednocześnie je kochałam. Stały się dla mnie czymś więcej niż przedmiotami. Były częścią mnie, tak jak właściwie wszystkie pozostałe rzeczy, które tego lata miałam ze sobą – plecak, namiot, śpiwór, filtr do wody, kuchenka turystyczna i mały pomarańczowy gwizdek, który nosiłam w zastępstwie pistoletu. Znałam te przedmioty i mogłam na nich polegać. Dzięki nim dałam sobie radę.
Popatrzyłam na drzewa poniżej, które delikatnie kołysały się od podmuchów gorącego wiatru. „Mogą sobie zatrzymać moje buty” – pomyślałam, wpatrując się w zieloną połać. Postanowiłam odpocząć w tym miejscu ze względu na widok. Było późne popołudnie w środku lipca. Znajdowałam się z dala od cywilizacji, na łonie natury, wiele dni drogi od samotnej poczty, z której miałam odebrać kolejną paczkę z zapasami. Istniała szansa, że spotkam kogoś na szlaku, ale zdarzało się to bardzo rzadko. Zwykle całymi dniami nikogo nie widywałam. To, czy na kogoś trafię, nie miało jednak znaczenia. I tak byłam zdana na siebie.
Utkwiłam wzrok w swoich gołych, zmasakrowanych stopach z resztkami paznokci. Były przeraźliwie blade aż do linii sięgającej parę centymetrów powyżej kostek, gdzie kończyły się wełniane skarpety, które zazwyczaj nosiłam. Łydki nad nimi były umięśnione, opalone i owłosione, brudne od ziemi i usiane konstelacją siniaków i zadrapań. Zaczęłam iść przez pustynię Mojave i nie miałam zamiaru się zatrzymać, póki nie dotknę dłonią mostu przebiegającego nad rzeką Kolumbia na granicy Oregonu i Waszyngtonu, dumnie zwanego Bridge of the Gods – Mostem Bogów.
Spojrzałam na północ, w jego stronę – sama myśl o tym moście była dla mnie jak latarnia wskazująca drogę. Spojrzałam na południe, skąd przyszłam, na dzikie ziemie, które dały mi lekcję i spaliły słońcem. Zastanowiłam się, jaki mam wybór. Dla mnie istniał tylko jeden. Tylko jedno wyjście.
Iść dalej.
* Nazwisko autorki – Strayed – to forma imiesłowowa czasownika „to stray” – błąkać się, zboczyć z drogi (przyp. tłum.).
„Upadek wielkości
Tak wyjątkowej wstrząsnąć musi światem”.
William Szekspir, Antoniusz i Kleopatra (tłum. J. Limon, W. Zawistowski)
Moja trwająca trzy miesiące samotna piesza wędrówka przez Pacific Crest Trail miała wiele początków. Najpierw pojawił się spontaniczny pomysł, by zrobić coś takiego, a po nim poważna decyzja, żeby naprawdę to zrobić. Potem nastąpił długi trzeci początek, na który składały się tygodnie zakupów, pakowania i przygotowań. Musiałam zrezygnować z pracy kelnerki, sfinalizować rozwód i sprzedać właściwie wszystko, co miałam, pożegnać się z przyjaciółmi i po raz ostatni odwiedzić grób mamy. Musiałam przejechać samochodem z Minneapolis do Portland w Oregonie, by kilka dni później złapać samolot do Los Angeles, przejechać do miasta o nazwie 0e, a stamtąd dostać się do miejsca, gdzie szlak PCT przecinał autostradę.
Kiedy po tak długim czasie nadszedł moment, gdy w końcu mogłam zrobić, co zamierzyłam, dopadła mnie przygnębiająca świadomość, z czym to się naprawdę wiązało. Postanowiłam więc zrezygnować, bo mój plan był niedorzeczny, bezcelowy i absurdalnie trudny, a jego wykonanie przekraczało moje wyobrażenia i w żadnym wypadku nie byłam do niego przygotowana.
Aż w końcu przyszedł moment, gdy to zrobiłam.
Zostałam i mimo wszystko wykonałam, co zamierzyłam. Mimo niedźwiedzi, grzechotników i tropów pum, choć samych pum nigdy nie zobaczyłam, mimo pęcherzy na stopach, strupów, otarć i zadrapań. Mimo wyczerpania i niedostatku, mrozu i upału, monotonii i bólu, pragnienia i głodu, chwały i duchów, które dręczyły mnie, gdy szłam samotnie ponad 1700 kilometrów z pustyni Mojave do stanu Waszyngton.
A kiedy doprowadziłam swój plan do końca i po wielu dniach ukończyłam całą trasę, dotarło do mnie, że to, co uważałam za początek wyprawy, wcale nim nie było. W rzeczywistości moja wędrówka przez Pacific Crest Trail nie zaczęła się, gdy podjęłam spontaniczną decyzję, by ruszyć w tę podroż. Zaczęła się, zanim jeszcze przyszła mi do głowy, a dokładnie cztery lata, siedem miesięcy i trzy dni wcześniej, kiedy stałam w niewielkim gabinecie lekarskim w klinice Mayo w Rochester w stanie Minnesota i dowiedziałam się, że moja mama umiera.
Byłam ubrana na zielono. Zielone spodnie, zielona koszula, zielona kokardka we włosach. Strój zrobiła moja mama – szyła mi ubrania, odkąd pamiętałam. Niektóre z nich były dokładnie takie, jakie chciałam, inne podobały mi się mniej. Zielony zestaw nie należał do moich ulubionych, ale i tak go nosiłam – jako pokutę, ofiarę, talizman.
W dniu, w którym ubrana w zielony komplet, towarzyszyłam mamie i ojczymowi Eddiemu, gdy krążyli po piętrach kliniki Mayo, by wykonać kolejną serię badań, powtarzałam sobie pewną modlitwę, choć „modlitwa” nie jest najlepszym słowem na opisanie tego, co chodziło mi po głowie. Nie byłam pokorna wobec Boga. Nawet w niego nie wierzyłam. Moja modlitwa to nie było jakieś: „Boże, zlituj się nad nami”.
Nie miałam zamiaru prosić o łaskę. Nie potrzebowałam jej. Moja mama miała czterdzieści pięć lat. Nie wyglądała, jakby miało jej coś dolegać. Od dobrych kilku lat prawie nie jadła mięsa. Zamiast stosować pestycydy, sadziła nagietki w ogrodzie, żeby odstraszyć owady. Zmuszała mnie i moje rodzeństwo do zjadania surowego czosnku, gdy byliśmy przeziębieni. Ludzie tacy jak moja matka nie chorowali na raka. Miały to potwierdzić wyniki badań przeprowadzonych w klinice, co udowodniłoby lekarzom z Duluth, że nie mają racji. Byłam o tym przekonana. Kim w ogóle byli lekarze w Duluth? Co to w ogóle za miejsce? Duluth! Duluth było dziurą zabitą dechami, gdzie można było zamarznąć na śmierć i gdzie lekarze, którzy za cholerę nie wiedzieli, o czym mówią, wmawiali unikającym mięsa, niepalącym, jedzącym czosnek czterdziestopięcioletnim zwolenniczkom medycyny naturalnej, że mają zaawansowane stadium raka płuc.
Pieprzyć ich!
Taka była moja modlitwa: „Pieprzyćichpieprzyćichpieprzyćich!”.
