Dżihad i samozagłada Zachodu - Paweł Lisicki - ebook + audiobook

Dżihad i samozagłada Zachodu ebook i audiobook

Paweł Lisicki

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Listopad 2014 roku. Za sześć tygodni miało dojść do zamachu islamistów w Paryżu, niewiele wcześniej w Internecie pojawił się kolejny filmik pokazujący, jak człowiek z zasłoniętą twarzą podcina bliźniemu, klęczącemu przed nim, gardło. Scena typowa. Ubrany na czarno mężczyzna chwyta swą ofiarę za włosy i przeciąga nożem po szyi. Nie widać dokładnie jak czerwień krwi łączy się z pomarańczowym kolorem dziwnego kombinezonu, stroju dla tych, którzy nie chcieli wyznać Allaha.

Ostatniego dnia tego miesiąca światowe media zajmowały się jednak czym innym. Nie opisywały strachu i przerażenia niewinnych, nie troszczyły się o los idących pod nóż. Skupiły się na wizycie głowy Kościoła katolickiego w Stambule. Postawmy się sytuacji tych wszystkich chrześcijan, którzy są prześladowani dla imienia Chrystusa. Zastanówmy się co czują. Jak zareagowaliby na słowa papieża, że mufti mu wszystko wyjaśnił i że w Koranie mówi się o Maryi i Janie Chrzcicielu. I że po tych słowach odczuł spontaniczną potrzebę modlitwy.

Czy poczuli, że zostali zdradzeni, porzuceni, wydani na pastwę prześladowców? Dlaczego mają ginąć obstając uparcie przy tym, by właśnie nie modlić się i nie czcić Allaha w meczetach, skoro Ojciec święty pokazał, że to naturalne i zwykłe? Wystarczyło, że wszystko wyjaśnił mu mufti.

Paweł Lisicki w kontrowersyjnej i bardzo mądrej analizie przyczyn zagrożenia ze strony Islamu, którego tak boi się cywilizacja zachodu. Czy to, że Europa uważa się za chrześcijańską uratuje ją czy pogrąży?

Każdy kto lęka się ekspansji Dżihadu albo ją lekceważy myśląc, że nas to nie dotyczy, powinien przeczytać tą książkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 38 min

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
4,4 (27 ocen)
21
1
2
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wmajkows

Nie oderwiesz się od lektury

Otwierająca oczy rozprawa nad tym w jakim kierunku świat zmierza…
20
agradziel

Nie polecam

Ubóstwo intelektualne polskiej prawicy poraża, cała książka to taki o 300 stron za duży tekst opinii z DoRzeczy. Brak jakiejkolwiek refleksji, rozpoznania argumentów drugiej strony - w zamian za to na każdej stronie roi się od "bredni", "paradnych stwierdzeń" i dziesiątek innych epitetów, które czytelnik ma przyjąć na wiarę (sic!).
32
Kennard

Nie polecam

Brrrr……Przerwałam słuchanie książki, by sprawdzić czy nie pomyliłam się i słucham książki autorstwa ks. Dariusza Oko, ze znanymi mi poglądami, któremu dodatkowo marzy się powrót do średniowiecza, w którym katolicyzm jest religią państwową, a Kościół jest wspierany i chroniony przez władcę.
11
Ojgen513

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka z jaką miałem możliwość się zetknąć. Kolejne arcydzieło autora Lisickiego. Każdy progresista powinien obowiązkowo się z nią zapoznać DWA razy, by pojąć wiedzę w niej zawarta.
00
Scypion

Nie oderwiesz się od lektury

Diskonała.
00

Popularność




Wstęp

Mufti mi wszystko wyjaśnił

Listopad 2014 roku. Za sześć tygodni miało dojść do zamachu islamistów w Paryżu, niewiele wcześniej w Internecie pojawił się kolejny filmik pokazujący, jak człowiek z zasłoniętą twarzą podcina klęczącemu przed nim bliźniemu gardło. Scena typowa. Ubrany na czarno mężczyzna chwyta swoją ofiarę za włosy i przeciąga nożem po szyi. Nie widać dokładnie, jak czerwień krwi łączy się z pomarańczowym kolorem dziwnego kombinezonu, stroju dla tych, którzy nie chcieli wyznawać Allaha. Miesiąc jakich wiele przed nim i po nim. Jeśli wierzyć statystykom, w ciągu tych trzydziestu dni na świecie z rąk muzułmanów zginęło za swoją wiarę około 200 chrześcijan. Może trochę więcej, może trochę mniej. Dane nie są ścisłe, zbierane z opóźnieniem. Według amerykańskiej telewizji WND w roku 2012 z ­powodu ­wyznawanej wiary zabito 1201 chrześcijan, w 2013 roku – 2123, łatwo zatem obliczyć średnią miesięczną. Przy tym chodziło wyłącznie o śmierć w przypadku, kiedy wyraźnym motywem sprawców była nienawiść do chrześcijaństwa. Do napaści i zbrodni na chrześcijanach dochodziło ogółem w 37 państwach islamskich – najwięcej przypadków odnotowano w Syrii, Iraku, Egipcie, Pakistanie, Nigerii i Sudanie. Ofiary ginęły i giną w różny sposób. Czasem podrzyna im się gardło, czasem strzela do nich, niekiedy giną zadeptane w tłumie lub podpala się ich domy. Zdarza się, że przed śmiercią kobiety są gwałcone, a ich bliscy torturowani. Raz są to skrytobójcze, pojedyncze morderstwa, raz przypadki zbiorowych egzekucji – najsłynniejsza z nich miała miejsce już w lutym 2015 roku, kiedy to muzułmańscy terroryści zabili 21 egipskich Koptów.

Ostatniego dnia tego miesiąca światowe media zajmowały się jednak czym innym. Nie opisywały strachu i przerażenia niewinnych, nie troszczyły się o los idących pod nóż. Skupiły się na wizycie głowy Kościoła katolickiego w Stambule.

Rzeczywiście, wszystko było tam pełne symboliki. Duchowy przywódca Zachodu, a za takiego może przecież uchodzić papież, wędruje do niegdysiejszej stolicy wschodniego chrześcijaństwa, by tam spotkać się również z najwyższymi rangą przedstawicielami islamu. Chociaż muzułmanie nie mają nikogo na wzór papieża, żadnej najwyższej instancji religijnej, to odwiedziny nad Bosforem mogły skłaniać do myślenia, że dochodzi tam do swoistego spotkania dwóch religii, chciałoby się powiedzieć: dialogu międzyreligijnego na najwyższym możliwym szczeblu. W końcu wielki mufti Stambułu za czasów imperium osmańskiego przez wieki był najważniejszym zapewne muzułmańskim autorytetem religijnym.

Pod piękną, wyniosłą kopułą wspaniałego Błękitnego Meczetu w Stambule Ojciec Święty Franciszek stał, jak to ujęli towarzyszący mu dziennikarze, w „milczącej adoracji”. Ceremonia musiała robić wrażenie, nawet na zdjęciach przekazanych przez agencje uderzają elegancja, spokój, pewnego rodzaju majestatyczność widoczne w wielkiej sali domu modlitw. I te dwie postaci w białych strojach od stóp do głów, papież i gospodarz miejsca, a wokół, niczym stado czarnych wron na białym śniegu, tłum towarzyszących im dyplomatów, duchownych, teologów i uczonych. Atmosfera, sądząc po minach i gestach, pełna była wzajemnego zrozumienia i szacunku. Naprawdę było na co popatrzeć. Jak opisywała korespondentka brytyjskiej gazety „The Observer”, „w geście mającym pokazać jego zaangażowanie w dialog międzyreligijny papież Franciszek poprowadził cichą modlitwę wraz z wysokim rangą duchownym muzułmańskim. Zwracając twarz ku Mekce, Franciszek pochylił głowę w modlitwie i stał tak przez kilka minut obok muftiego Stambułu Rahmiego Yarana”. Mimo tak licznej obecności wszelkiej maści obserwatorów nie zdołałem dowiedzieć się od nich, co właściwie zawierała modlitwa Ojca Świętego. Wiedziałem jedynie, że papież na pewno nie ograniczył się do podziwiania niezwykłych skarbów architektury, oszałamiającej pustej przestrzeni przykrytej wypukłym sklepieniem. Nie, skierowanie się ku Mekce, typowy gest muzułmanów, wskazywało, że Franciszek faktycznie się modlił – wprawdzie jeszcze w milczeniu – do Allaha. Co mówił? Jakich słów użył?

Na szczęście sam papież nieco więcej opowiedział o swojej modlitwie później, w trakcie specjalnej konferencji prasowej, zorganizowanej w samolocie ­wracającym z Turcji 30 listopada. Oto własne słowa Ojca Świętego: „Przybyłem do Turcji jako pielgrzym, nie turysta... kiedy wszedłem do meczetu, nie mogłem powiedzieć: »Teraz jestem turystą«. Nie, to było całkiem religijne. I widziałem ten cud! Mufti wszystko bardzo dobrze mi wytłumaczył, z taką łagodnością i używając Koranu, który mówi o Marii i o Janie Chrzcicielu. Wszystko to mi wyjaśnił... W tym momencie odczułem potrzebę pomodlenia się. Zapytałem go: »Pomodlimy się trochę?«, na co odpowiedział: »Tak, tak«. Modliłem się za Turcję, za pokój, za muftiego, za każdego i za siebie, według potrzeb... Modliłem się szczerze... Najbardziej modliłem się o pokój i powiedziałem: »Panie, spraw, aby zakończyły się te wojny!«. Tak więc to była chwila szczerej modlitwy”.

Pięknie to oczywiście brzmi i nie mam wątpliwości, że tak też – z życzliwością, uśmiechami zrozumienia i uznania – słowa te zostały przyjęte przez podróżujących z papieżem dziennikarzy. Czyż nie tego oczekuje się dziś powszechnie od papieża? Że będzie miły i sympatyczny? Że będzie umiał dostrzec wartość poza Kościołem, że doceni dobro innych religii? Że będzie budowniczym mostów i pośrednikiem między różnymi kulturami? A jednak nie daje mi spokoju pytanie, jak papież mógł w tym miejscu czcić Boga. Tak, zepsuję tę atmosferę wzajemnego zrozumienia i powiem, że nie potrafię ani zrozumieć, ani zaakceptować takiego zachowania. Kompletnie nie przekonuje mnie twierdzenie, że skoro papież przybył do Turcji w celach religijnych, to musiał się modlić w meczecie. Czy nie słyszał wcześniej o zbrodniach na chrześcijanach popełnianych w imię Allaha? Czy nie pomyślał o tych wszystkich, którzy życiem zapłacili i płacą za to, że nie chcą zwrócić się w stronę Mekki, ale oddają cześć Jezusowi Chrystusowi? Czy nie pamiętał o Meriam Ibrahim Iszag, nawróconej na chrześcijaństwo kobiecie w ciąży, straconej za „apostazję” w Sudanie? Faktycznie, jako jeden z nielicznych przywódców światowych, Franciszek nawet nie próbował w jej sprawie interweniować! Podobnie jak przez miesiące milczał w sprawie innej chrześcijanki, Asii Bibi, tym razem skazanej w Pakistanie za „bluźnierstwo”, i to mimo że wcześniej próbował jej pomóc Benedykt XVI. Ba, nawet prawosławny patriarcha Moskwy zdobył się na działanie i wezwał prezydenta Pakistanu do skorzystania z prawa łaski, pisząc, że „nasza wielomilionowa trzoda wiernych przyłącza swój głos do wielkiej liczby ludzi na całym świecie, którzy dopraszają się ocalenia życia tej chrześcijanki”.

Wszystko to, o czym piszę, nie ma wiele wspólnego z teologią. Nawet nie pytam – jeszcze nie pytam – jak chrześcijanin może zwracać się do Boga, który nikogo nie zrodził i którego Syn ani nie zmarł na krzyżu, ani nie powstał z martwych. Jak chrześcijanin może czcić Boga, który przekazał swoje objawienie Mahometowi? Tak, nie rozumiem tego, ale to kwestie wiary. To natomiast, że papież publicznie, na oczach całego świata oddał chwałę Allahowi, będącemu natchnieniem dla setek, a może tysięcy fanatycznych wyznawców, którzy dzień w dzień i noc w noc zabijają, prześladują, biją, wypędzają, palą i torturują ludzi, to jest już raczej, przyznają państwo, kwestia nie tylko teologiczna. Chyba moralna?

No bo zróbmy mały eksperyment myślowy, naprawdę nie trzeba tu wielkiej wyobraźni. Postawmy się w ­sytuacji tych wszystkich chrześcijan, którzy są prześladowani ze względu na imię Chrystusa. Zastanówmy się, co ­czują. Pomyślmy, co musieliby czuć, gdyby do ich małych wiosek i miasteczek dotarła ta informacja – a przecież żyjemy w globalnym, internetowo powiązanym świecie i zdjęcia, które opisywałem, siedząc w Warszawie, są tak samo dostępne w Egipcie czy Pakistanie – że ten, którego Opatrzność uczyniła ich duchowym zwierzchnikiem, oddał cześć Bogu w stambulskim meczecie. Jak zareagowaliby na jego słowa, że mufti mu wszystko wyjaśnił i że w Koranie mówi się o Maryi i Janie Chrzcicielu. I że po tych słowach odczuł spontaniczną potrzebę modlitwy. Może uznaliby, że tak było trzeba? Że w ten sposób papież zabiegał o pokój i porozumienie? Nie wiem. Sądzę jednak, że równie prawdopodobna byłaby inna interpretacja, mianowicie taka, zgodnie z którą poczuli, że zostali zdradzeni, porzuceni, wydani na pastwę prześladowców. Dlaczego mają ginąć, obstając uparcie przy tym, by właśnie nie modlić się i nie czcić Allaha w meczetach, skoro Ojciec Święty pokazał, że to naturalne i zwykłe? Wystarczyło, że wszystko mu wyjaśnił mufti.

Autentyczny islam

Najdziwniejsze jest to, że jeśli dobrze pojmuję, papież chybaby ich pretensji i żalu nie zrozumiał. Okazuje się, że w jego oczach islam nie ma nic wspólnego z zabijaniem chrześcijan. Tak, właśnie tak. Nie wiem, jak to możliwe, ale wygląda na to, że tak jest. Muzułmanin, który idzie się wysadzić w powietrze i zabija dziesiątki niewinnych chrześcijan, który wierzy, że od razu po śmierci pójdzie do raju, który na poparcie swej wiary recytuje święte wersy Koranu i w chwili gdy odpala ładunek, wykrzykuje „Allah akbar”, nie ma według papieża nic wspólnego z islamem! Muzułmanin, który całe życie poświęcił nauce Koranu, odbył pielgrzymkę do Mekki, modli się pięć razy dziennie, żyje ściśle według nakazów szariatu, w przeświadczeniu, że wojna z niewiernymi i ich zabijanie jest nakazem religijnym, nie zna rzekomo islamu! Mimo że do takich działań nakłania go nie tylko własne sumienie, ale całe otoczenie i cała muzułmańska społeczność, to, zdaniem papieża Franciszka, nic to nie zmienia. Jak napisał w swojej adhortacji apostolskiej „Evangelii gaudium”, „autentyczny islam i właściwe odczytanie Koranu sprzeciwiają się wszelkiej formie przemocy”. Tak, przeczytajmy to zdanie jeszcze raz i jeszcze raz. Ojciec Święty cytował je zresztą wielokrotnie, zwracając się do muzułmanów, również w Turcji. To ono stanowić ma klucz do zrozumienia postawy papieża i powód, dla którego nie sposób odnaleźć słów papieskiego potępienia wobec muzułmanów za gwałty na chrześcijanach. Jak papież może potępiać muzułmanów, skoro to nie ich religia odpowiada za stosowanie przemocy? Ba, można by było wręcz twierdzić, że to muzułmanie (mówiąc językiem Watykanu: autentyczni muzułmanie) są głównymi ofiarami terroru, bo przecież niesłusznie przypisuje im się winę za to, czego nigdy nie głosili.

Tyle że to logika co najmniej dziwaczna. Wynika z niej, że papież zna islam lepiej niż jego wyznawcy. Pomijam już to, że upieranie się przy swojej interpretacji Koranu w dokumencie wiążącym katolików jest ­absurdalne – kto, na Boga, uczynił Ojca Świętego kompetentnym w ocenie tego, na czym polega prawdziwy ­islam, i jak może się on domagać od katolików, żeby w tej sprawie uznali jego autorytet? Czy papieże wiedzą obecnie lepiej niż wyznawcy poszczególnych religii, jaka jest ich autentyczna treść? Jeszcze trochę i okaże się, że jeśli muzułmanie będą chcieli dowiedzieć się, na czym polega ich religia, to zamiast na uczelnię Al-Azhar lub do świętego miasta Kom udadzą się do Watykanu. Naprawdę nie umiem w tym rozumowaniu dostrzec sensu. Obawiam się, że tego typu deklaracje przyjmowane są przez muzułmanów z zadowoleniem, bo służą po prostu celom ich propagandy. Kiedy czytam takie zapewnienia, przypominają mi się, przykro to powiedzieć, pisma wszystkich tych intelektualistów z bożej łaski, którzy przez lata dowodzili na Zachodzie, że komunizm jest ustrojem pokoju i demokracji. Autentyczny komunizm, prawdziwy socjalizm jest dobry i służy człowiekowi, a jeśli ktoś wskazywał, że w owym komunistycznym raju wsadza się do więzień przeciwników politycznych, ludzie głodują, brak podstawowych dóbr i panuje totalne zniewolenie, słyszał, że albo to zachodnia propaganda, albo – kiedy łgarstw nie dawało się dłużej bronić – że to komunizm wypaczony.

Dwie religie, jeden fundamentalizm

Na tym jednak nie koniec. Ojciec Święty nie tylko że głosi lukrowany obraz religii Mahometa, ale jeszcze – byle tylko za żadną cenę nie dopuścić do podejrzenia, że między islamem a terrorem istnieje jakiś związek – opowiada, że w istocie, jeśli chodzi o używanie przemocy, to... chrześcijaństwo nie różni się od islamu. Proszę, oto właściwy cytat: „Nie można twierdzić czegoś takiego [że islam wspiera przemoc wobec niewiernych], tak jak nie można powiedzieć, że wszyscy chrześcijanie są fundamentalistami. My mamy swoich fundamentalistów. We wszystkich religiach są takie małe grupy”. Bezkresny utopizm i naiwna wiara w dialog międzyreligijny doprowadziły papieża do uznania, że po pierwsze nie istnieje związek między islamem a używaniem przemocy wobec niewiernych, a po drugie – że chrześcijaństwo ma taki sam problem ze swoimi fundamentalistami jak islam ze swoimi. To pierwsze twierdzenie pozostaje w sprzeczności zarówno z nakazami Koranu do prowadzenia świętej wojny, jak i z całą historią rozwoju religii Mahometa. Ba, przeczą mu setki, tysiące przykładów prześladowań dokonywanych przez muzułmanów. Nie mniej istotna jest jednak i druga część tego zdania.

Przypomina mi się tu okładka „Newsweeka” z Antonim Macierewiczem w turbanie, z nieco obłąkanym wzrokiem, opatrzona tytułem „Amok” i z wybitym obok pytaniem „Czy język nienawiści wywoła prawdziwą wojnę?”. W ten sposób Macierewicz miał stać się polską wersją taliba, można by już nim straszyć dzieci. Sam dawno temu toczyłem na łamach „Rzeczpospolitej” batalię z komentatorami, którzy starali się wykazać, że polski fundamentalizm ma twarz ojca Rydzyka. Wiadomo, dlaczego tak się robi. Wśród polskich katolików nie ma żadnych grup, które głosiłyby potrzebę użycia przemocy wobec niewierzących, jednak żeby ich zohydzić i odebrać im wiarygodność, trzeba im doczepić łatkę. Tak właśnie postępowali różni lewaccy hejterzy. Wiedzieli, że słowo „fundamentalista” jest wieloznaczne oraz że wywołuje emocjonalnie negatywną reakcję opinii publicznej. Jedni używają go do opisu muzułmańskich zabójców, inni nazywają tak po prostu ludzi przeświadczonych o tym, że są posłuszni prawdzie albo że należy się słuchać Boga. Znaczenie słowa jest niejasne, może ono zatem dobrze posłużyć jako narzędzie rozprawy z przeciwnikami ideowymi. Nikt przecież nie będzie sobie zawracał głowy tym, że pierwotnie mianem fundamentalistów określano amerykańskich protestantów, którzy na początku XX wieku bronili literalnego rozumienia Biblii. Skoro jednym pojęciem można opisywać całkiem różne zachowania – zamachowców samobójców i obrońców życia, tych, którzy śmierć zadają, i tych, którzy przed nią bronią – to idealnie wręcz nadaje się ono do batalii ideowych. Nadaje się dla tych, którzy dysponują medialną przewagą i są w stanie przez częste powtarzanie i wywoływanie odpowiednich skojarzeń wbić publiczności taki obraz do głowy. Wystarczy, że do kogoś przyczepi się łatka fundamentalisty, i sprawa załatwiona. Nie chodzi o racjonalne przekonanie, ale o wytworzenie odruchów bezwarunkowych. Widzisz twarz prawicowca i masz myśleć, że zaraz będzie zabijał niewinnych. Opinia publiczna ma reagować jak pies Pawłowa.

Tylko w jakim celu takie opinie wygłasza papież? Jak może przechodzić do porządku dziennego nad radykalnie innym stosunkiem do przemocy w obu tradycjach religijnych? Jak może twierdzić, że w każdej religii istnieje przemoc, że „my mamy swoich fundamentalistów. We wszystkich religiach są takie małe grupy”? Skoro już to robi, to niech wskaże katolików, którzy wysadzaliby się w powietrze, zabijając przy okazji innych. Niech da przykład chrześcijan, którzy wołając „Jezus jest Panem”, mordują bliźnich. Gdzie ich znajdzie? Gdzie są, u licha, „nasi fundamentaliści”, którzy obwieszają się ładunkami trotylu i zabijają wraz z dziesiątkami niewinnych? Gdzie zdjęcia „naszych fundamentalistów” podrzynających gardła niewiernym?

Papież osobliwie łączy tu stanowczość w wyznawaniu wiary ze skłonnością do używania przemocy wobec drugich. Nie zauważa, że chrześcijański „fundamentalista” nie może zabijać ani siebie, ani innych i na tym jego „fundamentalizm” polega; islamski przeciwnie, może i powinien. Kiedy w pierwszych wiekach ery chrześcijańskiej wyznawcy Chrystusa podlegali masowym prześladowaniom ze strony władz rzymskich, przyjmowali cierpienie i śmierć bez walki. Tak, dyskutowali również o samobójstwie, czego świadectwem są choćby poświęcone tej kwestii rozdziały „Państwa Bożego” świętego Augustyna, ale nie po to, by usprawiedliwiać samobójcze ataki na innych. Nie. Rozważali pytanie, czy kobieta ma prawo popełnić samobójstwo, wiedząc, że w przeciwnym razie zostanie zgwałcona! I nawet w takim przypadku ci wcześni „fundamentaliści” sądzili, że człowiek nie ma prawa sam odebrać sobie życia! A co dopiero zadawać śmierć innym po to, żeby coś pokazać: jak nienawidzi Zachodu albo jak bardzo cierpi.

Stwierdzenie, że tak chrześcijanie, jak muzułmanie mają swoich fundamentalistów, z którymi muszą sobie radzić, może wynikać tylko z jednego: z totalnego abstrahowania od rzeczywistości. Nie liczy się to, co faktycznie w każdej z tradycji powiedział Bóg – czy zakazał zabijać niewiernych, czy też przeciwnie, pozwolił na to. Zamiast tego pojawia się dziwne i osobliwe pojęcie religii, zgodnie z którym Bóg jest jakąś abstrakcyjną istotą, swoistym nad-Bogiem, który obejmuje w sobie różne, często sprzeczne ujęcia, jakie przekazały o Nim poszczególne tradycje religijne. Nieważne zatem jest, że w chrześcijańskiej Biblii „[...] rzekł Bóg: »Uczyńmy ludzi na Nasz obraz, podobnych do Nas. Niech panują nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad całą ziemią i nad wszelkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi«. I stworzył Bóg ludzi na swój obraz: na obraz Boży ich stworzył. Stworzył ich jako mężczyznę i kobietę” (Rdz 1,26-27), a w muzułmańskim Koranie: „Głoś! w imię twego Pana, który stworzył! Stworzył człowieka z grudki krwi zakrzepłej!” (Koran XCVI,1-2)[*].

Nieważne, że według jednej religii człowiek jest stworzony na obraz i podobieństwo Boże, według drugiej nie ma o tym mowy, a człowiek nie ma żadnej wyższej godności nad resztę bytów stworzonych. Nie, w abstrakcyjnym ujęciu takie szczegóły i drobiazgi nie mają znaczenia. Przed laty znany francuski intelektualista Alain Besançon napisał, że właśnie te dwie opowieści o początkach człowieka pokazują, iż nie wolno zestawiać obu religii, islamu i chrześcijaństwa, i traktować ich, jakby były czymś jednym. W książce „L’image interdite” („Zakazany obraz”) wykazywał, że ta różnica miała potem przez wieki ogromne znaczenie dla całej zachodniej sztuki i kultury. Kiedy jednak abstrahuje się od treści przesłania religijnego, pozostaje pusta forma, niejasne i nieokreślone stwierdzenie, że istnieje jakaś siła wyższa i jacyś ludzie, którzy ją uznają.

Jakie jest praktyczne znaczenie wypowiedzi papieskich na temat islamu? Ci, którzy ich bronią, twierdzą, że mają one ułagodzić muzułmanów. Do diabła, zdecydujmy się na coś. Albo „islam to religia pokoju” i wtedy nikogo nie trzeba sztucznie uspokajać, albo trzeba kogoś uspokajać, więc islam religią pokoju nie jest. Albo traktuje się drugiego jak partnera dialogu w prawdzie i mówi mu się to, co dyktuje sumienie, nawet jeśli może to być niemiłe i kontrowersyjne, albo o żadnym dialogu nie ma mowy, są tylko mniej lub bardziej udane negocjacje z szantażystą! Ode mnie wymaga się jednak, żebym łykał obie te opowieści razem! Co tu jest środkiem, a co celem, pytam? Czy dialog i opowieści o pokojowym islamie mają być zasłoną dymną, próbą zjednania sobie niebezpiecznych przeciwników, czy też odwrotnie, mają być autentycznym i szczerym wyrazem przekonań Ojca Świętego? Najgorsze, że nie chodzi tu tylko o słowa, ale o ludzki los, który od tych słów zależy.

Cytat z cesarza Bizancjum

Rzadkie są chwile, kiedy właśnie polityczna poprawność znika i przez moment na scenę pada ostry snop światła. Tak było we wrześniu 2006 roku. Wtedy to Benedykt XVI wygłosił słynny wykład na uniwersytecie w Ratyzbonie, gdzie niegdyś pracował jako profesor teologii. Wystąpienie było zatytułowane „Wiara, rozum i uniwersytet – wspomnienia i refleksje” i miało być poświęcone stosunkowi Kościoła do świata współczesnego, w tym również do islamu.

„Mówi o dżihadzie. Spójrz na to – rzekł Jeff, wskazując na podkreśloną linijkę. – W islamie »znajdziesz tylko rzeczy złe i nieludzkie«. To religia »szerzona mieczem wiary«. Te słowa wkurzą wiele osób” – ten komentarz korespondenta „Time’a”, przytoczony w ciekawej książce „Dziennik watykański” Johna Thavisa, pokazuje, że dziennikarze doskonale wiedzą, co wykracza poza granice politycznej poprawności. Wiadomo przecież, czego papieżowi robić nie wolno: krytykować innych religii, zarzucać im błędów i fałszerstw. Nie wolno mu też negatywnie oceniać założycieli innych światowych religii i w ogóle formułować sądów, które przez niechrześcijan mogłyby zostać uznane za krzywdzące. Nic dziwnego, że reporterzy, którzy zapoznali się z tekstem wystąpienia Benedykta, byli nieźle zszokowani. „Dajcie spokój, on nawet wymienia imię Mahometa!” – miała wykrzykiwać pewna dziennikarka. Powiedzieć, że Benedykt XVI popełnił faux pas, to jakby nic nie powiedzieć. Tak, ledwo do rąk korespondentów światowych mediów trafił tekst papieskiego przemówienia, prysła senność i monotonia. Coś musiało się stać – o tym byli wszyscy przekonani.

Benedykt XVI, wydaje się, niczego nie podejrzewał. Na chwilę zapomniał, że zadaniem papieża w dzisiejszym świecie ma być budowanie mostów i usuwanie źródeł potencjalnych konfliktów. Papież chciał pokazać zasadniczą różnicę między chrześcijańskim a islamskim rozumieniem Boga i dlatego odwołał się do słów bizantyjskiego cesarza Manuela II Paleologa, pochodzących z napisanego w 1391 roku dialogu z wykształconym, niewymienionym z imienia Persem. Cesarz, co papież cytował z aprobatą, wskazywał, że „ten, kto nie działa rozumnie, sprzeciwia się naturze Boga”; chrześcijańskie rozumienie Boga zakłada, że jest On bytem rozumnym i racjonalnym. Tymczasem według muzułmanów Bóg przewyższa wszelkie pojęcia, nawet takie, jak rozum czy mądrość, Jego wola bowiem nie może być czymkolwiek związana, sama się ustanawia, niczym niespętana, swobodna, arbitralna, kapryśna, czasem w sobie sprzeczna. To wola ustanawia to, co rozumne. Może czynić byłe niebyłym, okrągłe – kwadratowym, dobre – złym, oddzielać skutki i przyczyny. Racjonalność nie tkwi w istocie Boskiej, przepaść oddzielająca człowieka od Boga jest tak nieskończona, że nie jest możliwe żadne racjonalne poznanie najwyższej przyczyny. Przeciwnie pojmuje Boga katolicyzm. Benedykt przypomniał tradycyjną naukę o tym, że Bóg jest bytem rozumnym, że badając skutki – świat stworzony – można rozumem dotrzeć do ich przyczyny – istoty najwyższej. W tym kontekście papież, wyraźnie zaznaczając, że jest to cytat, odwołał się do szczególnego przykładu tego, co cesarz Manuel uznawał za irracjonalne, a mianowicie do przypadków nawracania przez muzułmanów niewiernych pod przymusem. To wtedy zostały przypomniane słowa cesarza do Persa, które, jak później się miało okazać, rozpaliły świat: „Pokaż mi, co Mahomet przyniósł takiego, co było nowe, a zobaczysz, że są to tylko złe rzeczy i nieludzkie, takie jak jego nakaz, by wiarę, którą głosił, szerzyć za pomocą miecza”.

Piorun musiał uderzyć. „O ósmej, gdy autokar wiozący uczestników volo papale dotarł do Ratyzbony, w tamtejszym centrum prasowym panował rejwach. Reporterzy zdążyli telefonicznie zawiadomić swoich przełożonych o planowanym przemówieniu popołudniowym”. Thavis i jego koledzy doskonale zdawali sobie sprawę, że tekst Benedykta to istna beczka prochu. Przecież od niemal pięćdziesięciu lat, od kiedy to Sobór Watykański II zmienił język i sposób patrzenia na inne religie, w tym na islam, papieże, a za nimi wszyscy inni wyżsi rangą przedstawiciele Watykanu dwoili się i troili, żeby wykazywać jedność i tożsamość wiary Proroka i Chrystusa. Z islamem wolno było jedynie dialogować, w muzułmanach należało widzieć wyłącznie braci. W opisach innych religii nie powinno się mówić o prawdzie i fałszu (a kysz! a kysz!), lecz o wzajemnym zrozumieniu. Krytyka była dopuszczalna, ale na tak abstrakcyjnym poziomie, żeby żaden wyznawca konkretnej religii nie mógł jej odnieść do siebie. Wolno było dostrzegać różnice, w końcu tych nie potrafili zatuszować nawet najbardziej wymyślni watykańscy dialektycy, ale nie wolno ich było osądzać. A tu Benedykt jakby nigdy nic związał, wprawdzie przez cytat, islam z przemocą. I zamiast po prostu wychwalać Mahometa, zasugerował, że Prorok przyniósł światu nie same tylko dobrodziejstwa. Takich rzeczy robić nie wolno. Widząc nadciągającą burzę, sytuację usiłował ratować rzecznik Watykanu ojciec Federico Lombardi, który deklarował, że papież nie chciał zarzucać islamowi „siania przemocy”. Było jednak za późno. „To oczywiście nie mogło zmienić wymowy powstających już artykułów, które później jednym kliknięciem zostały wysłane do centrali, po tym jak czujący się swobodnie w murach uczelni Benedykt XVI, nie przestając się uśmiechać, zakończył swoje wystąpienie przed gronem niemieckich intelektualistów” – pisał Thavis o początkach tsunami.

Efektem wykładu były masowe antykatolickie demonstracje w wielu krajach islamu. Palono portrety papieża, niszczono dobytek chrześcijan, wielu grożono śmiercią i pobiciem. Jak świat islamu długi i szeroki niosła się fala oburzenia i protestu. „Tak naprawdę mało kto przeczytał treść przemówienia, większość ludzi widziała za to nagłówki. Muzułmańskie bojówki podpalały kościoły na Zachodnim Brzegu. Irańscy oficjele twierdzili, że papież jest częścią »zachodniego spisku« wymierzonego w islam. W ramach protestu na ulicach Pakistanu, Turcji, Indonezji i Indii palono podobizny Benedykta XVI do wtóru okrzyków demonstrantów: »Na krzyż z papieżem!«. Maroko odwołało swego ambasadora przy Stolicy Apostolskiej, inne kraje domagały się papieskich przeprosin. W Iraku zwolennicy Al-Kaidy ponoć poprzysięgli wojnę »wyznawcom krzyża«. Przed upływem tygodnia w Somalii zginęła włoska zakonnica zastrzelona z broni palnej”. Ten zwięzły opis reakcji muzułmańskich braci w wierze dostarczony przez Thavisa mówi sam za siebie. Benedykt XVI najpierw próbował sprawę bagatelizować. Liczył widać, że czas przyniesie uspokojenie nastrojów. Podkreślił, że słowa, które wywołały zamieszki, pochodziły nie od niego, że był to tylko cytat, że on sam nie uważa Mahometa za człowieka, który przyniósł światu złe rzeczy – wszystkiego było za mało. Nacisk muzułmanów nie ustawał. Wreszcie, widząc, że może dojść do eskalacji przemocy wobec chrześcijan, Benedykt XVI udał się do Canossy. „W celu zażegnania burzy papież publicznie wyraził żal, że swoimi słowami obraził muzułmanów, i podkreślił, że nie podziela oceny islamu, którą zacytował w swoim przemówieniu. Następnie zaprosił przywódców islamskich do Rzymu i zapewnił ich, że w żadnym razie nie wycofuje się z dialogu międzywyznaniowego” – pisze Thavis. A teraz to, co w tym opisie najciekawsze – ocena. „Należały mu [Benedyktowi] się za to brawa, zwłaszcza że odebrał lekcję pokory, przekonując się, że niefortunne słowa z ust papieża mogą decydować o życiu i śmierci ludzi żyjących poza murami Watykanu” – oto, jak znany watykanista, wieloletni szef biura Catholic News Service, największej katolickiej agencji prasowej, podsumowuje to wydarzenie. Do diabła, krew mnie zalewa, jak czytam takie rzeczy. Czy można sobie wyobrazić bardziej jednoznaczną i dobitną pochwałę szantażu? Doszło do tego, że papież, nominalnie i formalnie następca Chrystusa na ziemi, nie ma prawa skrytykować muzułmanów. Wystarczyło jedno niebaczne zdanie krytyki, a nagle wyznawcy autentycznej religii pokoju zaczęli palić, bić i niszczyć. Nagle okazało się, że chrześcijanie mieszkający w krajach islamu są – tak, trzeba użyć tego słowa – swoistymi zakładnikami. Wniosek? Opowieści o rzeczowym dialogu można włożyć między bajki. Muzułmanie potrafili narzucić swój punkt widzenia i nauczyli papieży szacunku. Niech no tylko któryś na chwilę zapomni o tym, jakie są wobec niego wymagania, a natychmiast musi się spodziewać właściwej reakcji. Benedykt XVI został przywołany do porządku. Na chwilę wyszedł z roli, jaka od lat 60. przypadła papieżom, kiedy to uznano, że mają być promotorami pokoju religijnego i budowania jedności za wszelką cenę. Przez nieuwagę pozwolił sobie postawić publicznie pytanie o różnice między chrześcijaństwem a islamem i rozstrzygnął je na rzecz tego pierwszego. Tego nie można mu było wybaczyć.

Przełom w podejściu Kościoła do islamu nastąpił wraz z pontyfikatem Pawła VI. To on pierwszy zaczął podkreślać, że Kościół uznaje bogactwo wiary islamu – „wiary, która wiąże nas z jednym Bogiem”. To Paweł VI też mówił o tym, że muzułmanie czczą tego samego Boga co chrześcijanie, nazywał ich braćmi w wierze w jednego Boga, wspominał nawet, że obok męczenników katolickich są też muzułmańscy. Na dowód całkowitego i radykalnego zerwania z wcześniejszą postawą Kościoła Paweł VI przekazał też muzułmanom wielki sztandar wojsk tureckich spod Lepanto, zdobyty w czasie bitwy w 1571 roku. To tak jakby przekazać im znajdujące się na Jasnej Górze łupy wojenne z wyprawy króla Jana III Sobieskiego na Wiedeń w 1683 roku. Swoją drogą, ciekaw jestem, czy któryś kolejny przeor paulinów nie pójdzie za wskazówkami najwyższego pasterza i na znak pokoju nie przekaże pięknego namiotu Kara Mustafy. Nie wątpię, że spotkałoby się to z niezwykle życzliwym przyjęciem światowych mediów.

Muzułmanie musieli też pamiętać bardzo podobne słowa Jana Pawła II, który opowiadał o pokojowym charakterze religii Proroka i nie wahał się nawet na znak szacunku dla niej pocałować Koranu – tak, tej samej księgi, która neguje najważniejsze punkty wiary katolickiej!

Nic dziwnego, że przywyknąwszy do takich objawów szacunku i uległości, muzułmanie musieli być słowami Benedykta prawdziwie zszokowani. Przecież cały czas słyszeli, że wierzą w tego samego Boga co chrześcijanie, a tutaj taki pasztet! Przecież Paweł oddał im sztandar spod Lepanto, Jan Paweł całował Koran, a tu Benedykt cytuje jakiegoś bizantyjskiego cesarza, i to nie po to, żeby go potępić i napiętnować jako przykład zaściankowej, ciasnej i minionej epoki, tylko wysłuchać. Po prostu niebywałe. To się w głowie nie mieści. Trzeba było zareagować stanowczo. Trzeba było pokazać, że tolerancji dla odchyleń od dialogu nie będzie. Skarcony Benedykt zrozumiał aż za dobrze morał tej historii. Nie miał dość woli i sił, żeby naprawdę zerwać z fatalną i utopijną wizją islamu propagowaną przez swoich poprzedników, i – jak to było w innych kwestiach – wycofał się. W ramach zadośćuczynienia za swoje słowa nie tylko że próbował zwołać kolejne spotkanie przedstawicieli różnych religii do Asyżu – chyba nikt nie ma wątpliwości, że wśród zaproszonych byli miłujący pokój muzułmanie, innych zresztą nie ma – ale też sam, odwiedzając później Turcję, dał prawdziwą lekcję dialogu. „Przełomowy moment pielgrzymki nastąpił trzeciego dnia, gdy Benedykt XVI złożył »niezapowiedzianą« wizytę w Błękitnym Meczecie w Stambule – które to wydarzenie tak naprawdę było planowane od jakiegoś czasu. [...] Kiedy podeszli do mihrabu (papież i mufti Stambułu Mustafa Çağrici), rzeźbionej marmurowej niszy wskazującej kierunek, w którym znajduje się Mekka, mufti rzekł do papieża: »Tutaj każdy przystaje na półminutową modlitwę, żeby zyskać spokój«. Następnie mufti zaczął się modlić, a Benedykt – trzymając dłonie na krzyżu na piersi – stał w bezruchu, poruszając tylko ustami”. Thavis opisuje następnie dyskusję między dziennikarzami, którzy starali się ustalić, czy papież faktycznie się modlił. Spór został rozstrzygnięty, gdy jedna z reporterek usłyszała, co Benedykt XVI powiedział do muftiego, odchodząc od mihrabu: „Dziękuję za tę chwilę modlitwy”.

Nieobecni sprawcy

Papież Franciszek doskonale odrobił lekcję Benedykta i wrócił na drogę wytyczoną przez Pawła VI i Jana Paw­ła II. Nie tylko nie zapuszcza się w niebezpieczne rewiry debaty religijnej i jak ognia unika polemiki z islamem, wszelkiego porównywania i oceniania, ale od początku postanowił pokazać, że zamierza całkowicie dostosować się do wymagań pokojowego współżycia. Papież ma unikać wszystkiego, co mogłoby powodować niepokój i niezadowolenie muzułmanów. Islam to religia pokoju, a kto tego nie uznaje, jest islamofobem i fundamentalistą – te słowa zdają się najlepiej wyrażać podejście Franciszka do religii Proroka. Doskonale pokazała to pierwsza wielka ceremonia religijna, jakiej przewodniczył nowy Ojciec Święty. Ledwo kilka miesięcy po swoim wyborze Piotr naszych czasów wyniósł na ołtarze ośmiuset męczenników, którzy zginęli przed wiekami w Otranto we Włoszech. W sierpniu 1480 roku dotarły tam wojska sułtana Mehmeda. Początkowo Turcy zamierzali zdobyć Brindisi, po zastanowieniu się jednak uznali, że Otranto będzie łatwiejszym celem. „Miasto zostało błyskawicznie zajęte przez zaskoczenie atakiem kawalerii. Wiele osób zginęło, a sporo budynków spłonęło. Z około 22 000 mieszkańców 12 000 zginęło, często podczas straszliwych tortur stosowanych osmańskim sposobem, a większość pozostałych trafiła do niewoli. Około ośmiuset, którzy odmówili nawrócenia na islam, uśmiercono przy użyciu makabrycznych środków, a ich ciała rzucono psom” – pisze historyk Diane Moczar.

Oto, co powiedział w homilii na temat ich losu Franciszek: „Oddając cześć męczennikom z Otranto, prośmy Boga, aby wspierał tak wielu chrześcijan, którzy i teraz nadal doznają przemocy, i by obdarzył ich męstwem wierności oraz aby umieli dobrem odpowiadać na zło”.

Piękne słowa, nieprawdaż? Jednak najbardziej uderzające są nie one same, ale raczej to, co się w nich nie znalazło. Otóż papież Franciszek w całej swojej wielominutowej homilii nie wspomniał, że owych ośmiuset męczenników poniosło śmierć z ręki tureckich najeźdźców dlatego, że nie chcieli przejść na islam. Wyobrażają sobie państwo? Pierwsza kanonizacja, ośmiuset męczenników, oczy całego świata zwrócone są na Watykan i... cisza. Przypomniały mi się prowadzone przez lata starania różnych niemieckich instytucji, które wiele wysiłku włożyły w to, żeby na wszelki wypadek w roli zbrodniarzy wojennych nie występowali Niemcy, ale tajemniczy naziści. W przypadku kanonizacji w Otranto operacja wykreślenia sprawców była jeszcze bardziej udana. Konia z rzędem temu, kto potrafiłby, słuchając papieża, zrozumieć, kim są ci, z powodu których „chrześcijanie doznają przemocy”, i dlaczego wspomina się o tym w związku z uroczystością w Otranto. Może to Indianie? Przywódcy mafii? Bogaci? Albo wręcz kosmici? Nie, z doskonale poprawnej politycznie przemowy Ojca Świętego nie da się niczego na temat sprawców wyczytać. Tropy są niejasne i nieoczywiste, ślady zostały zatarte. Wszystko niknie w magmie i abstrakcji. Co najwyżej papież mógłby się zapewne posunąć do twierdzenia, że sprawcami zbrodni byli fundamentaliści, pod warunkiem oczywiście, że na tym się poprzestanie i nikt nie będzie szczególnie dokładnie badał ich proweniencji. Fundamentaliści w języku watykańskim są jak naziści w dyskursie politycznym – mogą być wszystkim i wszędzie, zatem nikogo nie rażą i nikomu nie przeszkadzają.

Czasem mogę się tylko śmiać, kiedy widzę, jak te umizgi i kolejne strzeliste akty kapitulacji przyjmowane są przez najbardziej zainteresowanych, czyli właśnie muzułmanów. Choć, przyznaję, jest to śmiech przez łzy. Kilka miesięcy temu, pragnąc jak zwykle pokazać dobrą wolę i wnieść swój wkład w umocnienie światowego pokoju, papież Franciszek zaprosił do Ogrodów Watykańskich imama, z którym razem mieli zanosić modły o pokój. I faktycznie, wszystko przebiegło zgodnie z planem. A raczej przebiegłoby, gdyby nie postawa imama, który stojąc w obliczu Ojca Świętego, miast zaprezentować się jako przedstawiciel autentycznego, pokojowego islamu, zrobił Franciszkowi psikusa i wezwał Allaha, aby „przyznał nam zwycięstwo nad niewiernymi”. Doprawdy trudno o bardziej groteskowy przykład tego, do czego prowadzi obecna postawa rzymskich papieży. Zamiast ostrzegać Zachód przed niebezpieczeństwem, są pierwszymi, którzy ogłaszają kapitulację. Zamiast bronić prześladowanych poza Europą współwyznawców, na wszelki wypadek wolą nie budzić licha. Zamiast pokazywać różnice między chrześcijaństwem a islamem i bronić ludzi przed odpadnięciem od wiary, tworzą złudzenie sztucznej jedności, w której każdy, kto się zwraca do jakiegoś boga lub bogów, naprawdę zwraca się do tego samego Boga. Jakby nie było różnicy między adoracją Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego a Boga, który nie ma towarzysza, nie zrodził i nie jest zrodzony. I mimo że niemal każdy dzień potwierdza nieskuteczność i szkodliwość tej strategii, upierają się przy niej, jakby to było samo Boskie objawienie i nakaz dany z nieba. Każdy kolejny następca świętego Piotra posuwa się przy tym w dialogu z muzułmanami krok dalej niż jego poprzednik. Ciekaw jestem tylko, czy jeśli tempo dialogowania nie osłabnie, doczekam się papieża, który podąży z pielgrzymką do Mekki. Jedyny problem, jaki się w tym przypadku pojawi, to co na taki pomysł powiedziałyby władze Arabii Saudyjskiej? Surowo przestrzegają one zasady, zgodnie z którą do świętych miejsc islamu pielgrzymować mogą tylko prawdziwi muzułmanie. Chociaż być może, w przypadku papieża ze względów propagandowych Saudowie byliby w stanie odstąpić od tej reguły?

To prawda, papieże nie są tu oryginalni. Widząc wzrost liczby muzułmanów na Zachodzie, różni politycy na swój sposób starają się znaleźć jakiś modus vivendi i z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy próbują przekonać świat, a może też samych siebie, że islam nie ma nic wspólnego z wojującymi muzułmanami. Pamiętają państwo, jakie były pierwsze słowa prezydenta Francji François Hollande’a, po tym jak doszło do zamachu w Paryżu? Otóż ledwo zdążył on usłyszeć o morderstwie dwunastu dziennikarzy z pisma „Charlie Hebdo”, od razu zawyrokował, że „nie ma to nic wspólnego z islamem”. Tak samo nic wspólnego z islamem nie mieli sprawcy zamachu na World Trade Center. Ani talibowie w Afganistanie. Ani kalifowie z Syrii. To właśnie powtarzają wszyscy znawcy, specjaliści, komentatorzy i publicyści. To właśnie miało być przesłaniem marszu ponad miliona osób w Paryżu.

Jakie są efekty tej dziwacznej taktyki? Myślę, że pierwszym i najważniejszym jest rosnąca pogarda dla Zachodu. Muzułmanie trafnie odczuwają, że Zachód się ich boi. Widzą, jak bardzo trzęsą portkami zachodni politycy, byle tylko nie powiedzieć nic złego o islamie. Po drugie ucieczka przed pytaniem o prawdę, pospieszne i tchórzliwe przytakiwanie muzułmanom sprawiają, że sami chrześcijanie coraz częściej, szukając wiary i Słowa Boga, zwracają się ku islamowi. A dlaczegóż by nie? W końcu skoro Koran to księga pokoju, to czym się on różni od Nowego Testamentu? Skoro Mahomet, jak się nas uczy, nakazywał miłość bliźniego i rezygnację z przemocy? I jeśli, jak nauczają papieże, jedna jest wiara chrześcijan i muzułmanów, to dlaczego pozostać przy tej, która skłania się ku schyłkowi, przeżywa kryzys, utraciła życiodajną moc? I tak ci ludzie Zachodu, którzy szukają jeszcze w ogóle religii – chcą odnaleźć wolę Boga i być posłuszni Jego prawu – coraz częściej zwracają się do islamu. Jeszcze trochę i okaże się, że skutkiem ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego będzie... rozrost islamu w Europie. Natura nie lubi próżni. Rozmywanie wiary, abstrahowanie od wierności własnej tradycji musi się zemścić. Czasem wręcz zastanawiam się, czy wzrost znaczenia islamu na Zachodzie nie jest karą za milczenie Kościoła?

Najszybszy wzrost w dziejach

Bo że wzrost ten następuje i nie jest on jedynie skutkiem przemocy, to rzecz bez dyskusji. Kto nie chce wierzyć, niech zerknie do danych. Otóż według raportu przygotowanego przez Dicka Slikkersa dla grupy Project Care i opublikowanego w maju 2014 roku o ile na początku XX wieku, w 1900 roku, chrześcijanie stanowili 34,5 proc. ludności świata, to w 2010 roku ich udział w całej populacji spadł do 32,9 proc. Na pierwszy rzut oka to niewiele. Jednak te liczby zaczynają być znaczące, w chwili kiedy dokonamy porównania: w tym samym czasie udział muzułmanów w światowej populacji wzrósł z 12,3 proc. do 22,5 proc. Krótko mówiąc, w ciągu ostatnich stu lat liczba chrześcijan na świecie wprawdzie wzrosła, ale tylko dlatego, że następował ogólny przyrost demograficzny; liczba muzułmanów zaś wzrosła wielokrotnie, znacznie powyżej tempa przyrostu naturalnego. Nie mniej istotne jest też to, że jedynym kontynentem, na którym chrześcijaństwo w tym czasie rozwijało się tak szybko jak islam, była Afryka – 37 proc. wzrostu. Tak samo wymowne jest jednak to, że największy spadek udziału chrześcijan w ogólnej populacji nastąpił w Europie, bo aż o 30 proc. Każde badania obciążone są marginesem błędu. Tym bardziej znaczące jest to, że podobne dane podał renomowany Pew Research. Otóż wynika z nich, że islam jest najszybciej rozwijającą się religią światową. Liczba jego wyznawców skoczy z 1,6 mld w 2010 roku do 2,76 mld w 2050 roku. Wtedy to muzułmanie będą stanowić niemal jedną trzecią populacji światowej, liczącej 9 mld ludzi. Chociaż liczba chrześcijan także wzrośnie, lecz zdecydowanie wolniej niż muzułmanów. Z 2,17 mld w 2010 roku dojdzie ona do 2,92 mld, co będzie stanowić 31 proc. całej ludzkości.

Przełomem były lata 60. XX wieku, kiedy to, jak pokazują badania, nastąpiło prawdziwe załamanie katolicyzmu. W latach 80. po raz pierwszy okazało się, że na świecie żyje więcej muzułmanów niż katolików, i od tego czasu dystans między tymi dwiema religiami coraz bardziej się zwiększa. Ważne jest też to, że według tego samego raportu tylko około 300 mln chrześcijan spośród 2,2 mld wszystkich, którzy zadeklarowali się jako wierzący, faktycznie praktykuje swoją religię. W przypadku muzułmanów proporcje są odwrotne. Tak, nie ma wątpliwości, że islam jest najszybciej i najbardziej dynamicznie rozwijającą się religią świata.

A także Zachodu. Znowu warto przyjrzeć się niektórym danym. Spójrzmy na Stany Zjednoczone, wciąż najbardziej religijny kraj Zachodu. Według Stowarzyszenia Statystyków Amerykańskich Grup Religijnych w okresie od roku 2000 do 2010 nastąpił wzrost liczby muzułmanów żyjących w USA od 1 mln do 2,6 mln! Dodając do tego rosnącą grupę agnostyków, ateistów i bezwyznaniowców, można przyznać rację Barackowi Obamie, kiedy powiedział o Amerykanach, że nie są już narodem chrześcijańskim. Uderzać musi jeszcze jedno: w tym samym okresie o 5 proc. spadła liczba amerykańskich katolików, a o 12 proc. liczba protestantów należących do tradycyjnych, starych Kościołów. Jedynie liczba tak zwanych protestantów ewangelicznych wzrosła o 1,7 proc. Wszędzie powstają nowe meczety, jeden większy od drugiego.

Podobne zjawisko występuje praktycznie we wszystkich dużych krajach Europy Zachodniej. Weźmy przykład Wielkiej Brytanii. W ostatnim dziesięcioleciu liczba urodzonych na Wyspach osób określających siebie mianem chrześcijan spadła o 15 proc., czyli o 5,3 mln. W tym samym czasie liczba rodowitych muzułmanów wzrosła o 75 proc., do czego doszło 600 tys. imigrantów. I najbardziej szokujące informacje: choć połowa brytyjskich muzułmanów ma mniej niż 25 lat, niemal 25 proc. brytyjskich protestantów i katolików liczy sobie powyżej 65 roku życia. Nie, nie chcę przytaczać ciągów liczb i kolumn cyfr. Jest to zawsze ta sama opowieść o wycofującym się, wręcz rejterującym niejako chrześcijaństwie i rosnącej szybko grupie wyznawców islamu.

W latach 50. ukazała się piękna książka „Dziennik irlandzki” Heinricha Bölla, niemieckiego pisarza, przyszłego noblisty. Był to literacki zapis podróży po Zielonej Wyspie, kraju świętego Patryka. Wszystko było tam przesycone religijnością, irlandzkość i katolickość stanowiły synonimy. Na każdym kroku Böll widział księży, siostry zakonne, zwykłych Irlandczyków, których całe życie toczyło się w rytm kościelnych świąt, a siłę i nadzieję mimo wszelkich możliwych niepowodzeń, doleg­liwości i dopustów losu czerpali z przynależności do Kościoła rzymskiego. W zeszłym roku do wszystkich seminariów w Irlandii wstąpiło raptem kilku kleryków, państwo wycofało na długo swojego ambasadora z Watykanu, a zdecydowana większość Irlandczyków popiera ustawę zrównującą prawa par homoseksualnych z naturalnymi rodzinami. Jeszcze bardziej musi szokować, że w tej właśnie Irlandii najszybciej rosnącą wspólnotą religijną jest – to nie zagadka – islam. O ile liczba muzułmanów wzrosła w ostatnich piętnastu latach dziesięciokrotnie, to liczba osób deklarujących się jako katolicy spadła o 7 proc. Praktykujący katolicy to ledwo 34 proc. Czego nie zdołały zrobić wielowiekowe prześladowania Brytyjczyków, uczynił sam Kościół irlandzki, od lat 60. i 70. dokonując osobliwego aktu samozagłady. Już niedługo w Irlandii będzie więcej muzułmanów niż protestantów.

Najwięcej muzułmanów w Europie jest we Francji, około 7 mln. Już za dziesięć lat w całej Unii Europejskiej ma być prawie 10 proc. muzułmanów. Wyznawcy Proroka nie asymilują się praktycznie z resztą ludności, tworzą raczej osobne wspólnoty. Liczba muzułmanów rośnie, bo przybywa imigrantów, bo w przypadku małżeństw mieszanych to chrześcijanie częściej i łatwiej porzucają swoją wiarę i konwertują na islam niż odwrotnie, bo systematycznie rośnie liczba zwykłych nawróceń. Jednak powodem najważniejszym jest to, że w rodzinach islamskich rodzi się więcej dzieci.

Faktycznie, tempo zmian demograficznych jest oszałamiające. Patrząc dziś na ten błyskawiczny wzrost liczby dzieci przychodzących na świat w rodzinach muzułmańskich, aż trudno uwierzyć, że na początku XX wieku sprawy wyglądały całkiem inaczej. Wydawało się wtedy, że to chrześcijański Zachód raz na zawsze wygrał spór cywilizacyjny z islamem. Powodem było zaś to, że to w krajach chrześcijańskich rodziło się systematycznie więcej dzieci. Zjawisko trafnie uchwycił Paul Rycaut, zachodni dyplomata opisujący życie na dworze w XVII-wiecznym Stambule. Był on sekretarzem posła angielskiego w imperium osmańskim. W swoich pismach starał się pokazać wpływ obyczajów tureckich na życie rodzinne. Najpierw Rycaut zauważa, że w małżeństwach chrześcijańskich rodzi się więcej dzieci: „Prócz tego trzeba wiedzieć, że Turcy, lubo u nich jest pozwolona poligamia, to jest pojęcie kilku żon, nie tak siła dzieci miewają jako u nas z jedną w stanie małżeńskim poczciwie mieszkający ludzie”. To budzi zdziwienie. Dlaczego efektem poligamii był spadek, a nie wzrost dzietności? Angielski dyplomata wskazuje na dwa powody. Pierwszym była plaga „obrzydliwości grzechu sodomskiego”, a więc mówiąc naszym językiem: powszechność homoseksualizmu. Mimo że formalnie zakazany, musiał być tolerowany. Pisze Rycaut: „[...] bardzo się mało między nimi [w Turcji] familii płodnych znajduje, a osobliwie w wielkich domach, gdzie więcej sposobności mają parać się tym plugastwem, na które są bez miary wyuzdani”. Drugą przyczyną niskiej dzietności było jednak samo wielożeństwo. Walka i wrogość wzajemna żon utrudniały rodzenie dzieci. „Moim zdaniem największą jest przyczyną przeszkadzającą rozmnożenie dzieci u Turków piekielna zazdrość i gorliwość ­między żonami, ponieważ albowiem czary i gusła w tamtym kraju panują, najczęściej ich żony na zepsowanie płodu jedna drugiej zażywają. Rzadko która, brzemienną zostawszy, donosi dziecięcia, a jeśli nie poroni, tedy po staremu dzieci schną i więdną, i tak giną ni trawa, i rzecz jest doświadczona, że ci, co więcej żon chowają, mniej miewają dzieci aniżeli ci, co z jedną tylko spokojnie i przystojnie żyją. Takowe nienawiści i swary ustawiczne między żonami bywają przyczyną, że siła ludzi, lubo się w rozkoszach cielesnych kochający, nie chcą sobie tym kłopotem głowy obciążać. Znałem ja sam niektórych, co woleli żyć z jedną żoną, nie mając dzieci, aniżeli ich więcej pojmować, i przekładali swój pokój nad spodziewaną domu swojego pociechę”. Wniosek jest oczywisty: chrześcijańska monogamia, jako zasada, znacznie lepiej służyła rozwojowi społeczeństwa niż muzułmańska poligamia. Dlatego to imperium osmańskie stale cierpiało na niedobór poddanych. Jedynym sposobem łatania strat było masowe porywanie chrześcijańskich chłopców, których następnie turczono. To i tak nie było w stanie powstrzymać kryzysu. Jak pisał historyk Radosław Sikora, pod koniec XVII wieku imperium osmańskie zamieszkiwało około 25-30 mln ludzi, dzięki czemu stanowiło ono wciąż realne i poważne zagrożenie dla reszty państw regionu – Rzeczpospolita miała wówczas 7 mln mieszkańców, państwo carów – 15 mln. Jednak opisane w zalążku przez Rycauta procesy robiły swoje i liczba ludności muzułmańskiej systematycznie spadała. W 1923 roku, kiedy to powstała niepodległa Turcja, zamieszkiwało ją około 13 mln ludzi, wielokrotnie mniej niż Rosję, a nawet Polskę. Oczywiście trzeba pamiętać, że zarówno Rosja sowiecka, jak i II Rzeczpospolita nie były krajami jednolitymi pod względem narodowościowym, jednak nie chodzi teraz o podawanie dokładnych liczb, lecz o uchwycenie tendencji. Na początku XX wieku islam przegrywał konkurencję z chrześcijaństwem również pod względem demograficznym. Przełom nastąpił dopiero wraz z rewolucją seksualną i rozpadem chrześcijańskiej rodziny. Cezurę stanowią lata 50. i 60. Znowu niech przykładem będzie Polska. Jeszcze w 1966 roku miała ona 32 mln mieszkańców – tyle co Turcja. Dziś Polskę zamieszkuje 37 mln obywateli, Turcję – niemal 80 mln. Tak samo wygląda sytuacja innych krajów Europy. Najwięcej dzieci rodzi się tam w rodzinach muzułmańskich imigrantów. Gdyby nie to, ludność większości państw Europy systematycznie by się kurczyła. To swoisty paradoks: choć nominalnie dopuszczalna, poligamia praktycznie wśród muzułmanów nie występuje. Rewolucja seksualna i gigantyczna fala hedonizmu skutecznie rozbiły kulturę chrześcijańską. Nastąpiła swoista zamiana ról. W XVII-wiecznej Euro­pie chrześcijańskiej dominowały zasada monogamii i całkowite potępienie homoseksualizmu, w imperium osmańskim wielożeństwo i praktyczna tolerancja dla „sodomii”; dziś Europa coraz bardziej ogranicza przywileje dla tradycyjnych rodzin i promuje związki homoseksualne, państwa islamskie zaś chronią rodziny i odrzucają homoseksualizm. Żeby zobaczyć efekty takiej polityki, wystarczy pobieżny nawet rzut oka w statystyki.

Wszędzie tam, gdzie chrześcijaństwo wycofuje się pod naporem sekularyzacji, gdzie rozpada się i traci siłę, w jego miejsce wkracza islam. Jeszcze w latach 60. po zakończeniu Soboru Watykańskiego II większość komentatorów wieszczyła nadejście nowej epoki odrodzenia religijnego. Ba, w Polsce w czasie pontyfikatu Jana Pawła II sam często słyszałem o tym, że właśnie nadeszła wiosna Kościoła. Liczby mówią co innego. Od kilkudziesięciu, a na pewno od kilkunastu lat mamy do czynienia nie z wiosną Kościoła, ale z wiosną islamu. Ojcom soborowym wydawało się, że dokonując dostosowania Kościoła do współczesności, znaleźli klucz do serc współczesnych ludzi, tymczasem wydaje się, że jest on w rękach muzułmanów. I potrafią oni otwierać nim kolejne drzwi.

Wielu katolickich duchownych sądzi, że objawem miłości bliźniego będzie oddanie muzułmanom chrześcijańskich kościołów. Czyż nie jest to zresztą logiczne? Skoro nic zasadniczo nie różni chrześcijaństwa i islamu, bo są to religie pokoju, i jeśli modlić się do Allaha oznacza modlić się do Boga, to dlaczego nie pozwolić muzułmanom korzystać z chrześcijańskich świątyń? I tak wyznawcy Proroka w samym tylko 2012 roku przejęli w jednym niemieckim Duisburgu sześć kościołów, w tym największy obecnie dom modlitwy w Niemczech, meczet Merkez. Jego zarządca, Muhammed Al, powiedział: „Niezależnie, czy jest to kościół, czy meczet, jest to dom Boga”. Rzeczywiście, są to słowa niemal żywcem przejęte z różnych katolickich oficjalnych dokumentów. Aby nie być gołosłownym, podam jeden tylko przykład. Papieskie posłanie z okazji Światowego Dnia Pokoju 1 stycznia 1992 roku, zatytułowane „Wierzący zjednoczeni w budowaniu pokoju”, zostało poprzedzone słowem wstępnym ówczesnego biskupa Moguncji Karla Lehmanna, późniejszego przewodniczącego episkopatu Niemiec, i przekazane do wszystkich parafii rzymskokatolickich w Niemczech. Oto, co napisał Lehmann: „Także i w naszym społeczeństwie żyje rosnąca liczba wiernych nienależących do religii chrześcijańskich, którzy mieszkają wśród nas jako robotnicy sezonowi, azylanci lub studenci albo też odwiedzają nas w podróży. Każdy ponosi odpowiedzialność za to, by na swój sposób wspierać współżycie ludzi różnych wiar, szczególnie w odniesieniu do muzułmanów”. Nie ma wątpliwości, że niemieccy katolicy uważają przekazywanie muzułmanom kościołów właśnie za dobry sposób wspierania współżycia muzułmanów i chrześcijan. Dlatego nie dziwi to, że od roku 2000 do roku 2012 zamknięto w Niemczech 400 kościołów rzymskokatolickich i 100 protestanckich, a w ciągu najbliższych kilku lat ma tam zniknąć co najmniej siedemset kolejnych świątyń rzymskokatolickich. W tym samym czasie wiele z nich zostało przejętych na meczety, w tym na 40 tak zwanych megameczetów, zdolnych pomieścić ponad tysiąc wiernych. Nie inaczej jest we Francji, gdzie już działa ponad 2 tys. meczetów. Jak podała francuska gazeta „La Croix”, w ostatnim dziesięcioleciu we Francji powstało 20 nowych kościołów, 60 zaś zamknięto, w większości przekształcając je w meczety. Do rangi symbolu urosła też sprawa katedry w hiszpańskiej Kordobie, która od XI wieku jest chrześcijańskim miejscem kultu. Od kilku lat miejscowa mniejszość muzułmańska próbuje doprowadzić do tego, żeby oddano jej część świątyni na modły. Muzułmanie kilkakrotnie już próbowali przekonać do swego pomysłu władze kościelne w Hiszpanii oraz sam Watykan. Na razie spotykali się z odpowiedzią odmowną.

Kiedy pod koniec IV wieku naszej ery pewien młody, nieprzeciętnie inteligentny i wykształcony retor pochodzący z północnej Afryki szukał swojej duchowej drogi, badając różne religie i ich nauki, ostatecznie przekonał się do Kościoła katolickiego ze względu na jego powszechny autorytet i świętość. Ten Kościół wszędzie rósł i się rozwijał, wszędzie był taki sam i tak samo przeciwstawiał się światu. Zastanawiam się, co dziś zrobiłby święty Augustyn, bo to o nim mowa. Musiałby przecież dostrzec, że Kościół słabnie z roku na rok. Musiałby dostrzec jego rozbicie, zamieszanie i chaos. I musiałby również widzieć, że jego miejsce coraz śmielej zajmują muzułmanie. Być może, przed przyjęciem religii Proroka powstrzymałoby go tylko jedno: świadomość, że o Bogu islamu, kapryśnym i absolutnie transcendentnym, nie można napisać tego wszystkiego, co odkrył na Jego temat i co zawarł w swoich „Wyznaniach”. Że jest dobrem, mądrością i ładem, że jest w samej swojej istocie rozumny.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

* Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Najnowszy przekład z języków oryginalnych z komentarzem, Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2011, natomiast cytaty koraniczne z Koranu w przekładzie Józefa Bielawskiego, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1986 (przyp. red.).

CZĘŚĆ PIERWSZANa manowcach dialogu

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

CZĘŚĆ DRUGAJezus i Mahomet – historia i pamięć

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zakończenie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Literatura przedmiotu

Dżihad i samozagłada Zachodu to nie książka naukowa, lecz duży esej. Dlatego zrezygnowałem z podawania dokładnych adresów bibliograficznych przy cytatach w tekście. Tak samo wskazane tu książki nie są w ścisłym tego słowa znaczeniu bibliografią, raczej jest to zbiór najważniejszych dzieł, których lektura towarzyszyła mi w czasie pisania. Jeśli chodzi o pozycje na temat islamu, jego historii i dziejów stosunków z Zachodem i chrześcijaństwem, to przede wszystkim korzystałem z następujących:

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

copyright© Paweł Lisickicopyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., lublin 2015

wydanie i

isbn 978-83-7964-079-9

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta

fotografia na okładce DAMIR SAGOLJ/Reuters/Corbis

fotografia autora na okładce Katia Serek

projekt okładki Szymon Wójciak

redakcja Magdalena Byrska

korekta Agnieszka Pawlikowska

skład „Grafficon” Konrad Kućmiński

skład wersji elektronicznej [email protected]

sprzedaż internetowa

zamówienia hurtoweFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

wydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka