Dziewczynka z wycinanki. Opowieść o wojnie, przetrwaniu i rodzinie - Bart van Es - ebook

Dziewczynka z wycinanki. Opowieść o wojnie, przetrwaniu i rodzinie ebook

Bart van Es

0,0
42,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Haga, 1942 rok. Jedynym sposobem na ocalenie Lien, dziewięcioletniej Żydówki, przed nazistowskimi prześladowaniami jest oddanie jej do rodziny zastępczej. Po wojnie uratowana przed Holokaustem dziewczynka dowiaduje się, że jej rodzice i niemal wszyscy bliscy zginęli. Z czasem relacje z nową rodziną się pogarszają, a w końcu z niejasnych przyczyn więzi zostają całkowicie zerwane. Tajemnicę stara się rozwikłać Bart van Es, wnuk rodziców zastępczych Lien, który postanawia opowiedzieć jej historię, poszukując odpowiedzi na dręczące go pytanie: dlaczego żydowską dziewczynkę wymazano z rodzinnej pamięci?

Dziewczynka z wycinanki to mistrzowskie połączenie książki historycznej, reportażu i biografii. Podróżując w czasie i przestrzeni, van Es rozlicza się nie tylko z przeszłością własnej rodziny. Opisuje również niejednoznaczną postawę Holendrów wobec niemieckiego okupanta, odsłaniając ciemne strony liberalnego i tolerancyjnego społeczeństwa.

Bart van Es, brytyjski historyk literatury, z urodzenia Holender, którego dziadkowie ukrywali żydowską dziewczynkę w czasie II wojny światowej, opowiada historię jej uratowania, łącząc wnikliwą pracę naukowca, umiejętność empatycznego wsłuchania się w cudzy los i imponującą odwagę konfrontowania się z czarnymi stronami pomocy. Ważna, przejmująca książka. (Anna Bikont, autorka książki Sendlerowa. W ukryciu)

Pełna współczucia przemyślana książka. To jednocześnie portret wyjątkowej kobiety i świadectwo tego, jak ważne jest wzajemne zrozumienie. Skomplikowana opowieść, która podnosi na duchu. („Kirkus Reviews”)

Głęboko poruszająca. Prosta, pełna niedopowiedzeń proza godna W.G. Sebalda. („The Guardian”)

Zniuansowana, poruszająca i wyjątkowa opowieść o ukrywanym dziecku. („Publishers Weekly”)

Niezwykle potrzebna książka – choć przepełniona cierpieniem i tragedią, daje szansę na pocieszenie. („The Times” UK)

Dziewczynka z wycinanki przypomina o tym, jakie bogactwo kryje się w archiwach i jakie skarby można tam odnaleźć. („Times Literary Supplement”)

Bart van Es wykłada literaturę angielską na Uniwersytecie Oksfordzkim (St. Catherine’s College). Jest autorem książek naukowych Spenser’s Forms of History, Shakespeare in Company i Shakespeare’s Comedies: A Very Short Introduction. Urodzony w Holandii, mieszka z rodziną w Wielkiej Brytanii. Jego Dziewczynka z wycinanki otrzymała główną nagrodę Costa Book Awards 2018.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 361

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Grudzień 2014

„Bez rodzin nie mamy historii”.

Kobieta, która to mówi, stoi, przygotowując kawę w swoim mieszkaniu w Amsterdamie. Ma na imię Hesseline, albo krócej – Lien. Przekroczywszy osiemdziesiątkę, wciąż emanuje prostym pięknem: ma twarz o jasnej cerze bez śladu makijażu, lśniące, niepomalowane paznokcie, nie nosi żadnej biżuterii poza małym, srebrnym zegarkiem. Jest energiczna, ale także wyluzowana, a surowość jej długiego, szarego swetra łagodzi miękka bordowa apaszka w tureckie wzory. Nie przypominam sobie, żebym spotkał ją wcześniej. Wiem jednak, że ta kobieta wychowywała się z moim ojcem, który urodził się w Holandii tuż po wojnie. Kiedyś należała do mojej rodziny, ale już tak nie jest. Napisano pewien list i kontakt został zerwany. Nawet dziś, prawie trzydzieści lat później, gdy Lien mówi o tych sprawach, widać, ze sprawia jej to ogromną przykrość.

Przenosimy się z jej białej, otwartej kuchni do części wypoczynkowej, skąpanej w promieniach zimowego słońca, częściowo przefiltrowanych przez zawieszone w oknach witraże. Pod niskim szklanym stolikiem kawowym leżą książki, katalogi muzealne i gazetowe dodatki kulturalne. Meble są nowoczesne, podobnie jak obrazy wiszące na ścianach.

Rozmawiamy po holendersku.

– Napisałeś w mailu, że ciekawi cię historia rodziny i chciałbyś napisać o niej książkę – mówi. – Cóż, ten temat nieszczególnie mnie interesuje. Przez wiele lat van Esowie byli dla mnie bardzo ważni, ale to już przeszłość. Powiedz mi, jaki rodzaj pisarstwa uprawiasz?

Jej ton jest przyjazny, ale równocześnie rzeczowy. Opowiadam jej pokrótce o mojej pracy wykładowcy literatury angielskiej na Oksfordzie – o książkach i artykułach naukowych na temat Szekspira i poezji renesansowej – ale większość z tego już wie dzięki informacjom znalezionym w internecie.

– A zatem jaka jest twoja motywacja? – pyta.

Moja motywacja? Nie jestem pewien. Myślę, że jej opowieść może być ciekawa i złożona. Utrwalenie jej dla potomności jest ważne, szczególnie dziś, wziąwszy pod uwagę sytuację na świecie, a zwłaszcza ponowny rozwój ruchów ekstremistycznych. Nie chciałbym, żeby jej nieopowiedziana historia przepadła na zawsze.

W ten słoneczny, grudniowy poranek rozmawiamy o wydarzeniach na świecie, o Izraelu, o holenderskiej polityce i sytuacji w Wielkiej Brytanii, gdzie dobiega końca pięcioletnia kadencja koalicyjnego rządu Davida Camerona. Przeskakujemy szybko z tematu na temat, prawie jak podczas rozmowy kwalifikacyjnej.

Mniej więcej po godzinie Lien odsuwa pustą filiżankę i mówi stanowczym tonem:

– Tak, uważam, że twój pomysł ma sens. Będziemy siedzieć przy stole? Przyniosłeś notatnik i pióro?

Nie chciałem zjawić się u niej w charakterze reportera i dlatego teraz muszę prosić ją o papier i coś do pisania, ale już niebawem siadamy przy jadalnianym stole z jasnego laminowanego drewna. Mogę ją pytać o wszystko, co pamięta: co ludzie mówili i robili, w co się ubierała i co jadała, gdzie mieszkała i o czym marzyła.

Nasze pierwsze spotkanie w jej przytulnym, nowoczesnym mieszkaniu trwa wiele godzin. Dokumenty – fotografie, listy, różne przedmioty – pojawiają się stopniowo, wraz z kolejnymi wspomnieniami i kiedy na zewnątrz zapada zmrok, na stole leży już mnóstwo pamiątek z przeszłości. Jest wśród nich książeczka dla dzieci w jasnożółtej okładce ozdobionej wizerunkiem parowca i ceramiczny kafelek z rysunkiem tonącego człowieka. A także album w oprawie z czerwonej sztucznej skóry z mocno wytartym grzbietem. Na pierwszej stronie znajduje się zdjęcie urodziwej pary, pod którym widnieje podpis: „Mama” i „Tatuś”, wykonany odręcznie niebieskim atramentem. Kobieta po lewej to matka Lien, Catharina de Jong-Spiero. Siedzi na brzeżku wiklinowego fotela, pod osłoną jego wysokiego, zakrzywionego oparcia. Jej oświetloną słońcem twarz rozpromienia nieśmiały uśmiech. Jej mąż Charles, ojciec Lien, siedzi przed nią na ziemi, w koszuli, bez marynarki; jego duże dłonie wygodnie spoczywają na kolanach. Lekko odchylony do tyłu, opiera się o nogi żony, która położyła mu rękę na ramieniu. Mężczyzna patrzy prosto w obiektyw z lekkim, nieco ironicznym uśmiechem. W przeciwieństwie do swojej żony, która siedzi sztywno z uśmiechem przyklejonym do twarzy, emanuje nonszalancją, jakby kpił sobie z samej idei pozowanej fotografii.

Tę samą nonszalancję widać na kilku innych zdjęciach umieszczonych na pierwszej stronie albumu. Na jednym z nich Charles siedzi na tylnym siedzeniu samochodu w otoczeniu grupki eleganckich młodych mężczyzn. Ukradkiem wysuwa dwa palce, niczym królicze uszy, zza kapelusza przyjaciela, który stanął przed nim, pozując do zdjęcia z parą rękawiczek i laską.

Na innej fotografii stoi na tle dużych czarnych drzwi, z fedorą w ręku i jedną nogą w wyglansowanym trzewiku wysuniętą do przodu. Najbardziej zniszczone z mniej więcej tuzina najwcześniejszych zdjęć – podarte, złożone i podklejone żółknącym klejem – przedstawia grupę plażowiczów złożoną z około dwudziestki uśmiechniętych, splecionych ramionami młodych mężczyzn i kobiet w strojach kąpielowych. Stojąca w środku grupy kobieta w białym stroju trzyma piłkę do koszykówki. Pod zdjęciem napisano odręcznie: „Mamusia, tatuś, ciocia Ro, ciocia Riek i wujek Manie”.

Mimo że nie mam doświadczenia w przeprowadzaniu wywiadów, nasza rozmowa już niebawem nabiera określonego rytmu. Zadaję niezliczone, szczegółowe pytania i robię notatki.

– Jak wyglądał pokój?

– Z której strony wpadało światło?

– Jakie dźwięki słyszałaś?

Dopiero kiedy Lien poda mi wszystkie szczegóły jakiegoś wydarzenia i nie ma nic do dodania, przechodzimy dalej.

Za oknem jest już zupełnie ciemno, kiedy Lien wspomina o swoim pamiętniku, czymś w rodzaju sztambucha, jaki prowadziła niemal każda holenderska dziewczynka. Z początku nie może go znaleźć, ale sprawdziwszy w sąsiednim pokoju, prosi, żebym wszedł na krzesło i zajrzał na najwyższą półkę biblioteczki, gdzie leży w przezroczystej foliowej torebce zabezpieczającej przed kurzem. Jest to albumik o wymiarach osiem na dziesięć centymetrów, w szarej płóciennej oprawie, ozdobionej wyblakłym kwiatowym deseniem. Wewnątrz, na pierwszej prawej stronie znajduje się rymowany wiersz złożony z kilku zwrotek, podpisany „twój ojciec” i opatrzony notką: „Haga, 15 września 1940”. Zaczyna się tak:

Niechaj do tej małej książeczki

wpisują się twoje przyjaciółeczki,

aby życzyć ci świetlanej przyszłości,

nigdy smutku, a zawsze radości.

Stoję przez chwilę, czytając strofki zapisane pochyłym pismem. Stronę po lewej zdobią trzy staromodne wycinanki w pastelowych kolorach: u góry wiklinowy kosz z kwiatami, a pod nim dwie dziewczynki w słomkowych kapelusikach. Dziewczynka po prawej uśmiecha się i wygląda na szczęśliwą, jak matka Lien na fotografii, lecz dziewczynka z wycinanki po lewej stoi z zaciśniętymi ustami, kurczowo ściskając bukiecik kwiatów. Patrzy w bok, jakby nie potrafiła spojrzeć czytelnikowi w oczy.

1

Tak naprawdę dopiero Hitler robi z Lien Żydówkę. Jej rodzice należą wprawdzie do żydowskiego klubu sportowego (na grupowym zdjęciu członków klubu widzimy jej ojca w grubych podkolanówkach i koszulce rozpiętej pod szyją), ale nie są szczególnie przywiązani do żydowskiej tradycji. Jadają macę podczas Paschy i pod wpływem rodziny wzięli ślub w synagodze. Siedmioletnia Lien wierzy natomiast w Świętego Mikołaja i do dziś pamięta, w jaką furię wpadła, kiedy jej powiedziano, że on nie istnieje. Przekonana, że dorośli sobie z niej zakpili, przepełniona gniewem i wstydem, ukrywa się w schowku pod schodami, które prowadzą do mieszkania na piętrze.

Sypialnia Lien w domu przy Pletterijstraat 31 w Hadze znajduje się vis-à-vis drzwi frontowych, a schowek po przeciwnej stronie korytarza. W pokoju Lien zwracają uwagę cztery małe okienka usytuowane tuż pod sufitem, za wysoko, żeby można było przez nie wyjrzeć. Wpuszczają niewiele światła. Wychodzą na sypialnię w głębi mieszkania, gdzie śpią rodzice Lien. Drugą, sąsiadującą z kuchnią sypialnię, której okna wychodzą na ulicę, wynajmuje pani Andriessen. Jest to starsza, dystyngowana dama, która tak jak wszyscy krewni i znajomi Lien wpisuje się do jej pamiętnika. „Droga Lien, bądź zawsze posłuszna i grzeczna, a wszyscy będą cię kochać” – poucza dziewczynkę. Ta mądra rada interesuje Lien znacznie mniej niż obrazki z kwiatami wklejone obok przez panią Andriessen.

20 kwietnia 1941 roku, kiedy pani Andriessen zamieszcza swój wpis, trudno być posłusznym Żydem w okupowanej Holandii. Żydzi muszą nosić przy sobie dokumenty tożsamości opatrzone pieczęcią „J”; nie wolno im pracować w administracji państwowej; mają zakaz wstępu do kin, kawiarni i na wyższe uczelnie; Żyd, który ma w domu radio, popełnia przestępstwo. Na razie nie ma to jednak większego wpływu na życie Lien. Dziewczynka chodzi do zwyczajnej szkoły, a imiona i nazwiska dzieci starannie wykaligrafowane piórem w jej pamiętniku w większości nie są żydowskie:

„Droga Lientje, pozostańmy na zawsze przyjaciółkami. Co Ty na to?” – proponuje Ria.

„Niech słońce i szczęście zagoszczą na zawsze w Twoim życiu” – pisze „przyjaciółka Mary van Stelsen”.

„Czy będziesz mnie pamiętać nawet bez tej stroniczki w pamiętniku?” – pyta Harrie Klerks.

Ten ostatni wpis przysparza Lien trochę kłopotów, ponieważ Harrie, mimo że obiecał pisać starannie, robi kleks i psuje stronę, którą trzeba wyciąć nożykiem do papieru. Mimo to Lien wspaniałomyślnie daje mu drugą szansę.

Największym źródłem zmartwień Lien, gdyby tylko potrafiła je nazwać, nie jest jednak wojna, lecz małżeństwo rodziców. Kiedy była bardzo mała – miała zaledwie dwa i pół roku – musiała opuścić mieszkanie nad sklepem, które wówczas wynajmowali, i zamieszkać z ciocią Fie, wujkiem Jo i dwójką ich dzieci w innej dzielnicy. Jej rodzice się rozwiedli. Odwiedzała ją mama, ale bardzo długo nie widziała taty. Dwa lata później mama i tato ponownie biorą ślub i przeprowadzają się na Pletterijstraat, aby zacząć wszystko od nowa. Tato nie wyjeżdża już tak często jak dawniej, kiedy pracował dla dziadka jako komiwojażer, i stara się spędzać wieczory w domu z rodziną. Siedząc przy kuchennym stole pod żyrandolem, robi drewniane układanki dla dzieci. Dla Lien namalował obrazek przedstawiający Jana Klaassena i Katrijn – klasyczne postacie z holenderskich teatrzyków kukiełkowych – który jest jej najcenniejszym skarbem. Jan Klaassen i Katrijn, roześmiani, z parasolami w rękach, siedzą w słońcu na szarej chmurze, z której pada deszcz. Być może przypominają trochę mamę i tatę, którzy teraz, kiedy w ich życiu zaświeciło słońce, są szczęśliwi.

Lien miewa okropne bóle brzucha i nie chce jeść niczego prócz deserów. Doktor przepisał jej lekarstwa, a pewnego razu, kiedy bardzo schudła, musi iść do szpitala, gdzie każą jej pić mnóstwo mleka i jeść owsiankę. Ponieważ bardzo nie chce tam wrócić, stara się zjadać jak najwięcej jarmużu i purée z ziemniaków przygotowywanych przez mamę, ale trwa to zawsze bardzo długo.

Tato ma nową pracę. Otworzył małą fabryczkę, podobną do zakładu dziadka, która mieści się w szopie na podwórku, na tyłach kamienicy. Są tam słoiki różnej wielkości oraz kadzie pełne owoców i warzyw, z których produkuje dżemy i pikle. Lien przygląda się, jak tato pracuje, ale zabroniono jej pomagać, ponieważ praca ta wymaga bezwzględnego zachowania czystości, a dziecięce paluszki mogłyby wszystko zepsuć. Większość wolnego czasu spędza więc na ulicy, gdzie bawi się, śpiewając rymowanki i grając w różne gry, jak „Upuszczanie chusteczki”, które polega na tym, że dziewczynki siadają w kółku, a jedna krąży na zewnątrz, dopóki nie wybierze tej, której wręczy chusteczkę. Obdarowana musi spróbować oddać chusteczkę, goniąc tę pierwszą dziewczynkę. Lien uwielbia takie zabawy. Prawie zawsze przebywa na dworze, kiedy jest ładna pogoda, a nawet kiedy trochę pada, jeśli tylko dobrze się bawi.

Chodzi także do szkoły baletowej, jak przystało na dziewczynkę z dobrego domu, i czasem występuje w przedstawieniach. W sypialni mamy i taty stoi zdjęcie, na którym pozuje na tle scenografii. Zrobiono je po przedstawieniu. Lien, ubrana w czarną spódniczkę i białą bluzeczkę, ma na prawej ręce pacynkę. Lalka wygląda jak troszkę pokraczna sowa, ale miała być Myszką Miki. Oprócz swojego kostiumu baletowego, Lien ma jeszcze dwie ulubione sukienki. Pierwsza jest z szaroniebieskiego jedwabiu. Kupiła ją z mamą, kiedy wybrały się do Bonneterie – olbrzymiego domu towarowego ze szklanymi drzwiami i wysokim sufitem – który pochłonął je, gdy tylko przekroczyły próg. Podłogi są tam tak gładkie i lśniące, że można się w nich przejrzeć jak w lustrze, a kiedy stojąc na wewnętrznym balkonie, patrzy się w dół, ludzie w holu wyglądają jak mrówki. Druga sukienka, którą mama uszyła ręcznie, jest satynowa, lekko rozkloszowana, ze sztywną halką pod spodem.

Cały świat Lien to szkoła, zabawy na dworze, babcie, dziadkowie, ciocie, wujowie, kuzynki i kuzyni. Wszyscy mieszkają niedaleko: do niektórych można dojść pieszo z Pletterijstraat, do innych jedzie się krótko tramwajem. Latem jeżdżą tramwajem na plażę do Scheveningen. Ich suczka Pretty z rozkoszą biega po wilgotnym piasku tuż nad wodą, zostawiając za sobą długi ciąg odciśniętych śladów łapek, które zaraz znikają, zmywane przez fale. Lien rzuca piłeczkę tenisową, a Pretty przynosi ją po kilku chwilach, nasiąkniętą wodą i utytłaną w piasku.

Jej ulubieni kuzyni to Rini i Daafje. Są dla niej prawie jak siostra i brat, ponieważ długo z nimi mieszkała, kiedy mama i tato przestali się z sobą przyjaźnić. Pewnego dnia – jednego z wielu, które spędziły razem – Rini wpisuje do pamiętnika Lien umoralniający wierszyk o „akceptowaniu ludzi takimi, jakimi są”. Wiersz jest nietrafiony, ponieważ Lien rzadko kogokolwiek osądza, ale wie, że czasami łatwiej wpisać po prostu jakiś gotowy tekst. Nie przeszkadza jej to, jeśli tylko charakter pisma i wklejone obrazki są piękne. Sama także wpisuje do pamiętnika Rini coś budującego i umoralniającego.

Jest też ciocia Riek z kuzynem Benniem i dwoma malcami, Nico i Robbiem, którymi Lien się czasami opiekuje. Zachowało się zdjęcie, na którym ciocia Riek i mama siedzą razem na drewnianym krześle, trzymając Benniego (który ssie kciuk) i Lien (z białą kokardą we włosach) na kolanach. Mama siedzi na podłokietniku, obejmując lewym ramieniem Lien, a prawym Riek. Krzesło wygląda na bardzo niestabilne i wydaje się, że cała czwórka lada chwila wyląduje na podłodze. Podczas gdy mama zachowuje względną powagę, patrząc w obiektyw z grzecznym uśmiechem, widać, że jej szwagierka ledwie powstrzymuje wybuch śmiechu.

Jednym z ulubionych miejsc Lien jest należący do wuja Maniego sklep z artykułami żelaznymi, który znajduje się niedaleko od centrum miasta. Stoją w nim sięgające aż do sufitu regały pełne śrub i wkrętów, kołatek do drzwi, młotków i dzwonków rowerowych. Pewnego razu Lien dostaje tam parę pięknych łyżew z białymi, skórzanymi butami i długimi, ostrymi, srebrzystymi ostrzami. Kiedy nadejdzie zima, będzie je mogła wypróbować. Już sobie wyobraża, jak w słoneczny dzień ślizga się z wdziękiem, bez wysiłku wyprzedza inne dzieci i kręci piruety na lodowisku.

We wspomnieniach Lien wojna pojawia się znienacka w maju 1940 roku, kiedy Niemcy zajmują Holandię. Stojąc z mamą i tatą, obserwuje samoloty wysoko na niebie. „Jest wojna” – mówią rodzice. Oprócz tego niewiele się dzieje. Niemieccy żołnierze siedzą przy stolikach w kawiarnianych ogródkach, a czasami chodzą po ulicach. Zachowują się przyjaźnie. Ale powoli i stopniowo wszystko zaczyna się zmieniać.

Począwszy od jesieni 1941 roku, w pamiętniku Lien pojawiają się już inne imiona i nazwiska. Inne, lecz zarazem bardziej podobne do siebie. Roosje Sanders, Judith Hirch, Ali Rosenthal, Jema Abrahams – wszystkie dzieci, które zostawiają swoje podpisy w pamiętniku od września 1941 do marca 1942 roku są Żydami, ponieważ Lien musi teraz chodzić do żydowskiej szkoły. Wierszyki, które wpisują, nadal mówią o przyjaźni, aniołkach i kwiatkach, ale wycinanki z bukietami kwiatów i dziewczynkami w krynolinach w pastelowych kolorach pojawiają się już bardzo rzadko. 15 września 1941 roku przed wejściami do księgarń, parków, muzeów, na targowiska i baseny pojawiają się nowe napisy: „Żydom wstęp wzbroniony”.

2

Jest styczeń 2015 roku. Ponieważ w grudniu spotkałem się z Lien tylko raz, wróciłem do Holandii na kilka tygodni, żeby kontynuować nasz wywiad. Uznaliśmy również, że powinienem odwiedzić miejsca, w których mieszkała. Zdjęcia, jakie tam zrobię, pobudzą jej pamięć, a ja będę mógł osadzić wydarzenia w konkretnej scenerii. Udaję się więc do Hagi.

W przeszłości nigdy nie uważano Hagi za miasto, lecz za wieś. Niełatwo udzielić odpowiedzi na typowe pytanie z quizu geograficznego „Które miasto jest stolicą Holandii?”, ponieważ Holendrzy chętniej używają określenia „najważniejsze miasto” niż „stolica”, a najważniejszym miastem Holandii jest niewątpliwie Amsterdam. Haga jest tylko siedzibą rządu*. Choć pod koniec XVI wieku wybrano ją na miejsce obrad Stanów Generalnych nowej republiki, nie wyniesiono jej do godności miasta uniwersyteckiego ani nawet nie uhonorowano murami miejskimi. Protestanccy przedstawiciele siedmiu prowincji, które oderwały się od hiszpańskiego imperium, spotykali się w Hadze właśnie dlatego, że była miejscem neutralnym i nie kojarzyła się z żadnym zagrożeniem. Obrady odbywały się w otoczonej fosą fortecy, która do dziś jest siedzibą holenderskiego parlamentu. Haga nie może się wprawdzie poszczycić wielkim portem ani tradycją handlową, lecz jej status kolebki Niderlandów jest niepodważalny. Miasto leży na piaszczystych wydmach i pozostałościach podmokłego wybrzeża, osuszonego przez rolników już w IX wieku. Teren, na którym je wzniesiono, podobnie jak znaczna część Holandii, został wydarty Morzu Północnemu przez człowieka.

Jadę do Hagi autostradami przecinającymi dawne dno morskie, które wygląda jak jednobarwny dywan złożony z identycznych kwadratów. W porównaniu z Anglią, gdzie zamieszkałem jako nastolatek, holenderska wieś, ze swoją płaską, perfekcyjną jednorodnością, wydaje się nieskazitelnie nowoczesna. Co parę minut mijam schludne gospodarstwo z domem z ciemnej, czerwonawobrązowej cegły, ze stromym, dwuspadowym dachem. Na podwórzach tych domów stoją lśniące czystością traktory i silosy z paszą. Nie ma tam zdezelowanego sprzętu rolniczego i najrozmaitszych rupieci, których pełno w zagrodach po drugiej stronie Morza Północnego. Nawet bydło wygląda, jakby wyszło spod sztancy: kanciaste krowy o bokach pokrytych różnymi konfiguracjami takich samych, czarno-białych łat. Dokoła rozciągają się spowite poranną mgłą pola, poszatkowane na równe kawałki siecią prostych, srebrzystych kanałów.

Na obrzeżach miasta miejsce gospodarstw rolnych zajmują szeregi nowoczesnych konstrukcji ze stali i szkła: salony samochodowe, centra dystrybucji, ekrany dźwiękochłonne i szklarnie, w których utrzymuje się kontrolowane środowisko o ściśle określonym poziomie CO2 i natężeniu światła. Budynki te, podobnie jak gospodarstwa, robią wrażenie niemal sztucznych. Holandia oglądana przez okno samochodu wygląda na całkowicie pozbawioną historii.

Zjeżdżam z autostrady wprost do dzielnicy zaniedbanych szeregowców z czerwonej cegły. Parkuję na Pletterijstraat, gdzie kiedyś mieszkała Lien. Na początku ubiegłego wieku, kiedy budowano te domy, miasto przeżywało okres dynamicznego rozwoju. Plakaty w stylu art nouveau reklamowały jego walory jako wymarzonego miejsca do życia dla rolników z przeludnionych terenów wiejskich i dla imigrantów z kolonii na Bliskim Wschodzie. Nagle Haga nie była już zwykłym miastem, lecz światową metropolią. W 1900 roku została siedzibą instytucji, której wkrótce nadano nazwę Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, ulokowanej z pompą w nowo wybudowanym Pałacu Pokoju. Znów, tak jak w początkach swego istnienia, Haga stała się neutralnym miejscem spotkań wielkich mocarstw. Pletterijstraat, której budowę ukończono w 1912 roku, znalazła swoje miejsce w tym mieście nadziei.

Dziś większość zabudowy ulicy nadal stanowią budynki mieszkalne. Jest tu sklepik na rogu i kilka prywatnych warsztatów, w których można kupić używane samochody. W mieszkaniu na parterze pod numerem 31 mieści się teraz niewielki ośrodek fizjoterapii z salką do ćwiczeń. Matową szybę w oknie zdobi jaskrawożółte logo „Fysio Fitness”. Naciskam dzwonek i już po chwili otwiera mi wysoki, młody mężczyzna w dresie. To jeden z instruktorów gimnastyki leczniczej. Za nim, w przedpokoju, stoją dwaj starsi panowie w sportowych strojach : wygniecionych szortach, spranych bawełnianych bluzach, kolorowych adidasach i nieco przydługich skarpetkach.

Zostaję sam w korytarzyku, podczas gdy w dawnym pokoju pani Andriessen rozpoczynają się zajęcia. Słyszę ćwiczącą grupę i dopingującego ją instruktora.

Po prawej stoi szafka, w której schowała się Lien, kiedy odkryła, że Święty Mikołaj nie istnieje. Na wprost znajduje się jej dawny pokój, gdzie teraz mieści się biuro z wiszącymi na ścianach certyfikatami kwalifikacji w zakresie opieki medycznej. Przez okna wpada do wnętrza blade światło styczniowego dnia.

Obejrzenie trzypokojowego mieszkania nie zajmuje mi dużo czasu. Wszystko tu jest porządne, zwyczajne i odpowiedniej wielkości. Za pomieszczeniem biurowym, w dawnej sypialni rodziców Lien, stoi dziś łóżko do masażu i szkielet w czerwonej czapce z pomponem. Urządzono tam również aneks kuchenny. Na blacie obok czajnika leży kilka broszurek na temat fitnessu. Ciasne podwórko pełni funkcję schowka na graty; walają się tam metalowy kubeł na śmieci, łopata do śniegu, kilka pustaków, stos talerzy i parę połamanych krzeseł. Spoglądając na fragment ulicy za płotem, próbuję się zorientować, gdzie mogła stać fabryczka Charlesa de Jonga.

Opuszczam dawne mieszkanie Lien po niespełna dziesięciu minutach, grzecznie machając na pożegnanie instruktorowi i starszym panom.

Znalazłszy się z powrotem na ulicy, nie mając nic konkretnego do roboty, pytam nagle sam siebie, co ja właściwie robię. Jestem wprawdzie naukowcem, ale nie specjalizuję się w historii Holandii ani nazistowskich prześladowań. Czy odwiedziny w miejscach, do których prowadzi mnie historia Lien, są tak naprawdę badaniem naukowym? Z tym pytaniem dźwięczącym w głowie, nękany wątpliwościami ruszam w dalszą drogę.

Pod koniec okresu międzywojennego w tej okolicy osiedlało się coraz więcej Żydów. W 1920 roku, kiedy domy były nowe, na Pletterijstraat mieszkało tylko siedem żydowskich rodzin. W 1940 było ich już trzydzieści dziewięć. Niemal naprzeciwko domu Lien znajdował się żydowski sierociniec, który w 1929 roku zajął przydzieloną mu specjalnie posesję i wkrótce zaczął przyjmować uchodźców z Niemiec. Po dojściu nazistów do władzy do Holandii przybyło 35 tysięcy niemieckich Żydów.

Ci, którzy sprowadzali się do pobliskich szeregowców w latach dwudziestych i trzydziestych, nie wywodzili się ze starych rodów Żydów sefardyjskich, które uciekły do Holandii z Portugalii pod koniec XV stulecia. Nowi przybysze pochodzili z Niemiec i Polski, ale oni także podążali przetartym szlakiem. Od XVIII wieku do Holandii wyemigrowało wielu Żydów aszkenazyjskich ze wschodu, których językiem ojczystym był nie hebrajski, lecz jidysz. Pierwszą niemiecką, albo Hoogduitsch, synagogę zbudowano w Hadze w latach dwudziestych XVIII wieku. Przez lata dziesiątki tysięcy Żydów odbyły wyprawę przez kontynent. Tutaj nie było pogromów, można było wstępować do cechów, zostać honorowym obywatelem miasta, a nawet przekazać ten status swoim potomkom. Choć w niektórych dzielnicach mieszkało więcej Żydów niż w innych, nie istniały linie podziału. Z pokolenia na pokolenie imigranci coraz bardziej przyswajali gusta i obyczaje swoich rodaków i stawali się po prostu Holendrami. Kiedy więc w 1811 roku, po aneksji Holandii, Napoleon zarządził rejestrację nazwisk w specjalnie powołanych urzędach, wielu Żydów, korzystając z okazji, naturalizowało swoje dotychczasowe nazwiska. Przykładowo Joseph Izak, jako zasiedziały obywatel, postanowił przyjąć zwyczajne, swojsko brzmiące nazwisko de Jong.

Potomkowie pierwszych żydowskich osadników pochodzących z Portugalii różnili się wyraźnie od późniejszych przybyszów, przeważnie ubogich robotników. Byli swego rodzaju arystokracją, blisko powiązaną ze sferami polityki i handlu. Owi Żydzi sefardyjscy, którzy zaczęli się trudnić lichwą, odkąd w 1179 roku na mocy postanowienia soboru laterańskiego zakazano chrześcijanom pożyczania pieniędzy na procent, uciekłszy przed prześladowaniami, w XVII wieku prowadzili kwitnące interesy w największych portach Europy Północnej. Choć sefardyjczycy stanowili zaledwie 0,01% populacji Holandii, byli właścicielami jednej czwartej plantacji trzciny cukrowej w Surinamie i odgrywali kluczową rolę w strukturach finansowych nowej republiki. W 1688 roku, kiedy Wilhelm III Orański, który rościł sobie prawo do brytyjskiego tronu, organizował wyprawę wojenną, portugalsko-żydowski bankier Isaac Lopez Suasso wyłożył 2 miliony guldenów na pokrycie kosztów i opłacił 6 tysięcy szwedzkich najemników.

W Hadze społeczność sefardyjska była nawet bardziej akceptowana niż w Amsterdamie. To właśnie w Hadze, w protestanckim Nowym Kościele w 1677 roku pochowano z honorami wybitnego żydowskiego filozofa­-­sceptyka Barucha Spinozę. Był to doprawdy nadzwyczajny wyraz akceptacji, choć krótko po pogrzebie władze kościelne nakazały rozebrać nagrobek z powodu nieuiszczenia należnych opłat.

Status wsi w połączeniu z funkcją królewskiej rezydencji sprawiał, że w Hadze powoływanie się na szczególne okoliczności w odniesieniu do kwestii spornych było łatwiejsze niż gdzie indziej. W 1690 roku, kiedy w łonie lokalnej społeczności żydowskiej doszło do sporu na temat interpretacji pewnych fragmentów Talmudu, rozwiązanie znaleziono bez większego trudu. Problem dotyczył jednej z czynności surowo zakazanych w szabat, to jest przenoszenia przedmiotów w miejscach publicznych. Należało określić, co jest, a co nie jest „miejscem publicznym”. W Amsterdamie uznano, że całe miasto, jako obszar otoczony murem, może być traktowane jak „dom”. Niestety Haga nie miała murów miejskich. Uczeni rabini stwierdzili jednak, że gdyby dwa kamienne mosty na kanałach zostały zastąpione mostami zwodzonymi, wówczas także Haga stałaby się domem. Delegacja Żydów udała się więc do ratusza z pytaniem, czy pozwolono by im przebudować mosty na własny koszt. Dwa lata później, w duchu politycznego porozumienia, mosty zburzono i zastąpiono zwodzonymi.

Imigranci z Niemiec i Polski, którzy mieszkali na Pletterijstraat w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku, nie mogliby sobie pozwolić na poniesienie takich kosztów, nawet gdyby potrafili się wykazać równie wielką pomysłowością w interpretowaniu boskich praw. Mimo to, choć Dzielnica Nadrzeczna (Rivierenbuurt) nie była bogata, żyło się tam całkiem przyjemnie. Wówczas, podobnie jak dziś, była miejscem, gdzie ludzie różnych ras i wyznań żyli obok siebie w zgodzie. Trzeba jednak przyznać, że skala migracji budziła sprzeciw części nie-Żydów. W odpowiedzi na ich protesty rząd ograniczył przyjmowanie imigrantów. W różnych kręgach upatrywano w Żydach różnych zagrożeń. Obawiano się ich jako niebezpiecznych socjalistów albo kapitalistów, syjonistów, niewykształconej biedoty lub wręcz przeciwnie – świetnie wykształconych bogaczy, którzy odbierają nie-Żydom najlepsze stanowiska. W latach trzydziestych Żydzi nie mogli rezerwować stolików w restauracjach. Mimo to jeszcze w 1937 roku holenderska partia faszystowska NSB zdobyła zaledwie 4% głosów.

Mijam dawny sierociniec i skręcam z Pletterijstraat w boczną uliczkę w nadziei, że znajdę tam jakąś kawiarnię. Przechodzę obok szkoły podstawowej. Nad wejściem do budynku widnieje zapisana schludną secesyjną czcionką informacja o roku ukończenia budowy: 1923. Wykonany zapewne dużo później mural przedstawia wyglądającą przez namalowane okno żyrafę z roześmianą dziewczynką na grzbiecie. Na poziomie ulicy ceglany mur szkoły zdobią kolejne postacie dzieci oraz tabliczka z pleksiglasu z informacją, że jest to szkoła protestancka. W głębi ulicy dostrzegam jakiś pasaż handlowy, kieruję się więc w tamtą stronę w poszukiwaniu kafejki.

Dotarłszy na miejsce, stwierdzam, że pasaż nie jest tym, czego się spodziewałem. Wprawdzie jest tak schludny i czysty, jak mi się wydawało, kiedy przyglądałem mu się z daleka, a witryny są atrakcyjnie podświetlone, ale nie prezentuje się tam towarów, lecz kobiety w bieliźnie, które siedzą na barowych stołkach na tle ciemnoczerwonych, słabo oświetlonych kabin. Niektóre okna są zasłonięte, na innych zaś widnieją zwięzłe informacje w rodzaju „zmysłowy masaż”, „dwie kobiety” albo „perwersyjny seks”. Po drugiej stronie ulicy stoi stalowy pisuar publiczny, z którego właśnie korzystają dwaj mężczyźni gapiący się na witryny naprzeciwko.

Kiedy mijam pasaż, czując się jak intruz, odruchowo nawiązuję kontakt wzrokowy z kobietami. Szybko przenoszę spojrzenie z jednej witryny na drugą ze świadomością, że marnuję ich czas, będąc zarazem typowym przedstawicielem męskiej części społeczeństwa. Za szkłem, w ciepłym świetle, z grubą warstwą makijażu na twarzach wszystkie kobiety wydają się jednakowo młode i gładkie, niczym znudzone, lecz zdesperowane sprzedawczynie, które wystają przed sklepem, polując na klientów. Młoda blondynka zerka na mnie z uśmiechem, a potem, kiedy odchodzę, znów zaczyna się wpatrywać w ekran swojego telefonu.

Minąwszy pasaż, co zajmuje mi trzy lub cztery minuty, wychodzę na główną ulicę, która prowadzi na dworzec kolejowy. Mogę stąd dojść z powrotem do Pletterijstraat i do zaparkowanego tam samochodu.

Kolejny raz uderza mnie obcość mojego rodzinnego kraju, który opuściłem jako trzylatek czterdzieści lat temu, aby wracać tylko na letnie wakacje. Jestem teraz prawdopodobnie bardziej Anglikiem niż Holendrem i dlatego pasaż z prostytutkami wydaje mi się czymś tak dziwacznym i obcym. Holendrzy mają pragmatyczne podejście do tych spraw: to logiczne, że otwarcie i uczciwie, w sposób uregulowany prawem uprawia się seks, przyjmuje narkotyki i dokonuje eutanazji. A jeżeli odbywa się to w odległości niespełna stu metrów od szkoły podstawowej, to trudno.

Mam wrażenie, że wszystko, co wypełniło minioną godzinę – doskonałe autostrady, protestancka szkoła podstawowa, dzielnica czerwonych latarni i dawne mieszkanie żydowskiej rodziny, w którym dziś mieści się gabinet fizjoterapii – pozwoliło mi zanurzyć się w Holandii, spojrzeć na nią z bardzo bliska. Jest to kraj tolerancji, gdzie pozwala się ludziom robić to, co chcą, i nie wtrąca się w cudze sprawy, dopóki nie kolidują z naszymi własnymi. Dzięki temu Holandia jest tak postępowa. Ale czy nie za sprawą tej samej postawy tak często pozwalano Niemcom robić to, co robili? W latach trzydziestych holenderskie społeczeństwo nadal było podzielone na „filary”, odrębne grupy, takie jak protestanci, katolicy i liberałowie, których wzajemne kontakty rzadko wykraczały poza konwencjonalną wymianę ukłonów na ulicy. Obywatel przestrzegał prawa i dbał o porządek. Cała reszta go nie dotyczyła i nie widział potrzeby, żeby wtrącać się w cudze sprawy.

Spośród 18 tysięcy Żydów, którzy mieszkali w Hadze w 1940 roku, ocalały 2 tysiące. Powróciło tylko ośmiu z 400 portugalskich Żydów, tak doskonale zintegrowanych z tkanką społeczną kraju i miasta. Cały personel i wszyscy wychowankowie żydowskiego sierocińca, na który patrzę, stojąc po drugiej stronie ulicy, zostali zlikwidowani 13 marca 1943 roku.

3

„Żyd”. W maju 1942 roku Lien widzi matkę przy kuchennym stole, na którym leży płachta żółtego materiału w deseń z obrysowanych czarną linią gwiazd. Na każdej z nich widnieje słowo „Żyd”, a wokół brzegu biegnie kropkowana linia ułatwiająca wycinanie. Ponieważ muszą teraz nosić takie gwiazdy na każdym ubraniu, w którym wychodzą z domu, mamusia starannie przyszywa gwiazdę z napisem „Żyd” do jedwabnej sukienki kupionej w Bonneterie.

Dzieci, które Lien zna i z którymi bawi się na ulicy, zachowują się tak samo jak zawsze, ale te, które spotyka w drodze do szkoły, nie są już takie miłe. Czasami rzucają w nią kamieniami. Pewnego dnia grupka dzieci podbiega do niej, łapie ją i wciąga do bocznej uliczki, skandując „złapaliśmy Żydówkę”. Kiedy nie wraca na czas do domu, ojciec idzie jej szukać. Banda dzieciaków wycofuje się na jego widok, ale kiedy bierze on córkę za rękę, prowodyr zbiera się na odwagę i podchodzi bliżej. „Brudny Żyd” – mamrocze, na wpół zawstydzony, gotów czmychnąć w każdej chwili. Tato go ignoruje, z najwyższym trudem zachowując spokój. Kiedy prowadzi Lien z zaułka do domu, dziewczynka czuje drżenie palców, którymi obejmuje jej dłoń.

W drzwiach kamienicy nr 31 czeka na nich pani Andriessen. Na widok Lien wyraz niepokoju, który wcześniej malował się na jej twarzy, ustępuje lekkiemu, nerwowemu uśmiechowi ulgi. Dziewczynka jest zdziwiona, ponieważ pani Andriessen prawie nie wychodzi ze swego pachnącego mydłem pokoju. Starsza pani, zaczerwieniona z emocji, odwraca się i woła coś w kierunku otwartych drzwi ich mieszkania. Zapewne informuje mamę, że wszystko już w porządku. Lien przychodzi nagle do głowy, że skoro pani Andriessen wolno z nimi mieszkać na Pletterijstraar, musi być Żydówką tak samo jak ona; nie jest jednak pewna, czy jej rozumowanie jest słuszne.

Ciocia Ellie natomiast na pewno nie jest Żydówką, ponieważ nie jest jej prawdziwą ciocią, tylko mamusi bliską przyjaciółką, która ich często odwiedza, choć nie musi nosić gwiazdy na ubraniach.

Podczas wakacji Lien często przesiaduje na podwórku, w kuchni albo na schodach przed domem. Zawiera znajomość z Lilly, która mieszka na piętrze pod numerem 29. Lilly rysuje ołówkiem w jej pamiętniku cztery równoległe linijki i dokładnie na środku strony kaligrafuje wierszyk:

Piękne są bratki i piękny mak,

i róża zakwita pięknie,

lecz najpiękniejszy ze wszystkich kwiat

to złote serduszko Lientje.

W lewym rogu dorysowuje kilka ukośnych linii i pisze: „Dokazywałam, zamiast grzecznie spać, więc mama się wściekła i chciała mnie sprać”. Za każdym razem, kiedy czytają to sobie na głos, zaczynają chichotać.

A potem, pewnego wieczora na początku sierpnia, jeszcze przed końcem wakacji, mamusia jak zwykle wchodzi do pokoju Lien, żeby otulić ją kołdrą i pocałować na dobranoc. Siada na krześle obok łóżka, kładzie jedną dłoń na kołdrze, a drugą gładzi włosy córeczki.

– Muszę ci zdradzić sekret – mówi. – Przez jakiś czas będziesz mieszkać gdzie indziej.

Zapada milczenie. Wszystko, co dzieje się później, jest zamglone, niewyraźne, ale to zdanie, wypowiedziane głosem mamy, utrwala się w jej pamięci. Lien pamięta, że czuła się kochana i że jej matka była piękna i dobra. Konieczność dochowania tajemnicy bardzo ciąży Lien, kiedy następnego ranka siedzi na schodach przed domem w towarzystwie Lilly i kilkorga innych dzieci. Chciałaby móc im wszystko powiedzieć. Przyjemnie jest mieć sekret, ale konieczność zachowania go przez tak długi czas wcale nie jest fajna. Kiedy mamusia wraca do domu, Lien zbiega po schodach, żeby wyjść jej naprzeciw.

– Czy mogę im powiedzieć? – pyta szeptem. – To taki przyjemny sekret.

Ale mama jej nie pozwala; to bardzo ważne, żeby nikt o niczym nie wiedział.

Tamtego wieczoru odbywa się spotkanie rodzinne z udziałem ciotek i wujków, którzy tłoczą się w kuchni; ci, dla których zabrakło miejsca, zaglądają do środka, stojąc w drzwiach do pokoju rodziców. Nie jest to wprawdzie przyjęcie urodzinowe, ponieważ wśród gości nie ma dzieci (z wyjątkiem malutkiego Robbiego), ale i tak Lien znajduje się w centrum uwagi. Czuje w ustach niemal zapomniany, słodki smak czekolady i wszyscy po kolei sadzają ją sobie na kolanach. Nie wiedzieć czemu postanawia być niegrzeczna i śmiejąc się piskliwie, w sposób, jakiego mamusia nie znosi, wskazuje na pryszcz na nosie cioci Ellie, ale choć głośno piszczy i pokazuje ludzi palcem, nikt nie przywołuje jej do porządku. Jej wrzaski wybijają się ponad szmer pozostałych głosów; dorośli rozmawiają z sobą po cichu, wpatrzeni w Lien. Wszystko dzieje się tak szybko. Nie ma czasu na mówienie ani nawet myślenie o pytaniach, które pojawiają się w jej głowie, a potem znikają. Mimo gorączkowej atmosfery, wieczór ciągnie się godzinami, wypełniony przytulaniem i szeptami. W końcu pogrążona w półśnie Lien czuje, że ojciec niesie ją do jej pokoju.

Rankiem, tuż po śniadaniu złożonym z chleba i sera, w drzwiach ich mieszkania staje jakaś pani, jeszcze bardziej dystyngowana niż pani Andriessen i nie tak stara. Jest energiczna, stanowcza, ale wesoła, zupełnie jak pielęgniarka w gabinecie lekarskim. Mówi Lien miłe rzeczy, wypytuje ją o szkołę i ulubione książki. Choć Lien mało czyta i trochę się tego wstydzi, przypomina sobie w porę, że lubi Jana Klaassena i Katrijn. Eleganc­ka pani jest całkiem młoda, ale nie wygląda na czyjąś mamę. Wyprawa z nią to prawdziwa przygoda z rodzaju tych, które sprawiają, że z emocji czuje się lekkie mdłości. Lien jest podekscytowana, ale w głębi duszy czuje spokój. Kobiety zręcznie i szybko odpruwają gwiazdy od jej sukienek.

Lien może zachować swoje imię i nazwisko, de Jong, ale nie wolno jej nic mówić o mamusi, tatusiu ani o rodzinie. Odtąd nie ma być Żydówką, tylko zwykłą dziewczynką z Rotterdamu, której rodzice zginęli podczas bombardowania. Gdyby ktoś pytał, ma powiedzieć, że pani, z którą podróżuje, nazywa się Heroma i że zabiera ją do cioci, która mieszka w innym mieście, w Dordrechcie. Lien musi przez cały czas trzymać się bardzo blisko tej pani, musi iść przytulona do niej, żeby nikt znajomy nie zauważył, że nie nosi gwiazdy na ubraniu. Mama mówi dokładnie to samo co pani Heroma i każe Lien wszystko powtarzać, choć dziewczynka już zapamiętała, co ma mówić i jak się zachowywać. Potem następuje pożegnalny pocałunek i uścisk tak mocny, że aż troszkę boli i Lien jest już na Pletterijstraat. Idzie szybko, starając się dotrzymać kroku pani Heromie i z całej siły wtula się w jej płaszcz. Torba z rzeczami Lien, wśród których nie mogło zabraknąć pamiętnika i układanki od tatusia, zwisa z ramienia pani Heromy, obijając się o jej biodro przy każdym kroku.

Dworzec jest niedaleko od domu Lien, dlatego dojście ulicami, a potem przez park (dokąd Żydzi nie mają wstępu) do stacji Hollands Spoor zajmuje niewiele czasu. Od frontu dworzec wygląda jak pałac, nie mają jednak czasu, żeby mu się przyjrzeć, ponieważ ich pociąg za chwilę odjeżdża. Lien myśli przelotnie o swoim pokoju, który jest tak blisko, że mogłaby do niego dobiec.

Pani Heroma rozmawia z nią o śmiesznych nazwach różnych miejsc. Mówi, że w Holandii jest ich całe mnóstwo. Na przykład ulica Podwójnej Kiełbasy w Amsterdamie, Wąsy w Groningen albo ulica Chorej Kaczki w Zelandii. Jest też ulica, która nosi miano Za Dziką Świnią. Wszystkie te nazwy wydają się Lien niezwykle zabawne. Lubi panią Heromę i zaśmiewa się, kiedy za oknem ich przedziału budynki Hagi przesuwają się coraz szybciej i szybciej, a tuk-tuk, tuk-tuk kół wagonu na spojeniach szyn staje się coraz głośniejsze i nabiera tempa. Dym z komina lokomotywy jest brudny, ale pachnie czystością. „Czy Lien zna jakieś miejsca o śmiesznych nazwach?” Po długim zastanowieniu przypomina sobie ulicę Złodziei Krów, o której pani Heroma nigdy nie słyszała.

– Ulica Złodziei Krów, a to dobre! – mówi pani Heroma.

Lien zamierza dodać: „Ta ulica jest niedaleko od naszego domu”, ale powstrzymuje się w samą porę.

W Dordrechcie jest tylko jeden dworzec kolejowy, nie tak jak w Hadze. On także przypomina pałac, tylko trochę mniejszy i w przeciwieństwie do tego, z którego wyruszyły, pozbawiony wież. Przechodzą przez następny park – większy niż w rodzinnym mieście Lien i senny w to słoneczne popołudnie – a potem idą ulicami z małymi, niewysokimi domkami, zupełnie niepodobnymi do haskich dwupiętrowych kamienic. Lien bolą nogi ze zmęczenia i przejście każdej kolejnej przecznicy zajmuje jej trochę więcej czasu, ale pani Heroma na każdym rogu podaje jej nazwę ulicy, a potem śmieszną nazwę ulicy w jakiejś innej miejscowości w Holandii, więc dziewczynka maszeruje wytrwale. Przechodzą Mauritsweg (ulicę Maślanej Góry), Bilderdijkstraat (ulicę Króliczej Fajki) i wreszcie docierają na miejsce. Wszystkie domy, które mijały po drodze, wydawały się Lien małe w porównaniu z budynkami w Hadze, ale te na Bilderdijkstraat są najmniejsze ze wszystkich. Ulica wcale nie wygląda tak, jakby stały na niej jakieś domy; po obu stronach jak okiem sięgnąć ciągnie się niski mur z czerwonej cegły, w który powstawiano drzwi i okna.

Po jezdni biega z krzykiem grupka chłopców. Pani Heroma, nie zwracając uwagi na zamieszanie, podchodzi prosto do drzwi z numerem 10 i energicznie puka w okrągłą szybkę. Lien nie wie, że w kieszeni płaszcza jej opiekunki znajduje się list napisany tym samym pewnym charakterem pisma, którym mama wpisała się na drugiej stronie albumu córeczki. List, który Lien przechowuje w swoim amsterdamskim mieszkaniu, nosi datę „sierpień 1942”. Oto jego treść:

Wielce Szanowni Państwo

chociaż się nie znamy, żywię nadzieję, że jesteście ludźmi, którzy zaopiekują się moim jedynym dzieckiem, jako jego ojciec i matka. Okoliczności zmuszają mnie do oddania córeczki. Proszę, abyście się nią zajmowali z całą dobrą wolą i mądrością.

Wyobraźcie sobie Państwo ból naszego rozstania. Czy jeszcze kiedyś ją zobaczymy? 7 września skończy 9 lat. Mam nadzieję, że będzie to dla niej radosny dzień.

Zapewniam, że jest moim pragnieniem, by traktowała tylko Was jak ojca i matkę i by w chwilach smutku znajdowała u Was prawdziwie rodzicielskie pocieszenie.

Jeśli Bóg da, po wojnie wszyscy się spotkamy i z radością uściśniemy sobie dłonie. Kieruję te słowa do Państwa jako ojca i matki:

Lientje

4

Siedzę w pociągu, który zbliża się do Dordrechtu (nazywanego potocznie Dordt), dokąd wywieziono Lien pod koniec lata 1942 roku. Zanim zatrzymamy się na dworcu, wjeżdżamy na wiadukt, skąd mogę podziwiać Wielki Kościół (Grote Kerk) górujący nad ładnymi domami o dwuspadowych dachach, za którymi leżą port i dzielnica przemysłowa. Choć wedle współczesnych standardów miasto, ze swymi 120 tysiącami mieszkańców, jest małe, niegdyś było największe w Holandii. Wzniesione na wyspie powstałej u zbiegu dwóch rzek, przeżywało największy rozkwit w XV stuleciu, kiedy to ze względu na dogodne położenie stało się ośrodkiem obrotu produktami rolnymi. Przez pewien czas było miastem handlowym. Rzeki o mulistych dnach nie nadawały się jednak do żeglugi dla większych statków, niezbędnych do prowadzenia handlu zamorskiego, i wkrótce Dordrecht musiał ustąpić pola swemu większemu, zachodniemu sąsiadowi – Rotterdamowi.

To tu, a nie w Hadze, rozpoczął się niepodległy byt Niderlandów. W 1572 roku w Dordrechcie odbyło się Pierwsze Zgromadzenie Wolnych Prowincji, podczas którego Wilhelm z Nassau, książę Oranii, oficjalnie wypowiedział posłuszeństwo królowi Hiszpanii. Także tutaj, na synodzie w Dordt, nowa zwycięska republika dokonała wyboru swojej religii państwowej. W latach 1618–1619 przedstawiciele europejskich Kościołów protestanckich spierali się o ważne kwestie teologiczne. Po jednej stronie stali zwolennicy Jacobusa Arminiusa, który uważał, że możliwe jest porozumienie z katolicyzmem w pewnym zakresie: być może „łaskę” (ów wielki akt boskiego przebaczenia w obliczu wrodzonej grzeszności człowieka) rzeczywiście można sobie wyjednać poprzez pokutę i dobre uczynki. Poglądowi temu sprzeciwiali się kalwiniści, głęboko przekonani o „całkowitej deprawacji” istot ludzkich. Według Jana Kalwina tylko garstka ludzi wyznaczonych przez Boga jeszcze przed początkiem czasów dostąpi zbawienia. Pozostali są skazani na potępienie niezależnie od tego, jak gorliwie będą się starali dołączyć do „wybranych”. Synod zakończył się triumfem wyznawców kalwinizmu i zaledwie cztery dni po zakończeniu jego obrad główny orędownik arminianizmu, Johan van Oldenbarnevelt, został skazany na śmierć i ścięty. Wyrok ten niewątpliwie stanowił potwierdzenie idei „całkowitej deprawacji”.

Po wyjściu z funkcjonalnego budynku dworca zerkam jeszcze na jego klasyczną fasadę i ruszam główną ulicą w kierunku centrum. Mam zamiar zacząć pobyt w Dordrechcie od wizyty w małym muzeum drugiej wojny światowej. Ponieważ znajduje się ono niedaleko, idę pieszo, najpierw przez dzielnicę biurowców, a następnie ślicznymi średniowiecznymi uliczkami pełnymi rowerzystów i pieszych, którzy wybrali się tu na zakupy. O tak wczesnej porze są to głównie małżeństwa emerytów ubranych najczęściej wygodnie i praktycznie, w dresowe spodnie i zapinane na zamek nieprzemakalne kurtki w żywych kolorach – fioletowym, limonkowym i różowym.

Muzeum, które mieści się w kamienicy naprzeciwko starego portu, jest podobne do setek innych – nieco wyblakłe, ciasne i zbyt jasno oświetlone, przez co wszystkie eksponaty wyglądają trochę nierealnie. Honorowe miejsce na środku hallu wejściowego zajmuje wojskowy jeep, ustawiony na podwyższeniu wyłożonym sztuczną trawą. W samochodzie sztywno siedzą manekiny w czystych, lśniących hełmach z ciasno dopasowanymi paskami od brodą. Uśmiechają się, patrząc prosto przed siebie, jak ludziki z klocków Lego. W głębi wiszą mapy, na których przedstawiono przebieg niemieckiej inwazji, a następnie wyzwalania kraju przez aliantów. Grubym strzałkom ukazującym ruchy wojsk towarzyszą liczby i daty. W kolejnych salach znajdują się fotografie i gabloty pełne broni, dokumentów i medali.

Dordrecht był jednym z miast, w których toczyły się zaciekłe walki. O świcie 10 maja 1940 roku Niemcy zrzucili tu swoich spadochroniarzy, których zadaniem było zajęcie mostów. W mieście znajdował się wprawdzie garnizon liczący 1500 żołnierzy, lecz holenderska armia, która od ponad dwóch stuleci nie walczyła na wojnie z prawdziwego zdarzenia, była zupełnie nieprzygotowana do odparcia ataku. Tylko nieliczni żołnierze przeszli pełne szkolenie bojowe, brakowało też nabojów, ponieważ większość amunicji przechowywano dla bezpieczeństwa w centralnym magazynie. W pierwszych godzinach inwazji wielu obrońców miasta stało po prostu z zadartymi głowami i gapiło się z przerażeniem na niemieckie junkersy. Inni marnowali amunicję, próbując bezskutecznie zestrzelić bombowce.

Kiedy jednak wstrząs wywołany przez desant minął, rozpoczęła się zażarta walka. Pierwszego dnia dziesiątki żołnierzy niemieckich oddziałów szturmowych zostało zabitych lub rannych, a około 80 wziętych do niewoli i przetransportowanych do Anglii. 13 maja do miasta wjechało około 20 czołgów. Unieszkodliwiono 15 z nich, co kosztowało życie 24 Holendrów. Po zaledwie czterech dniach walk Dordt, podobnie jak cała Holandia, skapitulował, a broniący miasta wyczerpani żołnierze ostatkiem sił niszczyli własne wyposażenie, by nie dostało się w ręce wroga.

Będąc jedynym zwiedzającym, czuję się w muzeum trochę jak natręt. Wokół mnie mężczyźni, którzy tu pracują (jak przypuszczam, w charakterze wolontariuszy), sprawdzają spis eksponatów, czyszczą przedmioty powyjmowane z gablot i porządkują niewielki zbiór książek o wojnie. Przystanąwszy, żeby zerknąć na tytuły na zniszczonych grzbietach, zaczepiam siwowłosego mężczyznę w niebieskiej koszuli, który sortuje tomy ułożone w stosach na biurku. Podnosi wzrok, w pierwszej chwili przyjemnie zaskoczony moim zainteresowaniem historią, a potem, kiedy opowiadam mu o Lien i jej podróży z Hagi do Dordrechtu, wyraźnie zaciekawiony. Kiedy wspominam o pani Heromie, która przywiozła Lien do miasta, wyraz jego twarzy mówi mi, że to nazwisko nie jest mu obce. Pyta, jakie informacje udało mi się zdobyć.

W laptopie, który wyjmuję z walizki, mam zdjęcie pewnego dokumentu. Jest to pożółkła kartka papieru w linie, formatu A4, pokryta notatkami. Gdzieniegdzie widnieją na niej skreślenia i dopiski. Tekst nosi tytuł Co powinno odegrać rolę w konstruowaniu nowego prawa?. Autorką dokumentu, który sfotografowałem w Amsterdamie, jest pani Heroma. Trafił do Lien po śmierci autorki. W czasie, kiedy powstały te notatki, długo po wojnie, Dieuke Heroma-Meilink (którą przyjaciele nazywali „Took”) była politykiem i reprezentowała Partię Pracy najpierw w parlamencie, a potem w ONZ. Jej zapiski są rzeczowe i praktyczne. Lien pojawia się w nich przy okazji zwięzłego opisu przypadku jedynaczki, która musiała zamieszkać u wielodzietnej rodziny. Jeden szczegół nadaje opisanej sytuacji głęboko ludzki wymiar: kiedy matka Lien zamknęła za nimi frontowe drzwi kamienicy przy Pletterijstraat, pani Heroma usłyszała jej łkanie.

Mężczyzna woła kolegów i po chwili grupka pracowników muzeum zagląda mi przez ramię, żeby zobaczyć dokument na ekranie komputera. Wyczuwam ich rosnące zainteresowanie, kiedy przewijam kolejne zdjęcia – album z wierszami, listy, fotografie. Mówią, że osobą najlepiej zorientowaną w temacie jest lokalny dziennikarz Gert van Engelen, który współpracuje także z muzeum. Wysyłam maile i zostawiam wiadomości na poczcie głosowej, a tymczasem pracownicy muzeum przeglądają katalogi i bazy danych, podpowiadając mi, dokąd mogę się udać po więcej informacji. Są życzliwi i przyjacielscy. Wczesnym popołudniem mam już listę stron internetowych oraz publikacji i oglądam nagranie wideo zarejestrowane ćwierć wieku temu przez United States Holocaust Memorial Museum, na którym pani Heroma niezbyt chętnie wyjawia, co ona i jej mąż robili w czasie wojny.

W latach trzydziestych Heromowie mieszkali w Amsterdamie, gdzie Jan Heroma po ukończeniu studiów psychologicznych kontynuował naukę na uczelni medycznej. Jako że oboje mieli postępowe poglądy, zamieszkali z sobą bez ślubu, dzieląc lokum z socjalistką i przyszłą minister zdrowia Irene Vorrink (która w 1976 roku doprowadziła do zalegalizowania okazjonalnego używania narkotyków). Po ukończeniu szkolenia dla pracowników socjalnych Took została zatrudniona przez związek zawodowy. Zajmowała się edukacją polityczną robotnic. Nocami w swoim mieszkaniu, siedząc przy maszynie do pisania przy małym biurku, tłumaczyła na niderlandzki literaturę naukową niemieckich autorów pochodzenia żydowskiego. Było to konieczne, ponieważ bez tych tłumaczeń żydowscy uczeni i nauczyciele akademiccy prześladowani w Niemczech przez nazistów nie mogliby znaleźć pracy w Holandii. W przekonaniu Heromów ucieczka do liberalnej, neutralnej politycznie Holandii była oczywistym wyborem dla niemieckich Żydów.