A jednak mama była w klinice i ogarniało ją zmęczenie, jeśli musiała być na nogach dłużej niż trzy minuty.
– Chcesz wózek? – zapytał Eddie, gdy w wyłożonym miękką wykładziną holu zauważył cały ich szereg.
– Mama nie potrzebuje wózka – odparłam.
– Tylko na chwilę – powiedziała, bezsilnie opadając na siedzenie.
Nasze spojrzenia spotkały się na moment, zanim Eddie zaczął pchać wózek do windy.
Poszłam za nimi, nie pozwalając sobie nad niczym się zastanawiać. W końcu jechaliśmy na wizytę u ostatniego lekarza. Nazywaliśmy go prawdziwym lekarzem. Tym, który weźmie pod uwagę wszystkie zebrane wyniki badań mamy i powie nam, jaka jest prawda. Gdy jechaliśmy windą na górę, mama pociągnęła mnie za spodnie i potarła między palcami bawełniany materiał, niczym dumna autorka dzieła.
– Idealne – powiedziała.
Miałam dwadzieścia dwa lata, czyli tyle samo ile mama, gdy była ze mną w ciąży. Miała opuścić moje życie w tym samym momencie, w którym ja pojawiłam się w jej życiu. Z jakiegoś powodu to w pełni uformowane zdanie pojawiło się w mojej głowie właśnie w tamtej chwili, zastępując przejściowo „modlitwę”. Prawie zawyłam z bólu. Zdławiła mnie świadomość tego, o czym miałam się dopiero przekonać. Resztę życia przeżyję bez mamy. Odepchnęłam tę myśl jak najdalej. Nie mogłam sobie wtedy pozwolić, by w to uwierzyć, tam, w tej windzie, i jednocześnie nie przestać oddychać, więc postanowiłam wierzyć w coś zupełnie innego. Na przykład w to, że jeśli lekarz ma ci powiedzieć, że wkrótce umrzesz, zrobi to w pokoju z lśniącym drewnianym biurkiem.
Było inaczej.
Zaprowadzono nas do gabinetu, gdzie pielęgniarka kazała mamie ściągnąć bluzkę i włożyć bawełnianą szpitalną koszulę wiązaną na plecach sznurkami, które dyndały po bokach. Gdy mama zrobiła, o co ją poproszono, wspięła się na miękką leżankę, na której rozpostarto białe papierowe prześcieradło. Za każdym razem, gdy się poruszała, słyszeliśmy, jak prześcieradło się mnie i rozrywa. Patrzyłam na nagie plecy mamy i małą fałdkę na jej brzuchu. Nie miała umrzeć. Jej nagie plecy w jakiś sposób były tego dowodem. Gapiłam się na nie, kiedy przyszedł prawdziwy lekarz i oznajmił, że mama będzie miała szczęście, jeśli przeżyje rok. Wyjaśnił, że nie będą próbowali jej leczyć, bo poprawa jej stanu nie jest możliwa. Nie było dla niej ratunku. W wypadku raka płuc późne rozpoznanie choroby zdarzało się dość często.
– Ale przecież nie pali – sprzeczałam się, jakbym była w stanie nakłonić lekarza do zmiany diagnozy, jakby choroba nowotworowa zależała od zdrowego rozsądku i umiejętnych negocjacji. – Paliła, tylko gdy była bardzo młoda. Od lat nie miała w ustach papierosa.
Lekarz ze smutkiem pokręcił głową i mówił dalej. Miał zadanie do wykonania. Mogli spróbować ograniczyć ból, jaki mama czuła w plecach, przez naświetlania, dzięki którym zmniejszy się wielkość guzów rozsianych wzdłuż całego kręgosłupa.
Nie rozpłakałam się. Oddychałam. Głośno i z premedytacją. I nagle zapomniałam o regularnych wdechach i wydechach. Tylko raz w życiu zemdlałam – z wściekłości, gdy miałam trzy lata. Wstrzymywałam oddech, bo nie chciałam wyjść z wanny. Byłam wtedy za mała, żeby to pamiętać. „I co zrobiłaś? I co zrobiłaś?” – zawsze dopytywałam mamę, każąc jej bez końca opowiadać tę historię, zaskoczona, a jednocześnie zachwycona własnym uporem. Mama zawsze odpowiadała, że patrzyła, jak robię się sina. Poczekała, aż moja głowa opadnie jej na dłonie i w końcu zrobiłam wdech, wracając do życia.
Oddychaj.
– Czy mogę jeździć konno? – zapytała mama prawdziwego lekarza.
Usiadła ze ściśniętymi rękami i złożonymi nogami, jakby była w kajdanach.
W odpowiedzi wziął ołówek, postawił go pionowo na krawędzi umywalki i mocno nim uderzył.
– To pani kręgosłup po naświetlaniach – powiedział. – Jedno szarpnięcie i pani kości mogą się połamać jak sucha gałązka.
Poszłyśmy do damskiej toalety. Każda zamknęła się w swojej kabinie i zaczęła płakać. Nie zamieniłyśmy ani słowa. Nie dlatego, że czułyśmy się osamotnione w naszej rozpaczy, tylko dlatego, że tkwiłyśmy w niej tak mocno, jakbyśmy były jedną osobą. Czułam ciężar jej ciała opartego o drzwi i siłę dłoni, które w nie powoli uderzały, sprawiając, że chwiał się cały stelaż kabin. Po pewnym czasie wyszłyśmy umyć twarze i ręce, obserwując się wzajemnie w jasno oświetlonym lustrze.
Posłano nas do apteki, gdzie musieliśmy poczekać. Siedziałam pomiędzy mamą a Eddiem, w moim zielonym stroju, jakimś cudem wciąż mając we włosach zieloną kokardkę. Starszy mężczyzna trzymał na kolanach dużego łysego chłopca. Innej kobiecie gwałtownie drgało przedramię, co próbowała opanować, mocno przytrzymując je drugą ręką. Czekała. My też. Na wózku inwalidzkim siedziała piękna ciemnowłosa kobieta. Na głowie miała fioletowy kapelusz, a na palcach mnóstwo pierścionków z brylantami. Nie mogliśmy oderwać od niej wzroku. Mówiła po hiszpańsku do otaczających ją ludzi, rodziny i – jak przypuszczaliśmy – męża.
– Myślisz, że ma raka? – spytała mama głośnym szeptem.
Eddie siedział po mojej drugiej stronie, ale nie mogłam na niego spojrzeć. Gdybym to zrobiła, pękłyby nam serca. Pomyślałam o swojej starszej siostrze Karen i młodszym bracie Leifie. O swoim mężu Paulu, o rodzicach mamy i jej siostrze, którzy mieszkali tysiące kilometrów stąd. Co powiedzieliby na tę wiadomość? Jak by płakali? Zmieniłam modlitwę: „Jeszcze rok. Jeszcze rok. Jeszcze rok”. Te dwa słowa były jak uderzenia serca.
Tak długo mama miała żyć.
– O czym myślisz? – zapytałam ją.
Z głośników w poczekalni dobiegała jakaś piosenka. Tylko melodia, ale mama i tak ją znała i zamiast odpowiedzieć, zaśpiewała mi cicho do ucha: „Papierowe róże, papierowe róże, jakież wydają się prawdziwe”. Położyła swoją dłoń na mojej i powiedziała:
– Słuchałam tej piosenki, kiedy byłam młoda. Zabawne, że to mi się teraz przypomniało. Że teraz jej słucham. Kto by pomyślał.
