Dzika cisza - Raynor Winn - ebook + książka

Dzika cisza ebook

Raynor Winn

4,3

Opis

Szczera opowieść o walce z czasem i chorobą oraz o tym, jak ważne jest połączenie z naturą.

Po zakończeniu ponadtysiąckilometrowej wędrówki Rynor i Moth osiedlają się na tyłach kaplicy i na nowo próbują odnaleźć się w rzeczywistości. Okazuje się to o wiele bardziej skomplikowane, niż przypuszczali – w czasie wielomiesięcznej wędrówki to dzikie, smagane wiatrem angielskie wybrzeże, klify i bezkres nieba stały się dla nich prawdziwym domem. Powrót do normalności, ponowne zamknięcie w czterech ścianach i wiążące się z tym nagłe ograniczenie kontaktu z naturą w jej surowej postaci stanowią dla pary wyzwanie – jak się okazuje, również fizyczne. Jednak kiedy nieznajomy mężczyzna po przeczytaniu Słonych ścieżek kontaktuje się z Raynor, nieoczekiwanie pojawia się szansa. Możliwość tchnięcia życia w popadającą w ruinę farmę wtuloną w kornwalijskie wzgórza, pozwolenie wymęczonej ziemi na ponowne zdziczenie i oddanie w ten sposób naturze tego, co ludzka działalność brutalnie jej wydarła, staje się dla pary nową ścieżką, szansą na to, by czymś zastąpić wędrówki.

Dzika cisza to poruszająca opowieść o nadziei, tlącej się nawet w najgęstszej ciemności, o miłości trwającej całe życie, zdolnej przezwyciężyć największe przeszkody i o głębokim znaczeniu ludzkiego połączenia z naturą.

Raynor Winn – pisze o naturze, bezdomności i biwakowaniu na dziko, od czasu wyprawy ponadtysiąckilometrowym Szlakiem Południowo-Zachodniego Wybrzeża regularnie odbywa piesze wędrówki. Obecnie mieszka z mężem w Kornwalii. Jej poprzednia książka, Słone ścieżki (Marginesy 2020), została przetłumaczona na słoweński, niderlandzki, niemiecki, rosyjski i duński. Zdobyła RSL Christopher Bland Prize, była również nominowana do Costa Book Award oraz The Wainwright Prize for UK Nature Writing.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (19 ocen)
10
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału The Wild Si­lence
Prze­kład KA­MILA SLA­WIN­SKI
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Zdję­cie na okładce © Mark Owen / Tre­vil­lion Ima­ges
Ła­ma­nie
The Wild Si­lence Ori­gi­nal En­glish lan­gu­age edi­tion first pu­bli­shed by Pen­guin Book Ltd, Lon­don Text co­py­ri­ght © Ray­nor Winn 2020 The au­thor has as­ser­ted her mo­ral ri­ghts All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ka­mila Sla­win­ski Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-22-2
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla ekipy

I. Za­wsze zie­mia

By ptak mógł wzle­cieć, wpierw musi pęk­nąć sko­rupka.

Al­fred Ten­ny­son, The Pro­mise of May

.

Sły­szę głos, ale nie wiem, co mówi.

Gdzieś głę­boko w mo­jej gło­wie,

ha­łas po­mię­dzy szu­mem krwi pły­ną­cej w ży­łach

a elek­trycz­nym trza­skiem, dźwięk, a może ra­czej

uczu­cie?

Ciemny i ni­ski głos jak po­szum słów

z dzie­siąt­ków gar­deł albo bęb­nie­nie wer­bla

zgrane z tu­po­tem stóp na twar­dej ziemi,

albo je­den ptasi krzyk

długi i ni­ski o zmierz­chu

gdy świa­tło za­pada za kon­tur gór,

a świat

okrywa me­lan­cho­lia błę­kitu.

1. Ku ziemi

Przed świ­tem w Nowy Rok po­win­nam, jak reszta kraju, spać we wła­snym łóżku, a nie sie­dzieć na lo­do­wa­tej skale na szczy­cie klifu. Gdy jed­nak otwo­rzy­łam oczy w ciem­no­ści zi­mo­wej nocy, po­czu­łam pod­nie­ce­nie, iden­tyczne z tym, które od mie­sięcy nie da­wało mi spać, usły­sza­łam te same głosy w gło­wie i mu­sia­łam wy­ru­szyć...

...przez za­mknięte, wą­skie uliczki mia­steczka Po­lruan[1], gdzie wszy­scy po­za­cią­gali fi­ranki i za­pa­dła senna ci­sza. Znik­nęli roz­hu­lani im­pre­zo­wi­cze, fa­jer­werki i zgiełk po­przed­niej nocy. Po­wró­ciły ciem­ność i ci­sza, prze­ry­wane je­dy­nie krę­gami świa­teł z ulicz­nych la­tarni i po­czu­ciem bli­sko­ści pły­ną­cej rzeki, sze­ro­kiej i głę­bo­kiej bli­sko uj­ścia, spy­cha­nej z po­wro­tem w stronę lądu przez siłę przy­pływu, który roz­bi­jał jej po­wierzch­nię na ty­siąc od­bi­tych świa­te­łek. U uj­ścia szyb­kiego nurtu przy­cu­mo­wano tylko jedną łódkę, jej dziób na­cią­gał łań­cuch ko­twicy, rufa pod­ska­ki­wała na wo­dzie ryt­micz­nie, jak rybi ogon. Wy­szłam da­lej niż naj­da­lej po­ło­żone do­mo­stwa i jesz­cze da­lej, na otwartą prze­strzeń. Nie po­trze­bo­wa­łam la­tarki; zna­łam ten szlak już tak do­brze, że na­wet w ciem­no­ści stopy znaj­do­wały pro­wa­dzącą przez ubitą zie­mię le­d­wie pół­me­tro­wej sze­ro­ko­ści ścieżkę, która wio­dła przez ja­nowce i skały, da­lej po stro­mych, wy­ku­tych w skale stop­niach wzdłuż brzegu urwi­ska aż do mo­rza, któ­rego fale za­ła­my­wały się po­ni­żej, na kra­wę­dzi czar­nej ściany klifu. Jesz­cze da­lej, pod po­chy­łym gło­giem, po­wy­gi­na­nym i wy­krzy­wio­nym przez wiatr, ocie­nia­ją­cym zie­mię po­ni­żej. Po­tem w górę, po chro­pa­wej, nie­rów­nej na­wierzchni, na któ­rej le­dwo wi­dzia­łam wła­sne stopy; wresz­cie przez wrota, za któ­rymi grunt spłasz­cza się, a wiatr wzmaga. Nie mo­głam wi­dzieć ścieżki, ale wie­dzia­łam, że tam jest. Czu­łam, jak wy­brzeże przy­ciąga mnie z obu stron. Roz­ło­ży­łam sze­roko ra­miona i wto­pi­łam się w nie­wi­dzialne, ale do­brze znane ska­li­ste kształty. Wy­dy­chane po­wie­trze stało się wia­trem; ja także.

Ma­sze­ru­jąc przez pole, gdzie owce wy­dep­tały trawę do go­łej ziemi, pró­bu­jąc schro­nić się przed ży­wio­łami, za szla­kiem wy­brzeża zna­la­złam małą skałę, oto­czoną łu­kami krze­wów ja­nowca. Ide­alne miej­sce, żeby za­trzy­mać się i usiąść. Uczu­cie eks­cy­ta­cji, które do tej pory wy­peł­niało ciało, przy­ga­sło; po­zwo­li­łam mu odejść, ule­ga­jąc fali wy­czer­pa­nia. Ciem­ność była gę­sta i nie­prze­nik­niona, ale po­wie­trze sy­czało po­nad głową, w ga­łę­ziach ja­nowca, nio­sąc kwa­śnawy za­pach zbu­twia­łych li­ści; zie­mia wi­bro­wała w rytm cię­żaru mor­skich fal bi­ją­cych o klif. Zwi­nę­łam się w kłę­bek, za­cią­gnę­łam kap­tur kurtki na okrytą czapką głowę, wsu­nę­łam urę­ka­wi­czone dło­nie pod pa­chy; my­śli wresz­cie od­pły­nęły, roz­wiały się w dzi­kim czar­nym po­wie­trzu. Żad­nych gło­sów w gło­wie, tylko ci­sza. Nie mo­głam już dłu­żej my­śleć, je­dy­nie czuć. Pod­da­łam się sen­no­ści, wio­dą­cej w głę­boki sen, krótki, ale przy­no­szący kom­pletne za­po­mnie­nie.

Nie­znaczny blask świa­tła prze­rwał ciem­ność, prze­no­sząc mnie po­now­nie do obo­la­łego, skur­czo­nego ciała, ale ani drgnę­łam; trwa­łam na­dal zwi­nięta w kłę­bek, szczel­nie opa­tu­lone ciało trzy­mało się odro­biny do­stęp­nego cie­pła. Przez sza­rość nad głową prze­śli­zgnął się ciemny kształt: mocny ogon i dłu­gie, roz­ło­ży­ste skrzy­dła le­ciutko prze­chy­lały się z wia­trem, gdy ptak za­nur­ko­wał po­ni­żej kra­wę­dzi klifu i znik­nął mi z oczu. Wpa­try­wa­łam się w ja­śnie­jące niebo, cze­ka­łam, aż ptak wróci, nie mru­ga­łam, by go nie prze­ga­pić. Głowa roz­bo­lała mnie od wy­siłku, uwaga dry­fo­wała w stronę ho­ry­zontu, gdzie za­czy­nały się po­ja­wiać pierw­sze pro­mie­nie zło­ci­stego świa­tła, które przez mo­ment błysz­czało ja­sną cu­dow­no­ścią, by za­raz znik­nąć za kur­tyną ulew­nego desz­czu, pa­da­ją­cego gdzieś nad peł­nym mo­rzem. Ptak bez­gło­śnie wzbił się w górę, bez wy­siłku ula­tu­jąc w niebo, i za­wisł nad po­kry­tym za­ro­ślami pół­wy­spem. Jego ciemny grzbiet i czarne kra­wę­dzie skrzy­deł nie­mal zlały się z dolną par­tią nieba; je­dy­nie błysk bieli nad ogo­nem po­zwa­lał roz­po­znać, że to błot­niak sta­wowy, z na­dzieją wy­pa­tru­jący śnia­da­nia.

Wy­pro­sto­wa­łam się, czu­jąc tępy ból w bio­drach, i wy­czoł­ga­łam spod ja­now­ców w samą porę, by zo­ba­czyć bor­suka, który zszedł z nad­mor­skiego szlaku i wspi­nał się przez pola w stronę za­ro­śli, wzdłuż wi­docz­nego w od­dali ogro­dze­nia. Jego krót­kie, krępe łapy po­ru­szały się szybko po kęp­kach nie­rów­nej trawy. Zwie­rzak wy­chy­nął z nory wie­dziony gło­dem, ale świa­tło za­stało go na po­wierzchni, gdzie prze­by­wał zbyt długo, spo­wol­niony jesz­cze po zi­mo­wym śnie, a te­raz mu­siał wró­cić głę­boko pod zie­mię, do bez­piecz­nego, cie­płego i ukry­tego przed wzro­kiem in­tru­zów le­go­wi­ska. Przed wej­ściem do nory za­trzy­mał się na mo­ment, ro­zej­rzał do­koła, ba­da­jąc woń po­wie­trza. Po­tem znik­nął, wśli­zgnął się w swój bez­pieczny, nie­wi­doczny świat. Ku ziemi.

