Dziewczyny z Powstania Warszawskiego - Marcin Lwowski - ebook + książka

Dziewczyny z Powstania Warszawskiego ebook

Marcin Lwowski

4,5

Opis

Poznajcie Dziewczyny z Powstania Warszawskiego!

Kobiecy oddział Dywersja i Sabotaż Kobiet (Dysk) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej.Stworzony przez porucznik Wandę Gertz kryptonim „Lena” DYSK działał od 1942 roku i walczył z okupantem w czasie Powstania Warszawskiego. Oto jego historia.

Fabularyzowana historia ukazuje udział kobiet w akcjach konspiracyjnych. Były to m.in. likwidacje konfidentek, wysadzenie mostu pod Łukowem czy zniszczenie torów kolejowych pod Radomiem. Jak pisze autor: „Trzy wybrane na główne, przewijające się przez opowieść postacie „Isi”, „Meli” i „Ewy”, oparte na biografiach autentycznych uczestniczek akcji i walk „Dysku” – pań: Jadwigi Podrygałło, Melanii Aniołowskiej i Ewy Płoskiej – wzięły na siebie w książce ciężar ukazania całości działań formacji”.

Marcin Lwowski dotarł do wielu interesujących materiałów, często do tej pory znanych jedynie specjalistom, a teraz dostępnych również czytelnikom w całej Polsce. Jego praca stała się przyczynkiem do popularyzacji wiedzy o stosunkowo mało znanym wycinku działalności kobiet w AK.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (12 ocen)
7
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elzadomina

Nie oderwiesz się od lektury

Momentami śmiałam się przez łzy. Kilka razy zrobiło mi się niedobrze. Raz zaszlochalam tak, ze musiałam odłożyć książkę na chwile. A cały czas rozpierała mnie duma.
20
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Opowieść o kobietach, uczestniczkach Powstania Warszawskiego. Portrety walecznych pań, które często zaangażowanie przypłaciły śmiercią.
20

Popularność




GŁÓWNE BOHATERKI

Główne boha­terki

„Lena”

„Lena”

Kwie­cień 1942

– Będziesz potrze­bo­wać nowego pseu­do­nimu.

Zasady kon­spi­ra­cji były jasne – kolejny przy­dział, inne obo­wiązki, two­rze­nie nie­na­zwa­nej jesz­cze struk­tury – wymy­ślasz sie­bie na nowo poprzez wybra­nie innego niż dotąd uży­wane taj­nego imie­nia. Dla bez­pie­czeń­stwa – two­jego i pod­wład­nych, ochrony całej skom­pli­ko­wa­nej siatki pod­ziem­nych powią­zań. To było oczy­wi­ste.

– „Lena” – padło z ust postaw­nej czter­dzie­sto­latki o nie­przy­stęp­nej twa­rzy, a jak nie­któ­rzy nawet śmieli twier­dzić, męskiej uro­dzie. Jed­nak w grubo cio­sa­nych rysach też wszy­scy nie­odmien­nie dostrze­gali szla­chet­ność i deter­mi­na­cję.

Jej praw­dziwe nazwi­sko znała więk­szość kadry kolej­nych pod­ziem­nych orga­ni­za­cji, w któ­rych dzia­łała. Tak naprawdę przez cały czas była to jedna siatka, jeden orga­nizm. Zmie­niano formy, nazwy, w odpo­wie­dzi na nowe wyzwa­nia, jakie sta­wiała trudna wojenna, a teraz oku­pa­cyjna, rze­czy­wi­stość. Tuż po kapi­tu­la­cji, w listo­pa­dzie, Wanda Gertz została zaprzy­się­żona w Służ­bie Zwy­cię­stwu Pol­ski.

Ludzie – przy­tło­czeni szo­kiem wywo­ła­nym nie­miecką i sowiecką agre­sją, okru­cień­stwem napa­ści, butą najeźdź­ców i kru­cho­ścią obrony – potrze­bo­wali dowo­dów, że Pol­ska żyje, dla­tego zaraz po kapi­tu­la­cji War­szawy, która bro­niła się jesz­cze dzie­sięć dłu­gich dni po opusz­cze­niu tery­to­rium kraju przez rząd i wyda­niu roz­kazu, by oto­czona przez dwóch najeźdź­ców armia wyco­fy­wała się w kie­runku Rumu­nii i Węgier, pozo­stali w ojczyź­nie woj­skowi wzięli się do roboty.

Wanda nie przy­pad­kiem od samego początku została zaan­ga­żo­wana w tajną dzia­łal­ność – była nie byle kim, ale doświad­czoną, znaną wszyst­kim osobą insty­tu­cją, cho­dzącą legendą, funk­cjo­nu­jącą przez dwa­dzie­ścia lat nie­pod­le­gło­ści pod wypra­co­wa­nym w cza­sie Wiel­kiej Wojny pseu­do­ni­mem.

1915

Osiem­na­sto­let­nia Wanda spoj­rzała w obej­mu­jące całą jej postać lustro, usta­wione w miesz­ka­niu kole­żanki. Kole­żanki z Dru­żyny im. Emi­lii Pla­ter, w któ­rej od dwóch lat dzia­łała, obec­nie w stop­niu plu­to­no­wej. Oto­czona przez trzy dziew­czyny, kry­tycz­nie wpa­tru­jące się w jej odbi­cie. Ni­gdy nie była dziew­częca – zwiewna, ete­ryczna – dla­tego teraz, prze­brana w dostar­czone przez druhny spodnie, koszulę, kurtkę, w męskich butach, była pod wra­że­niem prze­miany. Wyglą­dała jak chło­pak. Pra­wie.

– Włosy – pod­po­wie­działa któ­raś.

– Nożyczki! Kró­le­stwo za nożyczki – zażą­dała Wanda, się­ga­jąc po jeden z sza­ty­no­wych kosmy­ków.

Nie miała dłu­gich wło­sów, roz­pusz­czone doty­kały ramion, jed­nak spięte w ogo­nek ryzy­kow­nie znie­kształ­cały poży­czoną macie­jówkę. Zna­la­zły się nożyczki i chętna adeptka fry­zjer­stwa.

Po dłuż­szej chwili przed grupką dziew­cząt sta­nęła odmie­niona plu­to­nowa. Przy­glą­da­jąc się wła­snemu odbi­ciu, czuła, jak coraz szyb­ciej bije jej serce pod płó­cien­nym mate­ria­łem, któ­rym ści­śle owi­nęła klatkę pier­siową, żeby lepiej ukryć kolejny nie­wy­godny atry­but kobie­co­ści. Teraz spełni swe dzie­cięce marze­nia – prze­mknęło jej przez myśl. Dom rodzi­ców, Jana i Flo­ren­tyny, cho­ciaż rodzina ojca wywo­dziła się ze sta­rego sak­soń­skiego rodu Schliss Gert­zów, któ­rzy przy­wę­dro­wali do Pol­ski jesz­cze za Sasów, prze­peł­niony był pol­skim patrio­ty­zmem. Jan przy­niósł z powsta­nia stycz­nio­wego wojenne opo­wie­ści. Powta­rzane wie­lo­krot­nie pod­czas spo­tkań wete­ra­nów two­rzyły w ser­cach naj­młod­szych człon­ków rodziny ich wła­sną, domową mito­lo­gię.

Od naj­młod­szych lat Wan­dzia pra­gnęła wal­czyć o Pol­skę, tak jak tato. W cza­sie dzie­cię­cych zabaw, oto­czona olbrzy­mią kolek­cją żoł­nie­rzy­ków, dowo­dziła ich oło­wia­nymi armiami. Bie­gała za braćmi i kole­gami, żąda­jąc dołą­cze­nia do oddziału. Jako że młod­sza, i do tego dziew­czynka, mimo zapału ni­gdy nie została przy­jęta do zabawy na rów­nych pra­wach, nikt wów­czas nie wyobra­żał sobie kobiety żoł­nie­rza, nie tylko pośród chłop­ców, ale i dowód­ców w praw­dzi­wym woj­sku. A teraz – oglą­da­jąc sie­bie prze­mie­nioną w męską postać – z try­um­fu­ją­cym uśmiesz­kiem na poważ­nej zazwy­czaj twa­rzy prze­czu­wała, że oto jej dzie­cięce marze­nia wła­śnie prze­ku­wają się w rze­czy­wi­stość. Wbrew wszyst­kiemu. A za nią pójdą inne, podobne jej żoł­nierki, towa­rzyszki boju, kobiety, które nie dadzą się wię­cej spy­chać na mar­gi­nes życia także i w tej kwe­stii. Świat męż­czyzn musi się z tym pogo­dzić i zna­leźć miej­sce w armii także i dla dru­giej połowy ludz­ko­ści.

– Zaraz, zaraz – ode­zwała się dru­ży­nowa – co z doku­men­tami?

Klu­czowe pyta­nie. Obie wie­działy, że ofi­cjalna droga poboru była dla Wandy zamknięta, nie rekru­to­wano kobiet. O czym sama się dobit­nie prze­ko­nała, pró­bu­jąc zaciągu do Bata­lionu War­szaw­skiego, dla któ­rego wcze­śniej pra­co­wała, orga­ni­zu­jąc ekwi­pu­nek, z cichą nadzieją, że razem z żoł­nie­rzami dołą­czy do I Bry­gady. Nic z tego. „Dla kobiet w woj­sku miej­sca nie ma” – na­dal huczały jej w gło­wie słowa Komen­danta. Bata­lion wyru­szył w bój pod koniec sierp­nia. Bez Wandy. Dru­ży­nowa, Janina Nad­ra­tow­ska, wycią­gnęła kartkę i zapi­sała adres.

– Pój­dziesz, powiesz, że jesteś ode mnie.

– Co to za miej­sce?