Wtedy wywołano nazwisko mamy. Nasze leki były gotowe do odbioru.
– Odbierz je za mnie – poprosiła. – Powiedz im, kim jesteś. Powiedz im, że jesteś moją córką.
Byłam jej córką, a nawet więcej. Byłam Karen, Cheryl i Leifem. Karen Cheryl Leif. KarenCherylLeif. W ustach mojej matki nasze imiona przez całe moje życie zlewały się w jedno słowo. Szeptała je i wykrzykiwała, ile sił w płucach, syczała je i nuciła. Byliśmy jej dziećmi, jej towarzyszami, jej końcem i jej początkiem. Jeździliśmy z nią samochodem, na zmianę siedząc na przednim siedzeniu.
– Czy kocham was tyle? – pytała, trzymając dłonie 15 centymetrów od siebie.
– Nie – odpowiadaliśmy, uśmiechając się chytrze.
– Kocham was tyle? – pytała znów i w nieskończoność, za każdym razem trochę oddalając od siebie dłonie.
Nigdy jednak nie znalazły się wystarczająco daleko, bez względu na to, jak szeroko rozpościerała ramiona. Nie była w stanie pokazać nam ogromu swojej miłości. Nie można było jej zmierzyć ani zważyć, ani ograniczyć. Była jak dziesięć tysięcy rzeczy we wszechświecie według Tao Te Ching i następne dziesięć tysięcy. Jej miłość była całkowita, wszechogarniająca i prosta. Co dzień mama dawała z siebie całe pokłady miłości.
Dorastała jako córka wojskowego i katoliczka. Zanim skończyła piętnaście lat, mieszkała w pięciu różnych stanach i dwóch krajach. Kochała konie, Hanka Williamsa i miała najlepszą przyjaciółkę imieniem Babs. Gdy w wieku dziewiętnastu lat zaszła w ciążę, wyszła za mojego ojca. Trzy dni później rzucał nią po pokoju. Odeszła i wróciła. Odchodziła i wracała. Nie chciała się na to godzić, ale się godziła. Złamał jej nos. Potłukł naczynia. Zdarł jej kolana do krwi, ciągnąc ją w biały dzień za włosy po chodniku. Nie złamał jednak jej ducha. Kiedy miała dwadzieścia osiem lat, zdołała w końcu odejść raz na zawsze.
Została tylko ona i KarenCherylLeif na przednim siedzeniu samochodu.
Mieszkaliśmy wtedy w małym miasteczku oddalonym od Minneapolis o godzinę drogi, w jednym z kilku budynków mieszkalnych o myląco ekskluzywnych nazwach: Jezioro nad Młynem, Wzgórza Maghrebu, Domek na Drzewie, Rezydencje nad Jeziorem Grace. Mama pracowała na okrągło. Najpierw jako kelnerka w knajpie o nazwie U Wikinga, a potem w Nieskończoności, gdzie jej strój służbowy składał się z czarnego podkoszulka z napisem „Spróbuj”, wykonanym tęczowym brokatem. W dzień pracowała w fabryce produkującej plastikowe opakowania, w których można było przechowywać żrące substancje chemiczne, a wadliwe produkty przynosiła do domu. Tace i pudełka, które były wyszczerbione, pęknięte lub źle złożone na taśmie. Robiliśmy z nich zabawki – łóżeczka dla lalek, rampy dla resoraków. Mama pracowała i pracowała, a my i tak cały czas byliśmy biedni. Dostawaliśmy od rządu ser i mleko w proszku, kartki na żywność, karty upoważniające do korzystania z opieki medycznej, a w Boże Narodzenie prezenty od darczyńców. Czekając na czek z wypłatą, bawiliśmy się w berka, w „raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy” i w kalambury przy skrzynkach pocztowych, które można było otworzyć tylko kluczem.
– Nie jesteśmy biedni – bez ustanku powtarzała mama. – Bo mamy mnóstwo miłości.
Dodawała barwników do żywności do posłodzonej wody, udając, że to specjalny napój. Sarsaparilla, napój pomarańczowy albo lemoniada.
– Życzy sobie panienka kolejną szklaneczkę? – pytała z przesadnym brytyjskim akcentem, który zawsze bawił nas do łez.
Rozpościerała ramiona, pytała, ile nas kocha, i tej zabawie nie było końca. Kochała nas ponad wszystko. Była pogodnej natury i miała w sobie spokój, z wyjątkiem kilku razów, kiedy sprawiła nam manto drewnianą łyżką. Albo kiedy wrzasnęła: „KURWA!”, i zaczęła płakać, bo nie chcieliśmy posprzątać w pokoju. Była wielkoduszna i miała dobre, szczodre, naiwne serce. Umawiała się z mężczyznami o takich ksywach, jak Killer, Doobie czy Motocyklowy Dan, a także z jednym facetem o imieniu Victor, który lubił biegi zjazdowe. Dawali nam pięciodolarowe banknoty, żebyśmy poszli kupić sobie słodycze w pobliskim sklepie, by mogli zostać z mamą sami.
– Uważajcie na ulicy – wołała za nami, kiedy wybiegaliśmy z domu niczym stado wygłodniałych psów.
Kiedy poznała Eddiego, nie sądziła, że coś z tego wyniknie, bo Eddie był od niej osiem lat młodszy, ale i tak się w sobie zakochali. Ja, Karen i Leif także pokochaliśmy Eddiego. Miał dwadzieścia pięć lat, kiedy go poznaliśmy, i dwadzieścia siedem, kiedy ożenił się z naszą matką i obiecał być dla nas ojcem. Cieśla, który potrafił zrobić i naprawić wszystko. Wyprowadziliśmy się z kompleksu mieszkań o wyszukanych nazwach i przeprowadzili do wynajmowanej na farmie rudery, która w piwnicy miała klepisko, a z zewnątrz była pomalowana na cztery różne kolory. Zimą po ich ślubie Eddie spadł w pracy z dachu i uszkodził sobie plecy. Rok później mama i on wzięli dwanaście tysięcy dolarów z odszkodowania, które wtedy otrzymał, i kupili za nie czterdzieści akrów ziemi w hrabstwie Aitkin, półtorej godziny na zachód od Duluth. Zapłacili za to z góry gotówką.
Nie było tam domu. Na tej ziemi nikt go jeszcze nie wybudował. Nasze czterdzieści akrów było idealnie równym kwadratem drzew, krzaków i wysokich traw, bagnistych stawów oraz mokradeł gęsto porośniętych pałką. Nic nie odróżniało go od drzew, krzaków, traw, stawów i mokradeł ciągnących się kilometrami wokół niego. Przez pierwsze miesiące jako właściciele ziemi wielokrotnie obeszliśmy wspólnie granice naszej posiadłości, torując sobie drogę przez dziką roślinność po dwóch stronach, które nie graniczyły z drogą, jak gdyby przejście tej trasy miało odciąć ziemię od reszty świata i uczynić ją naszą. I powoli tak się właśnie stało. Drzewa, które początkowo nie różniły się dla mnie od innych, stały się rozpoznawalne jak twarze najlepszych przyjaciół pośród tłumu, gesty ich gałęzi nagle nabrały znaczenia, a liście przywoływały skinieniem jak znane ręce. Kępy traw i brzegi teraz już znajomych mokradeł stały się punktami orientacyjnymi, znakami, których nie umiał odczytać nikt prócz nas.
W czasach, gdy nadal mieszkaliśmy w miasteczku o godzinę drogi od Minneapolis, nazywaliśmy tę ziemię „północą”. Przez sześć miesięcy jeździliśmy na północ tylko w weekendy i morderczo pracowaliśmy, próbując ujarzmić choć skrawek ziemi i wybudować na niej jednopokojową, pokrytą brezentem chatę, w której nasza piątka mogłaby sypiać. Na początku czerwca, kiedy miałam trzynaście lat, na dobre przeprowadziliśmy się na północ, a raczej moja mama, Leif, Karen i ja, wraz z parą naszych koni, kotami i psami oraz skrzynką z dziesięcioma pisklakami, które mama dostała za darmo w sklepie z paszą w zamian za kupienie dwunastu kilogramów ziarna dla kurcząt. W ciągu lata Eddie przyjeżdżał do nas na weekendy. Przestał przyjeżdżać na jesieni. Stan jego pleców poprawił się na tyle, że znów mógł pracować, i w szczycie sezonu znalazł sobie posadę zbyt intratną, by z niej zrezygnować.
KarenCherylLeif znów zostali sami z mamą – tak samo jak w czasach, gdy była wolna. Tamtego lata nie rozstawaliśmy się ani na chwilę, rzadko też widywaliśmy innych ludzi. Znajdowaliśmy się w odległości 20 kilometrów od dwóch najbliższych miasteczek, położonych w przeciwnych kierunkach – na wschód Moose Lake i na północny zachód McGregor. Jesienią mieliśmy pójść do szkoły w McGregor, mniejszej z dwóch miejscowości, w której mieszkało czterysta osób, jednak całe lato, pomijając okazjonalnych gości – odległych sąsiadów, którzy wstępowali, by się przedstawić – byliśmy tylko my i mama. Kłóciliśmy się, rozmawialiśmy, wymyślaliśmy dowcipy i zabawy, by spędzić jakoś czas.
„Kim jestem?” – bez przerwy pytaliśmy się nawzajem, gdy graliśmy w grę, w której osoba, która była „kimś”, musiała wymyślić sobie postać – sławną lub nieznaną – pozostali zaś musieli zgadnąć, o kogo chodzi, zadając nieskończoną ilość pytań, na które odpowiedzią było „tak” lub „nie”. Czy jesteś mężczyzną? Czy jesteś Amerykaninem? Czy żyjesz? Czy jesteś Charlesem Mansonem?
Graliśmy w nią, siejąc i pracując w ogrodzie, który miał nam umożliwić przetrwanie zimy, a którego ziemia przez stulecia była pozostawiona samej sobie, jak i posuwając stale do przodu budowę domu, który powstawał po drugiej stronie naszej działki i który chcieliśmy skończyć, nim nastanie jesień. Gdy pracowaliśmy, pastwiły się nad nami komary, ale mama zakazała nam używać offa i wszelkich innych niszczących mózg, zanieczyszczających ziemię, zagrażających przyszłym pokoleniom środków chemicznych. Zamiast tego powiedziała, żebyśmy nasmarowali się olejkiem miętowym. Wieczorami w świetle świec bawiliśmy się w liczenie ukąszeń. Dochodziliśmy do siedemdziesięciu dziewięciu, osiemdziesięciu sześciu, stu trzech.
– Kiedyś mi za to podziękujecie – oznajmiała mama, kiedy narzekaliśmy na to, jak wielu rzeczy nam brakuje.
Nigdy nie żyliśmy w luksusie ani nawet tak dobrze jak klasa średnia, ale mieliśmy do dyspozycji wygody współczesnego świata. W domu zawsze był telewizor, nie wspominając już o toalecie ze spłuczką i kranie, z którego zawsze można było nalać sobie szklankę wody. Jednak teraz, gdy żyliśmy jak pionierzy, zaspokojenie nawet najprostszych potrzeb wymagało wyczerpującego ciągu czynności równie drobiazgowych, jak bezsensownych. Nasza kuchnia składała się z kuchenki turystycznej, paleniska, zrobionej przez Eddiego lodówki starego typu (utrzymanie względnego chłodu w niej zależało od użycia prawdziwego lodu), przenośnego zlewu przymocowanego do zewnętrznej ściany naszej budy i wiadra z wodą przykrytego pokrywką. Każdy element dawał tylko odrobinę więcej korzyści, niż wymagał pracy: stałego doglądania i konserwacji, napełniania i opróżniania, przenoszenia i opuszczania, odpompowywania i przygotowywania, podsycania i sprawdzania.
Karen i ja dzieliłyśmy posłanie na antresoli zbudowanej tak blisko sufitu, że ledwie mogłyśmy usiąść. Leif spał nieco ponad metr od nas, na własnym, mniejszym podeście, a mama na łóżku na dole, gdzie w weekendy dołączał do niej Eddie. Co wieczór rozmawialiśmy aż do zaśnięcia, jakbyśmy byli na piżamowej imprezie. Mieliśmy okno dachowe długości antresoli, na której spałam z Karen. Jego przezroczysta szyba znajdowała się tuż nad naszymi twarzami. Co noc ciemne niebo i jasne gwiazdy były moimi zapierającymi dech w piersiach towarzyszami. Od czasu do czasu ich piękno i podniosłość uderzały mnie tak wyraźnie, że zaczynałam rozumieć słowa mamy. Pewnego dnia będę jej za to wszystko wdzięczna, a właściwie już jestem, bo czuję, jak rośnie we mnie coś silnego i prawdziwego.
Przypomniałam sobie o tym „czymś” całe lata później, gdy moje życie pogrążyło się w smutku. O tym czymś, przez co uwierzyłam, że wyprawa przez Pacific Crest Trail pomoże mi odnaleźć osobę, którą kiedyś byłam.
W wieczór Halloween przeprowadziliśmy się do domu, który zbudowaliśmy z własnego drewna i odrzutów z tartaku. Nie było w nim elektryczności, bieżącej wody, telefonu ani toalety, ani przynajmniej jednego pomieszczenia z drzwiami. Przez wszystkie moje nastoletnie lata Eddie i mama budowali go dalej, nieustannie coś dodając i ulepszając. Mama założyła ogród i każdej jesieni marynowała i konserwowała warzywa. Wkręcała rurki w pnie drzew, by pozyskać syrop klonowy, piekła chleb, gręplowała wełnę i robiła własne barwniki do ubrań z mniszka lekarskiego i liści brokułów.
Dorosłam i wyjechałam do Twin Cities, studiować na St. Thomas, ale nie sama. List informujący o przyjęciu mnie wspominał, że rodzice uczniów mogą za darmo brać udział w zajęciach na St. Thomas. Choć mama bardzo lubiła życie współczesnego pioniera, zawsze chciała skończyć studia. Śmiałyśmy się z tego, gdy byłyśmy razem, a na osobności każda z nas myślała o tym poważnie. Gdy rozmawiałyśmy na ten temat, mama mówiła, że ma czterdzieści lat i jest za stara na studia, a mnie trudno było się z nią nie zgodzić. Na dodatek St. Thomas znajdowało się trzy godziny drogi od domu. Rozmawiałyśmy i rozmawiałyśmy, aż w końcu doszłyśmy do porozumienia: pojedzie do St. Thomas, ale będziemy żyć osobno, a ja będę dyktować warunki. Miałam mieszkać w akademiku, a ona miała dojeżdżać. Jeśli miniemy się na kampusie, nie odezwie się do mnie, chyba że zrobię to pierwsza.
– To pewnie i tak na nic – powiedziała mama, gdy wreszcie do końca opracowałyśmy nasz plan. – Pewnie i tak obleję.
W ramach przygotowań przez ostatnie miesiące mojej maturalnej klasy mama robiła dokładnie to co ja. Odrabiała te same prace domowe i szlifowała swoje umiejętności, przepisywała moje zadania, pisała te same wypracowania, czytała moje lektury. Oceniałam jej prace w sposób podobny do moich nauczycieli i uznałam ją za co najwyżej przeciętną uczennicę.
Na studiach mama dostawała same piątki.
Czasem, gdy minęłyśmy się na uczelni, przytulałam ją z całych sił. Innymi razy mijałam bez słowa, jakby była kimś zupełnie mi obcym.
Kiedy dowiedziałyśmy się, że ma raka, obie byłyśmy na ostatnim roku. Nie studiowałyśmy już w St. Thomas. Po pierwszym roku obie przeniosłyśmy się na uniwersytet stanu Minnesota – ona na kampus w Duluth, a ja w Minneapolis – i ku naszemu rozbawieniu miałyśmy ten sam wiodący kierunek studiów. Mama miała uzyskać podwójny licencjat z women’s studies i historii, a ja z women’s studies i angielskiego. Wieczorami godzinę rozmawiałyśmy przez telefon. Byłam już wtedy żoną dobrego chłopaka, który miał na imię Paul. Poślubiłam go w lesie na naszej ziemi, ubrana w sukienkę z satyny i koronek, którą uszyła mi mama.
Gdy zachorowała, ograniczyłam swoje życie. Powiedziałam Paulowi, żeby na mnie nie liczył. Mój czas z nim będzie zależał od potrzeb mamy. Chciałam zrezygnować ze studiów, ale mama mi na to nie pozwoliła, błagając, bym bez względu na wszystko je skończyła. Sama – jak to określiła – zrobiła sobie przerwę. Do końca brakowało jej tylko dwóch kursów. Mówiła, że ma zamiar je zrobić. Uzyska licencjat, choćby miało ją to zabić – deklarowała, na co śmiałyśmy się i spoglądałyśmy na siebie z zachmurzonymi minami. Będzie się uczyć w łóżku. Będzie mi dyktować, a ja będę pisać. Była przekonana, że wkrótce nabierze sił na tyle, by zacząć te dwa kursy. Nie zrezygnowałam ze studiów, ale udało mi się nakłonić wykładowców, żeby pozwolili mi uczestniczyć jedynie w dwóch dniach zajęć tygodniowo. Gdy tylko te dwa dni się kończyły, w te pędy jechałam do mamy. W przeciwieństwie do Leifa i Karen, którym po tym, jak mama zachorowała, z trudem przychodziło przebywanie w jej obecności, ja nie potrafiłam przebywać z dala od niej. A na dodatek byłam potrzebna. Eddie był przy mamie, kiedy tylko mógł, ale musiał pracować. Ktoś musiał płacić rachunki.
Gotowałam jedzenie, które mama próbowała jeść, ale rzadko mogła. Wydawało jej się, że jest głodna, a potem siadała nad talerzem jak więzień i wlepiała wzrok w jego zawartość.
– Wygląda smakowicie – mówiła. – Chyba zjem później.
Szorowałam podłogi. Wyciągnęłam wszystko z szafek i wyłożyłam je świeżym papierem. Mama spała i pojękiwała, liczyła i połykała pastylki. Kiedy miała dobry dzień, siadała w fotelu i rozmawiała ze mną.
Nie pozostało nam wiele do powiedzenia. Była tak autentyczna i wylewna, a ja tak dociekliwa, że przerobiłyśmy właściwie wszystkie tematy. Wiedziałam, że jej miłość jest większa niż dziesięć tysięcy rzeczy i jeszcze drugie tyle. Znałam imiona koni, które kochała, gdy była małą dziewczynką: Pal, Buddy i Bacchus. Wiedziałam, że straciła cnotę, gdy miała siedemnaście lat, z chłopcem o imieniu Mike. Wiedziałam, że rok później poznała mojego ojca i jaki jej się wydał po ich pierwszych kilku randkach. Że jej ojciec, gdy przyznała się do nieślubnej ciąży, upuścił łyżkę. Wiedziałam, że nie znosiła chodzić do spowiedzi, a także z czego się spowiadała. Z przeklinania i odpyskiwania matce, narzekania, że musi nakrywać do stołu, podczas gdy jej młodsza siostra może się bawić. Wychodzenia z domu w sukience i przebierania się po drodze w jeansy, które ukrywała w torbie. Całe życie zadawałam mamie niekończące się pytania, każąc jej opisywać te zdarzenia jeszcze dokładniej, chcąc wiedzieć, co kto powiedział i w jaki sposób, co czuła w danej chwili, gdzie kto stał i jaka była pora dnia. Ona zaś odpowiadała mi, czasem niechętnie, czasem z lubością, śmiejąc się i pytając, czemu to niby chcę wiedzieć. Chciałam wiedzieć. Nie mogłam tego wytłumaczyć.
Teraz, gdy umierała, wiedziałam wszystko. Moja mama już we mnie była. Nie tylko ta jej strona, którą zawsze znałam, ale i ta, która istniała przede mną.
Niedługo musiałam jeździć pomiędzy Minneapolis i domem. Nieco ponad miesiąc. Myśl, że mama przeżyje więcej niż rok, wkrótce stała się smutnym marzeniem. Do kliniki Mayo zostaliśmy przyjęci 12 lutego. 3 marca mama musiała pójść do szpitala w Duluth, ponad 100 kilometrów dalej, bo tak bardzo cierpiała. Kiedy ubierała się przed podróżą, odkryła, że nie jest w stanie sama włożyć skarpetek, i zawołała mnie, żebym jej pomogła. Usiadła na łóżku, a ja uklękłam przed nią. Nigdy wcześniej nie wkładałam nikomu skarpetek i okazało się to trudniejsze, niż się spodziewałam. Nie wsuwały się gładko po skórze. Krzywo leżały. Wściekłam się na mamę, jakby celowo trzymała stopę tak, żeby mi wszystko utrudnić. Odchyliła się, opierając ręce na łóżku, i zamknęła oczy. Słyszałam jej głęboki, powolny oddech.
– Cholera – powiedziałam. – Pomóż mi.
Mama popatrzyła na mnie i przez chwilę milczała.
– Kochanie – powiedziała w końcu, spoglądając na mnie i wyciągając rękę, żeby pogłaskać mnie po głowie.
Przez całe moje dzieciństwo często używała tego słowa, wypowiadanego szczególnym tonem. Nie tak chciałam, by wypowiedziała to pojedyncze „kochanie”, ale było, jak było. To właśnie to pogodzenie się z cierpieniem najbardziej denerwowało mnie w mojej mamie. Jej nieskończony optymizm i radość.
– Chodźmy – powiedziałam, gdy z trudem udało mi się wcisnąć jej buty.
Poruszała się powoli i niezdarnie, kiedy wkładała płaszcz. Trzymała się ścian, idąc przez dom, a za nią podążały jej dwa ukochane psy, które wpychały nosy pod jej dłonie i trącały ją w uda. Patrzyłam, jak klepie je po łbach. Nie miałam już żadnej modlitwy. Słowa „pieprzyć ich” były w moich ustach jak trzy zaschłe pastylki.
– Pa, skarby – powiedziała mama do psów. – Pa, domku – powiedziała, wychodząc za mną.
Nie docierało do mnie, że mama umrze. Dopóki nie zaczęła umierać, nic takiego nie przyszło mi nawet do głowy. Była twarda jak skała i niepokonana. Strażniczka mojego życia. Miała się zestarzeć i nadal pracować w ogrodzie. Ten obraz tkwił w mojej głowie jak jedno z tych dziecięcych wspomnień, które kazałam jej opowiadać z takimi szczegółami, że pamiętałam je, jakby były moje. Będzie stara i piękna jak Georgia O’Keeffe na czarno-białej fotografii, którą kiedyś jej wysłałam. Przez kilka pierwszych tygodni po opuszczeniu kliniki Mayo kurczowo trzymałam się tego wyobrażenia. Potem, gdy mamę przyjęto na oddział opieki paliatywnej szpitala w Duluth, ten obraz zniknął, ustąpił miejsca innym, skromniejszym i bardziej prawdziwym. Wyobraziłam sobie mamę w październiku. W wyobraźni stworzyłam całą scenę. A potem scenę z mamą w sierpniu i w maju. Z każdym mijającym dniem odpadał kolejny miesiąc.
Pierwszego dnia w szpitalu pielęgniarka zaproponowała mamie morfinę, ale mama odmówiła.
– Morfinę daje się umierającym – powiedziała. – Morfina oznacza, że nie ma już nadziei.
Wytrzymała bez niej jednak tylko jeden dzień. Spała i budziła się, mówiła i śmiała się. Płakała z bólu. W ciągu dnia koczowałam przy jej łóżku. Eddie zostawał z nią nocą. Leif i Karen trzymali się na odległość, wymyślając wymówki, których nie mogłam pojąć i które wyprowadzały mnie z równowagi, choć ich nieobecność wydawała się nie przeszkadzać mamie. Była pochłonięta uśmierzaniem bólu, co pomiędzy kolejnymi dawkami morfiny było zajęciem niewykonalnym. Nigdy nie udało nam się odpowiednio ułożyć poduszek. Pewnego popołudnia do sali wszedł lekarz, którego nigdy wcześniej nie widziałam, i powiedział mi, że moja mama zaczyna umierać.
– Ale minął dopiero miesiąc – odparłam z oburzeniem. – Inny lekarz powiedział, że mamy rok.
Nie odpowiedział. Był młody, miał może trzydzieści lat. Stał przy mamie, z delikatną, owłosioną dłonią w kieszeni, spoglądając w dół na łóżko.
– Od tej chwili naszym jedynym celem jest, by czuła jak najmniejszy dyskomfort.
Najmniejszy dyskomfort – a mimo to pielęgniarki starały się dawać jej jak najmniej morfiny. Pracował z nimi jeden pielęgniarz i przez obcisłe białe spodnie uniformu widziałam zarys jego penisa. Desperacko pragnęłam zaciągnąć go do małej łazienki niecały metr od łóżka mamy i oddać się mu lub zrobić, co zechce, byle tylko nam pomógł. Chciałam też, by mnie zaspokoił, chciałam poczuć ciężar jego ciała na moim, poczuć jego usta na moich włosach i słyszeć, jak w kółko powtarza moje imię, zmusić go, by mnie zauważył, i sprawić, by moja sprawa stała się dla niego ważna, a jego serce pękło z nadmiaru współczucia dla nas.
Kiedy mama poprosiła go o więcej morfiny, zrobiła to tonem, jakiego jeszcze w życiu nie słyszałam. Wściekły pies. Pielęgniarz nie spojrzał na nią, tylko na zegarek. Bez względu na odpowiedź miał niezmiennie tę samą minę. Czasem bez słowa dawał jej kolejną dawkę, a czasem odmawiał tonem tak miękkim jak penis w jego spodniach. Wtedy mama błagała i wyła. Płakała i łzy płynęły w złą stronę. Nie w dół po policzkach do kącików ust, tylko na boki, do uszu, a następnie w gniazdo jej włosów na poduszce.
Nie przeżyła roku. Nie dożyła października, sierpnia ani maja. Przeżyła czterdzieści dziewięć dni od chwili, gdy pierwszy doktor w Duluth powiedział jej, że ma raka. Trzydzieści cztery od wizyty w klinice Mayo. Każdy dzień był jednak jak wieczność, jedna ułożona na drugiej, zimna świadomość pośrodku głębokiego otumanienia.
Leif nie przyjechał, by ją odwiedzić. Karen pojawiła się raz, po moich usilnych naleganiach. Nie dowierzałam, zrozpaczona i wściekła zarazem.
– Nie chcę na nią patrzeć, gdy jest w takim stanie – wykręcała się siostra, kiedy rozmawiałyśmy przez telefon, a potem zaczynała płakać.
Nie mogłam rozmawiać z bratem – gdzie przebywał podczas tych tygodni, było dla mnie i Eddiego tajemnicą. Jeden ze znajomych powiedział nam, że mieszkał w St. Cloud z dziewczyną o imieniu Sue. Inny widział, jak łowi ryby w przeręblu na jeziorze Sheriff. Nie miałam zbyt wiele czasu, by się tym zająć, tak pochłonięta przebywaniem co dzień przy boku mamy, podtrzymywaniem plastikowych nerek, do których mogła zwymiotować, nieustannym poprawianiem nieposłusznych poduszek, podciąganiem jej, by mogła usiąść na nocniku, który pielęgniarki postawiły tuż przy łóżku, namawianiem jej, by zjadła choć kęs, który zwracała dziesięć minut później. Przez większość czasu patrzyłam, jak śpi, co było ze wszystkiego najtrudniejsze – patrzeć, jak odpoczywa, choć jej twarz wciąż wykrzywia ból. Z każdym jej ruchem zwisające wokół niej rurki kroplówek zaczynały tańczyć, a moje serce przyspieszało w obawie, że mama wyszarpnie sobie igły, którymi rurki były przyczepione do jej spuchniętych nadgarstków i dłoni.
– Jak się czujesz? – pytałam słodkim głosem, kiedy się budziła, i sięgałam pomiędzy rurkami, by odgarnąć jej przyklapnięte włosy.
– Oj, kochanie.
Zazwyczaj tylko tyle była w stanie z siebie wydusić. Potem odwracała wzrok.
Kiedy mama spała, włóczyłam się po szpitalnych korytarzach. Rzucałam okiem do wnętrza pokoi innych pacjentów, gdy mijałam otwarte drzwi. Widziałam przelotnie starszych mężczyzn o posiniałej skórze, którzy głośno kaszleli, lub kobiety z zabandażowanymi, grubymi kolanami.
– Jak się pani miewa? – pytała mnie pielęgniarka melancholijnym tonem.
– Trzymamy się – odpowiadałam, jakbym była „my”.
Ale byłam sama. Mój mąż Paul robił, co tylko mógł, bym czuła się mniej samotnie. Nadal był tym dobrym, czułym mężczyzną, w którym zakochałam się kilka lat wcześniej. Tym, którego pokochałam tak gwałtownie, że ku ogólnej konsternacji wyszłam za niego, mając niespełna dwadzieścia lat. Jednak odkąd mama zaczęła umierać, jakaś część mnie była dla Paula martwa, bez względu na to, co zrobił lub powiedział. Mimo to podczas dłużących się popołudni codziennie dzwoniłam do niego ze szpitalnej budki telefonicznej albo z domu mamy i Eddiego wieczorami. Prowadziliśmy długie rozmowy, podczas których zalewałam się łzami i opowiadałam o wszystkim, a on płakał ze mną, starając się, by wszystko było choć odrobinę mniej okropne. Jego słowa wydawały mi się jednak puste. Jakbym w ogóle ich nie słyszała. Co on niby wiedział o stracie? Jego rodzice nadal żyli i tworzyli szczęśliwe małżeństwo. Mój związek z nim i jego cudownie niedoświadczonym przez los życiem zdawał się tylko potęgować mój ból. To nie była jego wina, ale przebywanie z nim wydawało się nie do zniesienia. Przebywanie z kimkolwiek innym też. Jedyną osobą, którą byłam w stanie znieść, była ta najbardziej nie do zniesienia – moja matka.
Rano siadałam przy jej łóżku i próbowałam jej czytać. Miałam dwie książki: Przebudzenie Kate Chopin i The Optimist’s Daughter Eudory Welty. Czytałyśmy te książki na studiach i uwielbiałyśmy je. Zaczęłam więc, ale nie mogłam tego ciągnąć. Każde słowo, które padło z moich ust, rozpływało się w powietrzu.
To samo działo się, kiedy próbowałam się modlić. Żarliwie i zaciekle modliłam się do Boga, jakiegokolwiek boga, boga, którego nie byłam w stanie rozpoznać ani znaleźć. Przeklinałam matkę, że nie zapewniła mi żadnego religijnego wykształcenia. Zrażona przez własne represyjne katolickie wychowanie, w dorosłym życiu unikała Kościoła, a teraz umierała i nawet nie miała Boga. Modliłam się do całego wszechświata i miałam nadzieję, że jest w nim gdzieś Bóg i mnie słucha. Modliłam się i modliłam, ale potem powoli przestałam. Nie dlatego, że nie potrafiłam znaleźć Boga, ale dlatego, że nagle go odnalazłam: Bóg tam był – zdałam sobie sprawę – i nie miał zamiaru na nic wpływać ani ratować życia mamy. Bóg nie był od spełniania życzeń. Bóg to bezwzględna świnia.
Przez ostatnie dni życia mama nie była na haju, lecz raczej przytłumiona. Dostawała już wtedy kroplówkę z morfiną, przezroczystą torbę płynu, który powoli spływał rurkami przyklejonymi do jej nadgarstków. Kiedy się budziła, mówiła „och”. Albo żałośnie wzdychała. Spoglądała na mnie i w jej oczach pojawiał się przebłysk miłości. Kiedy indziej momentalnie zapadała w sen, jakby w ogóle mnie tam nie było. Czasem, gdy się przebudziła, nie wiedziała, gdzie jest. Życzyła sobie enchiladę i przecier jabłkowy. Była przekonana, że wszystkie jej ukochane zwierzęta są z nią w pokoju – a było ich bardzo wiele.
– Ten koń prawie na mnie nadepnął – mówiła, szukając go oskarżycielskim wzrokiem, albo poruszała rękami, jakby głaskała niewidzialnego kota, który leżał przy jej biodrze.
W tym okresie chciałam, żeby mama powiedziała mi, że jestem najlepszą córką na świecie. Nie chciałam tego chcieć, choć z niewytłumaczalnego powodu tak właśnie było. Jakbym miała wysoką gorączkę, którą da się obniżyć tylko tymi słowami. Posunęłam się do tego, żeby ją zapytać wprost:
– Jestem najlepszą córką na świecie?
Odpowiedziała, że oczywiście.
Ale to mi nie wystarczyło. Chciałam, żeby te słowa same pojawiły się w głowie mamy i żeby powiedziała je nieproszona.
Byłam szaleńczo spragniona miłości.
Mama umarła szybko, ale nie niespodziewanie. Jak powoli tlący się ogień, kiedy płomienie zamieniają się w dym i rozchodzą w powietrzu. Nie zdążyła wychudnąć. Wyglądała inaczej, ale nadal była pełna. Kiedy umarła, miała ciało kobiety, której pisane jest życie. Nadal miała też włosy – brązowe, łamliwe i postrzępione z powodu kilku tygodni spędzonych w łóżku.
Z pokoju, w którym umarła, widać było Jezioro Górne. Największe jezioro na świecie i najzimniejsze. Musiałam się postarać, żeby je zobaczyć. Mocno przyciskałam policzek do szyby i udawało mi się dostrzec kawałek, który ciągnął się nieskończenie aż po horyzont.
– Pokój z widokiem! – wykrzyknęła mama, choć była zbyt słaba, żeby mogła się podnieść i sama zobaczyć jezioro. Potem dodała ciszej: – Całe życie czekałam na pokój z widokiem.
Chciała umrzeć na siedząco, wzięłam więc wszystkie poduszki, jakie udało mi się znaleźć, i zrobiłam z nich dla niej oparcie. Chciałam zabrać ją ze szpitala i posadzić na łące pełnej krwawników. Przykryłam ją kołdrą przywiezioną z domu, którą własnoręcznie uszyła ze skrawków naszych starych ubrań.
– Zabierz to stąd – warknęła na mnie groźnie, kopiąc nogami jak pływak, żeby się pozbyć nakrycia.
Patrzyłam na mamę. Na zewnątrz promienie słońca odbijały się od chodników i zlodowaciałego śniegu. Był Dzień Świętego Patryka i pielęgniarki przyniosły mamie kostkę zielonej galaretki, która trzęsła się na stoliku przy łóżku. Jak się później okazało, był to ostatni pełny dzień jej życia i przez większość czasu miała oczy otwarte i nieruchome, znajdując się gdzieś między snem a jawą, na przemian przytomna i majacząca.
Tego wieczoru zostawiłam ją, choć nie chciałam. Pielęgniarki i lekarze powiedzieli Eddiemu i mnie, że nadszedł ten moment. Uznałam, że oznacza to, iż umrze w ciągu najbliższych tygodni. Byłam przekonana, że chorzy na raka umierają powoli. Karen i Paul mieli następnego ranka przyjechać razem z Minneapolis, a rodzice mamy za kilka dni mieli dotrzeć tu z Alabamy. Po Leifie nadal nie było jednak śladu. Eddie i ja obdzwoniliśmy jego przyjaciół i ich rodziców, zostawiając błagalne wiadomości, by zadzwonił, ale nie zrobił tego. Postanowiłam opuścić szpital na jedną noc, żeby go odnaleźć i w końcu przywieźć do mamy.
– Wrócę rano – powiedziałam do niej. Spojrzałam na Eddiego, wpółleżącego na kanapie ze sztucznej skóry. – Wrócę z Leifem.
Kiedy mama usłyszała jego imię, otworzyła oczy. Były niebieskie i błyszczące, takie jak zawsze. Przynajmniej one się nie zmieniły.
– Jak możesz nie być na niego zła? – spytałam ją z goryczą, chyba dziesiąty raz.
„Nie zawrócisz kijem rzeki” – odpowiadała zazwyczaj mama. Albo: „Cheryl, on ma dopiero osiemnaście lat”. Tym razem jednak tylko na mnie spojrzała i powiedziała:
– Kochanie.
Tak samo, jak wtedy, gdy zdenerwowałam się z powodu jej skarpetek. Tak samo jak zawsze, gdy widziała, że cierpię, bo nie jest tak, jak bym chciała, a ona tym jednym słowem próbowała mnie przekonać, że muszę się pogodzić z obecnym stanem rzeczy.
– Jutro wszyscy będziemy razem – powiedziałam. – I wszyscy tu z tobą zostaniemy, dobrze? Nikt z nas nie wyjedzie. – Sięgnęłam dłonią pomiędzy rurki, którymi z każdej strony była otoczona, i pogładziłam ją po ramieniu. – Kocham cię – powiedziałam, pochylając się, by pocałować ją w policzek, choć odepchnęła mnie zbyt obolała nawet na całusa.
– Kocham – szepnęła, za słaba, by dodać „cię”. – Kocham – powtórzyła, gdy wychodziłam z pomieszczenia.
Zjechałam windą, wyszłam na zimną ulicę i poszłam przed siebie. Minęłam bar pełen ludzi, których widziałam przez wielką witrynę. Wszyscy mieli na sobie błyszczące zielone papierowe kapelusze, zielone koszule i zielone szelki. Wszyscy pili zielone piwo. Siedzący w środku mężczyzna napotkał moje spojrzenie i wskazał mnie palcem w pijackim geście, wybuchając bezgłośnym śmiechem.
Pojechałam do domu, nakarmiłam konie i kury i siadłam przy telefonie, podczas gdy psy z wdzięcznością lizały mnie po dłoniach, a kot wpakował mi się na kolana. Zadzwoniłam do wszystkich, którzy mogli wiedzieć, gdzie jest mój brat. „Dużo pije” – mówili niektórzy. „Tak, to prawda – mówili inni – chodził z dziewczyną z St. Cloud o imieniu Sue”. O północy telefon zadzwonił i powiedziałam bratu, że nadszedł ten moment.
Kiedy pojawił się w drzwiach pół godziny później, miałam ochotę na niego nawrzeszczeć, potrząsnąć nim, wściekać się, oskarżać, ale kiedy go zobaczyłam, mogłam go jedynie przytulić i się rozpłakać. Tamtej nocy wydał mi się tak dorosły, a jednocześnie tak bardzo młody. Po raz pierwszy dostrzegłam, że stał się mężczyzną, a jednak widziałam też, jakim był małym chłopcem. Moim małym chłopcem, tym, którego sama częściowo wyniańczyłam, nie mając innego wyboru, jak tylko pomóc mamie, kiedy była w pracy. Karen i mnie dzieliły trzy lata, ale dorastałyśmy tak, jakbyśmy były bliźniaczkami, w równym stopniu jako dzieci odpowiedzialne za Leifa.
– Nie potrafię – powtarzał przez łzy. – Nie mogę żyć bez mamy. Nie mogę. Nie mogę. Nie mogę.
– Musimy – odpowiedziałam, choć sama nie mogłam w to uwierzyć.
Leżeliśmy razem na wąskim łóżku, rozmawiając i płacząc do późna, aż w końcu ramię przy ramieniu zasnęliśmy.
Wstałam kilka godzin później i przed obudzeniem Leifa nakarmiłam zwierzęta i zapakowałam masę jedzenia na czas naszego czuwania w szpitalu. O ósmej byliśmy już w drodze do Duluth, brat prowadził zbyt szybko samochód mamy, a z głośników dudniło Joshua Tree U2. Słuchaliśmy muzyki i nic nie mówiliśmy. Błyszczące promienie nisko zawieszonego słońca oświetlały śnieg po obu stronach drogi.
Kiedy dotarliśmy do szpitala, na drzwiach pokoju mamy wisiała kartka, byśmy przed wejściem zajrzeli do pielęgniarek. Nie widziałam wcześniej czegoś takiego, ale pomyślałam, że to pewnie kwestia procedury. Kiedy zmierzaliśmy do stanowiska pielęgniarek, podeszła do nas jedna z sióstr i zanim zdążyłam się odezwać, powiedziała:
– Trzymamy lód na jej oczach. Chciała oddać rogówki, więc musimy trzymać lód…
– Co? – powiedziałam tak gwałtownie, że pielęgniarka aż podskoczyła.
Nie czekałam na odpowiedź. Pobiegłam do pokoju mamy, mój brat tuż za mną. Kiedy otworzyłam drzwi, Eddie wstał i ruszył ku nam z wyciągniętymi ramionami, ale zrobiłam unik i podeszłam wprost do mamy. Jej woskowe ręce leżały wzdłuż boków, żółte, białe i sine, bez igieł i rurek. Oczy miała nakryte dwiema chirurgicznymi rękawiczkami, wypakowanymi lodem. Ich nabrzmiałe palce po błazeńsku zwisały z jej twarzy. Kiedy ją przytuliłam, rękawiczki zsunęły się najpierw na łóżko, potem na podłogę.
Wyłam i wyłam, i wyłam jak zwierzę, wciskając twarz w jej ciało. Nie żyła od godziny. Jej ręce i nogi ostygły, ale brzuch nadal był wyspą ciepła. Przytuliłam do niego twarz i płakałam dalej.
Bez przerwy mi się śniła. W snach zawsze byłam przy niej w chwili śmierci. To ja ją w nich zabijałam. Za każdym razem. Kazała mi, a ja padałam na kolana i zaczynałam ją błagać, żeby mnie nie zmuszała, ale mama nie ustępowała. W każdym śnie, jak na dobrą córkę przystało, w końcu jej ulegałam. Przywiązywałam ją do drzewa przed naszym domem, oblewałam jej głowę benzyną, a potem podpalałam. Kazałam jej biec gruntową drogą koło naszego domu, po czym przejeżdżałam ją swoim pick-upem. Ciągnęłam za sobą jej ciało, które utknęło na poszarpanym kawałku metalu wystającym z podwozia, aż się oderwało, po czym wrzucałam wsteczny bieg i przejeżdżałam
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Tytuł oryginałuWild. From lost to found on the Pacific Crest Trail
Copyright © 2012 by Cheryl Strayed
Published by agreement with Aevitas Creative Management, USA and Book/lab Literary Agency, Poland.
Copyright © for the translation by Joanna Dziubińska 2012
Projekt okładki
Katarzyna Borkowska
Ilustracje na okładce
© Alisa Pravotorova/Shutterstock
© Lilygrafica/Shutterstock
© Morphart Creation/Shutterstock
© vladandpeace/Shutterstock
© mashakotcur/Shutterstock
© Eugenia Petrovskaya/Shutterstock
Opieka redakcyjna
Bogna Rosińska
Artur Wiśniewski
Dominika Ziemba
Tłumaczenie Joanna Dziubińska
Weryfikacja tłumaczenia Matylda Biernacka
Korekta Barbara Gąsiorowska
ISBN 978-83-240-8660-3
Wydanie III, Kraków 2022
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com
![Dzika droga. Jak odnalazłam siebie [2022] - Strayed Cheryl - ebook](https://files.legimi.com/images/2019f718a73e71a96af4203106e26d3c/w200_u90.jpg)