W bla­dym, si­wym pro­mie­niu świa­tła wspię­łam się na naj­da­lej wy­su­niętą skałę i usia­dłam, zwie­sza­jąc nogi za kra­wędź klifu. Tu koń­czył się ląd, a za­czy­nało mo­rze. Sie­dzia­łam tak, w prze­strzeni po­mię­dzy świa­tami, w cza­sie po­mię­dzy la­tami, w ży­ciu po­mię­dzy ży­wo­tami. Zgu­bi­łam się, ale tu­taj od­na­la­złam, przy­naj­mniej na chwilę.

Wró­ci­łam przez mia­steczko, na­dal po­grą­żone w ci­szy i bez­ru­chu. W le­żą­cej na prze­ciw­le­głym brzegu rzeki miej­sco­wo­ści Fo­wey w kilku oknach za­pa­liły się świa­tła. Za­spani miesz­kańcy ro­bili kawę, pod­krę­cali ogrze­wa­nie i wra­cali do łó­żek. Po­wę­dro­wa­łam jed­no­pa­smo­wymi ulicz­kami w kie­runku gó­ru­ją­cej nad oko­licą wiel­kiej bryle ka­plicy, prze­szłam przez że­la­zną bramę i po­dą­ży­łam wy­be­to­no­wa­nym ko­ry­ta­rzem po­mię­dzy bu­dyn­kiem a ścianą klifu. Da­lej, przez drzwi do wą­skiego miesz­ka­nia, które mie­ściło się na za­ple­czu. Zimno wgry­zło się w moje ko­ści, całe ciało bo­lało. Czu­łam jed­nak, że zna­la­złam zro­zu­mie­nie, ja­kiego po­szu­ki­wa­łam, od­kąd po raz pierw­szy przy­by­li­śmy do ka­plicy, od­kąd po raz pierw­szy prze­kro­czy­li­śmy próg. Tego dnia za­koń­czy­li­śmy li­czącą ty­siąc czter­na­ście ki­lo­me­trów wę­drówkę, zło­ży­li­śmy ple­caki na go­łej pod­ło­dze, roz­sz­nu­ro­wa­li­śmy za­bło­cone buty i za­czę­li­śmy pró­bo­wać od­kryć na nowo, jak mieszka się pod da­chem. Wy­da­wało mi się, że na­resz­cie wiem, dla­czego wciąż czu­łam nie­po­kój, dla­czego nie mo­głam spać. Zro­bi­łam her­batę i za­nio­słam ją na górę do Mo­tha, mo­jego męża, ko­chanka i przy­ja­ciela od po­nad trzy­dzie­stu lat.

Le­żał na ma­te­racu w sy­pialni z roz­ło­żo­nymi sze­roko no­gami i ra­mio­nami; nie zbu­dziło go na­wet co­raz ja­śniej­sze świa­tło dnia, które wpa­dało przez wi­tra­żowe okno. Chyba nic go nie bu­dziło; po­tra­fił spać dwa­na­ście go­dzin na dobę i wciąż bra­ko­wało mu snu. Po­trzą­snę­łam nim jed­nak i obu­dził się, by za­cząć dzień jak zwy­kle, od her­baty z dwoma her­bat­ni­kami.

– Moth, obudź się, mu­szę coś zro­bić.

– Co? Co ty... dla­czego je­steś ubrana?

– Nie mo­głam spać.

– Znowu?

– No wiem... strasz­nie je­stem zmę­czona, ale mu­szę coś zro­bić.

Po ze­pchnię­ciu pian­ko­wego ma­te­raca w róg po­koju, w stronę kar­to­no­wej szafy, w któ­rej wi­siały na­sze ubra­nia, na po­kry­tej li­no­leum pod­ło­dze otwie­rała się duża wolna prze­strzeń. Z prze­ciw­le­głego kąta wy­cią­gnę­li­śmy zie­lony to­bo­łek, roz­pię­li­śmy su­wak i wy­trzą­snę­li­śmy z wnę­trza torby zna­jomy zwi­tek ny­lonu. Gdy roz­wi­nę­li­śmy na­miot, ude­rzył mnie za­pach wil­goci i pia­sku, wia­tru, desz­czu oraz prze­siąk­nię­tego ozo­nową świe­żo­ścią, peł­nego mew po­wie­trza. Czu­łam się, jak­bym zna­la­zła się po­śród dzi­kiej na­tury, na ziemi we wszyst­kich od­cie­niach czer­wieni, czerni i brązu, w wil­got­nym, peł­nym mchów le­sie, w głę­boko ukry­tych do­li­nach.

– Rób, co chcesz, ale ja tam cią­gle będę spać na ma­te­racu. Za­czy­nam się na nowo przy­zwy­cza­jać do kom­fortu.

– Do­brze, ale ja mu­szę spró­bo­wać. Dłu­żej nie dam rady bez snu.

Z ro­sną­cym ocze­ki­wa­niem zło­ży­łam skle­jone ta­śmą maszty na­miotu; z klik­nię­ciem wsko­czyły na wła­ściwą po­zy­cję i zie­lona ko­puła na­brała kształtu. Gdy wpeł­złam w stwo­rzoną przez nią, pach­nącą wil­go­cią prze­strzeń, ogar­nęła mnie fala ra­do­ści. Moth po­szedł zro­bić jesz­cze jedną her­batę, a ja przy­wle­kłam do środka na­miotu stare, mocno już zu­żyte na­dmu­chi­wane ma­te­race i śpi­wory oraz ścią­gniętą z łóżka po­duszkę. Wró­ci­łam. O to cho­dziło. Twarz za­pa­dła w po­duszkę, świat od­pły­nął, a mnie po­chło­nął sen, jak przy­pływ głę­bo­kiej ulgi. Ku ziemi.

2. Nie­wi­dzialna

Mało kto spo­śród stu­den­tów, bez en­tu­zja­zmu wra­ca­ją­cych na uczel­nię po świę­tach Bo­żego Na­ro­dze­nia, jest do­brze po pięć­dzie­siątce i za­czyna za­po­mi­nać rów­nie szybko, jak się uczy. Sta­li­śmy w ku­chenno-sa­lo­no­wej czę­ści ka­plicy, od­ha­cza­jąc ko­lejne punkty z co­dzien­nej li­sty, za­nim mój mąż wy­ru­szy na uni­wer­sy­tet, gdzie spę­dzał resztę dnia. Te­le­fon, port­fel, oku­lary – są; klu­czyki od fur­go­netki, są; no­tes z li­stą rze­czy do zro­bie­nia tego dnia, jest.

– To do wie­czora.

– Tak, do zo­ba­cze­nia.

I po­szedł, ale ja wciąż sły­sza­łam od­głos jego nie­rów­nych kro­ków, od­da­la­ją­cych się wzdłuż ściany ka­plicy w ma­to­wym świe­tle zi­mo­wego po­ranka. Za­mknę­łam drzwi i znów zna­la­złam się w przy­po­mi­na­ją­cym ko­ry­tarz wą­skim dłu­gim miesz­ka­niu. Usia­dłam przy stole z kub­kiem her­baty i my­śla­łam o dniu, który wła­śnie się za­czy­nał. Cze­ka­jąc, aż kromki pie­czywa wy­sko­czą z to­stera, pa­trzy­łam na półki z książ­kami w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, co po­zwo­li­łoby mi opóź­nić mo­ment, gdy otwo­rzę lap­topa i spę­dzę całe go­dziny na fru­stru­ją­cych po­szu­ki­wa­niach pra­co­dawcy, który mógłby za­trud­nić po­zba­wioną kwa­li­fi­ka­cji pięć­dzie­się­cio­pa­ro­let­nią ko­bietę bez żad­nej hi­sto­rii za­trud­nie­nia. Na półce stało kilka przy­pad­ko­wych ksią­żek wy­ję­tych z pu­dła, w któ­rym prze­trwały prze­pro­wadzkę. Le­d­wie parę to­mów, spa­ko­wa­nych w kilka go­dzin, za­nim opu­ści­li­śmy nasz dom. Za­wsze, kiedy pa­trzę na te książki, wra­cam pro­sto do chwili, w któ­rej wy­szli­śmy z domu po raz ostatni. Za­nim zo­sta­li­śmy wy­eks­mi­to­wani z raju, ja­kim wy­da­wał się nasz dom ro­dzinny, w któ­rym wy­naj­mo­wa­li­śmy po­koje go­ścinne let­ni­kom, ho­do­wa­li­śmy owce i upra­wia­li­śmy wa­rzywa, w któ­rym do­ro­sły na­sze dzieci, który był dla nas ca­łym świa­tem przez trzy­dzie­ści lat. Za­nim spór ma­jąt­kowy z dłu­go­let­nim przy­ja­cie­lem skoń­czył się w są­dzie i spo­wo­do­wał, że wrę­czono nam na­kaz eks­mi­sji. Ze­bra­li­śmy tych kilka ksią­żek i za­mknę­li­śmy drzwi, zo­sta­wia­jąc za nimi dawne ży­cie, by ni­gdy już do niego nie wró­cić. Słu­cha­li­śmy stu­kotu młot­ków, któ­rymi ko­mor­nicy za­bi­jali wej­ście, i czu­li­śmy lęk, nie wie­dząc, czy kie­dy­kol­wiek znów znaj­dziemy dach nad głową, oraz wszech­ogar­nia­jący smu­tek. Je­śli wie­dzia­ła­bym, że to je­dyne pu­dło ksią­żek, ja­kie za­bie­rzemy w na­sze nowe ży­cie, pew­nie wy­bra­ła­bym inne ty­tuły. Szu­ka­łam cze­goś, cze­go­kol­wiek, co prze­nio­słoby mnie poza te mury, poza ka­plicę. Prak­tyczny prze­wod­nik grzy­bia­rza, nie­złe, ale może nie w stycz­niu; Out­si­der II[2], zde­cy­do­wa­nie nie;Five Hun­dred Mi­les Wal­kies[3], książka, która za­wio­dła nas ku naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nej przy­go­dzie. Nie, tylko jedna książka tu po­może. Szlak Po­łu­dniowo-Za­chod­niego Wy­brzeża. Z Mi­ne­head do So­uth Ha­ven Po­int, piękny prze­wod­nik Paddy Dil­lona po li­czą­cej ty­siąc czter­na­ście ki­lo­me­trów tra­sie. To ta książka do­pro­wa­dziła nas do Po­lruan, ni­czym kie­szon­kowy przy­ja­ciel, gdy po­sta­no­wi­li­śmy, że nie po­grą­żymy się w cha­osie bez­dom­no­ści, za­ło­ży­li­śmy ple­caki i prze­wę­dro­wa­li­śmy całą opi­saną przez Paddy’ego trasę; ży­li­śmy wśród na­tury, na kli­fach i pla­żach, bez da­chu nad głową i bez gro­sza przy du­szy.

Pla­sti­kowa okładka po­zo­stała nie­na­ru­szona, strony spięte czarną gumką do wło­sów. Gdy otwo­rzy­łam książkę, sztywne kartki roz­ło­żyły się jak kręgi, które roz­cho­dzą się na wo­dzie, echo mor­skich od­pły­wów na twar­dym pia­sku plaży. Po­mię­dzy kartki, cza­sem po­skle­jane od desz­czu, po­wkła­da­li­śmy pocz­tówki, piórka, źdźbła traw, skrawki pa­pieru, kwiaty. To wspo­mnie­nia szlaku, który opada ze szczytu kli­fów ku po­zio­mowi mo­rza i wznosi się po­now­nie jak dzika, sza­lona ko­lejka gór­ska wzdłuż ca­łego wy­brzeża po­łu­dniowo-za­chod­niej An­glii. Prze­mie­rza­jący go wę­dro­wiec wspina się w su­mie na wy­so­kość pra­wie czte­ro­krot­nie więk­szą niż Mo­unt Eve­rest.

Po­sma­ro­wa­łam to­sta ma­słem i cze­ka­łam, aż za­dzwoni te­le­fon. Moth dzwo­nił, że przy­je­chał na uni­wer­sy­tet, że nie sie­dzi w ka­fejce w Truro ani nie spa­ce­ruje po plaży nad za­toką Wa­ter­gate, jak mu się zda­rzało, gdy wy­ru­szał na uczel­nię, a po­tem za­po­mi­nał, do­kąd się wy­bie­rał, i po­sta­na­wiał, że musi zmie­nić cel po­dróży. Wer­to­wa­łam kartki ksią­żeczki, nie­mal na nie nie spo­glą­da­jąc. Za­mknę­łam mię­dzy nimi oświe­tlone słoń­cem i osma­gane wia­trem wspo­mnie­nia mie­sięcy spę­dzo­nych na szczy­tach kli­fów w prze­róż­nych wa­run­kach. Przy­wo­dziła jed­nak i inne, mrocz­niej­sze my­śli: o smutku i bólu kosz­mar­nego ty­go­dnia, który spra­wił, że ru­szy­li­śmy na tę wę­drówkę. By­li­śmy wtedy tak in­nymi ludźmi, zde­spe­ro­waną, pełną nie­po­koju, prze­stra­szoną parą, która pró­bo­wała za­pa­ko­wać do pu­deł do­ro­bek dwu­dzie­stu lat ży­cia w ciągu za­le­d­wie kilku dni da­nych nam na wy­pro­wadzkę. My­śle­li­śmy wów­czas, że strata domu to naj­gor­sze, co mo­gło nas spo­tkać. Zmie­ni­li­śmy zda­nie w tym sa­mym ty­go­dniu, w trak­cie ru­ty­no­wej kon­troli le­kar­skiej. Świa­tła w na­szym ży­ciu ga­sły jedne po dru­gich, a le­karz, który za­sia­dał przy rogu biurka, wy­łą­czył ostat­nie z nich.

Za­mknę­łam książkę. Czy na­prawdę chcia­łam wra­cać do tam­tego ty­go­dnia, na nowo prze­ży­wać ten hor­ror? Za późno: już po­wró­cił. Nie zdo­ła­łam uciec przed wspo­mnie­niem, jak ciało Mo­tha skur­czyło się na wia­do­mość, że zdia­gno­zo­wano u niego nie­ule­czalną, neu­ro­de­ge­ne­ra­cyjną cho­robę, na którą nie ma żad­nej ku­ra­cji ani żad­nego le­kar­stwa. Nie zdo­ła­łam uciec przed lę­kiem, po­wra­ca­ją­cym za każ­dym ra­zem, gdy przy­po­mnia­łam so­bie, że ból, który Moth od­czu­wał w ra­mie­niu, drę­twie­nie le­wej strony ciała oraz z wolna opa­no­wu­jący go men­talny pa­ra­liż nie wy­ni­kały je­dy­nie ze sta­ro­ści, ale były ob­ja­wami zwy­rod­nie­nia ko­rowo-pod­staw­nego, nie­po­wstrzy­ma­nej, po­stę­pu­ją­cej cho­roby, która wkrótce do­pro­wa­dzi do śmierci. Le­karz ma­lo­wał po­nury ob­raz: Moth miał za­po­mnieć, jak się prze­łyka, a po­tem za­paść na za­pa­le­nie płuc, wsku­tek któ­rego udusi się wła­sną śliną. W tam­tym mo­men­cie uświa­do­mi­li­śmy so­bie, jak bar­dzo się po­my­li­li­śmy: cze­kały nas rze­czy dużo strasz­niej­sze niż bez­dom­ność.

Znów na­sta­wi­łam wodę na her­batę. Po­wi­nien już do­je­chać, dla­czego nie dzwoni? Prze­rzu­ca­łam strony, de­li­kat­nie roz­dzie­la­jąc po­skle­jane kartki; opisy Paddy’ego przy­wo­ły­wały ob­raz szlaku jak znaki prze­stan­kowe pa­mięci. „Droga od­bija nieco w głąb lądu i pod górę”: ro­ze­śmia­łam się na wspo­mnie­nie, jak na po­czątku wę­drówki czy­ta­li­śmy to zda­nie, pa­trząc na stromą ścieżkę, która pięła się zyg­za­kiem po zbo­czu nie­mal pio­no­wego klifu. W miarę jed­nak jak roz­kle­ja­łam kartki, znaj­do­wa­łam na mar­gi­ne­sach no­tatki Mo­tha; wi­dzia­łam jego twarz, gdy ostatni blask słońca gasł nad ho­ry­zon­tem, dwie war­stwy zie­lo­nej ko­puły na­miotu – na­szego wil­got­nego ny­lo­no­wego domu – za­my­kały nas w ciem­no­ści wie­czora, a on w świe­tle la­tarki pod­no­sił na mnie wzrok. Wciąż ten sam, dziki, nie­po­skro­miony męż­czy­zna, któ­rego ko­cha­łam przez całe do­ro­słe ży­cie: sie­dział w śpi­wo­rze, a ja le­ża­łam obok w swoim i spod cią­żą­cych po­wiek przy­glą­da­łam się, jak pi­sze. Wi­dzia­łam, jak uśmie­cha się, za­pi­su­jąc ma­leń­kie pa­ję­cze słowa na mar­gi­ne­sach prze­wod­nika, re­flek­sje z dnia, który spę­dzi­li­śmy na szczy­tach kli­fów i pla­żach, bi­wa­ku­jąc na pół­wy­spach i skal­nych pół­kach. „Bi­wak na Le­skey’s Ledge, ra­czej w mo­rzu niż nad nim”. „Je­stem tak głodny, że zja­dłem su­charka Ray, chyba nie za­uwa­żyła”. „Roz­pią­łem su­wak na­miotu i od­kry­łem, że roz­bi­li­śmy go metr od kra­wę­dzi klifu”. „Je­żyny”. „Mo­rze jak sy­rop; sta­łem się mo­rzem”. „Trzy­ma­łem Ray za rękę na kra­wę­dzi świata”. „Dziś spa­ce­ro­wa­łem z żół­wiem”.

Do­ty­ka­jąc wy­bla­kłych no­ta­tek za­pi­sa­nych ołów­kiem, zna­la­złam się tam ra­zem z nim, po­śród wia­tru i desz­czu, ob­ser­wo­wa­łam jego stopy, które po­dą­żały po ścieżce przede mną, zmie­rzały na­przód w nowy świat – świat uni­wer­sy­tetu i ka­plicy, gdzie szlak wy­brzeża biegł tuż przed na­szą bramą, gdzie cze­ka­łam, aż Moth wróci. Nie za­dzwo­nił; gdzie się po­dział?

Po­woli roz­dzie­la­łam ko­lejne kartki, aż do­tar­łam do strony sto czter­dzie­stej: Por­the­ras Cove. „Del­finy i wy­soki przy­pływ”. „Bie­głem, uno­sząc na­miot nad głową”. „Czy to na­prawdę?” Ten ma­giczny mo­ment, gdy uświa­do­mi­li­śmy so­bie, że przy­pa­dek Mo­tha za­prze­cza opi­nii le­ka­rzy, któ­rzy twier­dzili, że zwy­rod­nie­nie ko­rowo-pod­stawne jest cał­ko­wi­cie nie­ule­czalne i stan pa­cjenta nie może ulec po­pra­wie. Ta noc, gdy bie­gli­śmy w górę plaży w świe­tle księ­życa. Ucie­ka­li­śmy przed nad­cho­dzą­cym przy­pły­wem, uno­sząc nad gło­wami w pełni roz­ło­żony na­miot; na­uczy­li­śmy się znowu mieć na­dzieję. Po za­koń­cze­niu wę­drówki, za­nim Moth po­szedł na stu­dia, po­wie­dzie­li­śmy le­ka­rzowi, że stan zdro­wia Mo­tha się po­lep­szył, że do­ko­nał cze­goś, co wszy­scy eks­perci od jego cho­roby uzna­wali za nie­moż­liwe. Le­karz nie wy­da­wał się za­chwy­cony.

– Je­śli pan chce, pro­szę za­cząć stu­dia, ale na­leży się spo­dzie­wać, że bę­dzie pan mu­siał je prze­rwać – po­wie­dział, su­ge­ru­jąc, że Moth może nie do­żyć uzy­ska­nia dy­plomu.

Nie uwie­rzy­li­śmy mu; nie chcie­li­śmy mu wie­rzyć. Jed­nak z upły­wem czasu wy­ma­ga­nia sta­wiane na uczelni zmu­siły Mo­tha do sie­dzą­cego trybu ży­cia; zdro­wie i swo­boda, ja­kich na­był na szczy­tach kli­fów, za­ni­kały. W ci­chym chło­dzie zimy sztyw­nie­nie po­wró­ciło, jego obo­lałe ciało za­częło zwal­niać. Każdy dzień za­czy­nał się te­raz od walki, by sta­nąć pro­sto, od sta­wia­nia pierw­szych, nie­sta­bil­nych po­ran­nych kro­ków; uczu­cie nie­uchron­no­ści znów wśli­zgnęło się ukrad­kiem. Z wa­ha­niem mu­siał przy­jąć opi­nię le­ka­rza: nie­wy­klu­czone, że nie zdoła ukoń­czyć stu­diów. Na pewno ich nie ukoń­czy, je­śli na­dal nie bę­dzie się po­ja­wiał na za­ję­ciach; może po­win­nam za­cząć go wo­zić na uczel­nię i od­bie­rać po wy­kła­dach? Nie ma mowy: le­d­wie wią­za­li­śmy ko­niec z koń­cem, ży­jąc z jego po­życzki stu­denc­kiej; nie mo­gli­śmy po­zwo­lić so­bie na opła­ce­nie ben­zyny, ko­niecz­nej, by po­je­chać tam i z po­wro­tem. Po­trze­bo­wa­łam ra­czej ja­kie­goś lo­ka­li­za­tora, żeby móc go zna­leźć. Za­mknę­łam książkę, przy­tło­czona smut­kiem na myśl, że pew­nego dnia Moth nie przy­po­mni so­bie, co ro­bił. Dzień, kiedy cho­roba po­su­nie się tak da­leko, że całe to przej­rzy­ste, ma­giczne, dzi­kie do­świad­cze­nie, które wspól­nie prze­ży­li­śmy, prze­pad­nie na za­wsze, a ja zo­stanę sama ze wspo­mnie­niami. Dzień, kiedy prze­wod­nik zo­sta­nie ostat­nim do­wo­dem na to, że na­prawdę od­by­li­śmy tę wę­drówkę.

Gdzież on jest, do cho­lery?

Włą­czy­łam świa­tło. Późny ra­nek; słońce już mi­nęło punkt, z któ­rego oświe­tlało wnę­trze miesz­ka­nia, znów ro­biło się ciem­niej. Do­pi­łam her­batę i usia­dłam przy stole, wy­glą­da­łam przez wy­so­kie okno ka­plicy, które wy­cho­dziło na dwu­me­tro­wej wy­so­ko­ści mur ogrodu są­siada. Nie­mal prze­sła­niał wszystko inne, ale po­wy­żej wi­dać było szpa­ler krze­wów i ma­gno­lię. Z blusz­czu wy­ło­nił się duży brą­zowy szczur, spa­ce­ro­wał po szczy­cie muru; za­trzy­mał się, ob­ró­cił łe­bek i wpa­try­wał się we mnie swymi okrą­głymi oczami, aż w końcu wró­cił, skąd przy­szedł. Otwo­rzy­łam drzwi, by zo­ba­czyć, do­kąd się udał. Sły­sza­łam go, ale nie wi­dzia­łam; moim oczom uka­zała się je­dy­nie ściana blusz­czu, okry­wa­jąca klif pół­tora me­tra od na­szych drzwi. Po­dą­ży­łam wzro­kiem od ciem­nego, wil­got­nego ko­ry­ta­rza zie­leni w górę, śla­dem sze­le­stu li­ści, przez bluszcz. Tam, po­nad krze­wami bu­dlei i da­chem ka­plicy, prze­świe­cał wą­ski pa­sek błę­kitu nieba, świat, w któ­rym świe­ciło słońce, wiał wiatr, i wie­dzia­łam, że mu­szę tam wró­cić. Mroczne uczu­cie za­mknię­cia zmę­czyło mnie, chcia­łam się z niego wy­do­stać.

Chwy­ci­łam płaszcz i te­le­fon, po­spiesz­nie wy­szłam na ulicę z za­mia­rem po­dą­że­nia nią aż na otwartą prze­strzeń kli­fów, jak ro­bi­łam co­dzien­nie, od­kąd za­miesz­ka­li­śmy w ka­plicy. Wą­ska uliczka, le­d­wie dość sze­roka, by prze­je­chał sa­mo­chód, wy­da­wała się pełna lu­dzi. Cho­dzili, roz­ma­wiali, ge­sty­ku­lo­wali gło­śno. Prze­szłam ka­wa­łek, ale na­gle ogar­nęło mnie uczu­cie pa­niki i przy­lgnę­łam do muru ogra­dza­ją­cego ogrody sze­re­go­wych do­mów, cze­ka­łam, aż lu­dzie przejdą. Co się działo? Nie ro­zu­mia­łam, skąd to pul­so­wa­nie w gło­wie, za­czer­wie­nie­nie skóry. To nie ta­kie ude­rze­nie go­rąca, ja­kie zda­rzały mi się wcze­śniej; co się dzieje? Czy je­stem chora? Mi­nęło mnie wię­cej ha­ła­śli­wych, za­ję­tych czymś lu­dzi.

– Dzień do­bry, ślicz­nie dzi­siaj.

W od­po­wie­dzi zdo­ła­łam wy­do­być z sie­bie tylko ci­che „dzień do­bry”. Nie wie­dzia­łam, co ro­bić ani w którą stronę pójść; ze­rwa­łam się i po­bie­głam z po­wro­tem do ka­plicy, gło­śno za­trza­snę­łam za sobą że­la­zną kratę i ze­szłam w dół be­to­nową alejką, zni­ka­jąc z oczu prze­chod­niów. Po­ło­ży­łam się na pod­ło­dze i sta­ra­łam uspo­koić od­dech; w gło­wie mia­łam mę­tlik. Ło­mo­ta­nie w czaszce stop­niowo usta­wało; uświa­do­mi­łam so­bie, że przez rok, który prze­miesz­ka­li­śmy z Mo­them w ka­plicy, prak­tycz­nie nie roz­ma­wia­łam z ni­kim prócz niego i dzieci, które dzwo­niły albo od­wie­dzały nas od czasu do czasu. Gdy wy­cho­dzi­łam, nie od­zy­wa­łam się, je­śli nie mu­sia­łam; gdy prze­by­wa­łam z Mo­them, to głów­nie on mó­wił.

Czy pró­bo­wa­łam z kimś po­roz­ma­wiać, od­kąd się tu spro­wa­dzi­li­śmy? Zda­rzały się oka­zje do roz­mowy w skle­pie, gdzie ko­bieta za ladą pa­ko­wała moje za­kupy i py­tała: „Pani tu mieszka? Wi­dzie­li­śmy pa­nią parę razy. Skąd się pani prze­pro­wa­dziła, pew­nie z Korn­wa­lii?”. Kilka razy mnie za­ga­dy­wała, ale za­wsze uni­ka­łam roz­mowy, mru­cza­łam tylko „dzię­kuję”, ła­pa­łam torbę i wy­cho­dzi­łam. Zda­rzały się mo­menty, gdy lu­dzie za­trzy­my­wali się na ulicy, żeby spoj­rzeć na wy­soką, mo­nu­men­talną fa­sadę ka­plicy, i py­tali o jej hi­sto­rię; od­po­wia­da­łam, że nie je­stem pewna, ale Moth bez wąt­pie­nia wie wszystko na ten te­mat, po czym cho­wa­łam się za bu­dyn­kiem i już tam zo­sta­wa­łam. Za każ­dym ra­zem, gdy wy­cho­dzi­łam z miesz­ka­nia, ogar­niał mnie stan alar­mowy, uczu­cie hi­per­u­waż­no­ści. Kiedy wę­dro­wa­li­śmy szla­kiem z ple­ca­kami wy­pcha­nymi ca­łym na­szym ma­jąt­kiem, nie mia­łam żad­nych pro­ble­mów, więc jak to się stało, że te­raz na wsi czu­łam się nie­wi­dzialna? Ostat­nie zia­renko wiary w sie­bie, ja­kie od­na­la­złam w trak­cie wę­drówki, znik­nęło, prze­pa­dło we mgle nad­cią­ga­ją­cej znad rzeki. Sie­dzia­łam tak, wście­kła na sie­bie. To idio­tyczne, by przez tyle czasu uni­kać in­te­rak­cji z ludźmi. Sprawy wy­mknęły mi się spod kon­troli.

Zna­la­złam lap­topa i włą­czy­łam ka­nał me­dy­ta­cyjny, który ostat­nio od­kry­łam. Guru sie­dział po tu­recku i prze­ma­wiał do mnie ła­god­nym to­nem.

– Zrób wdech i po­dą­żaj za wy­de­chem, skup się na od­dy­cha­niu. Po­zwól od­le­cieć my­ślom, po­dą­żaj za od­de­chem.

Po­dą­ża­łam za od­de­chem. By­łam w tym do­bra. Po­tra­fi­łam opróż­nić głowę z my­śli i sku­pić się na od­de­chu tak, jak­bym się do tego uro­dziła. Ale na­wet gdy od­dy­cha­łam, do głowy wśli­zgnął się dźwięk, który nie chciał odejść. Głos ja­kiejś ukry­tej czę­ści mnie, który nie za­mie­rzał za­milk­nąć. Ten głę­boki, re­zo­nu­jący dźwięk brzmiał jak py­ta­nie.

Za­dzwo­nił te­le­fon. Na­resz­cie.

– Gdzie je­steś? Nie po­wiesz chyba, że w St. Ives[4]?

Ostat­nim ra­zem, kiedy Moth za­po­mniał, do­kąd je­dzie, za­dzwo­nił do mnie z ka­wiarni na pół­noc­nym wy­brzeżu, go­dzinę drogi od uni­wer­sy­tetu. Może tym ra­zem po­dą­żył na za­chód.

– Dzi­siaj nie. Spo­tka­łem na par­kingu jedną ze stu­den­tek, w końcu zdo­była się na od­wagę, żeby za­py­tać, co ro­bię w Korn­wa­lii i dla­czego stu­diuję.

Moth z tru­dem ad­ap­to­wał się do uczęsz­cza­nia na za­ję­cia z gro­madą dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­ków; spra­wiali wra­że­nie, jakby żyli w cał­kiem in­nym świe­cie.

– Nie mogę uwie­rzyć, że nikt wcze­śniej nie za­py­tał. Co od­po­wie­dzia­łeś?

– To, co zwy­kle mó­wi­li­śmy na szlaku: że sprze­da­li­śmy dom, a ja stu­diuję, by prze­kwa­li­fi­ko­wać się na na­uczy­ciela.

– To nie kłam­stwo, je­dy­nie pół­prawda. Ale skoro już jej po­wie­dzia­łeś, po­wtó­rzy wszyst­kim in­nym. Je­steś w sta­nie trzy­mać się tej wer­sji?

– Ra­tuje mnie od tłu­ma­cze­nia, jak stra­ci­li­śmy dom i zo­sta­li­śmy bez da­chu nad głową; tak jest po pro­stu ła­twiej, ale te­raz pew­nie po­my­ślą, że je­stem ja­kimś kre­zu­sem, który prze­żywa eg­zy­sten­cjalny kry­zys wieku śred­niego.

– W su­mie to tylko nie­wiel­kie nie­po­ro­zu­mie­nie.

Opa­dłam na krze­sło z uczu­ciem ulgi na wieść, że Moth znaj­duje się tam, gdzie po­wi­nien. Gdy­bym tylko po­tra­fiła ra­dzić so­bie z tą zmianą w na­szym ży­ciu tak jak on! Moth w ogóle się nie zmie­nił, po­zo­stał otwarty, dow­cipny i za­wsze miał w za­na­drzu ja­kąś cie­kawą hi­sto­rię, choć cza­sem zda­rzało mu się za­po­mnieć, gdzie jest. Po­szar­pane, po­gma­twane nitki na­szego losu za­czy­nały spla­tać się w nową tka­ninę, ale coś mnie drę­czyło, za­bie­rało spo­kój du­cha. Nie tylko cho­roba Mo­tha; coś jesz­cze. Ciemna chmura my­śli na­pły­nęła wcze­snym ran­kiem, gdy otwo­rzy­łam drzwi, spoj­rza­łam w niebo i zo­ba­czy­łam je­dy­nie cienki pa­sek sza­ro­ści mię­dzy ka­plicą a skalną ścianą, gdy wy­szłam na za­tło­czoną ulicę i ni­g­dzie nie mo­głam być sama. Za­zwy­czaj w ta­kie dni szłam ścieżką nad klify i zwra­ca­łam twarz do wia­tru, by po­czuć jego siłę, coś praw­dzi­wego. Głos w mo­jej gło­wie sta­wał się gło­śniej­szy, jak wiatr, który wiał w głąb lądu i niósł bu­rzę od mo­rza. A może to głos mo­jej mamy, który szep­tał: „A nie mó­wi­łam?”. Trudno po­wie­dzieć.

Ście­ląc so­bie po­sła­nie pod na­mio­tem w pierw­szych dniach no­wego roku, my­śla­łam, że roz­wią­za­łam pro­blem: po pro­stu bra­ko­wało mi zna­jo­mego bi­wa­ko­wego ży­cia, te­raz wszystko zna­ko­mi­cie się ułoży. Wy­śpię się; od­zy­skam siły i po­czu­cie kon­troli, znów za­cznę sku­piać się na tym, by żyć no­wym ży­ciem w mia­steczku i pil­no­wać, żeby Moth się nie zgu­bił. Sku­li­łam się pod zie­loną ko­pułą w ką­cie sy­pialni, z dala od lu­dzi i świata, kom­plet­nie nie­świa­doma, że za­le­d­wie kilka dni póź­niej znajdę się w środku An­glii, dużo da­lej od mo­rza i na­miotu, niż po­tra­fi­łam so­bie wy­obra­zić.

3. Hi­ra­eth

Śmierć krą­żyła po szpi­talu, ale nie przy­sta­nęła przy jej łóżku. Spoj­rzała na nią, gdy sie­działa wy­pro­sto­wana, ucze­sana, w no­wym, sta­ran­nie za­pię­tym nie­bie­skim kar­di­ga­nie. Jesz­cze nie, nie dzi­siaj, nie w nie­dzielę. Dziś głę­boki, świsz­czący od­głos za­pa­le­nia płuc przy­cichł; sie­dzia­łam przy jej łóżku, prze­glą­da­ły­śmy ko­lo­rowy ma­ga­zyn. Moth le­dwo co roz­po­czął nowy se­mestr, gdy za­dzwo­nił te­le­fon. Ze szpi­tala: je­den z tych, o któ­rych wie się, że kie­dyś na­dejdą, ale nie spo­dziewa się ich aku­rat tego dnia. Mama wy­lą­do­wała w szpi­talu z za­pa­le­niem płuc; le­ka­rze oba­wiali się, że wda się sepsa, więc po­win­nam przy­je­chać. Trzy dni póź­niej po­czuła się le­piej i za­częto wspo­mi­nać, że może wy­pi­szą ją do domu.

– Może ju­tro przy­nio­sła­byś la­kier do pa­znokci, że­bym wy­glą­dała rów­nie wspa­niale jak te dziew­czyny w żur­nalu? Za­ję­ły­by­śmy się czymś. Za­czy­nam się nu­dzić.

Po za­du­chu pa­nu­ją­cym w szpi­talu ciemne, zimne po­wie­trze stycz­nio­wej nocy nio­sło ulgę. Za­mknę­łam drzwi fur­go­netki, uru­cho­mi­łam sil­nik i po­je­cha­łam w stronę ma­leń­kiego domku mamy. Po szo­sach środ­ko­wej An­glii, które zna­łam tak do­brze, że mo­gła­bym po­ru­szać się po nich bez świa­teł, w stronę cie­pła kuchni mamy, do zna­jo­mych rze­czy w jej miesz­ka­niu. Do jej domu, który nie był moim. Mój dom, ten, który mnie ukształ­to­wał, uczy­nił osobą, jaką je­stem, le­żał w do­li­nie po­ni­żej, ukryty w czar­nej ci­szy nie­oświe­tlo­nego kra­jo­brazu. Czu­łam jego obec­ność, jak czuje się in­nego czło­wieka w tym sa­mym po­koju. Ju­tro pójdę do szpi­tala póź­niej, może na­wet po po­łu­dniu. Przed­tem po­wę­druję śla­dem wła­snych stóp sprzed lat, gdy były mniej­sze, przez pola, które tak do­brze zna­łam.

Wy­szłam w zi­mowy ra­nek w przy­jemną cie­płą ni­szę na otwar­tym ganku z tyłu domu. Się­gnę­łam na półkę, by odło­żyć tam klucz, uwa­ża­łam przy tym, by nie uszko­dzić wy­schnię­tego, za­ku­rzo­nego ja­skół­czego gniazda. Ptaki wy­brały do­sko­nałe miej­sce, po­ranne słońce naj­wcze­śniej roz­pra­sza tu chłód nocy. Wrócą na wio­snę, za­ła­tają bło­tem pęk­nię­cia w sta­rym domku; będą wy­la­ty­wać z gniazda za każ­dym otwar­ciem drzwi. Szłam przez ogród po zro­szo­nej tra­wie, mię­dzy na­gimi ga­łąz­kami róż aż do ścieżki opa­da­ją­cej ku za­sła­nej mgłą do­li­nie. Nie­wiele wi­dzia­łam, ale sły­sza­łam ka­na­dyj­skie gęsi na je­zio­rze. Nie mu­sia­łam pa­trzeć; do­sko­nale wie­dzia­łam, co mo­gła­bym zo­ba­czyć. Grupy przy­by­wa­ją­cych wła­śnie wio­sen­nych pta­sich imi­gran­tów mą­ciły spo­kój gęsi, które prze­zi­mo­wały tu­taj. Na ra­zie przy­by­sze nie za­czną bu­do­wać gniazd, ale będą kłó­cić się o miej­sce i je­dze­nie.

Za je­zio­rem, we mgle, to­wa­rzy­szyły mi ich ci­che na­wo­ły­wa­nia. Na­gle wszystko od­żyło: moje ko­rze­nie, dzie­ciń­stwo, źró­dło wszyst­kiego, czym by­łam, kra­jo­braz tak zna­jomy, że po­tra­fi­ła­bym w my­śli wy­ry­so­wać jego mapę, jak moją wła­sną skórę. Nie skie­ruję się pro­sto do go­spo­dar­stwa: naj­pierw przejdę przez pola i po­pa­trzę w dół na farmę, za­trzy­mam tę chwilę, na­sycę się nią.

Mi­nę­łam tar­tak, w któ­rym całe po­ko­le­nia miesz­kań­ców wsi przy­ci­nały drewno na bu­dowę do­mostw i pło­tów. Le­żały tam tru­chła wiel­kich dę­bów, wią­zów i bu­ków; moim dzie­cię­cym oczom wy­da­wały się wiel­kie jak góry, nie­skoń­czone. Wszyst­kie znik­nęły. Drewno po­cięto, piły za­brano, szyby w dwu­war­stwo­wych oknach po­wy­bi­jano, ani śladu róż przy drzwiach. Mgła za­częła opa­dać we wcze­snym żół­tym świe­tle, a ja szłam po­śród ci­szy po­wa­lo­nych bu­ków ku sze­re­gowi dom­ków i da­lej, ku Gó­rze. Z wy­soka wi­dzia­łam bu­dynki, zaj­mo­wane przez pra­cow­ni­ków go­spo­dar­stwa. Szkot cie­śla i jego ro­dzina miesz­kali w więk­szym domu, z wiel­kim ogro­dem peł­nym wa­rzyw, któ­rymi ży­wiło się jego pię­cioro dzieci; po­środku hy­drau­lik z żoną, któ­rej nikt ni­gdy nie wi­dział; w ostat­nim ogrod­nik, który opie­ko­wał się ogro­dem przy głów­nym domu. Gdy wspi­na­łam się na wzgó­rze, od­da­la­jąc się od do­mów, od strony no­wo­cze­śniej­szych za­bu­do­wań wy­je­chał pierw­szy sa­mo­chód: ktoś do­jeż­dżał do pracy w mia­steczku. Wbrew temu, jak go na­zy­wa­li­śmy, tra­wia­sty stok nie był Górą, ale za­le­d­wie po­lem na zbo­czu stro­mego pa­górka. Wie­dzia­łam, że go zo­ba­czę, gdy od­wrócę się ty­łem do po­ro­śnię­tego drze­wami wzgó­rza i spoj­rzę po­now­nie na do­linę. Wresz­cie dom: po­ły­ski­wał bla­dym ró­żem w po­ran­nym słońcu. Każ­dej in­nej oso­bie wy­dałby się je­dy­nie od­le­głym wiej­skim do­mem; ja do­strze­ga­łam szcze­góły. Po­dzie­lone szpro­sami okna, kru­szące się gli­niane ce­gły, da­chówki na da­chu, a da­lej, nie­wi­dzialna te­raz, główna bryła domu pro­wa­dząca ku ty­łowi, two­rząca kształt li­tery T z przed­nią fa­sadą. Nie­mal sły­sza­łam jego obec­ność.

Ru­szy­łam da­lej przez High Ways, naj­więk­sze pole na far­mie, za­wsze re­zer­wo­wane pod uprawę. Spę­dza­łam tam każde lato, po­dą­ża­jąc za kom­baj­nem ziem­nia­cza­nym, który jeź­dził w tę i z po­wro­tem wzdłuż za­go­nów i wy­ko­py­wał białe ziem­niaki o cien­kiej skórce na wil­gotną po­wierzch­nię ziemi. Cho­dzi­łam schy­lona i zbie­ra­łam bulwy do wia­dra, wy­sy­py­wa­łam za­war­tość wia­der do wor­ków, worki tra­fiały na przy­czepy, te za­jeż­dżały pod sto­dołę, ze sto­doły ziem­niaki za­bie­rała cię­ża­rówka, a z cię­ża­rówki tra­fiały do skle­pów i bu­dek z fryt­kami. Zimą, po­śród mrozu, wil­goci i zimna ob­ci­na­łam na­cie rzep za­krzy­wio­nym no­żem i wrzu­ca­łam je na nie­wielką drew­nianą przy­czepę, która za­bie­rała wa­rzywa na farmę, gdzie wrzu­cano je do szat­kow­nicy i ro­biono z nich pa­szę dla by­ków w za­gro­dzie. Kiedy inne dzieci z mo­jej szkoły ba­wiły się za­baw­kami albo na placu za­baw, ja spę­dza­łam dni na far­mie. Z ubło­co­nymi rę­kami, wy­sta­wiona na słońce i wiatr, sam na sam z my­ślami. Przy tych rzad­kich oka­zjach, gdy spę­dza­łam czas wśród in­nych, czu­łam się, jak­bym pa­trzyła na nich z od­dali. Póź­niej, jako mło­dziutka na­sto­latka, my­śla­łam, że chcę być jak moje szkolne ko­le­żanki, sku­pić się na ma­ki­ja­żach i ciu­chach. Choć bar­dzo pró­bo­wa­łam, nie po­tra­fi­łam po­zbyć się uczu­cia, że jedną nogą stoję na po­sadzce dys­ko­teki, a drugą w bło­cie.

Za po­lami upraw­nymi za­czy­nał się wy­soki las li­ścia­sty, w któ­rym wio­sną roz­cią­gały się dy­wany dzwon­ków, a w le­cie wzdłuż ście­żek wy­ra­stały lep­nice i try­bula. Spę­dza­łam całe dnie na obrze­żach tego lasu. Jako dzie­się­cio­latka po­win­nam ba­wić się z ró­wie­śni­kami, ale wo­la­łam sie­dzieć sama w le­sie i przy­glą­dać się bu­szu­ją­cym w tra­wie kró­li­kom. Setki dzi­kich brą­zo­wych kró­li­ków pa­sły się na łą­kach i bu­szo­wały w polu ozi­miny jak sza­rań­cza. Lu­bi­łam po­czu­cie siły, gdy tak sta­łam przy pło­cie, nie­mal nie­wi­doczna zza ostat­niego słupka, cze­ka­łam, aż zo­ba­czę brą­zową mgiełkę na zbo­czu wzgó­rza; wy­bie­ga­łam wtedy z kry­jówki i kla­ska­łam w ręce, i cze­ka­łam, aż ar­mia kró­li­ków pod­nie­sie łebki znad je­dze­nia i uciek­nie do swo­ich nor, jak brą­zowa woda spły­wa­jąca do zlewu. Gdy pod­ro­słam, prze­sta­łam kla­skać, przy­glą­da­łam się tylko go­dzi­nami hie­rar­chii pa­nu­ją­cej w ich brą­zo­wym świe­cie. Star­sze kró­liki wy­pusz­czały się głę­biej na pole, młode trzy­mały się bli­sko wej­ścia do nory. Nie­które peł­niły funk­cję straż­ni­ków: te zwie­rzaki nie przy­ku­cały, żeby jeść, cały czas trzy­mały się pro­sto, roz­glą­dały, na­słu­chi­wały i w ra­zie po­trzeby pod­no­siły alarm. Ude­rzały sil­nymi tyl­nymi ła­pami w zie­mię, tu­pały gło­śno, co da­wało sy­gnał wszyst­kim po­zo­sta­łym, które prze­sta­wały jeść, jak je­den mąż bie­gły do swo­ich nor na zbo­czu wzgó­rza i zni­kały.

Gdy do­szłam do chatki ga­jo­wego na skraju lasu, ro­zej­rza­łam się po polu, ale zo­ba­czy­łam tylko zie­leń. Przy­sta­nę­łam i in­stynk­tow­nie kla­snę­łam w dło­nie, spo­dzie­wa­jąc się po­ru­sze­nia brą­zo­wych ciał. Nie wi­dzia­łam ich jed­nak; w zim­nym, wil­got­nym zi­mo­wym po­wie­trzu pole trwało w bez­ru­chu. Ga­jowy trzy­mał tu my­śliw­skie psy, fo­xho­undy; miesz­kały w bu­dach na od­dziel­nych po­dwór­kach, ogro­dzo­nych wy­soką że­la­zną ba­lu­stradą. Za każ­dym ra­zem, kiedy ktoś prze­cho­dził, psy uja­dały gło­śno, a ich szcze­ka­nie nio­sło się echem po do­li­nie. Silne, mu­sku­larne, po­tężne psi­ska; ale kiedy ga­jowy prze­cha­dzał się po­mię­dzy nimi, li­zały jego dło­nie, jak do­mowe zwie­rzątka pro­szące o sma­ko­łyki, a nie bez­li­to­śni mor­dercy. Wi­dzia­łam raz, jak roz­szar­pały lisa i od tam­tej pory nikt mi nie mu­siał przy­po­mi­nać, żeby nie pod­cho­dzić za bli­sko; za żadne skarby nie zbli­ży­ła­bym się do tych psów.

Chatka ga­jo­wego stała na naj­da­lej po­ło­żo­nym skraju pola zwa­nego Par­kiem, gdzie trzy­mano owce w se­zo­nie na­ro­dzin ja­gniąt. Pole opa­dało w dół za dom­kiem i two­rzyło trój­kąt po­mię­dzy la­sem a za­grodą dla psów; tam wła­śnie przy­cho­dziły owce. Osła­niała je ściana lasu, ale w nim, tuż za li­nią drzew, cza­iły się lisy; z dru­giej strony miesz­kały psy my­śliw­skie, od któ­rych owce ucie­kały wy­stra­szone. A jed­nak dzień po dniu ma­ciorki wy­bie­rały to miej­sce, gdy ja­gnięta lada chwila miały się uro­dzić. Po­dej­mo­wały tę de­cy­zję, ufa­jąc, że my­śliw­skie psy nie do­pusz­czą li­sów, bo kiedy czuły się naj­bar­dziej na­ra­żone na krzywdę czy atak, schro­nie­nie oka­zy­wało się naj­waż­niej­sze. Pa­ra­dok­salny azyl na skraju lasu. Te­raz jed­nak ogro­dze­nia dla owiec znik­nęły, a przed chatką ga­jo­wego stał no­wiutki sa­mo­chód z na­pę­dem na cztery koła. Jesz­cze coś się zmie­niło. Kiedy prze­cho­dzi­łam przez te­ren tak zna­jomy, że wy­da­wało się, że opu­ści­łam go le­d­wie wczo­raj, czu­łam, że jest ina­czej. Wie­śniacy znik­nęli, za­stą­pili ich eme­ryci i lu­dzie do­jeż­dża­jący do pracy do mia­sta: wie­śniacy, sta­no­wiący serce tej osady, ode­szli. Wy­pro­wa­dzili się dawno temu; jed­nak coś jesz­cze ule­gło zmia­nie, coś, czego nie po­tra­fi­łam do­kład­nie okre­ślić. Zby­łam tę myśl, do­cho­dząc do wnio­sku, że może to ja je­stem inna i ina­czej re­aguję na zna­jomą oko­licę, spo­glą­dam na nią in­nymi oczami.

Do Parku. Kiedy stary dom sta­no­wił główną sie­dzibę na te­re­nie go­spo­dar­stwa, tu znaj­do­wała się jego brama fron­towa, ze żwi­ro­wym pod­jaz­dem ob­sa­dzo­nym dę­bami. Ale w osiem­na­stym wieku zbu­do­wano nowy dwór, a stary stał się je­dy­nie za­po­mnia­nym do­mem na far­mie. Dęby zo­stały tylko dwa, ich kora po­pę­kała ze sta­ro­ści, ko­nary się po­wy­krzy­wiały, ale wciąż się­gały ku niebu, cią­gle po­szu­ki­wały ostat­nich pro­mieni słońca. Wy­brzu­szone ko­rze­nie wy­sta­wały z ziemi wo­kół pod­staw pni: je­den z nich wy­ra­stał tak wy­soko nad zie­mię, że two­rzył ma­sywne sie­dzi­sko. Usia­dłam tam, by mieć naj­lep­szy wi­dok. Sły­sza­łam echo wła­snych dzie­cię­cych kro­ków, go­dzi­nami okrą­ża­ją­cych drzewo w ostat­nie dni lata, prze­ska­ku­ją­cych z ko­rze­nia na ko­rzeń, jak z ka­mie­nia na ka­mień przez nurt stru­mie­nia. Krą­żąc tak, nie czu­łam ni­gdy nudy ani apa­tii, ra­czej coś in­nego – jakby fa­scy­na­cję.

Oto i dom. Leży w ko­tli­nie, na sa­mym jej dnie, w naj­głęb­szym miej­scu. To stąd roz­cho­dziły się wszyst­kie ścieżki mo­jego ży­cia i po­dą­żały w górę, co­raz da­lej. Słońce stało te­raz wy­żej na nie­bie, ce­gły w ścia­nie stra­ciły ró­żowy po­blask i ja­śniały swoim praw­dzi­wym cy­no­bro­wym od­cie­niem. Za każ­dym ra­zem, gdy po­ko­ny­wa­łam tę trasę i sia­da­łam w tym miej­scu, coś mnie za­ska­ki­wało. Spo­glą­da­jąc w dół, spo­dzie­wa­łam się zo­ba­czyć ogromną wierzbę pła­czącą, która ro­sła od frontu i za­sła­niała fa­sadę domu, skry­wała jego se­krety. Gdy za­my­ka­łam oczy, sły­sza­łam szum jej ga­łęzi, zwie­sza­ją­cych się cien­kimi wit­kami aż do ziemi. Jako dziecko bie­ga­łam ku zie­lo­nej kur­ty­nie, moje małe rączki ła­pały na­rę­cza cien­kich jak ró­zgi pę­dów, huś­ta­łam się na nich przez całą wy­so­kość drzewa albo tylko zwi­sa­łam i ob­ser­wo­wa­łam, ukryta w li­ściach. I głos mamy:

– Zejdź stam­tąd! Ile razy mam po­wta­rzać?

Ale ja nie scho­dzi­łam; huś­ta­łam się w zie­leni aż do moc­nej ga­łęzi i przez de­li­katne szu­miące po­dłużne listki ob­ser­wo­wa­łam, jak mnie szu­kali, od­sła­nia­łam wierz­bowe witki ni­czym fi­rankę.

– Trzeba to przy­ciąć. Przy­tnij tak, żeby nie mo­gła do­się­gnąć.

Od­tąd każ­dej wio­sny skra­cano ga­łę­zie, aż witki wi­siały jak włosy przy­cięte krótko na pa­zia. Wierzba jed­nak od­ra­sta szyb­ciej niż ja­kie­kol­wiek inne drzewo i w po­ło­wie lata li­ście znów za­mia­tały po ziemi, a ży­cie pod zie­loną kur­tyną na­le­żało do mnie.

Dzwo­nek ko­mórki w kie­szeni przy­wró­cił mnie do te­raź­niej­szo­ści. Le­dwo otwo­rzy­łam oczy, głos mamy od­pły­nął, drzewo znik­nęło, fa­sada domu stała naga: twarz o pię­ciu oknach i ozdob­nych odrzwiach w stylu króla Je­rzego, do któ­rych pro­wa­dziły wy­po­le­ro­wane stop­nie. Nic nie da się już ukryć, żadne ta­jem­nice nie scho­wają się pod li­ścia­stym we­lo­nem.

– Pani mama miała udar. Po­winna pani jak naj­szyb­ciej przy­je­chać do szpi­tala.

– Ale jak to? Miała zo­stać wy­pi­sana we środę. Mó­wił pan, że czuje się le­piej.

– Pro­szę po pro­stu przy­je­chać, po­roz­ma­wiamy na miej­scu.

Znów zna­la­złam się w du­szą­cym go­rącu szpi­tal­nych od­dzia­łów; pie­lę­gniarka po­pro­wa­dziła mnie do biura, gdzie cze­kał już le­karz.

– Pani mama miała udar, cał­ko­wity za­wał mó­zgu w przed­nim ob­sza­rze una­czy­nie­nia. To bar­dzo po­ważny udar i na­dal po­stę­puje.

– Po­stę­puje? Ale prze­cież ona jest w szpi­talu. Po­daj­cie jej leki, żeby go za­trzy­mać.

Le­karz po­trzą­snął głową; jego mina wy­ra­żała jed­no­cze­śnie współ­czu­cie i iry­ta­cję.

– Ale prze­cież sami pi­sze­cie w re­kla­mach, żeby dzia­łać szybko, no wie pan, „act F.A.S.T.”[5], bo wtedy można cho­rego ura­to­wać. Ona jest w szpi­talu; szyb­ciej dzia­łać już się chyba nie da! I co to, na mi­łość bo­ską, zna­czy za­wał w przed­nim ob­sza­rze?

– To sze­roki udar ko­rowy. Nie mo­żemy stwier­dzić, jak bar­dzo sze­roki, do­póki nie zro­bimy to­mo­gra­fii, ale już można po­wie­dzieć, że jest po­ważny i roz­le­gły.

– Roz­le­gły?

Kiedy przy­wie­ziono ją z po­wro­tem do po­koju, mama le­żała nie­ru­chomo na łóżku. Wszy­scy po­zo­stali pa­cjenci przy­glą­dali się jej ze swych łó­żek w mil­czą­cym czu­wa­niu; wi­dzia­łam dez­orien­ta­cję na ich twa­rzach. Znaj­do­wa­li­śmy się na od­dziale cho­rób płuc; przy­wy­kli tu do ma­sek tle­no­wych i pie­lę­gnia­rek, ale nie do ta­kich sy­tu­acji. Pie­lę­gniarka za­cią­gnęła nie­bie­skie za­słony, zo­sta­ły­śmy same. Uję­łam dłoń mamy, po­zba­wioną ży­cia i bez­władną. Le­karz wró­cił z wy­ni­kami ba­dań i za­czął mó­wić przy­ci­szo­nym gło­sem:

– Wy­gląda na to, że jest zu­peł­nie po­zba­wiona czu­cia w ciele. Jak wspo­mnia­łem, to cał­ko­wity za­wał przedni, ma taki sku­tek jak ude­rze­nie młot­kiem w głowę. Nie­które z jej or­ga­nów wciąż funk­cjo­nują, w tym płuca, ale nie wiemy, w ja­kim sta­nie jest mózg; praw­do­po­dob­nie kom­plet­nie stra­ciła przy­tom­ność. Nic się nie da zro­bić. To długo nie po­trwa; wkrótce odej­dzie.

Od­gar­nę­łam włosy znad za­mknię­tych oczu mamy. Za­wsze tak dbała o fry­zurę. Schlud­nie przy­ci­nała włosy, pod­da­wała je trwa­łej on­du­la­cji, a po­tem co ty­dzień na­wi­jała na wałki. Na­wet na polu ziem­nia­cza­nym na­kry­wała chu­stą utrwa­lone la­kie­rem loki. Gdy by­łam na­sto­latką, wiele z na­szych kłótni do­ty­czyło stanu mo­ich wło­sów.

– Mamo, sły­szysz mnie? Je­stem tu­taj.

Trzy­ma­łam jej bez­władną dłoń w swo­jej, gła­dzi­łam palce, wciąż sze­ro­kie i silne.

– Je­stem tu­taj.

Z wolna otwo­rzyła oczy, usta się po­ru­szały, ale nie wy­do­był się z nich ża­den dźwięk. Mimo to wi­dzia­łam wszystko w jej sza­ro­błę­kit­nych oczach: strach, zmie­sza­nie, pa­nikę spło­szo­nego dzi­kiego zwie­rzę­cia.

– Mamo, je­steś na od­dziale w szpi­talu, mia­łaś udar, ale wszystko w po­rządku, je­stem tu­taj.

Wtedy do­strze­głam grozę w jej oczach, gdy mnie roz­po­znała, a mnie serce po­de­szło do gar­dła. Żyła, obecna, ale uwię­ziona we wła­snym ciele.

– Za­mknij oczy, ma­muś, spró­buj za­snąć, to po­może.

Komu po­może? Jej na pewno nie.

Gdy spała, ob­cię­łam jej pa­znok­cie i sta­ran­nie nada­łam im kształt pil­ni­kiem, po czym po­ma­lo­wa­łam jej ulu­bio­nym, per­ło­wo­ró­żo­wym la­kie­rem. Gdy skoń­czy­łam, uło­ży­łam jej ręce z po­wro­tem na łóżku; ró­żowe pa­znok­cie dzi­wacz­nie nie pa­so­wały do sze­ro­kich dłoni. Świa­tła przy­ga­szono na noc, a ja sie­dzia­łam w błę­kit­nym ko­ko­nie i ob­ser­wo­wa­łam, jak liczby wy­świe­tlane na ekra­nie kon­tro­l­nym ro­sną i ma­leją.

4. Bie­gnąc

– Nie wchodź do lasu. Ga­jowy roz­sta­wia tam pu­łapki na lisy, je­śli wdep­niesz w taką, ode­tnie ci stopę, o tak!

Mama składa dło­nie i splata palce, by za­de­mon­stro­wać, jak że­la­zne szczęki pu­łapki za­trza­snę­łyby się i od­cięły mi stopę.

– Wiesz to prze­cież, ile razy mu­szę ci po­wta­rzać? Ale i tak przy­nieś wa­zon.

De­li­kat­nie kładę na­rę­cze dzwon­ków na stole i idę do spi­żarki po wa­zon. Wciąż tam je­stem, gdy sły­szę, że przy­szedł tata.

– Do dia­bła, znowu po­szła do lasu? Za­bie­raj­cie mi stąd to cuch­nące ziel­sko.

Przez szcze­linę w uchy­lo­nych drzwiach spi­żarni wi­dzę, jak oj­ciec zmiata dzwonki ze stołu i wy­rzuca do ogrodu.

– Hej, wy­łaź ze spi­żarni. Ni­gdy, prze­nigdy nie wolno ci cho­dzić do lasu. Włóż buty. Je­śli nie masz nic lep­szego do ro­boty, jak pę­tać się po le­sie, to chodź, po­pra­cu­jesz tro­chę ze mną.

Mi­nęły dwa dni; mama wciąż od­dy­chała. Dzi­kie, świa­dome świa­tełko w jej oczach przy­ga­sło, ale ciało nie da­wało za wy­graną. Prze­nie­siono ją na od­dział uda­rowy, gdzie pie­lę­gniarki le­piej ro­zu­miały jej po­trzeby. Naj­wy­raź­niej naj­bar­dziej po­trze­bo­wała po­ży­wie­nia, ale nie mo­gła prze­ły­kać – prze­łyk nie od­bie­rał już po­le­ceń z mó­zgu. Tego ranka pla­no­wano wło­żyć jej przez nos do gar­dła sondę, żeby po­da­wać płynny po­karm wprost do żo­łądka. Wie­czo­rem przed za­bie­giem drobna ciem­no­włosa pie­lę­gniarka tłu­ma­czyła mi, jak to działa.

– Naj­le­piej, skar­bie, żeby pani przy­szła do­piero po za­biegu. Wy­gląda to go­rzej, niż się wy­daje. Pro­szę so­bie zro­bić wolne rano.

Po­szłam więc do Czar­nego Lasu. Coś mnie tam cią­gnęło, szłam bez za­sta­no­wie­nia, bez pla­no­wa­nia, kom­plet­nie in­stynk­tow­nie, nie mo­głam się oprzeć. Jako dziecko nie­ustan­nie sły­sza­łam o nie­bez­pie­czeń­stwach, które czy­hają w le­sie, ale i tak do niego wcho­dzi­łam. Mu­sia­łam. Te­raz, pra­wie pół wieku póź­niej, ta sama po­trzeba do­pro­wa­dziła mnie do spróch­nia­łej ga­łęzi, na któ­rej te­raz sie­dzia­łam po­śród drzew. Wio­sną po­szy­cie lasu po­kry­wały pola dzwon­ków, z każ­dej strony, ty­siące, mi­liony roz­tań­czo­nych kwia­to­wych głó­wek. Po­mimo że po­środku znaj­do­wały się szkółki so­sen, dzwonki zdra­dzały, że nie­gdyś był to pra­stary las li­ścia­sty. Cią­gle miało się tu po­czu­cie mi­nio­nych wie­ków, ciem­nych, za­mknię­tych, chro­nio­nych, jakby nie z tego świata; po­środku, w sa­mym sercu lasu, znaj­do­wało się te­ry­to­rium ga­jo­wego: to tu zbu­do­wał klatki dla ba­żan­tów.

Wo­kół roz­le­głej po­lany po­sta­wiono wy­soki płot, dla ochrony przed li­sami; po­środku niż­sze ogro­dze­nie od­dzie­lało część te­renu, na któ­rej usta­wiono drew­niane klatki dla pta­ków. Ba­żanty wy­cho­wy­wały się tu­taj, od wieku pi­sklę­cego aż po do­ro­słość. Spę­dza­łam dłu­gie go­dziny ukryta w krza­kach i przy­glą­da­łam się, jak ga­jowy opie­kuje się ma­leń­kimi kil­ku­dnio­wymi pi­sklę­tami, kul­kami pu­chu o cha­rak­te­ry­stycz­nych pa­skach na grzbie­cie. W miarę jak ro­sły, prze­no­sił je z klatki do klatki, aż stały się chu­dymi, na­stro­szo­nymi ma­ło­la­tami, na tyle du­żymi, że mo­gły zo­stać wy­pusz­czone. Kiedy to już na­stą­piło, wciąż prze­by­wały w za­gro­dzie, bez­pieczne za wy­so­kim pło­tem: do­brze wy­cho­wane na­sto­latki, które mo­gły bie­gać wolno, ale mu­siały wró­cić do domu na ko­la­cję. Wie­czo­rem, tuż przed zmierz­chem, ga­jowy przy­by­wał z ju­to­wym wor­kiem na ra­mie­niu i roz­sy­py­wał ziarno na ściółce. I gwiz­dał. Roz­le­gał się ni­ski, mo­no­tonny, po­wta­rza­jący się gwizd, ale ba­żanty znały ten dźwięk i przy­bie­gały ze wszyst­kich stron, setki uf­nych pta­ków, spie­szą­cych do swego opie­kuna, męż­czy­zny, który przez ich krótki ży­wot za­pew­niał im bez­pie­czeń­stwo i po­ży­wie­nie. Wtedy wy­czoł­gi­wa­łam się z kry­jówki i wra­ca­łam do domu na far­mie, za­nim zu­peł­nie się ściem­niło.

Te­raz znowu zna­la­złam się w le­sie; bez za­sta­no­wie­nia pod­nio­słam długi kij i po­ru­sza­łam nim ściółkę przed sobą, ryt­micz­nie, z jed­nej strony na drugą, szu­ka­łam pu­ła­pek na zwie­rzynę jak min – tak jak ro­bi­łam w dzie­ciń­stwie. Ale nie było ich tu już od dawna. Gdy od­gar­nę­łam li­ście, uka­zała się dziura, tu­nel wio­dący głę­boko pod zie­mię. Więk­szy niż kró­li­czy, ale nie tak duży jak jama bor­suka; wej­ście do li­siej nory. Ale li­sów ani śladu; jamę przy­kry­wały wil­gotne li­ście, żad­nych tro­pów w bło­cie obok niego. Ode­szły, prze­nio­sły się gdzie in­dziej.

Nie mu­sia­łam wczoł­gi­wać się pod ogro­dze­nie, by do­stać się do za­grody ba­żan­tów; siatka zo­stała roz­darta i za­wi­nięta, mo­głam wejść w miej­scu, gdzie ciężka dru­ciana bramka ko­ły­sała się na za­wia­sach. We­wnątrz klatki roz­ro­sły się pa­pro­cie i je­żyny, na nowo zaj­mu­jąc ode­brany im ka­wa­łek ściółki; ja jed­nak wciąż sły­sza­łam gwizd ga­jo­wego. Dla każ­dego po­ko­le­nia mło­dych ba­żan­tów nad­cho­dził kie­dyś dzień, gdy ich skrzy­dła sta­wały się go­towe do lotu, a le­śnik otwie­rał im bramę. Tego dnia gwiz­dał do nich spoza za­grody, a ptaki wy­bie­gały za nim w głąb lasu, dzio­biąc ziarna ku­ku­ry­dzy, kom­plet­nie nie­świa­dome, że brama za nimi się za­mknęła, bez po­ję­cia, co czeka je da­lej. Do­ro­słe ży­cie na wol­no­ści. Mo­gły żyć swo­bod­nie jak dzi­kie ptaki albo co wie­czór wra­cać do gwizdu i ku­ku­ry­dzy; to wła­śnie ro­biły, każ­dego dnia bez­gra­nicz­nie ufały ga­jo­wemu. Aż w końcu zja­wiał się bez ku­ku­ry­dzy, za to z ha­ła­sem i psami, by po­gnać ptaki na­przód, z ło­po­tem i wrza­skiem wzla­ty­wały ku obrze­żom lasu. Szlak wiódł je wprost ku wy­ce­lo­wa­nym już strzel­bom my­śli­wych.

Coś wy­raź­nie się zmie­niło. Znik­nęły klatki, ba­żanty, lisy i ga­jowy. Ale zmiana się­gała głę­biej, do­ty­czyła cze­goś wię­cej, cze­goś, czego nie po­tra­fi­łam na­zwać. Wie­dzia­łam, że wciąż są dzwonki, że cze­kają tylko pod zimną zie­mią, by wy­ło­nić się na po­wierzch­nię, gdy dni staną się dłuż­sze. Zu­peł­nie jak wtedy, gdy zry­wa­łam ich setki, z na­dzieją, że za­pach kwia­tów wy­pełni po­ważny mroczny dom, że po­cie­szę nimi mamę, która pła­kała nad zle­wem ku­chen­nym po tym, jak oj­ciec rzu­cił na stół zwi­niętą, po­dartą ko­pertę i wy­szedł, trza­ska­jąc drzwiami. Ale po­dob­nie jak tam­tego dnia, rze­czy­wi­sto­ści nie mo­gła roz­świe­tlić żadna ilość dzwon­ków.

Rurki sondy ro­ze­pchały noz­drza mamy, wy­sta­wały z nich jak czułki ko­smity znad za­czer­wie­nio­nej, po­woli si­nie­ją­cej twa­rzy. Ucze­sa­łam jej włosy, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad wła­snym prze­ra­że­niem. Oczy miała za­mknięte, ale gdy pod­nio­sła po­wieki, łzy spły­nęły jej po twa­rzy, od­wró­ciła się ode mnie. Usia­dłam i trzy­ma­łam ją za rękę, wie­dząc, że nie czuje mo­jego do­tyku.

– No, ko­chana, wszystko na swoim miej­scu, co? Spró­bu­jemy za mo­ment po­dać lunch.

Pie­lę­gniarka we­zwała mnie ge­stem za ko­tarę.

– Przy­pusz­czamy, że może się nie udać, jej żo­łą­dek od­rzuca po­ży­wie­nie, to praw­do­po­dob­nie rów­nież sku­tek udaru. Spró­bu­jemy jesz­cze raz, więc może pój­dzie pani na her­batę, le­karz póź­niej z pa­nią po­roz­ma­wia.

W mo­jej gło­wie za­częła for­mo­wać się myśl, ale zdu­si­łam ją, od­wró­ci­łam się od jej pod­szeptu.

De­spe­racko pra­gnę­łam po­wie­trza i świa­tła, więc wy­szłam z bu­dynku szpi­tala i ener­gicz­nym kro­kiem ru­szy­łam wzdłuż ścieżki do parku, za ogródki dział­kowe, w górę, na szczyt wzgó­rza, na które od lat się nie wspi­na­łam. Na­gle zna­la­złam się tam. Sie­dzia­łam na wierz­chołku, gdzie krzy­żo­wały się ścieżki wio­dące przez krzaki głogu i lesz­czyny, a mia­steczko roz­cią­gało się w dole sze­ro­kiej nad­rzecz­nej rów­niny. Pierw­szy raz we­szłam na ten szczyt jako na­sto­latka, całe de­kady temu. Wę­dro­wa­łam po ciemku błot­ni­stym szla­kiem na obrze­żach mia­sta, ale kiedy we­szłam na szczyt, mia­steczko nie wy­glą­dało już szaro i po­nuro; było jak za­cza­ro­wane, oświe­tlały je mi­liony świa­te­łek. Ten chło­pak w tren­czu, któ­rego włosy roz­wie­wał wiatr, wziął mnie wtedy za rękę.

– Po­cze­kaj, po­cze­kaj, nie schodź jesz­cze w dół. Po­patrz, to wła­śnie chcia­łem ci po­ka­zać. W nocy zmie­nia się tu nie do po­zna­nia, rze­czy­wi­stość znika, to zu­peł­nie inny świat.

Ni­g­dzie się nie wy­bie­ra­łam. To naj­in­ten­syw­niej­szy mo­ment mo­jego mło­dego ży­cia: Moth roz­po­starł poły dłu­giego nie­bie­skiego płasz­cza, po­zwo­lił mi scho­wać się pod nim – i pa­trzy­li­śmy ra­zem na blask mia­steczka i roz­pę­dzone świa­tła na dwu­pa­smo­wej szo­sie.

– Wiesz, do tej pory się tak jesz­cze nie czu­łem, ale my­ślę, że cię ko­cham.

Od­twa­rza­łam jego słowa w gło­wie, wciąż na nowo, aż zro­biła się z nich ja­sna kula cie­pła. Ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łam tych słów. Nie w praw­dzi­wym ży­ciu, nie w moim domu; do­tąd nikt nie kie­ro­wał ich do mnie. To słowa z ksią­żek i fil­mów, słowa, które wy­cza­ro­wy­wały ko­lor, na­mięt­ność, speł­nie­nie; po­zwo­li­łam, by otu­liły mnie jak płaszcz, utkany z piękna, bez­pie­czeń­stwa, moż­li­wo­ści.

W to zimne stycz­niowe po­po­łu­dnie na­cią­gnę­łam na sie­bie płaszcz, by za­głu­szył pa­nikę. Słu­pek zna­czący szczyt góry spróch­niał, le­dwo utrzy­my­wał mój cię­żar; mia­steczko wi­siało w wil­got­nej mgle, po­ni­żej wzma­gał się ha­łas ru­chu na dro­dze. Czu­łam jed­nak cie­pło płasz­cza, który otu­lał mnie każ­dego dnia od tam­tej nocy; sta­ra­łam się czuć go bli­sko, gdy wró­ci­łam na szpi­talny od­dział i za­sia­dłam w ga­bi­ne­cie le­ka­rza.

– Oba­wiam się, że sonda nie za­działa. Żo­łą­dek od­rzuca po­karm. Nie je­ste­śmy pewni, czy to dla­tego, że cały żo­łą­dek prze­stał dzia­łać, czy pro­blemy są tylko z górną czę­ścią.

– Co to zna­czy?

Za­cho­wy­wał się tak swo­bod­nie czy na­prawdę po­wie­dział to, co my­śla­łam, że mówi?

– Uwa­żamy, że trzeba usu­nąć rurki, bo wi­dać, że wy­wo­łują u niej dys­kom­fort.

– I co wtedy?

– Mo­żemy chi­rur­gicz­nie za­in­sta­lo­wać zgłęb­nik w jej żo­łądku, cho­ciaż są z tym pro­blemy. Zro­bimy oczy­wi­ście wszystko, co w na­szej mocy.

Nie do­cie­rało do mnie, co mó­wił. Pro­blemy?

– Już nie mogę z tą pana de­li­kat­no­ścią. Pro­szę mi po pro­stu po­wie­dzieć, co się dzieje, całą prawdę.

– Pro­blem w tym, że na­wet je­śli zro­bimy ga­stro­sto­mię, jej ciało może na­dal od­rzu­cać po­karm. Na­wet je­śli się to nie zda­rzy, ist­nieje ry­zyko in­fek­cji. Osta­tecz­nie prę­dzej czy póź­niej in­fek­cja bę­dzie przy­czyną śmierci.

Nie mo­głam wy­krztu­sić ani słowa, ale sku­pia­łam się na kształ­cie ust le­ka­rza; słowa wciąż się z nich wy­do­by­wały. Pod­ręcz­ni­kowe frazy, które ani tro­chę go nie po­ru­szały, ale o nie wła­śnie pro­si­łam.

– Co się sta­nie, je­śli nie wy­ko­namy ope­ra­cji?

– Udar ją za­bije. Nie zdoła po­żyć długo, to zbyt po­ważne.

– Czyli mówi pan, że nie prze­żyje, że to tylko kwe­stia, czy umrze te­raz czy póź­niej?

– Tak.

– Je­śli za­in­sta­lu­jemy zgłęb­nik, in­fek­cja i tak w końcu ją za­bije. Kiedy to się sta­nie, ile mamy czasu?

– Mak­sy­mal­nie dzie­więć mie­sięcy, je­śli żo­łą­dek nie od­rzuci po­ży­wie­nia i okaże się, że jej sys­tem tra­wienny na­dal funk­cjo­nuje.

– A je­śli go nie za­ło­żymy?

– Prze­sta­niemy po­da­wać an­ty­bio­tyki i kro­plówkę, znowu wda się za­pa­le­nie płuc, a z po­wodu nie­moż­li­wo­ści prze­ły­ka­nia na­stąpi aspi­ra­cja.

– Aspi­ra­cja?

– Za­dławi się wła­sną śliną. Praw­do­po­dob­nie umrze w ciągu dwóch do trzech dni.

Znowu te same słowa. Mi­nęły dłu­gie mie­siące, za­nim kosz­mary zwią­zane z tą frazą i jej zna­cze­niem ustały, po tym jak Moth usły­szał dia­gnozę. Pró­bo­wa­łam za­mknąć umysł, żeby ich nie sły­szeć. Wtar­gnęły jed­nak do świa­do­mo­ści, wlały się w nią jak gwał­tow­nie na­ra­sta­jący szept.

– Ale dla­czego? Skąd po­mysł, żeby prze­stać po­da­wać an­ty­bio­tyki i kro­plówkę? To brzmi jak sza­leń­stwo.

– Po­nie­waż bez kar­mie­nia do­żo­łąd­ko­wego umrze z głodu. Przej­dziemy do fazy nie­in­ter­wen­cji, chyba że wcze­śniej wy­stąpi nie­wy­dol­ność in­nych or­ga­nów.

– No więc co pan my­śli, co na­leży zro­bić?

– Uwa­żam, że po­win­ni­śmy za­in­sta­lo­wać zgłęb­nik, ju­tro lub po­ju­trze; to ko­lejny krok w pro­ce­du­rze. Ale de­cy­zja na­leży do pani.

De­cy­zja na­leży do mnie? Wsta­łam, żeby wyjść, ale mu­sia­łam po­de­przeć się o krze­sło; nogi mia­łam jak z waty. „Mówi mi, że mam zde­cy­do­wać, jak i kiedy umrze moja mama”.