Wanda opu­ściła kamie­nicę w pośpie­chu, wszyst­kie musiały zwie­wać przed matką druhny Jagi, która uży­czyła pokoju. Wyszła na ulicę z duszą na ramie­niu, w gło­wie huczały jej tysiące pytań, bała się, jak prze­chod­nie zare­agują na prze­braną za męż­czy­znę kobietę. Czy doj­dzie do awan­tury? Będą za nią krzy­czeć, wyzy­wać? Nic takiego nie nastą­piło, ludzie mijali ją obo­jęt­nie, zajęci swo­imi spra­wami, z każ­dym kro­kiem nabie­rała więc pew­no­ści sie­bie. Będzie dobrze.

Udała się pod wska­zany adres, do sta­rego nauczy­ciela, zna­jo­mego dru­ży­no­wej, poka­zała list pole­ca­jący od pod­ofi­ce­rów, do któ­rych skie­ro­wała ją Nad­ra­tow­ska. Miała ze sobą przy­go­to­wany wcze­śniej pasz­port na nazwi­sko Kazi­mie­rza Żuch­no­wi­cza. Następ­nego dnia rano obu­dziły ją głosy dobie­ga­jące z kory­ta­rza. Oka­zało się, że w miesz­ka­niu zebrała się grupa chłop­ców, któ­rzy wła­śnie dobie­rali sobie mun­dury. Zna­la­zła coś i dla sie­bie, po czym po oka­za­niu doku­men­tów i listu pole­ca­ją­cego wraz z innymi rekru­tami poma­sze­ro­wała na dwo­rzec. Pociąg zabrał do Lublina cały tłum chęt­nych do walki męż­czyzn i jedną prze­braną kobietę.

Po przy­jeź­dzie na miej­sce speł­nie­nie jej dzie­cię­cych marzeń zde­rzyło się z rze­czy­wi­sto­ścią – ulo­ko­wano ich na noc­leg w budynku, który oka­zał się nie­ogrze­waną budą z oknami bez szyb, spać trzeba było poko­tem na gołych deskach w oto­cze­niu, które nie doświad­czyło, jak to mówią, kobie­cej ręki. Czyli brud i smród. Trudno, nie to było naj­gor­sze. Naj­gor­sze dopiero przy­szło.

– Wszy­scy po kolei na komi­sję lekar­ską! – wrza­snął na całą salę pod­ofi­cer.

Chłopcy zaczęli nie­mrawo wsta­wać z pod­łogi i powoli kie­ro­wać się we wska­zaną stronę. Nie ona jedna, oka­zało się, miała obawy przed tą komi­sją.

– Nic się nie bój­cie – zapew­niał ofi­cer. – Będzie­cie oce­niani na oko.

Wanda nie ruszyła się z miej­sca. Komi­sja lekar­ska ozna­czała dla niej jedno – kom­pletną dekon­spi­ra­cję. Nie mogła uciec, nie teraz, kiedy udało jej się w końcu dostać do wyma­rzo­nych Legio­nów. Z ocią­ga­niem sta­nęła w ogonku do wer­bunku, cze­ka­jąc w napię­ciu na swoją kolej.

Ktoś z pil­nu­ją­cych porządku zauwa­żył, że jeden z kan­dy­da­tów prze­pusz­cza innych w kolejce, a następ­nie kie­ruje się do strze­żo­nego przez war­tow­nika wyj­ścia. Nic z tego, żoł­nierz zastą­pił Wan­dzie drogę.

– Żad­nych wyjść w poje­dynkę na mia­sto – wark­nął.

Nie było odwrotu.

– Chcia­ła­bym zapy­tać, który z sza­now­nych panów mógłby mnie z obo­wiązku oglę­dzin zwol­nić? – zapy­tała nie­cier­pli­wie, a w komi­sji zapa­no­wała kon­ster­na­cja.

Ktoś wska­zał prze­wo­dzą­cego rekru­ta­cji porucz­nika. Ten, zasko­czony sytu­acją, nie wie­dział, co odpo­wie­dzieć, wybą­kał więc tylko:

– Jakie są przy­czyny?

Sie­dzący przed sze­ro­kim arku­szem papieru pisarz odwa­żył się w końcu wypo­wie­dzieć to, co dostrze­gli wszy­scy, być może poza owym porucz­ni­kiem.

– Podej­rze­wam, że to prze­brana nie­wia­sta.

Wyja­śniła, że zbyć się nie da, że musi na front. Jej upór, ale i doj­rza­łość zjed­nała ofi­ce­rów komi­sji, któ­rzy po pierw­szym zasko­cze­niu nie kryli podziwu.

– Tutaj nie możemy panienki prze­pu­ścić – zade­cy­do­wał sto­jący na czele porucz­nik.

Wska­zał grupkę odrzu­co­nych rekru­tów.

– Poje­dzie panna z grupą do Piotr­kowa. Może tam się uda.

W Piotr­ko­wie pomógł i list pole­ca­jący, i dobre słowo odsy­ła­ją­cego Wandę ofi­cera. Tra­fiła pod skrzy­dła Michała Romera, pol­sko-litew­skiego poli­tyka pocho­dze­nia nie­miec­kiego, dzia­ła­cza zatrud­nio­nego w Biu­rze Pra­so­wym Legio­nów. Czło­wiek o wiel­kiej tuszy i rów­nie wiel­kim sercu, pomy­ślała. To Romer użył swych wpły­wów, aby tutej­sza komi­sja wresz­cie Kazi­mie­rza Żuch­no­wi­cza do woj­ska przy­jęła. I udało się! Ofi­ce­ro­wie, któ­rzy zda­wali sobie sprawę z nie­zwy­kłej sytu­acji, zapro­po­no­wali nawet Wan­dzie oddzielny pokój, ale odmó­wiła. Skoro miała być żoł­nie­rzem, tak jak inny chłopcy, to powinna spać z tymi, u któ­rych boku przyj­dzie jej wal­czyć. Już i tak nie­je­den coś podej­rze­wał. Któ­ryś z rekru­tów rzu­cił Wan­dzie, kiedy wró­ciła z komi­sji:

– Sier­żant mówił, że z was jest prze­brana kobieta, dla­tego nie poszli­ście na oglę­dziny lekar­skie!

Wanda od dawna miała naszy­ko­waną ripo­stę. Teraz się roze­śmiała i wypa­liła:

– Dziwne, bo sier­żant powie­dział dokład­nie to samo o was!

Sie­dzący obok chłopcy wybu­chli śmie­chem i było po spra­wie.

– Jedziesz na powrót do Lublina, ale osta­tecz­nie na Wołyń, do Kowla – oznaj­mił zaraz po zała­twie­niu wszel­kich for­mal­no­ści Romer.

Droga na wschód wio­dła przez War­szawę, widok rodzin­nych oko­lic nieco ukoił jej sko­ła­taną duszę. Z Lublina kolejni wta­jem­ni­czeni prze­rzu­cili Wandę bli­żej frontu, podró­żo­wała w prze­dziale z ofi­ce­rami jadą­cymi do Kowla, gdzie naresz­cie dowie­działa się, jaki ma przy­dział. Służba ordy­nan­sowa przy dowódcy pułku majo­rze Otto­ka­rze Brzo­zie-Brze­zi­nie.

Brzoza oka­zał się woj­sko­wym o prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu i przy­stoj­nej, ozdo­bio­nej kozią bródką i wąsami twa­rzy. Powia­do­miony o nie­tu­zin­ko­wym rekru­cie zro­bił naj­pierw dziew­czy­nie wykład na temat wła­snej kariery w cesar­sko-kró­lew­skiej armii i nieco o arma­tach.

– Na razie zosta­jesz w Kowlu – oświad­czył na koniec. – Trzeba się tro­chę przy­uczyć, poznać ludzi i zoba­czyć, jak to idzie.

– Tak jest!

Imię „Kazik” przy­lgnęło do Wandy jako pseu­do­nim na okres wojenny i całe lata powoj­nia. Zaczęła karierę woj­skową. Pierw­sze dwa tygo­dnie zapo­zna­wała się z ludźmi i uzbro­je­niem przy­dzie­lona do wyda­wa­nia sprzętu arty­le­ryj­skiego z maga­zynu. Nie obe­szło się bez pro­wa­dze­nia ksiąg, ale jako absol­wentka kur­sów buchal­te­ryj­nych w War­sza­wie z tym aku­rat nie­źle sobie pora­dziła. W końcu nad­szedł moment, kiedy odwa­żyła się popro­sić o upra­gniony roz­kaz dołą­cze­nia do oddziału, i był to 1. Pułk Arty­le­rii I Bry­gady.

– O mój Boże! – wyrwało się „Kazi­kowi” na widok przy­dzie­lo­nej jej i kole­dze, kano­nie­rowi Jur­kowi, zie­mianki we wsi Ugły. Pry­mi­tywna budowla nie miała wła­ści­wie żad­nego wypo­sa­że­nia, tylko wsparte drew­nia­nymi stem­plami ściany i sufit z pni. Na szczę­ście w oddziale Jurek spo­tkał zna­jo­mych, z któ­rych jeden posta­no­wił do nich dołą­czyć. Zdo­był worki, któ­rymi wyło­żyli ściany, a także starą kozę i tro­chę narzę­dzi. Jak się oka­zało, w pobliżu leżała opusz­czona wieś, skąd przy­nie­śli tro­chę bla­chy, wia­dro i drzwi.

– Pałac, praw­dziwy pałac – z zazdro­ścią stwier­dzili kano­nie­rzy z pobli­skich zie­mia­nek, a Jurek pokra­śniał z dumy.

Za to Wanda miała kło­pot – podob­nie jak innym od razu przy­dzie­lono jej do opieki konie. Uro­dzona i wycho­wana w War­sza­wie zwie­rzęta te czę­sto widy­wała, ale tylko powo­żone przez pro­fe­sjo­nal­nych woź­ni­ców, ni­gdy wierz­chowca nie dosia­dała, cóż dopiero mówić o opiece. A tu trzeba było zro­bić wszystko.

O pią­tej rano jezd­nych budził gwizd­kiem dyżurny, Wanda miała szczę­ście, jeśli otrzy­mała nie­wy­star­cza­jący dla wszyst­kich sprzęt – łopatę, zgrze­bło i szczotki. Ina­czej trzeba było sobie radzić na wła­sną rękę. Sta­jenny poka­zał, co i jak. Nale­żało konia wypro­wa­dzić z boksu, uprząt­nąć nawóz, a przej­ście wysy­pać bia­łym pia­skiem. Następ­nie oczy­ścić zwie­rzę zgrze­błem i szczotką, napoić i nakar­mić, a wszystko do śnia­da­nia, a jeśli nie zdą­ży­łeś, zamiast posiłku pozo­sta­wał udział w apelu i modli­twie. Potem star­szy ognio­mistrz przy­stę­po­wał do przy­dzie­la­nia zadań przed­po­łu­dnio­wych, od naj­ła­twiej­szych po ciężką pracę fizyczną.

„Kazik” z Jur­kiem, po krót­kim epi­zo­dzie pomoc­ni­ków kuchen­nych, dostali przy­dział do rąba­nia drewna, a potem jesz­cze gorzej – plu­to­nowy wybrał ich do roz­biórki sta­rych sta­jen, któ­rych kon­struk­cja opie­rała się na jesz­cze bar­dziej leci­wych pod­kła­dach kole­jo­wych. Wanda sta­rała się we wszyst­kim dorów­nać współ­to­wa­rzy­szom, nie oszczę­dzała się i nie ocze­ki­wała taryfy ulgo­wej.

Praca trwała z prze­rwą na nakar­mie­nie koni i obiad do ostat­niego posiłku, czyli do pią­tej. Do zie­mianki Wanda wra­cała, powłó­cząc nogami, a nie mając zazwy­czaj sił na przy­nie­sie­nie wody ze studni i umy­cie się, po pro­stu padała na pry­czę. Jed­nak przez cały czas trwała w eufo­rii – speł­niała marze­nia i nikt jej jesz­cze nie nakrył.

Z ludźmi jakoś nie miała pro­ble­mów, gorzej ze zwie­rzę­tami. Kiedy jako tako wdro­żyła się do prak­tyki sta­jen­nej, oka­zało się, że konie jej nie powa­żają. Naro­wiły się, kopały i pró­bo­wały gryźć, naj­wy­raź­niej wyczu­wa­jąc u Wandy strach i brak zaufa­nia. Trzeba było to zmie­nić. Bo jeśli „Kazik” sta­nie się pośmie­wi­skiem jezd­nych, wcze­śniej czy póź­niej odkryją jej tajem­nicę. Odtąd zaczęła trak­to­wać swoje konie z góry – nie jak prze­stra­szona dziew­czynka, tylko doświad­czony jeź­dziec. Postawa taka szybko dała rezul­taty. Naro­wiące się dotąd zwie­rzęta spo­kor­niały i zaczęły się słu­chać, aż do pecho­wego dnia, kiedy pew­nej nocy pod­czas dyżuru jedno z nich wypro­wa­dziło celny cios kopy­tem w „Kazi­kową” nogę. Bolało, a do tego pech chciał, że następ­nego dnia tę samą nogę przy­gnio­tła upa­da­jąca belka z roz­bie­ra­nej stajni!

– „Kazik”! – dowódca bate­rii przy­wo­łał kule­ją­cego kano­niera. – Co z tobą?

Wytłu­ma­czyła i otrzy­mała roz­kaz uda­nia się do sani­ta­riu­sza. Ale nie posłu­chała, od momentu pro­ble­mów przy rekru­ta­cji przy­jęła żela­zną zasadę – żad­nych medy­ków i żad­nego bada­nia. Po paru dniach dowódca, widząc, że chro­ma­nie nie ustę­puje, prze­niósł ją do war­tow­ni­ków, żeby się tro­chę zre­ge­ne­ro­wała.

W końcu docze­kała się przy­działu do bate­rii, co prawda jako rezerwa, ale zawsze. Zaczął się czas nauki obsługi armaty polo­wej. Pułk majora Otto­kara dys­po­no­wał sprzę­tem star­szego typu, po każ­dym strzale nie dość, że całe działo odrzu­cało na kilka metrów, to jesz­cze z lufy wydo­by­wały się duże ilo­ści dymu – co skut­ko­wało koniecz­no­ścią natych­mia­sto­wego prze­nie­sie­nia broni na inne, wcze­śniej przy­go­to­wane miej­sce. Prze­ciw­nik bowiem, poin­for­mo­wany pió­ro­pu­szem dymu, zazwy­czaj walił w to sta­no­wi­sko całą mocą gra­na­tów i szrap­neli. Robota nie dość, że wyko­ny­wana w pośpie­chu, to jesz­cze ner­wowa i ciężka, armaty do naj­lżej­szych nie nale­żały.

Wandę mar­twiło, że ani Otto Brzoza-Brze­zina, ani major Wyrwa-Fur­gal­ski jakoś nie gar­nęli się do wysy­ła­nia jej na pole walki. Któ­re­goś dnia wspięła się na czu­bek wyso­kiej jodły z nadzieją, że przy­naj­mniej z daleka zoba­czy bitwę, ale ujrzała tylko prze­jeż­dża­jącą galo­pem kuch­nię polową, która pró­bo­wała unik­nąć rosyj­skiego ostrzału. Podobny pro­blem miał i Jurek.

– Słu­chaj, może trzeba uciec do pie­choty? – zapro­po­no­wał pew­nego dnia.

– Jak? – zain­te­re­so­wała się Wanda.

– Ano tak, że pod­czas wymar­szu zacza­imy się w któ­rejś z chat, odcze­kamy i przy­łą­czymy do pierw­szego oddziału, który się nawi­nie!

– A to nie jest…

– Nie.

– Dobrze, to tak zróbmy – zgo­dziła się po krót­kim namy­śle Wanda.

Cały plan już, już mieli wpro­wa­dzić w życie, lecz w klu­czo­wym momen­cie, kiedy po zmroku razem z Jur­kiem szy­ko­wali się do prze­pro­wa­dze­nia akcji, Wanda nagle, ku swemu prze­ra­że­niu, zdała sobie sprawę, że stało się coś strasz­nego.

– Nic nie widzę – wyszep­tała drżą­cym gło­sem pro­sto do ucha nachy­la­ją­cego się do niej Jurka.

– Co? – zacu­kał się kano­nier.

Nie było odwrotu, trzeba było ruszać z wła­snymi oddzia­łami. Jurek pomógł Wan­dzie zła­pać się wozu i w ten spo­sób mogła uczest­ni­czyć w wymar­szu, prze­ra­żona, pewna, że tak wła­śnie zakoń­czy się jej krótka przy­goda w Legio­nach. Na szczę­ście wraz z jutrzenką oka­zało się, że wzrok jej stop­niowo wró­cił, śle­pła tylko po zmroku. Wszystko z prze­mę­cze­nia, nie­do­ży­wie­nia, emo­cji, nad­ludz­kiego wysiłku. Upar­cie na­dal trzy­mała się jed­nak wła­snych wytycz­nych – żad­nych wizyt u leka­rza. Miała nadzieję, że jak orga­nizm odpocz­nie, nabie­rze sił, to i wzrok wróci. Ale gdy tylko roz­bili obóz za Sto­cho­dem, znowu trzeba było wziąć się do pracy przy budo­wie nowych stajni.

Po pół roku służby, w związku z napiętą sytu­acją mię­dzy Komen­dan­tem i wła­dzami austriac­kimi i nie­ja­snym sta­tu­sem Bry­gady, Brzoza zapro­po­no­wał Wan­dzie urlop w War­sza­wie. Zamel­do­wała się w dowódz­twie pułku, a potem przez Lublin zabrała się z wra­ca­ją­cym do War­szawy kapi­ta­nem. Na miej­scu dowie­działa się, że Pił­sud­ski w wyniku kon­fliktu z Austria­kami podał się do dymi­sji. Nie miała dokąd wra­cać.

Żeby nie sie­dzieć bez­czyn­nie, w gorą­cym cza­sie zaan­ga­żo­wała się w dzia­ła­nia Oddziału Żeń­skiego Pol­skiej Orga­ni­za­cji Woj­sko­wej, który wła­śnie w 1916 roku wzno­wił dzia­łal­ność. Na­dal pod pseu­do­ni­mem „Kazik”.

Kwie­cień 1942

Pierw­sze dwa lata wojny, po inten­syw­nym początku, kiedy uczest­ni­czyła w two­rze­niu pod­ziem­nych struk­tur w War­sza­wie, Wanda spę­dziła w lasach nie­opo­dal Piotr­kowa Try­bu­nal­skiego. Zawa­żyła siła wyż­sza: dowódz­two podej­rze­wało wsypę, cała orga­ni­za­cja została zagro­żona, więc i ona zna­la­zła się w nie­bez­pie­czeń­stwie. Sta­ra­jąc się gasić pożar w zarodku, zade­cy­do­wano o prze­nie­sie­niu jej na pro­win­cję. Wyje­chała tam, gdzie miała zna­jo­mych jesz­cze sprzed wojny, a jed­no­cze­śnie, wie­dząc, że nie znie­sie bez­czyn­no­ści, dołą­czyła do lokal­nej komórki Związku Walki Zbroj­nej obwodu „Las”, pod wodzą komen­danta „Alek­san­dra”. Wszy­scy dosko­nale znali jej doświad­cze­nie, legendę „Kazika” i nie­prze­ciętne zdol­no­ści orga­ni­za­cyjne, więc przy­jęto ją z otwar­tymi rękami.

Ofi­cjal­nie peł­niła służbę jako sekre­tarka „Alek­san­dra”, ale jej dzia­ła­nia nie ogra­ni­czały się do kon­spi­ra­cyj­nej biu­ro­kra­cji. Doświad­cze­nia poprzed­niej wojny świa­to­wej oraz okresu mię­dzy­woj­nia uczy­niły z Wandy eks­perta od orga­ni­zo­wa­nia łącz­no­ści, a ta w inten­syw­nych cza­sach Pań­stwa Pod­ziem­nego miała klu­czowe zna­cze­nie. Sta­rała się być przy­datna, jak to tylko w piotr­kow­skich lasach było moż­liwe – zbie­rała infor­ma­cje wywia­dow­cze z terenu doty­czące liczeb­no­ści wro­gich wojsk i ich uzbro­je­nia, repre­sji na lud­no­ści cywil­nej, lokal­nych wybry­ków ban­dyc­kich. Jako doświad­czony żoł­nierz wie­działa, co to roz­kaz; jeśli zwierzch­nicy naka­zali jej znik­nąć spod oka gestapo, mogła tylko przy­czaić się w lasach nad­le­śnic­twa Mesz­cze i cze­kać. Cze­kać, aż Komenda Główna uzna, że już czas, aby wró­ciła do sto­licy.

*

W czerwcu 1941 roku sytu­acja wojenna rady­kal­nie się zmie­niła – dwóch sojusz­ni­ków nagle sta­nęło prze­ciwko sobie, hitle­row­skie Niemcy zaata­ko­wały Zwią­zek Radziecki. Wanda prze­czu­wała, że wobec tak wiel­kiej odmiany: powsta­nia nowego frontu na wscho­dzie, Komenda Główna musi zmie­nić tak­tykę i stra­te­gię. Nad­cho­dził czas wzmo­żo­nej dywer­sji i sabo­tażu. Jej czas.

Mniej wię­cej w tym samym cza­sie, w któ­rym nie­sprzy­ja­jące oko­licz­no­ści spra­wiły, że Wanda musiała opu­ścić War­szawę, Komen­dant Główny Związku Walki Zbroj­nej wydał roz­kaz powo­ła­nia orga­ni­za­cji sabo­ta­żowo-dywer­syj­nej w ramach dotych­cza­so­wej struk­tury – Zwią­zek Odwetu. Kon­spi­ra­cja w kon­spi­ra­cji. Karzące ramię Pol­skiego Pań­stwa Pod­ziem­nego, któ­rego zada­niem było zada­wać wro­gowi rany może nie­wiel­kie, ale liczne, niczym rój ziry­to­wa­nych psz­czół bro­nią­cych ula przed napast­ni­kiem. Począt­kowo pla­no­wano sabo­to­wać nie­miecki wysi­łek wojenny skie­ro­wany na Zachód, zwią­zany z ata­kiem na Fran­cję. Jed­nak dopiero roz­po­czę­cie ataku na Sowie­tów uświa­do­miło dowódz­twu ZWZ, że teraz zwięk­szona aktyw­ność może naprawdę odmie­nić obli­cze wojny.

Wanda została wezwana do War­szawy przez „Teo­dora”, zaan­ga­żo­wa­nego w two­rze­nie orga­ni­za­cji od samego początku, a w 1942 roku komen­danta Związku Odwetu. Znali się oso­bi­ście z cza­sów przed­wo­jen­nych, no bo kto nie znał „Kazika”, a i ona znała wszyst­kich, także Fran­ciszka Nie­po­kól­czyc­kiego. W woj­sku pol­skim obecny od początku jego ist­nie­nia, doświad­czony w nie­spo­koj­nych cza­sach wyku­wa­nia nie­pod­le­gło­ści dywer­sant i wywia­dowca, a także wprawny saper, dowódca w 1939 roku 60. Bata­lionu Armii „Modlin”.

Kiedy „Kazik” pozo­sta­wał na ubo­czu, „Teo­dor” na roz­kaz naczel­nego wodza pra­co­wał nad stwo­rze­niem oddziel­nej for­ma­cji prze­zna­czo­nej do sabo­tażu i dywer­sji. Tym razem, mię­dzy innymi dzięki dwu­dzie­sto­let­nim wysił­kom Wandy, rola kobiet w nowej stra­te­gii miała być nie­ba­ga­telna, daleka od tra­dy­cyj­nych funk­cji pomoc­ni­czych. Już w pierw­szych mie­sią­cach oku­pa­cji, zaraz po nowym roku, jed­no­cze­śnie ze Związ­kiem Odwetu zostały powo­łane do życia Kobiece Patrole Miner­skie, pod dowódz­twem Zofii Fra­nio, która w kon­spi­ra­cji przy­jęła nie­przy­pad­kowo pseu­do­nim „Dok­tór”.

Z wykształ­ce­nia i prak­tyki lekarz z wie­lo­let­nim doświad­cze­niem, oddana dwóm spra­wom – medy­cy­nie i obro­nie ojczy­zny, całe dwu­dzie­sto­le­cie poświę­ciła na przy­go­to­wa­nie do trud­nej sytu­acji wojen­nej. W cza­sie pol­sko-bol­sze­wic­kiego star­cia, w latach 1919–1920 słu­żyła ochot­ni­czo w Woj­sku Pol­skim, następ­nie po odby­ciu kursu Przy­spo­so­bie­nia Woj­sko­wego Kobiet sama rzu­ciła się jako instruk­torka w wir szko­leń medycz­nych orga­ni­zo­wa­nych na wypa­dek wojny.

We wrze­śniu 1939 roku prze­wod­ni­czyła komi­sji pobo­ro­wej ochot­ni­czego bata­lionu Pomoc­ni­czej Służby Kobiet we Lwo­wie. Jesz­cze w tym samym roku wró­ciła do War­szawy, gdzie wspól­nie z Nie­po­kól­czyc­kim stwo­rzyli kon­cep­cję Kobie­cych Patroli Miner­skich, uwa­ża­jąc, że w dzia­ła­niach wywia­dow­czych, dywer­syj­nych i sabo­tażu kobiety lepiej się spraw­dzą niż męż­czyźni. Łatwiej wto­pią się w tło, wzbu­dzą mniej podej­rzeń i w ten spo­sób osią­gną lep­sze rezul­taty. A poza tym – żar­to­wał „Teo­dor” – gdzie dia­beł nie może…, co, mimo rubasz­nego wydźwięku, zga­dzało się z kon­cep­cją Zofii Fra­nio, Wandy Gertz i wielu kobiet, które od początku walki o nie­pod­le­głość doma­gały się dla sie­bie rów­nego trak­to­wa­nia w siłach obron­nych. Dzia­łal­ność „Dok­tór” i jej liczą­cych prze­szło pięć­dzie­siąt kobiet patroli uznana została w dowódz­twie za suk­ces i prze­tarła szlak kolej­nej kon­cep­cji – stwo­rze­nia spe­cjal­nego oddziału dywer­sji i sabo­tażu, w któ­rym nie będzie ani jed­nego męż­czy­zny. Wła­śnie dla­tego Wanda została ścią­gnięta w 1942 roku do War­szawy. I dla­tego musiała wybrać sobie nowy pseu­do­nim. „Lena”.

Kapi­tu­la­cja sto­licy zastała Wandę na posa­dzie w Muzeum Bel­we­der­skim. Została tu kie­row­niczką sekre­ta­riatu, ponie­waż od prze­wrotu majo­wego była jed­nym z naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków Mar­szałka, osobą, któ­rej powie­rzył spi­sy­wa­nie swo­ich roz­wa­żań i listów. Po latach śmiała się z tremy, jaka ją ogar­nęła na wieść o spo­tka­niu. Ona, która całą mło­dość spę­dziła w woj­sku, także na pierw­szej linii frontu, w końcu żadna młódka – w 1926 roku miała na karku trzy­dzie­ści sześć wio­sen – przed pierw­szym bez­po­śred­nim kon­tak­tem z Mar­szał­kiem drżała niczym rekrut w progu biura wer­bun­ko­wego.

A prze­cież w 1920 roku dekre­tem Naczel­nego Wodza za zasługi na odcinku Praga–Gro­chów pod­czas bitwy war­szaw­skiej otrzy­mała sto­pień porucz­nika. Dwa lata wcze­śniej, po powro­cie do War­szawy, zor­ga­ni­zo­wała kobiecy bata­lion POW, ba, nawet nie­miecki sąd woj­skowy ska­zał ją na sześć mie­sięcy wię­zie­nia za uczest­ni­cze­nie w patrio­tycz­nej demon­stra­cji na placu Zba­wi­ciela. Miała szczę­ście, nie odbyła na Pawiaku całej kary, udało się zapła­cić kau­cję, zamie­nić odsiadkę na grzywnę i mogła wró­cić do dzia­ła­nia. Od grud­nia tego samego roku peł­niła służbę jako zastępca zbroj­mi­strza Komendy Głów­nej, a w cza­sie wojny 1919 roku sama dowo­dziła zacią­giem do woj­ska w Przy­fron­to­wym Refe­ra­cie wer­bun­ko­wym. Po mie­siącu prze­nie­siono ją do Wilna i dano dowo­dze­nie nad II Bata­lio­nem Ochot­ni­czej Legii Kobiet. W cza­sie dzia­łań bojo­wych w Wil­nie, Grod­nie, Bia­łym­stoku wsła­wiła się traf­no­ścią decy­zji, odwagą i tro­ską o pod­ko­mend­nych, cho­ciaż wyco­fy­wała swo­ich ludzi z boju w ostat­niej chwili.

Jakież było jej roz­cza­ro­wa­nie, kiedy sej­mowa więk­szość w 1923 roku ode­brała jej i innym kobie­tom stop­nie woj­skowe. W cza­sach pokoju wła­śnie powstałe z popio­łów pań­stwo pol­skie kobiet w woj­sku nie chciało. Ow­szem, zaraz po ogło­sze­niu nie­pod­le­gło­ści nadano im prawa wybor­cze, ale nie pozwo­lono bro­nić ojczy­zny w spo­sób, jaki sobie wybrały. Wszyst­kie zostały prze­nie­sione do rezerwy.

Nastał czas pokoju, a Wanda nie mogła się oprzeć wra­że­niu, że to czas nie­pewny i że układ świa­towy jesz­cze nie­raz pod­waży nie­sta­bilne pod­stawy pol­skiej pań­stwo­wo­ści. Dla­tego, nie oglą­da­jąc się na prze­szłość, rzu­ciła się w wir pracy. Jakby prze­czu­wała, że dopiero co zakoń­czony kon­flikt świa­towy za ponad pięt­na­ście lat wybuch­nie kolejną wojną, być może nie ostat­nią.

Jesz­cze w 1921 roku kobiety ze stop­niami ofi­cer­skimi spo­tkały się na zjeź­dzie w Pozna­niu, gdzie stwo­rzyły pod­wa­liny form orga­ni­za­cyj­nych dla ist­nie­ją­cych oddzia­łów kobie­cych, które, wie­działy to, wkrótce zostaną roz­wią­zane. W następ­nym roku przy udziale Wandy powstał Klub Star­szych Inspek­to­rek, pra­cu­jący nad pro­gra­mem szko­leń Przy­spo­so­bie­nia Woj­sko­wego Kobiet do Obrony Kraju.

Pra­gniesz pokoju, szy­kuj się na wojnę.

Dzia­łała – orga­ni­zo­wała obozy szko­le­niowe dla kadry huf­ców PWK na pozio­mie szkol­nym i aka­de­mic­kim, wkrótce zna­la­zła się w wąskim gro­nie pań o naj­wyż­szym stop­niu orga­ni­za­cyj­nym – instruk­torki.

Kiedy po prze­wro­cie majo­wym powo­łano Gene­ralny Inspek­to­rat Sił Zbroj­nych, Wanda zaczęła pra­co­wać w jego komórce per­so­nal­nej, w ten spo­sób skrzy­żo­wały się drogi jej i Mar­szałka.

Pił­sud­ski szybko zaczął trak­to­wać ją jak kolegę ofi­cera, powie­rzał jej naj­więk­sze służ­bowe tajem­nice, oso­bi­ście dyk­tu­jąc kore­spon­den­cję. Jed­no­cze­śnie jed­nak Gert­zówna nie zaprze­stała dzia­łal­no­ści w Przy­spo­so­bie­niu Woj­sko­wym Kobiet. Wszyst­kie człon­ki­nie orga­ni­za­cji czuły, że czas nagli. W 1938 roku nastą­pił prze­łom – Sejm, nie­jako w ostat­niej chwili – uchwa­lił ustawę o powszech­nym obo­wiązku woj­sko­wym, w któ­rej umo­co­wał praw­nie ochot­ni­czą służbę pomoc­ni­czą kobiet.

Wkrótce poli­tyczny chaos póź­nych lat trzy­dzie­stych zro­dził kolejną wojnę.

Wanda rzecz jasna uczest­ni­czyła w obro­nie War­szawy, a po kapi­tu­la­cji aż do listo­pada nad­zo­ro­wała dzia­łal­ność ist­nie­ją­cego w Bel­we­de­rze Muzeum Mar­szałka, do czasu wizyty niskiego Niemca z twa­rzą, która sko­ja­rzyła się jej z obli­czem egip­skiej mumii – samego Jose­pha Goeb­belsa. Wydał on roz­kaz zamknię­cia pla­cówki i prze­nie­sie­nia zbio­rów do Muzeum Naro­do­wego. Bel­we­der został opróż­niony i stał się sie­dzibą gene­ral­nego guber­na­tora.

W tym samym mie­siącu, w listo­pa­dzie, Wanda Gertz została zaprzy­się­żona w pod­ziem­nej orga­ni­za­cji zbroj­nej. Roz­po­czę­cie dzia­łal­no­ści nie­pod­le­gło­ścio­wej dla „Kazika” była oczy­wi­sto­ścią.

Pierw­szą jej decy­zją po otrzy­ma­niu roz­kazu stwo­rze­nia nowego oddziału w ramach Związku Odwetu było nawią­za­nie kon­taktu z kadrą Pol­skiej Orga­ni­za­cji Woj­sko­wej i Przy­spo­so­bie­nia Woj­sko­wego Kobiet, które wkrótce miały zyskać gru­powy pseu­do­nim „Star­szych Pań”.

Wiosna „Starszych Pań”, 1942

Wio­sna „Star­szych Pań” 1942

Spo­tkały się w miesz­ka­niu na Mar­szał­kow­skiej 64 wyzna­czo­nym na lokal kon­tak­towy. Wszyst­kie obecne były mniej wię­cej w wieku „Kazika”, koło czter­dziestki. Doświad­czone na polu walki w cza­sie, kiedy Pol­ska po raz pierw­szy wywal­czyła w XX wieku nie­pod­le­głość, dal­sze i bliż­sze zna­jome z Pol­skiej Orga­ni­za­cji Woj­sko­wej, Przy­spo­so­bie­nia Woj­sko­wego Kobiet i innych dzia­łań patrio­tycz­nych. Teraz za namową Wandy miały połą­czyć siły w two­rze­niu nowej, nie­na­zwa­nej jesz­cze struk­tury bojo­wej.

Jed­nym z pierw­szych wybo­rów Wandy była „Sława”, Wła­dy­sława Macie­szyna, uro­dzona w 1888 roku, stu­dentka kra­kow­skiej Pol­skiej Szkoły Nauk Poli­tycz­nych jesz­cze przed pierw­szą wojną świa­tową, a po jej wybu­chu naj­pierw sani­ta­riuszka w szpi­talu dla jeń­ców wojen­nych, następ­nie dzia­ła­jąca w Żeń­skim Oddziale Wywia­dow­czym przy Biu­rze Wywia­dow­czym Legio­nów dowo­dzo­nym przez Alek­san­drę Szczer­biń­ską, póź­niej­szą żonę Pił­sud­skiego. W latach 1914–1915 odbyła trzy podróże kurier­skie, nie­bez­pieczne, na gra­nicy ryzyka, które przy­nio­sły jej uzna­nie i sza­cu­nek na naj­wyż­szych szcze­blach woj­sko­wych – poprzez front rosyj­sko-nie­miecki z kore­spon­den­cją i roz­ka­zami dla POW w War­sza­wie, na oso­bi­ste pole­ce­nie Pił­sud­skiego ponow­nie do sto­licy, jesz­cze oku­po­wa­nej przez Rosjan, oraz w lutym 1915 roku z mel­dun­kami i roz­ka­zami do Kijowa, gdzie wio­zła fał­szywe pasz­porty dla wię­zio­nych w obo­zie jeniec­kim w Dar­nicy legio­ni­stów, a potem two­rzyła struk­tury POW.

W wol­nej Pol­sce „Sława” na­dal była zaan­ga­żo­wana w pracę wywia­dow­czą, w 1922 roku została wysłana do robot­ni­ków pol­skich pra­cu­ją­cych w Zagłę­biu Ruhry przez Oddział II Sztabu Gene­ral­nego. Od 1935 roku do wrze­śnia 1938 peł­niła funk­cję sena­tora II RP. A tuż przed wybu­chem II wojny świa­to­wej, w maju 1939 roku, prze­szła szko­le­nie w zakre­sie dywer­sji w ośrodku Woj­ska Pol­skiego pod Wyszko­wem. Przez pierw­sze dwa lata oku­pa­cji słu­żyła jako łącz­nik mię­dzy szta­bem Komendy Głów­nej Związku Walki Zbroj­nej a par­tiami poli­tycz­nymi. Była ide­al­nym kan­dy­da­tem nie tylko na współ­pra­cow­niczkę Wandy Gertz, ale i jej zastęp­czy­nię. I taką pro­po­zy­cję otrzy­mała.

Resztę trzonu nowej komórki two­rzyły kole­żanki z Pol­skiej Orga­ni­za­cji Woj­sko­wej – Hanna Bie­lik „Fili­pina”, Maria Jan­kow­ska „Mar­ge­rita” (prze­nie­siona ze Związku Odwetu), Jadwiga Szy­mań­ska „Wiga” i Maria Zie­lonka „Zofia”.

– Musi­cie zacząć poszu­ki­wa­nia kan­dy­da­tek wśród mło­dych dziew­czyn – wyzna­czała pierw­sze zada­nia „Lena”. – Zgod­nie z zasa­dami kon­spi­ra­cji wybrać takie o nie­ska­zi­tel­nej posta­wie patrio­tycz­nej. Do walki pod­ziem­nej gar­nie się wiele, sztuka polega na tym, żeby wyłu­skać te naj­bar­dziej godne zaufa­nia, o nie­po­szla­ko­wa­nej opi­nii, krysz­ta­ło­wym cha­rak­te­rze. Naj­le­piej z kręgu naj­bliż­szych zna­jo­mych, dzia­ła­czy kon­spi­ra­cji. A potem wszystko pój­dzie dalej – metodą łań­cusz­kową. Zre­kru­to­wane przez was dziew­częta przy­cią­gną nowe.

– Jaki prze­wi­du­jesz kryp­to­nim? – na koniec spo­tka­nia zapy­tał „Teo­dor”. „Lena” nie zasta­na­wiała się ani chwili.

– SiD – odpo­wie­działa. – Sabo­taż i Dywer­sja.

„Mela”

„Mela”

Sie­dem­na­sto­let­nia bru­netka o ciem­nych oczach, okrą­głej twa­rzy i ład­nie zary­so­wa­nych ustach miała mnó­stwo zajęć przez cały wrze­sień 1939 roku. Wia­domo, wojna.

Ze swoją 67. War­szaw­ską Dru­żyną Har­cer­ską imie­nia Hen­ryki Pusto­wój­tówny Mela­nia Woj­cie­chow­ska włą­czyła się, tak jak i pra­wie cała cywilna War­szawa, w obronę mia­sta. Wła­ści­wie to zaczęło się już w sierp­niu – dru­ży­nowa zgło­siła wszyst­kie dziew­czyny na ochot­nika do kopa­nia schro­nów i rowów prze­ciw­lot­ni­czych. Sta­wiły się w kom­ple­cie, żadna się nie wyła­mała.

Pra­co­wały ramię w ramię z innymi war­sza­wia­kami. Mela nie mogła się nadzi­wić, jak tłum­nie odpo­wie­dzieli na apel pre­zy­denta Sta­rzyń­skiego. Pano­wała pod­nio­sła, bojowa atmos­fera, wokół sie­bie miała robot­ni­ków, praw­ni­ków, zakon­nice, księży, skle­pi­ka­rzy i rze­mieśl­ni­ków oraz – oczy­wi­ście – har­ce­rzy. Sta­wili się rów­nie dużą liczbą zarówno męż­czyźni, jak i kobiety. Wśród naj­bliż­szych kole­ża­nek Meli roz­po­wszech­niła się pogło­ska, że dru­ży­nowa na wła­sne oczy widziała, jak poetka Kazi­miera Iłła­ko­wi­czówna popy­chała taczki pełne ziemi. War­szaw­scy restau­ra­to­rzy dbali o pra­cu­ją­cych, dostar­cza­jąc im przy­go­to­wy­wane u sie­bie posiłki – raz Mela zja­dła obiad skła­da­jący się z całej miski lodów cze­ko­la­do­wych.

1 wrze­śnia zaczęły się naloty. Bomby spa­dły na odle­głe od Śród­mie­ścia dziel­nice War­szawy: Gro­chów i Okę­cie. Szó­stego dnia wojny druhny dowie­działy się, że wybuch dopro­wa­dził do zawa­le­nia się budynku Dworca Wschod­niego, wśród wielu ofiar były har­cerki pra­cu­jące w punk­cie sani­tar­nym Ochot­ni­czej Służby Czer­wo­nego Krzyża.

A potem z każ­dym dniem robiło się gorzej. Lot­nicy wroga poja­wiali się gru­pami, latali nisko, ata­ko­wali naj­pierw obiekty stra­te­giczne – lot­ni­ska, mosty, linie kole­jowe, gazow­nię czy spi­chle­rze. Pol­ska bro­niła się w powie­trzu – do czasu.

25 wrze­śnia miała miej­sce praw­dziwa kul­mi­na­cja kata­strofy, do war­szaw­skiego języka dzień ów prze­szedł pod nazwą „lanego ponie­działku”. Nastą­pił nalot dywa­nowy. Pierw­szy w tej nowej woj­nie. Tego jed­nego dnia nali­czono setki ofiar wśród lud­no­ści cywil­nej. War­szawa bom­bar­do­wana była od godziny 7.00 rano do zmroku. Wybu­chło wiele poża­rów, znisz­cze­niu ule­gły szpi­tale, ele­menty infra­struk­tury kry­tycz­nej – w tym elek­trow­nia na Powi­ślu, gazow­nia miej­ska, Sta­cja Fil­trów, a także budynki uży­tecz­no­ści publicz­nej, mię­dzy innymi ratusz miej­ski, w któ­rego gru­zach poległ wice­pre­zy­dent sto­licy Jan Około-Kułak. Funk­cjo­no­wa­nie całego mia­sta zostało spa­ra­li­żo­wane.

Oprócz nalo­tów 8 wrze­śnia roz­po­częło się ostrze­li­wa­nie mia­sta z dział. Pło­nęły kamie­nice na Sien­nej, Śli­skiej, Sosno­wej, wybuchł zbior­nik gazu na Woli, przez co prze­rwana została praca gazo­ciągu. Nie­miecka arty­le­ria, która w poło­wie wrze­śnia utwo­rzyła wokół mia­sta pier­ścień, ude­rzała z tysiąca luf. Poci­ski docie­rały do samego cen­trum mia­sta, leciały od strony Mary­montu, Pragi i Okę­cia, wywo­łu­jąc pożary spi­chle­rzy na Woli. Po bom­bar­do­wa­niach Śród­mie­ścia 13 wrze­śnia prze­stała dzia­łać łącz­ność tele­fo­niczna i sieć wodo­cią­gowa, co utrud­niało gasze­nie poża­rów. Pło­nęły maga­zyny amu­ni­cji w Cyta­deli. Wielką odwagą i poświę­ce­niem wyka­zali się wal­czący z ogniem stra­żacy.

Ogól­nemu cha­osowi sta­rała się zapo­bie­gać powo­łana przez pre­zy­denta mia­sta w miej­sce ewa­ku­owa­nej poli­cji Straż Oby­wa­tel­ska. Dzia­łały kobiety – te z Czer­wo­nego Krzyża szko­liły napły­wa­jące set­kami wolon­ta­riuszki. Dziel­nie udzie­lały się akty­wistki z Przy­spo­so­bie­nia Kobiet do Obrony Kraju i kobie­cego bata­lionu pomoc­ni­czej służby woj­sko­wej.

Mia­sto z wolna zmie­niało się w ruinę – na każ­dej ulicy stra­szyły wypa­lone fasady, w podwó­rzach orga­ni­zo­wano pro­wi­zo­ryczne cmen­ta­rze. Serce pękało Meli na widok spa­lo­nego Zamku Kró­lew­skiego, Teatru Wiel­kiego, zruj­no­wa­nych kamie­nic na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, Nowym Świe­cie, w każ­dej dziel­nicy.

Dru­żyna Meli przez cały wrze­sień uczest­ni­czyła w wielu akcjach pomocy – nosiły pościel i bie­li­znę ofia­ro­wane do nowych łóżek w szpi­ta­lach; star­sze dziew­czyny, te, które ukoń­czyły osiem­na­ście lat, odda­wały krew; kiedy mogły, uczest­ni­czyły w pra­cach powo­ła­nego przez pre­zy­denta mia­sta Komi­tetu Samo­po­mocy Spo­łecz­nej, głów­nie dzia­ła­jąc na dwor­cach, słu­żąc pomocą i infor­ma­cją przy­by­wa­ją­cej do sto­licy lud­no­ści ewa­ku­owa­nej w ramach spe­cjal­nego rzą­do­wego pro­gramu, albo po pro­stu ucie­ki­nie­rom z tere­nów zaj­mo­wa­nych przez Niem­ców.

Har­cer­skie mun­dury widziało się w tym trud­nym cza­sie dosłow­nie wszę­dzie – w łącz­no­ści, przy odko­py­wa­niu ran­nych z zawa­lo­nych po ude­rze­niu bomby domów, w punk­tach sani­tar­nych, przy budo­wa­niu bary­kad, kopa­niu oko­pów i grze­ba­niu zmar­łych.

Nic to jed­nak nie dało, dwa dni po tra­gicz­nym „lanym ponie­działku” gene­rał Kutrzeba w fabryce Skody pod­pi­sał akt kapi­tu­la­cji. Zaraz po nim zaczęło się wiel­kie wycho­dze­nie woj­ska pol­skiego ze sto­licy – widy­wało się roz­go­ry­czo­nych żoł­nie­rzy roz­bi­ja­ją­cych o drzewa broń albo zako­pu­ją­cych ją w ogród­kach, byle tylko nie odda­wać w ręce wroga. A potem nastą­piło sprzą­ta­nie mia­sta, w które ponow­nie zaan­ga­żo­wano lud­ność cywilną, tym razem pod przy­mu­sem, na roz­kaz Niem­ców, ale i prośbę pre­zy­denta – nale­żało roze­brać bary­kady, uprząt­nąć prze­wró­cone tram­waje, uga­sić tlące się pożary.

Har­cerki z dru­żyny Meli kon­ty­nu­owały prace wyko­ny­wane w cza­sie nalo­tów. Zgod­nie z naka­zem dru­ży­no­wej pra­co­wały na Dworcu Głów­nym, w punk­cie pomocy lud­no­ści ewa­ku­owa­nej z Poznań­skiego. Orga­ni­zo­wały doży­wia­nie, zbie­rały odzież, two­rzyły listy wol­nych lokali, w któ­rych pozba­wieni dachu nad głową przy­by­sze mogli się zatrzy­mać. W oca­la­łym budynku zago­spo­da­ro­wały pomiesz­cze­nia na świe­tlicę dla rodzin wygna­nych z oko­lic Pozna­nia i Ślą­ska.

Ponadto dru­żyna zna­la­zła sobie miej­sce pracy w prze­peł­nio­nym Szpi­talu Ujaz­dow­skim, do któ­rego ewa­ku­owano pacjen­tów ze zbom­bar­do­wa­nego Szpi­tala Świę­tego Ducha. Służba tam pole­gała na opiece nad ran­nymi żoł­nie­rzami, przy­no­sze­niu żyw­no­ści, roz­dzie­la­niu paczek, pisa­niu i nada­wa­niu listów.

W pew­nym momen­cie dru­ży­nowa zaczęła wcią­gać nie­które dziew­czyny w tajną dzia­łal­ność. Nie tłu­ma­czyła, dla kogo pra­cują, naka­zy­wała bez zada­wa­nia zbęd­nych pytań prze­no­sić w zupeł­nej kon­spi­ra­cji małe prze­syłki lub listy z jed­nego adresu pod inny. Prze­jęte druhny żad­nych pytań nie zada­wały, tylko dostar­czały prze­syłki na miej­sce. Domy­ślały się, że podej­mują się cze­goś wiel­kiego i nie­bez­piecz­nego. Wspa­niałe uczu­cie!

Któ­re­goś dnia, już po Nowym Roku, dru­ży­nowa zarzą­dziła kon­spi­ra­cyjną zbiórkę przy Muzeum Naro­do­wym. Oka­zało się, że Niemcy ogło­sili plan wywie­zie­nia do Rze­szy cen­nych zbio­rów numi­zma­tycz­nych i naka­zali spa­ko­wa­nie eks­po­na­tów do skrzyń. Dziew­czyny poma­gały je pako­wać. Jed­no­cze­śnie zoba­czyły prze­dziwny widok – grupę robot­ni­ków w opa­skach na oczach pro­wa­dzo­nych do piw­nic przez pra­cow­ni­ków muzeum. Mela nie wie­działa, o co cho­dzi, ale dru­ży­nowa wkrótce jej wyja­śniła, że to mura­rze przy­słani przez pre­zy­denta do zbu­do­wa­nia skrytki na naj­cen­niej­sze zbiory. Mało war­to­ściowe monety zapa­ko­wały Niem­com, resztę dru­ży­nowa w oddziel­nych pacz­kach ukryła na mie­ście.

– Dziew­czyny – zwró­ciła się do dru­hen na koniec akcji. – Trzeba się poże­gnać. Muszę znik­nąć na jakiś czas. Bądź­cie dzielne.

– Czu­waj!

Roz­stały się z dru­ży­nową.

Punkt pomocy wysie­dlo­nym został szybko zli­kwi­do­wany przez Niem­ców. Zakoń­czył się pewien etap dzia­łal­no­ści i Mela nie wie­działa, co dalej ma ze sobą począć. Chciała dzia­łać w kon­spi­ra­cji, ale nie miała poję­cia, jak nawią­zać kon­takt z jej człon­kami. Kole­żanki z dru­żyny roz­sy­pały się po mie­ście i trudno je było namie­rzyć, zwłasz­cza że oku­pant zli­kwi­do­wał szkol­nic­two wyż­sze i bar­dzo ogra­ni­czył funk­cjo­no­wa­nie szkół śred­nich.

Mela była w kropce.

Ponow­nie zaczęła dzia­łać w kon­spi­ra­cji dopiero na wio­snę 1942 roku. Wpro­wa­dziła ją dobra zna­joma z dru­żyny, kie­ru­jąc do „Zofii”. Maria Zie­lonka zapro­po­no­wała jej przy­stą­pie­nie do kobie­cego oddziału dywer­sji i sabo­tażu, w któ­rym słu­żyły same kobiety! Kiedy Mela­nia zro­zu­miała, że jej bez­po­śred­nim zwierzch­ni­kiem nie będzie męż­czy­zna, nie posia­dała się ze szczę­ścia. Jako pseu­do­nim przy­jęła zdrob­nie­nie swo­jego imie­nia – „Mela”.

„Ewa”

„Ewa”

– Nie płacz, maleńka.

Dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nia Ewa Pło­ska, ciemna blon­dynka ze zmy­sło­wymi ustami i pocią­głą, szczu­płą twa­rzą, przy­tu­liła nie­spełna mie­sięczną Zosię. Nie­mowlę pła­kało jej na ręku, o dziwo, powo­dem była mokra od świę­co­nej wody główka, nie nalot, któ­rego się dziecko nie wie­dzieć czemu nie bało. Córka leżała na kola­nach Ewy spo­koj­nie mimo docho­dzą­cych do piw­nicy odgło­sów nie­miec­kich bom­bow­ców. Roz­be­czała się dopiero, kiedy zaczęli ją chrzcić. Zro­bili to tro­chę z obawy, że dziecko zgi­nie od bomby nie­chrz­czone, a tro­chę przy oka­zji – sko­rzy­stali, że w piw­nicy ich domu scho­wał się ksiądz z sąsied­niej kaplicy.

Sta­ni­sław, ojciec Zosi, długo w domu nie wysie­dział – rwał się do pomocy przy obro­nie mia­sta. Zgło­sił się do Straży Oby­wa­tel­skiej.

– Ale naj­pierw wywie­ziemy was, dziew­czyny, za mia­sto – oświad­czył i zro­bił minę „bez dys­ku­sji”, więc Ewa spa­ko­wała naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy i dała się wywieźć fur­manką na wieś.

Wró­ciły z Zosią dopiero po kapi­tu­la­cji. Widok ruin na każ­dej ulicy ich nie ucie­szył, ale naj­waż­niej­sze, że Sta­szek prze­żył. Bie­lań­ska kamie­nica na Kle­czew­skiej oca­lała, sąsiadki sta­ruszki – pani Rylowa i pani Czu­liń­ska – też. A skoro tak, można jakoś żyć.

Sta­szek pra­wie od razu zaczął dzia­łać. Tak się zakon­spi­ro­wał, że wła­ści­wie prze­stał bywać w domu. Ewę też cią­gnęło do pod­zie­mia, aż się paliła do walki, co wcale Staszka nie dzi­wiło, wręcz prze­ciw­nie – wie­dział, że takie u Ewy rodzinne tra­dy­cje. Matka, Zofia Prauss, dawna rewo­lu­cjo­nistka, dzia­łaczka Orga­ni­za­cji Bojo­wej PPS i współ­pra­cow­niczka Pił­sud­skiego, z wykształ­ce­nia mate­ma­tyk, oso­bi­ście w 1906 roku zor­ga­ni­zo­wała udaną akcję odbi­cia męża z car­skiego wię­zie­nia w Peters­burgu. Potem, w okre­sie nie­pod­le­gło­ści, mał­żon­ko­wie słu­żyli z odda­niem Pol­sce. Tata Ewy, pierw­szy mini­ster edu­ka­cji II RP Ksa­wery Prauss, orga­ni­zo­wał od pod­staw sys­tem szkol­nic­twa. Mama zakła­dała Ligę Kobiet, wydział kobiecy w PPS-ie i Pań­stwową Inspek­cję Pracy. Taka postawa rodzi­ców zobo­wią­zuje. Teraz w cza­sie wojny mama na­dal dawała przy­kład. Zaraz po kapi­tu­la­cji zaan­ga­żo­wała się w bli­żej nie­okre­śloną pod­ziemną dzia­łal­ność, o któ­rej nic naj­bliż­szym nie mówiła. Wia­domo było, że – podob­nie jak Sta­szek – z zało­żo­nymi rękami nie sie­dzi.

Co innego Ewa. Sta­szek sta­rał się wszystko tak zor­ga­ni­zo­wać, żeby jego dziew­czyny przede wszyst­kim były bez­pieczne.

– Zosia jest naj­waż­niej­sza – powta­rzał, kiedy z rzadka się widy­wali. – Wystar­czy, że jedno z rodzi­ców nad­mier­nie wychyla łeb z okopu.

Zostały z małą Zosią same, mając do towa­rzy­stwa jedy­nie dwie miłe sąsiadki. Na szczę­ście w domu poja­wiła się teściowa, którą zmyślny syn spro­wa­dził do mia­sta, co nie­ocze­ki­wa­nie dało Ewie nieco wię­cej swo­body. Nie mogła opę­dzić się od myśli, że teraz i ona mogłaby zacząć dzia­łać. Żeby tylko przed Stasz­kiem jakoś to ukryć.

Pew­nego dnia spo­tkała panią Halinę Kra­hel­ską, starą zna­jomą, która w cza­sie oblę­że­nia była komen­dantką obrony prze­ciw­lot­ni­czej na Moko­to­wie, a potem prze­nio­sła się na Bie­lany, ponie­waż stra­ciła w poża­rze dom i zamiesz­kała u sio­strze­nicy. Zaczęły roz­ma­wiać, Ewa zapro­siła ją do sie­bie. Owa znana dzia­łaczka i pisarka, dowie­dziaw­szy się, że Ewa rwie się do walki, umó­wiła ją na spo­tka­nie z majo­rem „Wita­li­sem” (Tade­usz Mary­now­ski). Sta­wił się na nim męż­czy­zna z wyso­kim czo­łem, wąsi­kiem i zawa­diac­kim uśmiesz­kiem. Poin­for­mo­wał, że niniej­szym pro­po­nuje Ewie udział w dywer­sji. Nie mogła uwie­rzyć w swoje szczę­ście, plo­tła tro­chę o matce rewo­lu­cjo­ni­stce, ale „Wita­lis” szybko wpro­wa­dził ją w główną zasadę kon­spi­ra­cji – trzy­mać język za zębami, nawet wśród naj­bliż­szych. Od tego zależy ich życie. Żarty się skoń­czyły. Skoro tak, to tak. Dys­kre­cja obo­wią­zu­jąca nawet wobec męża i teścio­wej była jej na rękę.

Przy­jąw­szy pseu­do­nim „Ewa”, zaczęła od uczest­nic­twa w kur­sie, który odby­wał się w pry­wat­nym miesz­ka­niu na ulicy Koper­nika. Szko­le­niowcy ogra­ni­czyli wykłady do kwe­stii prak­tycz­nych. „Ewa” dowie­działa się, jak skon­stru­ować bombę, mając do dys­po­zy­cji jedy­nie zega­rek, spłonkę, kawa­łek tro­tylu i walizkę. Jak wysa­dzić tory i pociąg, uży­wa­jąc angiel­skiego mate­riału wybu­cho­wego, zwa­nego pla­sti­kiem. Jak naj­sku­tecz­niej znisz­czyć most. Jak dopro­wa­dzić do zawa­le­nia domu przez uszko­dze­nie insta­la­cji gazo­wej w piw­nicy.

*

Nie mogła się docze­kać akcji, tak się do tej dywer­sji paliła. Szybko wyszła z wła­sną ini­cja­tywą. Dom na Kle­czew­skiej stał nie­da­leko pętli tram­wa­jo­wej, ta zaś znaj­do­wała się naprze­ciwko przed­wo­jen­nego Cen­tral­nego Insty­tutu Wycho­wa­nia Fizycz­nego na Mary­monc­kiej, w któ­rym sta­cjo­no­wała obsługa pobli­skiego lot­ni­ska woj­sko­wego, prze­ję­tego przez Luft­waffe. Kiedy tak się krę­ciła mię­dzy pętlą, CIWF-em a Kle­czew­ską, zauwa­żyła czę­sto par­ku­jące tam cysterny z pali­wem lot­ni­czym, bar­dzo słabo strze­żone. Od razu wpa­dła na pomysł, który przed­sta­wiła „Wita­li­sowi”. Z okna sto­ją­cego na pętli tram­waju był ide­alny dostęp do wle­wów paliwa w cyster­nach, dzięki czemu dywer­santka mogłaby z łatwo­ścią dosy­pać cukru do ben­zyny lot­ni­czej. Z wykła­dów wie­działa już, że zmie­szany z pali­wem spo­wo­duje zakop­ce­nie świec i awa­rię zapłonu. „Wita­lis” spoj­rzał na „Ewę” z nie­skry­wa­nym uzna­niem, jakby dotąd nie bar­dzo wie­rzył, że będzie z niej dywer­santka.

Przy­stą­pili do pla­no­wa­nia. Naj­pierw nale­żało opra­co­wać for­mułę – poli­czyć, jaką ilość bia­łego proszku wsy­pać, żeby awa­ria samo­lotu nastą­piła w odpo­wied­nim momen­cie, naj­le­piej gdzieś nad linią frontu. Kiedy wszystko obmy­ślono i przy­go­to­wano, pozo­sta­wało wpro­wa­dzić plan w życie. Zanim „Wita­lis” zezwo­lił „Ewie” na uczest­nic­two w akcji, sam oso­bi­ście wszystko spraw­dził, a potem dał jej do pomocy drugą dziew­czynę, któ­rej zada­nie pole­gało na odwró­ce­niu uwagi obsługi pętli i motor­ni­czego scho­wa­nych w nie­wiel­kiej budce. Pra­cow­nicy trans­portu miej­skiego to zresztą były swoje chło­paki, nie trzeba było ich spe­cjal­nie nama­wiać do współ­pracy.

I tak „Ewa” prze­pro­wa­dziła swoją pierw­szą, wymy­śloną przez sie­bie, akcję sabo­ta­żową. Po każ­dym zanie­czysz­cze­niu paliwa nastę­po­wał drugi etap – obser­wa­cyjny, doko­ny­wany wprost z okna pokoju „Ewy” w jej wła­snym miesz­ka­niu, skąd miała dosko­nały widok na płytę bie­lań­skiego lot­ni­ska. Zaopa­trzona w woj­skową lor­netkę i notes skru­pu­lat­nie zapi­sy­wała każdy start i lądo­wa­nie. Wkrótce wyszło jej, że sta­ty­styka powro­tów dzięki jej akcji bar­dzo się pogor­szyła. Ku chwale ojczy­zny, panie majo­rze!

„Wita­lis” i jego ludzie przez cały 1941 rok byli bar­dzo zajęci uszka­dza­niem wago­nów i paro­wo­zów oraz wyko­le­ja­niem trans­por­tów. Kobiet w tych akcjach nie wyko­rzy­sty­wano wcale, spi­skowcy doszli do wnio­sku, że do tak mało sub­tel­nej dywer­sji się nie nadają. W końcu jed­nak przy­szedł czas na „Ewę” – „Wita­lis” zle­cił jej przy­go­to­wa­nie akcji, któ­rej celem było zmniej­sze­nie prze­pu­sto­wo­ści węzła kole­jo­wego. Prze­jeż­dżały prze­zeń pociągi z posił­kami i uzbro­je­niem na front wschodni. Pomysł był pro­sty – nale­żało zakłó­cić pracę linii tele­gra­ficz­nej, którą prze­sy­łano sygnały pomię­dzy sta­cją począt­kową i koń­cową trans­portu, powo­du­jąc prze­stoje, które miały spa­ra­li­żo­wać cały węzeł. Facho­wiec od kolei żela­znej, z któ­rym major współ­pra­co­wał, obli­czył, że po jed­nym dniu prze­rwy w połą­cze­niu pociągi będą miały od 4 do 8 godzin opóź­nie­nia. Zada­nie uła­twiał fakt, że kable były roz­pięte na słu­pach i wystar­czyło zarzu­cić na nie siatkę na dru­cie i wbić go kol­cem w zie­mię. Uzie­mie­nie zała­twiało sprawę. „Ewa” miała tylko akcję przy­go­to­wać, resztą, jak posta­no­wił „Wita­lis”, zająć się miały war­szaw­skie pro­stytutki. „Ewa” nie mogła w ten pomysł uwie­rzyć.

– Panie majo­rze – obu­rzyła się. – Pro­sty­tutki do takich zadań się nie nadają. Zwer­buję odpo­wied­nie dziew­czyny, na przy­kład har­cerki albo…

– To zbyt nie­bez­pieczne. Nie ma dys­ku­sji – uciął „Wita­lis”.

„Ewa” akcję przy­go­to­wała jak naj­le­piej – oso­bi­ście wybrała naj­bar­dziej dogodne miej­sca pod War­szawą. I tyle. Na uczest­ni­cze­nie w samym blo­ko­wa­niu linii nie dostała pozwo­le­nia i nie wie­działa nawet, kim dowódca osta­tecz­nie się posłu­żył i jak poszło.

W lipcu „Wita­lisa” zgar­nęło gestapo i po krót­kim poby­cie na Pawiaku został zamor­do­wany w obo­zie na Maj­danku. Tego samego 1942 roku miała miej­sce kolejna tra­ge­dia – Niemcy wpa­dli z zasko­cze­nia do miesz­ka­nia matki „Ewy”, uży­wa­ją­cej pseu­do­nimu „Ryksa”. Lokal słu­żył jako punkt kon­tak­towy i skrytka Związku Walki Zbroj­nej. Aresz­to­wali Zofię razem ze współ­pra­cow­ni­kami.

Wkrótce mama zaczęła gryp­so­wać. Jak się oka­zało, Niemcy prze­szu­kali miesz­ka­nie na Żura­wiej pobież­nie, nie znaj­du­jąc skrytki. „Ewa” została zaan­ga­żo­wana w akcję wydo­by­cia stam­tąd cen­nych przed­mio­tów. Było jej naj­ła­twiej jako córce, mogła się wytłu­ma­czyć, że przy­szła zabrać swoje rze­czy. Do trans­portu przy­dzie­lono jej chło­paka z orga­ni­za­cji, cze­kał przy bra­mie z rik­szą.

Miesz­ka­nia pil­no­wało dwóch nie­miec­kich żoł­nie­rzy, mieli obo­wią­zek prze­szu­ka­nia wszyst­kich wyno­szo­nych pakun­ków. „Ewa” przy­go­to­wała ich celowo bar­dzo dużo i każdy grzecz­nie pod­su­wała im pod same nosy. W końcu star­szy stop­niem ziew­nął i roz­siadł się w kuchni, jego pod­władny mach­nął tylko ręką, widząc kolejną paczkę. Wtedy zaczęła wyno­sić ukryte pod domo­wymi przed­mio­tami doku­menty, pie­czątki, mikro­filmy. Gra­naty i pisto­lety zosta­wiła na koniec. Kiedy zeszła z ostat­nim koszy­kiem z ukrytą pod nożami i widel­cami bro­nią, oka­zało się, że chło­pak z rik­szą znik­nął. Nie miała poję­cia, czy pomy­ślał, że wpa­dła, czy spło­szył go patrol poli­cji. Prze­stra­szyła się. Zbli­żała się godzina poli­cyjna, bra­ko­wało tylko, by zatrzy­mał ją taj­niak i prze­trze­pał bagaż. Przy­po­mniała sobie o bez­piecz­nym lokalu w oko­licy, nale­żą­cym do współ­pra­cow­niczki matki.

Z samego rana poje­chała z tymi gra­na­tami do ciotki na Leszno. Dopiero po paru dniach udało jej się zła­pać kon­takt z kimś z ZWZ, kto ode­brał towar i zle­cił zamel­do­wa­nie górze o prze­biegu wyda­rzeń. Obcy męż­czy­zna aż cmok­nął z podziwu.

– Kogoś z takimi żela­znymi ner­wami należy lepiej wyko­rzy­stać. Skon­tak­tuję panią z odpo­wied­nią osobą.

„Isia”

„Isia”

Pra­wie dwu­dzie­sto­let­nia Jadzia Podry­gałło, zdrob­niale zwana Isią, wró­ciła do War­szawy w samą porę – 17 sierp­nia. Jechali z let­ni­ska z rodzi­cami i dwoma młod­szymi braćmi w miarę luź­nym pocią­giem, w kom­for­to­wych warun­kach – przy­naj­mniej w porów­na­niu do tego, co, jak sły­szała, działo się po 23 sierp­nia, kiedy cała Pol­ska gwał­tem ruszyła z urlo­pów do swych miejsc zamiesz­ka­nia. Jesz­cze na początku lata rząd zachę­cał do korzy­sta­nia z waka­cji, aby poka­zać mię­dzy­na­ro­do­wej spo­łecz­no­ści, a szcze­gól­nie Hitle­rowi, że naród pol­ski nie da się ani zastra­szyć, ani stra­chem spa­ra­li­żo­wać. W cza­sie powrotu dało się już odczuć przed­wo­jenną gorączkę, choćby przy kasie, kiedy pró­bu­jący zapła­cić za bilety ojciec miał pro­blem z otrzy­ma­niem reszty, ponie­waż w całym kraju bra­ko­wało monet. Kasjer prze­pro­sił i usi­ło­wał namó­wić ojca, żeby nie pła­cił bank­no­tami, ale rodzina, nawet po prze­szu­ka­niu wszyst­kich port­feli, nie miała odpo­wied­niej sumy. W końcu tata mach­nął ręką na resztę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki