Dziewczyna i uczony - Gerdien Verschoor - ebook

Dziewczyna i uczony ebook

Verschoor Gerdien

4,8

Opis

Pasjonująca i sentymentalna podróż w świat sztuki i polskiej historii.


W 1641 roku Rembrandt namalował Dziewczynę w ramie obrazu i Uczonego przy pulpicie. Przez kolejne trzysta lat obrazy zmieniały właścicieli, zdobiły ściany amsterdamskich domów i europejskich pałaców, należały do ulubionych obrazów ostatniego polskiego króla, Stanisława Augusta Poniatowskiego. W XVIII wieku trafiły w ręce rodziny Lanckorońskich. Na początku drugiej wojny światowej ślad po nich zaginął i wszystko wskazywało na to, że zostały bezpowrotnie utracone w wojennej zawierusze. A potem zdarzył się cud: pięć lat po upadku muru berlińskiego Karolina Lanckorońska podarowała Zamkowi Królewskiemu w Warszawie wielką kolekcję dzieł sztuki, w której znajdowały się między innymi dwa arcydzieła Rembrandta.

Gerdien Verschoor kreśli zaskakującą i fascynującą opowieść o losach obrazów Rembrandta, splatając ją z historią życia niezwykłej kobiety, Karoliny Lanckorońskiej, która Dziewczynę i Uczonego zachowała dla potomności.

Gerdien Verschoor prowadzi nas z atelier Rembrandta przez książęce kolekcje dzieł sztuki po obóz koncentracyjny Ravensbrück, w którym polskiej hrabinie pozwalało przetrwać przywoływanie w pamięci wizerunku zrabowanych jej przez Hitlera Rembrandtów. Dzięki imponującej erudycji i błyskotliwemu językowi Verschoor udowadnia, że jest prawdziwą pisarką”.
– Jolande Withuis, holenderska socjolożka, feministka i pisarka

Dziewczyna i uczony to fascynująca biografia dwóch obrazów Rembrandta. Gerdien Verschoor, holenderska pisarka i historyczka sztuki, z reporterską pasją towarzyszy im w trwającej cztery wieki podróży po Europie. Śledzi ich losy od 1641 roku, kiedy powstają w amsterdamskiej pracowni Van Rijna, po współczesność, gdy zawisną w Zamku Królewskim w Warszawie. To także, a może przede wszystkim, opowieść o ludziach, którzy kiedyś patrzyli na dzieła Rembrandta, o ich wyborach i dramatycznym uwikłaniu w historię. W tej książce chodzi jednak o coś znacznie więcej – o uchwycenie sensów i znaczeń tworzących się na granicy życia i sztuki. Znam tylko jedną rzecz napisaną z podobną wrażliwością i równie wciągającą – to głośny i wielokrotnie nagradzany Zając o bursztynowych oczach Edmunda de Waala”.
– dr hab. Piotr Oczko, prof. UJ

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (15 ocen)
12
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JusBziu

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła historia, świetnie się czyta
00
aniasci

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa książka o obrazach i o Karolinie Lanckorońskiej dobrze się czyta.
00
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Historia polska i holenderska w jednej książce.
00

Popularność




(…) Bo niczym Nie jest ojczyzna bez przeszłości. Słowem, Które w połowie dźwięku traci sens, Nietrwałą ścianą, którą niszczy płomień, Echem zwierzęcych wzruszeń. W piasku był Popiół stuleci zmieszany z krwią świeżą. I odstąpiła nas pycha, i niski Pokłon złożyliśmy ludziom minionym, I dom swój odtąd mieliśmy w historii.

Czesław Miłosz, Legenda, 1949

Teczka KIEDYŚ

Przy odrobinie szczęścia podróż z Holandii do Rembrandtów w Warszawie zajmuje tylko parę godzin. Wystarczy wsiąść do samolotu, potem wcisnąć się do zatłoczonego autobusu miejskiego, wysiąść przed Zamkiem Królewskim, przemierzyć dziedziniec, wejść do holu, a dalej po prostu kierować się wskazówkami. Idzie się po dywanach i podłodze wyłożonej parkietem. Potem człowiek zostaje sam na sam z dziełami malarza. Po lewej Dziewczyna w ramie obrazu – oczy jak dwa guziki patrzące spod osobliwego beretu. Po prawej Uczony przy pulpicie – nieobecny wzrok skierowany w dal, gęsie pióro w pogotowiu. Postaci, które chciałoby się obudzić pocałunkiem, nawet jeśli zostały uwięzione za kilkucentymetrowej grubości szybą.

Jeszcze jedno, tym razem uważniejsze spojrzenie. Bo Dziewczyna przygląda ci się spod beretu szczerym wzrokiem. Ma prosty nos, pełne usta, delikatny dołeczek na brodzie. Rozpuszczone włosy opadają na suknię, wykończoną pod szyją futerkiem. Nosi na niej aż cztery złote sznureczki – lśniące pasemka światła. Została namalowana na desce, a Rembrandt przedstawił na niej nie tylko ją, lecz także ramę obrazu, na której spoczywają ręce dziewczyny. Ciemne drewno i połyskujące na nim światło stwarzają złudzenie, że rama jest prawdziwa – Rembrandt serwuje nam wspaniałe trompe l’œil, mistrzowską ręką zwodzi nasze oko. Widzimy nawet cienie czubków palców poruszające się po ramie obrazu. Wydaje się, że dziewczynę wystarczyłoby lekko trącić, by przeskoczyła ramę i stanęła przed nami we własnej osobie.

Uczonego o wiele trudniej obudzić pocałunkiem. Pogrążony w zadumie wpatruje się przed siebie, jakby rozważał słowa, które przed chwilą napisał. Czy leży przed nim książka, czy luźne kartki papieru, na których zanotuje myśli, wpierw zanurzywszy gęsie pióro w atramencie? Leciutki powiew wiatru porusza stronicami, co umożliwiło Rembrandtowi dodanie światła między nimi. Wydaje się, jakby biło ono właśnie z papieru: odbija się na dłoni mężczyzny i gęsim piórze, oświetla jego twarz i brodę, muska złoty łańcuch i kołnierz z sobolego futra. Uczony oparł prawą rękę na kunsztownie rzeźbionym pulpicie z lwią głową, lewa zaś jest przykryta szerokim rękawem, a dłoń wręcz niknie w cieniu.

Na obu obrazach mistrz pozostawił swoją sygnaturę: REMBRANDT F. 1641. Wykonał Rembrandt w 1641 roku[1].

Pierwszy raz zobaczyłam te obrazy w gazecie. Był rok 1994, a ja od paru lat mieszkałam wtedy w Warszawie. W tamtych czasach, tuż po upadku muru berlińskiego, w prasie codziennie ukazywały się ciekawe doniesienia, bo wszystko zmieniało się w błyskawicznym tempie. Kiedy jednak 27 października otworzyłam gazetę, nie wierzyłam własnym oczom. Dar prof. Lanckorońskiej – głosił nagłówek w „Gazecie Wyborczej”. Pod nim wydrukowano czarno-białe zdjęcie obrazu. Tani papier wchłonął czarny tusz, ale mimo złej jakości fotografii od razu dostrzegłam, że chodzi o wspaniałe dzieło. Prosto w oczy patrzyła mi dziewczyna o delikatnych rysach twarzy, w rozłożystym nakryciu głowy na długich włosach. Jej prawe ucho zdobił kolczyk z lśniącą perłą, a ręce spoczywały na ramie obrazu, wewnątrz którego się znajdowała. Pod zdjęciem krótki tekst: „Portret młodej kobiety jest jednym z dwóch obrazów Rembrandta przekazanych wczoraj warszawskiemu Zamkowi Królewskiemu przez mieszkającą w Rzymie 96-letnią Karolinę Lanckorońską. Pani Lanckorońska przekazała Zamkowi Królewskiemu i Wawelowi około 150 niezwykle cennych dzieł sztuki z kolekcji Rzewuskich i Lanckorońskich. Część z nich należała niegdyś do króla Stanisława Augusta”[2].

Ponownie z uwagą przyjrzałam się zdjęciu. Tyle lat studiowałam historię sztuki, tyle muzeów zwiedziłam, ale nie mogłam sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek gdzieś ten obraz widziała.

Inny dziennik, „Rzeczpospolita”, poświęcał tym doniesieniom jeszcze więcej uwagi w artykule zatytułowanym Obrazy Rembrandta wróciły do Polski. „Po dwustu latach na Zamek Królewski w Warszawie powróciło 18 obrazów z kolekcji Stanisława Augusta Poniatowskiego, w tym dwa płótna Rembrandta, obydwa z 1641 roku”[3]. Również tutaj zdjęcie słabej jakości. Starzec z siwą brodą w zamyśleniu patrzy przed siebie. Jego czapka, ręka – i to światło. A przecież to zaledwie niewyraźna fotka. Jakże więc musi wyglądać oryginał?

Podniosłam wzrok znad biurka i spojrzałam na niewielki park za oknem, przy ulicy Żelaznej. Drzewa powoli traciły liście. Żółtawy blask słońca padał na mój stolik, czule muskając czarno-białych Rembrandtów, które niemal zdawały się nabierać kolorów.

Szybko powróciłam do lektury. Autor tekstu wielkimi krokami przemierzył historię kolekcji. Ostatni król Polski, Stanisław August Poniatowski, w spadku przekazał obrazy swojemu kuzynowi, później zaś kupił je prapradziadek leciwej Karoliny. Karolina była jedyną żyjącą spadkobierczynią Lanckorońskich, arystokratycznej rodziny, która w czasie rozbiorów osiadła w Wiedniu. Część kolekcji, zrabowana przez nazistów i ukryta w kopalni soli pod Salzburgiem, wróciła do rodziny – do austriackiego pałacu, w którym na skutek pożaru uległo zniszczeniu ponad dwieście obrazów; pozostałe na lata zamknięto w szwajcarskim sejfie. Rembrandty zniknęły z pola widzenia. W artykule przelotnie wspomniano jeszcze, że Karolina Lanckorońska w czasie wojny była więźniarką obozu koncentracyjnego.

Zamknęłam gazetę i ponownie wyjrzałam przez okno. Od akacji po drugiej stronie ulicy znów oderwało się parę liści, wolno opadły na jezdnię, gdzie od razu najechał na nie samochód. W oddali zadźwięczał tramwaj. Moje myśli krążyły wokół wozów, powozów i pociągów, jakimi transportowano Rembrandty po Europie. Wokół samego malarza, który swoimi obrazami zachwycił kupców, królów i Karolinę Lanckorońską. Wokół pałaców, bunkrów pełnych sztuki, szwajcarskiej skrytki. Zastanawiałam się, jak hrabianka może przeżyć obóz koncentracyjny.

Karolina Lanckorońska jest starsza niż to stulecie, pomyślałam.

To musiało się zacząć w domach nad amsterdamskimi kanałami, pomyślałam.

Wycięłam artykuły i wsadziłam do pękatej teczki, którą trzymałam w szufladzie biurka. Do teczki z napisem KIEDYŚ.

Kilka lat później opuściłam Polskę, lecz nadal ją odwiedzałam. Dziewczyna i Uczony otrzymali stałe miejsce na Zamku Królewskim, a ja regularnie przychodziłam ich oglądać. Zazwyczaj byłam sama z obrazami, które robiły wrażenie dobrze strzeżonej tajemnicy. Tłumów zwiedzających w każdym razie nie przyciągały. Przez przypadek natknęłam się w jakiejś księgarni na Wspomnienia wojenne Karoliny Lanckorońskiej, które wywarły na mnie ogromne wrażenie. Z pewnością siebie, ze szczegółami i niezwykłym talentem opisywała w tej książce swoją przeszłość w ruchu oporu i lata spędzone w obozie Ravensbrück. Dopiero po tej lekturze zdałam sobie sprawę, jakie znaczenie mogą mieć Szekspir, Michał Anioł i Rembrandt, kiedy człowiek boi się, że zwariuje z samotności i wyczerpania. Dziwnym trafem nigdy nie przyszło mi na myśl, aby pojechać do Rzymu i odwiedzić Karolinę Lanckorońską – po prostu nie nasunęły mi się jeszcze te wszystkie pytania, które kilka lat później nagromadziły się w mojej głowie.

W roku 2006, roku Rembrandta, w którym obchodzono czterechsetną rocznicę urodzin mistrza, Dziewczyna i Uczony przeżyli swój międzynarodowy coming out. Można ich było oglądać na wystawie w Berlinie, na pewien czas wrócili też do miejsca, w którym ich namalowano: do domu Rembrandta w Amsterdamie. Tam skrzyli się do mnie i lśnili pewnego deszczowego popołudnia, wyczyszczeni i wspaniale odrestaurowani. Dziewczyna była gwiazdą przedstawienia, zdobiła afisze oraz okładkę katalogu. Znawcy Rembrandta prześcigali się nawzajem, byle tylko wypowiedzieć się na temat tych dzieł.

Karolina Lanckorońska tego wszystkiego nie dożyła. Zmarła w 2002 roku, mając sto cztery lata, a za sobą życie, które obejmowało cały XX wiek.

Podobno odwiedzający muzeum zatrzymują się przed obrazem przeciętnie na dziewięć sekund. To jednak o wiele za krótko, jeśli chce się namalowane postaci obudzić pocałunkiem. Dlatego stale wracałam do Dziewczyny i Uczonego. Jak długo trzeba patrzeć, by dostrzec, że jej suknia zaczyna się żarzyć, że dziewczyna unosi prawą rękę, że perła w kolczyku się porusza? Ile czasu potrzeba, żeby policzyć włoski w futrzanym kołnierzu, pomyśleć, skąd się bierze delikatny powiew unoszący kartki na pulpicie? Czy w ciągu dziewięciu sekund da się odkryć te dziwne czerwone cyfry, zapisane przez kogoś w lewym górnym rogu obrazów: 207 przy dziewczynie, 208 przy uczonym? Czy w ciągu dziewięciu sekund można oddać się podróży w czasie?

Tymczasem teczka KIEDYŚ zapodziała się gdzieś w trakcie jednej z moich wielu przeprowadzek, a może zwyczajnie przestała mi być potrzebna. Bo i bez niej wiedziałam, że kiedyś napiszę o Dziewczynie i Uczonym. Uświadomiłam też już sobie, że mój tekst nie będzie dotyczył wyłącznie obrazów. Będzie opowiadał o podróży, która została w nich ukryta. O tym, jak dotarły tutaj, do dalekiej Warszawy. Jak przeżyły rozbiory Polski, dwie wojny światowe, wzloty i upadki arystokratycznych rodów. I co skłoniło Karolinę Lanckorońską do oddania Rembrandtów. Im dłużej przyglądałam się obu dziełom, tym silniejsze miałam wrażenie, że za ich sprawą cofam się w czasie i trafiam między tych, którzy – podobnie jak ja teraz – oglądali kiedyś te same obrazy. W jakim otoczeniu widzieli Dziewczynę i Uczonego? Jak na nie patrzyli? Jak wyglądało ich życie i jaką rolę odegrały w nim te dwa Rembrandty? Kim byli ci ludzie z przeszłości, którzy zachowali je dla potomnych?

Spotyka się ich, kiedy człowiek oderwie oczy od obrazów Rembrandta i wejdzie do następnych sal Zamku Królewskiego. Portret króla Stanisława Augusta o rozmarzonym spojrzeniu jasnoorzechowych oczu. Uwodziciel Kazimierz Rzewuski, który w mig skradnie ci serce. Antoni Lanckoroński, o długiej pociągłej twarzy, którą odziedziczą jego potomkowie. Karol Lanckoroński, łysy i brodaty Kunstgraf, oddany sztuce hrabia, o stanowczym spojrzeniu. No i wysoka jak brzoza Karolina, uwieczniona na niemal przezroczystym zdjęciu naturalnej wielkości. W garsonce, mocno trzymając w ręku torebkę, w wygodnych butach wychodzi za mną z pałacu, a ja przez wszystkie lata pracy nad książką nie mogę się pozbyć wrażenia, że ogląda to, co ja, patrząc mi przez ramię. Jej niski głos, którym od czasu do czasu, niepytana, służy mi radą, niesie się daleko poza mój pokój do pracy.

Kopuły Rzymu

Widok na Rzym: wieże i kopuły, miodowożółte dachy, gąszcz połyskujących anten. Odgłosy ruchu ulicznego, pomruk wszechobecnych skuterów, gdzieś daleko wycie karetki. Z ogrodów przy Via Virginio Orsini unosi się zapach sosen – zrzucają już szyszki, a kiedy przypadkowo się na nie nastąpi, trzeszczą pod butami. Pochylić się, żeby podnieść te sosnowe owoce i wsadzić je do kieszeni – tego leciwa Karolina Lanckorońska od dawna już nie może.

Stoi przy oknie swojego mieszkania, skupiając wzrok na jednym punkcie w oddali: na kopule bazyliki Świętego Piotra. Nie chodzi o to, że tam może znaleźć odpowiedź na nurtujące ją od miesięcy pytanie, ale skupienie wzroku na pięknych rzeczach pomaga uporządkować myśli; tak było przez całe jej życie. Kopuła bazyliki, zaprojektowana przez jej ulubionego Michała Anioła: pilastry, zdobne ramy okien, podwójne kolumny, które zdają się dźwigać ciężar, a wszystko w idealnych proporcjach – arcydzieło. Karolina wie, że gdzieś z tyłu, w Kaplicy Sykstyńskiej, znajduje się Sąd Ostateczny Michała Anioła. Jeszcze kilka lat temu – dobiegała już wtedy dziewięćdziesiątki – stojąc na rusztowaniu, obserwowała specjalistów restaurujących te monumentalne freski. Bardzo się zdziwili, kiedy położyła się na plecach, żeby przyjrzeć się kolorom, które wyczarowywano spod wielowiekowych warstw sadzy. Nie mogła uwierzyć własnym oczom, ona, która sądziła, że zna Sąd Ostateczny jak nikt inny, została zaskoczona wspaniałością powoli wyłaniających się przed nią barw. W czasie wojny wystarczyło, by zamknęła oczy, żeby ujrzeć muskularnego Chrystusa, Charona, który bierze zamach wiosłem, dusze zmarłych – wznoszące się do nieba, opadające do piekła. Być może to dzięki Michałowi Aniołowi nie straciła rozumu, gdy w samotności trwała w mrocznej celi karnej więzienia w Stanisławowie, mogła zachować swoją godność w Ravensbrück. Sama stała się źródłem siły dla współwięźniarek, jak później wiele razy słyszała.

Czy to właściwy moment?

Bez sztuki, bez historii sztuki nie mogłaby przeżyć swojego życia. Widok na Rzym niknie, ustępując miejsca widokom lasów i łanów zboża w dawnej Galicji, ziem należących do korony imperium Habsburgów. Trawertynową kopułę Michała Anioła zastępuje pałac w Rozdole, letnia rezydencja z dzieciństwa leżąca gdzieś w magicznym trójkącie między Wiedniem, Krakowem a Lwowem. Karolina czuje w rękach ciężar płaskich pudeł, jakby to było wczoraj, stawia je na stole roboczym ojca, wyjmuje jedną reprodukcję po drugiej. Michał Anioł, Rafael, Leonardo. Azjatyckie posągi Buddy, wykopaliska w Azji Mniejszej, greckie świątynie. Nieba van Ruisdaela, kobiety Vermeera, charakterystyczne głowy Rembrandta. Ile reprodukcji zebrał ojciec? Nikt tego nie wie, zbyt wiele ich zaginęło w czasie wojny, tej pierwszej wojny. Sto tysięcy ilustracji, z grubsza licząc, sto tysięcy obrazków, dzięki którym dowiedziała się, jak patrzeć na sztukę.

Patrzeć – nauczyła się tego w ich własnym pałacu Lanckorońskich w Wiedniu, zbudowanym przez ojca na potrzeby ogromnego zbioru dzieł sztuki. Kolekcji, która pojawiła się w nim, po czym zniknęła, podobnie jak sam pałac, który po wojnie znalazł się w ruinie, po tej drugiej wojnie. Zstąpienie kolekcji do piekła. Sto trzydzieści obrazów, które udało im się uratować i które od ponad pięćdziesięciu lat przechowywali w szwajcarskim sejfie, to ciężar, od jakiego teraz będzie się mogła w końcu uwolnić, wystarczy, że powie tak. Wystarczy, że się zgodzi w sobie właściwy sposób, słowami Juliusza Cezara, które od miesięcy kołaczą jej w głowie – Alea iacta est – kości zostały rzucone, decyzja została podjęta.

Ale czy to właściwy moment?

Jest rok 1994, ona sama ma dziewięćdziesiąt sześć lat – nieprawdopodobny wiek, przeżyła niemal stulecie. W ciągu ostatnich pięciu lat wydarzyły się rzeczy, o jakich nie śmiała marzyć, że ich jeszcze dożyje. Wybuchła Solidarność w Polsce, upadł mur berliński, w całej Europie Środkowej odbyły się wolne wybory, w jej ojczyźnie prezydentem został przywódca związków zawodowych Lech Wałęsa. Ostatnie wojska radzieckie się wycofują. Polska bierze oddech. Jest nadzieja, wszędzie słychać opowieści, które tak długo były przemilczane, nareszcie znowu jest przestrzeń dla swobodnych myśli. Zakazane książki mogą się ukazywać, zakazane piosenki mogą być śpiewane, zakazane dzieła sztuki mogą zyskiwać publiczność. Swój własny plan dawno już ułożyła, wymyśliła nawet dla niego nazwę: Operacja Nemezis. List do polskiego prezydenta tak często pisała w głowie, że znała go na pamięć[1].

„Panie Prezydencie – tak zacznie – mam zaszczyt zwrócić się do Pana Prezydenta w następującej sprawie. Jestem ostatnią z rodu, brat mój i siostra zmarli, wszyscy byliśmy bezdzietni. Skończyłam 96 lat i wiek mój nie pozwala mi zgłosić się do Pana Prezydenta osobiście, dlatego piszę ten list. Chcę przedłożyć sprawę daru dzieł sztuki, pochodzących ze zbiorów mojej rodziny. Dzieła te są moją prywatną, wyłączną własnością; nie zebrałam ich ja, zebrali ci, od których pochodzę.

Rzeczy te przeznaczam na dwa dostojne miejsca” – napisze: na zamki królewskie w Krakowie i Warszawie. „Na Wawel idzie namiot turecki, który tradycja rodzinna łączy z Odsieczą Wiedeńską, oraz obrazy. Z nich 76 to dzieła powstałe we Włoszech, w okresie od XIV do XVI wieku. Pochodzą więc z tego samego kraju, którego architekci tworzyli w tym czasie dziedziniec i komnaty wawelskie. Wszystkie dzieła sztuki, które idą na Wawel, zebrał mój Ojciec Karol Lanckoroński”.

Obrazy z galerii ostatniego polskiego króla, Stanisława Augusta, wyśle do Warszawy. „Kupił je po katastrofie I Rzeczpospolitej Kazimierz Rzewuski, pisarz polny koronny, pradziad mojego ojca, i zawiózł do Wiednia, gdzie osiadł po rozbiorach. W tej grupie są dwa portrety Rembrandta”. Najważniejsze dzieła z kolekcji, o nieprawdopodobnej historii, bez trudu przywołuje w pamięci.

„Nie śniło mi się w najśmielszych marzeniach mojego długiego życia, że mi jeszcze będzie danym napisać ten list” – zakończy tymi słowami. „Składam dar w hołdzie Rzeczpospolitej Wolnej i Niepodległej, na ręce Jej Prezydenta”. Wielkie litery, trzeba je będzie dobrze podyktować. I podpis musi się dokładnie zgadzać:

Karolina z Brzezia Lanckorońska

Dr fil., doc. Uniw. Jana Kazimierza we Lwowie

por. Armii Krajowej

1976–1993 Kierownik Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie.

Mogłaby dodać o wiele więcej:

1917–1918 pielęgniarka w Faniteum

1940–1942 kurier w Generalnej Guberni

1943–1945 więźniarka numer 16076 w Ravensbrück

Nie lubi jednak przesady.

Odrywa oczy od panoramy Rzymu. Opierając się na lasce, idzie do biurka. Po drodze dotyka róż, które ktoś tam postawił, to jej ulubione kwiaty. Bierze do ręki niewielki portret ojca, namalowany ponad sto lat wcześniej przez Jacka Malczewskiego[2]. Jej ojciec – ruda broda stanowi jasny akcent kolorystyczny na ciemnym poza tym obrazie – siedzi przy francuskim rokokowym biurku, zagłębiony w papierach. Za oknem niewyraźnie rysują się kontury parku w Rozdole. Nie musi go o nic pytać, jest pewna, że ojciec pochwala jej decyzję. Odstawia obrazek na biurko i siada. Przeciera chusteczką szkła okularów. Następnie sięga po telefon. Numer swojej sekretarki zna na pamięć.

RAJ

1. Narodziny olbrzymki

Niemowlę dla muzeum

W średniowiecznym zamku, ukrytym głęboko pośród wzgórz Austro-Węgier, latem 1898 roku przyszło na świat dziecko. Niezwykle duże niemowlę miało główkę pokrytą całą masą ciemnych włosów i apetyt tak wielki, że po dziesięciu dniach ledwo już się mieściło w kołysce. To podsunęło ojcu genialny pomysł. Sięgnął po pióro i skreślił list do dobrego przyjaciela, Adolpha Bayersdorfera. Czy Bayersdorfer nie zechciałby może w przyszłości wystawiać na pokaz za opłatą jego córki jako olbrzymki? I czy Stara Pinakoteka w Monachium, w której Bayersdorfer był kustoszem, nie byłaby idealnym miejscem po temu[1]?

Niemowlę – Karolina Maria Adelajda Franciszka Ksawera Małgorzata Edina hrabianka Lanckorońska z Brzezia herbu Zadora – urodzone 11 sierpnia 1898 roku było drugim dzieckiem Karola Lanckorońskiego, lecz pierwszym z jego małżeństwa z Margarethe von Lichnowsky. Margarethe wniosła w posagu interesujące drzewo rodowe. Jej ojciec, Karl Fürst von Lichnowsky, był potomkiem pruskiej rodziny arystokratycznej. Matka, Marie Fürstin von Croÿ, pochodziła z austriackiej gałęzi książąt von Croÿ, dumnych posiadaczy pałacu Schloss Buchberg pod Wiedniem. Karolina – nazywana Karlą – dzięki genom ojca była chyba największym dzieckiem, jakie kiedykolwiek przyszło na świat w tej rodzinie.

Przed zawarciem związku z Margarethe Karol nie zaznał zbyt wiele szczęścia w miłości. Jego pierwsze małżeństwo z księżniczką Marią Salm-Reifferscheidt-Raitz okazało się bezdzietne i po paru latach zostało rozwiązane. Hrabina Franziska „Fanny” Xaviera von Attems-Heiligenkreutz, druga żona i wielka miłość Karola, zmarła w 1893 roku w połogu, podczas narodzin ich pierwszego potomka, Antoniego. Karol nigdy nie pogodził się z utratą Fanny, lecz po jej śmierci mimo wszystko szybko zaczął szukać matki dla synka – i małżonki, z którą w końcu mógłby założyć dużą rodzinę, jakiej tak bardzo pragnął. To, że również jego trzecia żona musiała być damą o arystokratycznym rodowodzie, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Na szczęście w Wiedniu i szerokiej okolicy nie brakowało wysoko urodzonych panien dla bajecznie bogatego Kunstgrafa. Rok po ślubie Karola i Margarethe na świat przyszła Karolina, oczko w głowie ojca od chwili, gdy ujrzał ją w kołysce: dar Boży spowity koronkami i białymi kokardami.

Pałac, w którym urodziła się Karolina, nadal skrywa się wśród drzew na zboczu pagórka nad rzeczką, lecz bez trudu można do niego dojść od strony spokojnej drogi, wijącej się przez Buchberg. Wąska ścieżka wiedzie wzdłuż starych kasztanowców, przez ogród i dziedziniec otoczony grubym murem, wznoszonym i tynkowanym przez wiele pokoleń rzemieślników. W pałacu człowiek od razu gubi się w gąszczu długich korytarzy z licznymi schodami, prowadzącymi to w górę, to w dół, przez pokoje o małych oknach, wpuszczających do środka wąskie snopy światła słonecznego, z tarasami, z których roztacza się piękny widok na okoliczne wzgórza. Gdzieś w tym zamku znajduje się również kaplica, w której prawdopodobnie ochrzczono Karolinę – pozostałości pierwotnego ołtarza zostały przez współczesnych artystów pokryte płatkami złota.

Rodzinny dom małej Karli we wszystkim przypominał zamek z bajki. A wraz z jej narodzinami miała się też rozpocząć nowa baśń – o ojcu mającym nową żonę i nowe dziecko, dorastające w nowej epoce. Nikt nie mógł przypuszczać, że świat stanie w płomieniach, jeszcze zanim to dziecko przemieni się w dorosłą kobietę.

To były szczęśliwe lata: świadczą o tym fotografie w przebogatym albumie rodzinnym[2]. Na czarnych kartach przyklejono zdjęcia nowo narodzonej Karli, mocno zawiniętej w białe pieluchy, słodko śpiącej w kołysce. Przyrodni brat Tonio z ciekawością zagląda, żeby obejrzeć siostrę. To ona jest owiniętym pakunkiem w ramionach niani na schodach letniej rezydencji w Rozdole, otoczona rodziną i zastępem stojących w rzędzie służących. To ona jest maluchem z lokami, siedzącym na stoliku przykrytym aksamitną materią. Tonio, w białym marynarskich ubranku i krótkich spodenkach, opiekuńczo objął siostrę ramieniem i razem, trochę zakłopotani, patrzą w obiektyw.

Pięć lat po Karolinie urodziło się trzecie dziecko. I choć Karol pragnął dużej rodziny, Adelajda, czyli Adelheid, Heidi, miała zostać najmłodszym, a zarazem ostatnim potomkiem, który przyszedł na świat w wielowiekowym rodzie Lanckorońskich.

Rozdół, idylla

Najszczęśliwsze młodzieńcze wspomnienia Karoliny nie wiązały się ani pałacem jak z bajki, w którym się urodziła, ani z miejskim pałacem w Wiedniu, w którym dorastała, lecz z letnią rezydencją rodzinną w Rozdole, na wschodzie imperium Habsburgów. W posępnym i sztywnym Wiedniu Karolina co roku z niecierpliwością wyglądała wiosny, kiedy to pokojówki zaczynały przygotowywać garderobę na wielomiesięczny pobyt w wiejskiej posiadłości. Gdy sezon kulturalny w Wiedniu dobiegał końca, gdy Lanckoroński senior mógł zwolnić tempo, a kasztanowce przy Ringu były w rozkwicie, wtedy nadchodził ten czas. Pakowano skrzynie, kufry oraz pudła na kapelusze i rodzina rozpoczynała wielogodzinną podróż pociągiem do maleńkiej stacji Mikołajów. Tam czekał na nich woźnica, który powozem wiózł całe towarzystwo przez lasy i pola do pałacu, gdzie pokojówki, służący oraz kucharki przygotowali trzydzieści pokoi, kuchnie i piwniczne spiżarnie na długi letni pobyt.

Jeden z dalekich przodków Karoliny w 1740 roku zlecił budowę uroczej wiejskiej rezydencji na ziemiach, które od ponad stu lat należały do rodziny. Rozdół znajdował się w granicach Polski, a po pierwszym rozbiorze w 1772 roku stał się częścią Królestwa Galicji, kraju koronnego w habsburskim imperium. Zgodnie z panującą w epoce modą pałacyk przebudowano później w subtelnym stylu empire: światło, symetria, wejścia otaczane kolumnami. Styl ten charakteryzował wiejskie posiadłości wznoszone w tym okresie w Polsce, lecz najwyraźniej okazał się zbyt frywolny dla Karola, który w Wiedniu obserwował zabudowywanie Wiener Ringu jednym bombastycznym miejskim pałacem po drugim. Odziedziczywszy po ojcu Rozdół, szybko zlecił przebudowę domu do postaci porządnej wiejskiej rezydencji, której piękno miało się równać pięknu zamków wznoszonych niegdyś nad Loarą. Elegancki rząd kolumn ustąpił miejsca wystawnym schodom, różnorodne dobudówki przełamały pierwotną symetrię, a domowi przydano fantazyjną werandę. Karolina, dorósłszy, uznała, że pałac jest pretensjonalny i pseudomonumentalny, ciało obce w urokliwym krajobrazie dokoła[3].

Rezydencja była przeznaczona na pobyt letni, a ponieważ nie pełniła funkcji reprezentacyjnej, Lanckorońscy urządzili ją dość „skromnie”. Kiedy wchodziło się szerokimi schodami od frontu do pałacowego holu, wrażenie robiły gustowne dywany oraz wspaniałe schody z balustradą z kutego żelaza. Ściany wszystkich pomieszczeń pomalowano na ciepłe kolory, wszędzie też wisiały obrazy, zwłaszcza portrety rodzinne, które zdaniem Karoliny były „strasznymi bohomazami”[4]. W szafach i kredensach przechowywano obrusy, srebra stołowe z rodzinnym herbem oraz liczne porcelanowe serwisy, takie jak składający się z kilkudziesięciu części błękitny zestaw ozdobiony rodzinnymi portrecikami. W specjalnym pomieszczeniu urządzono rodzinne archiwum, zawierające tysiące dokumentów, między innymi średniowieczne archiwalia i listy ostatniego króla Polski. Pewien szczególny detal pozostawał jednak przez większość gości niezauważony, a była nim podkowa przybita przez cieślę do framugi głównych drzwi: na szczęście.

W roku narodzin Karoliny Rozdół liczył ponad cztery tysiące mieszkańców. Polacy, Ukraińcy i Żydzi mieli tam własne domy modlitwy. Kościoły i synagogi sąsiadowały ze sobą, krypta ze szczątkami przodków Karoliny i żydowski cmentarz znajdowały się od siebie o rzut kamieniem. Rozdół stanowił część rozległego majątku Lanckorońskich, obejmującego dwa tysiące hektarów pól uprawnych, łąk i lasów. Można tam było znaleźć browar, dwa młyny, cegielnię, kamieniołom oraz tartak. Dobra nieprawdopodobnie bogatej rodziny? Owszem, zwłaszcza gdy człowiek sobie uświadomi, że Lanckorońscy oprócz Rozdołu, miejskiego pałacu w Wiedniu i włości w Austrii mieli jeszcze dwie posiadłości na dzisiejszej Ukrainie (Jagielnicę i Komarno) oraz w Polsce (Wodzisław). Bogactwo nie zawsze jednak idzie w parze z dobrym smakiem, o czym aż nazbyt dobrze wiedział Karol Lanckoroński. Bo pałac w Rozdole… nie, piękny nie był – taką opinię wyrażał nawet człowiek, który obmyślił jego gruntowną przebudowę, czyli sam hrabia, na starość wzdychający jeszcze: „To ja zepsułem Rozdół!”[5].

I choć Karolina całkowicie się z opinią ojca zgadzała, Rozdół na zawsze pozostał dla niej scenerią rajskich letnich miesięcy z dzieciństwa. Ze swojego narożnego pokoju miała od zachodu widok na wielobarwny horyzont. W oddali można było dojrzeć Karpaty, które zwłaszcza na krótko przed deszczem ostro rysowały się na tle nieba. Drugie okno pokoju wychodziło na północ i również stamtąd roztaczał się widok na park, pola aż po wzgórza i skraj lasu ciągnącego się niemal do Lwowa. Z tarasu przy oranżerii na południe rozciągał się sad, za nim zaś słoneczna równina Dniestru, rzeki spokojnie toczącej swe wody przez majątek. Spacerując parkiem w dół, ku zachodowi, dochodziło się do małej stróżówki w stylu empire. Przy drodze do miasta stał młyn, którego koła obracały się dzięki wodzie z Kołodnicy, strugi płynącej z pobliskiego Stulska na północy w kierunku południowym, do Dniestru. Nad miasteczkiem górował stary zamek, kiedyś stanowiący własność przodków Karoliny, a później funkcjonujący jako klasztor karmelitów.

Wszystkie te widoki i zachody słońca, te strumyki i rzeki były Karolinie bardzo drogie. Chyba najbardziej lubiła jednak prastare drzewa w parku, gdzie rosły nie tylko kasztanowce, dęby i akacje, lecz także zaimportowane egzotyczne okazy, takie jak lipy chińskie i australijskie sosny. Niektóre drzewa doskonale nadawały się do tego, by ukrywać się w ich konarach przed guwernantką i w spokoju oddawać się lekturze. Kasztanowce sięgały swoimi szerokimi gałęźmi aż do ziemi, więc kiedy kwitły, nieprawdopodobnie obficie, trzeba było uważać, żeby nie podeptać białych kwiatów. Tajemnicze łaskotanie pod stopami, gdy próbowało się na bosaka omijać te kasztanowe kwiatostany, cienie listowia jak motyle trzepoczące się po stronicach książki podczas czytania, półcienie i gałęzie, wśród których można było stać się niewidzialnym dla nudnych guwernantek: dzieciństwo niczym raj.

Pan Jacek

W Rozdole wiele się działo, ciągle przyjeżdżali i wyjeżdżali goście, krócej lub dłużej nocujący w pałacu. Stałym bywalcem był „pan Jacek” – Jacek Malczewski, specjalny protegowany ojca Karoliny. Towarzyszył Karolowi podczas jego ekspedycji do egzotycznych krajów i na jego zlecenie sporządzał setki szkiców krajobrazów, ludzi i znalezisk archeologicznych. Karol regularnie wspomagał artystę, kiedy u tego krucho było z pieniędzmi. Malczewski zasłynie przede wszystkim z bogactwa symbolistycznych obrazów, zaludnianych przez anioły, skrzydlate konie i mitologiczne postaci, których znaczenie często trudno zrozumieć niewtajemniczonym. Karol doceniał jednak specyficzną osobowość Malczewskiego oraz jego dziwaczne dzieła, a z biegiem czasu ich relacje biznesowe przerodziły się w wyjątkową przyjaźń.

Wiele lat po wojnie Karolina odnalazła w szufladzie starej szafy piękny dowód tej przyjaźni: dwieście szkiców Malczewskiego, często nie większych niż pocztówka, które ilustrowały codzienne życie w Rozdole. Z szuflady wyłoniły się nianie i guwernantka, pięć kucharek w rzędzie zajętych gotowaniem, żydowski ramiarz oraz bibliotekarz z długą brodą. Także ojciec sportretowany we wszelkich możliwych sytuacjach: spacerujący z laską po majątku, zawieszający obrazy, chory w łóżku, pijący kawę z jej matką, otoczony książkami i reprodukcjami w bibliotece. A także ona sama, Karolina, uczepiona nogi ojca albo bawiąca się lalkami. Pozowania panu Jackowi – nienawidziła. Gdy tylko słyszała, że nadchodzi, zaczynała narzekać, że trzeba godzinami siedzieć bez ruchu, do tego zaś – w przeciwieństwie do brata i siostry – zdecydowanie nie miała drygu[6].

Malczewski nie tylko tworzył rysunki rodziny ołówkiem, lecz także portrety każdej z osób farbą olejną. Dwa piękne, trochę niedbałe szkice farbą znajdują się w muzeum miejskim w Drohobyczu na Ukrainie, niedaleko Rozdołu. Na jednym z nich mała Karla siedzi na kolanach matki sztywna jak lalka, w tle różowoczerwone wzgórza posiadłości, zaakcentowane pospiesznymi ruchami pędzla. Inny obraz przedstawia troje Lanckorońskich: matkę Margarethe z Karoliną patrzącą wprost przed siebie i ojca, Karola, pochylającego się nad obiema, z czerwonym goździkiem w ręce, jakby chciał go wręczyć żonie[7]. Czy na podstawie tych szkiców Malczewski namalował prawdziwe obrazy, które zaginęły? Czy może uznał te kompozycje za mniej udane i już się nie trudził, by stworzyć z nich lepsze dzieła?

Zupełnie inaczej wyglądają dopracowane portrety małżonków Lanckorońskich oraz dzieci, stanowiące pełnowartościowe obrazy, takie jak portret Tonia w marynarskim ubranku, z nastroszoną czupryną. W tle przechadzają się po galicyjskich polach dwie typowe dla Malczewskiego figury: Tobiasz i anioł, należące do ulubionych postaci malarza z deuterokanonicznych opowieści biblijnych. W tej historii Tobiasz zostaje wysłany przez swojego ojca, Tobita, na poszukiwanie zaginionego skarbu. Wkrótce spotyka archanioła Rafała, który towarzyszy mu w dalszej drodze. Po długiej podróży Tobiasz wraca do domu, gdzie żółcią złowionej razem z Rafałem ryby uzdrawia ojca ze ślepoty. Jest to przejmująca opowieść o miłości syna do ojca: hołd Malczewskiego dla jego ukochanego mecenasa[8].

Ściany letniej rezydencji zdobił też wspaniały podwójny portret państwa Lanckorońskich. Zniknął w zawierusze wojennej, w latach siedemdziesiątych XX wieku pojawił się w Ukraińskiej Republice Ludowej u prywatnego właściciela, który sprzedał go Lwowskiej Galerii Sztuki[9]. Hrabia został namalowany w trzyczęściowym szarym garniturze i stosownym kapeluszu, długi podbródek Lanckorońskich ukryty za rudym bujnym zarostem. Obok niego hrabina w łososioworóżowych obłokach – kwiat we włosach, ogromny kapelusz na głowie, niezgłębione oczy, a nad nimi brwi niczym surowe kreski. Również tutaj tło posłużyło Malczewskiemu do niezwykłego przekazu. Skrzydlatego konia, który, jak się zdaje, właśnie sfrunął z nieba, trzyma za lejce maleńka wersja samego pana Jacka – w ten sposób malarz zastosował sprytną sztuczkę dla zaznaczenia swojej obecności na obrazie.

I w końcu podwójny portret sióstr Lanckorońskich: młodsza, blond Adelajda po lewej, ciemnowłosa Karolina po prawej. Adelajda patrzy jasnoszarymi oczami gdzieś poza widza, poza obraz. Jej bujne loki spięte niebieską kokardą nie opadają na twarz. Karolina stoi tuż za nią, zdaje się patrzeć siostrze przez ramię, skierowawszy wzrok gdzieś w dół. Ma włosy splecione w dwa grube warkocze, a speszone spojrzenie jej brązowych oczu nie zdradza sprzeciwu, jaki czuła podczas niekończącego się pozowania[10].

Sto tysięcy reprodukcji

W Rozdole znajdowała się nie tylko część kolekcji dzieł sztuki Karola, lecz także jego gigantyczny zbiór reprodukcji. Wynalezienie fotografii w XIX wieku i szybki rozwój technik sporządzania reprodukcji sprawiły, że kolekcjonerzy i koneserzy po raz pierwszy w historii mogli oglądać dzieła sztuki, nie ruszając się zza biurka. Wielbiciele nabywali całe serie reprodukcji, sporządzane i sprzedawane przez duże muzea, takie jak Luwr, albo zabierali ze sobą zdjęcia w dalekie podróże i niekiedy też się nimi wymieniali. Karol z lubością oddawał się temu nowoczesnemu sposobowi zdobywania wiedzy. Zamawiał reprodukcje w muzeach, a podróżując po świecie, zlecał wykonywanie zdjęć i rysunków ludzi, krajobrazów oraz dzieł sztuki. Na jego polecenie sporządzano także reprodukcje dzieł z jego własnej kolekcji, gromadzone następnie w postaci pocztówek w ładnie zaprojektowanych pudełkach. Pieniądze nie grały roli, dlatego w krótkim czasie Karolowi udało się stworzyć kolekcję około stu tysięcy zdjęć, która tym samym należała do największych w Europie.

Dla tej kolekcji zlecił urządzić w Rozdole specjalne pomieszczenie, zwane „pokojem fotograficznym”, i zatrudnił bibliotekarza. Pan Chotyniecki, który chodząc po parku, zawsze śpiewał, a podczas mrozów chował swoją długą brodę pod futrem, zarządzał dagerotypami, układając je starannie w specjalnie w tym celu nabytych pudełkach. Kiedy nocowało się w posiadłości Lanckorońskich, nie dało się tego uniknąć (oczywiście pod warunkiem, że się było mężczyzną): rozkoszując się mocnym cygarem i kieliszkiem dobrego wina, prowadzono – z dagerotypami na stole – niekończące się rozmowy o dalekich podróżach Karola, jego egzotycznych ekspedycjach i zamiłowaniu do sztuk pięknych.

Lecz kiedy ojciec ze swoimi gośćmi siedział w salonie, pijąc kawę lub gdy udawał się w interesach do Lwowa albo wyruszał na polowanie na niedźwiedzia, Karolina miała cały pokój fotograficzny dla siebie i mogła przesiadywać w nim godzinami. Na jej prośbę pan Chotyniecki wyciągał jedno pudełko po drugim – niektóre wykonane z zielonego kartonu w marmurkowy wzór, inne z kolei jasnoczerwone albo czarne, część z nich była opatrzona napisami tłoczonymi złotem. Każde pudełko stanowiło machinę czasu, pachnącą dalekimi stronami i minionymi epokami. Godzinami można było zagłębiać się w pudełku AZJA MNIEJSZA, pełnym zdjęć drewnianych rzeźb, tajemniczych mieszkań i kobiet w egzotycznych strojach. W innym Karolina znajdowała fotografie świętych drzew z Anuradhapury, posągów Buddy, zarośniętych bujną zielenią świątyń. Oglądała góry lodowe, słonie, wodospady. Statki parowe, wiadukty kolejowe, pałace upiorów. Najbardziej jednak lubiła pudełka z reprodukcjami dzieł sztuki, które pan Chotyniecki starannie uporządkował według kraju, szkoły i epoki. Przez jej ręce przechodziły ołtarze, gobeliny, miniatury. Studiowała obrazy i rzeźby, a także kolekcje muzealne. Błądziła po Luwrze i Prado, przechadzała się przed freskami Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej i spacerowała po barokowych kościołach Rzymu. A niekiedy z pudełek wyłaniały się Rembrandty, obrazy, które wisiały na ścianie wiedeńskiego domu, lecz tutaj, w Rozdole, odbito je w sepii i naklejono na szary karton: Dziewczyna w ramie obrazu oraz Uczony przy pulpicie.

2. W Amsterdamie

Dom nad kanałem

Dom, w którym zimą 1711 roku Jan van Lennep de Oude (Starszy) zmarł pośród swojej oszałamiającej kolekcji dzieł sztuki, już nie istnieje. Światło na amsterdamskiej Kloveniersburgwal nadal jest jednak takie samo. Niezmiennie odbija się między niebem nad miastem a wodą kanałów, na chwilę zatrzymuje się w kałużach między kocimi łbami, po schodkach kamienicy przekrada się do środka, gdzie ślizgając się po deskach dębowych podłóg, dociera do bogato urządzonych wnętrz. Tam przesuwa się smugami po orientalnych kobiercach i pokrywających ściany kurdybanach. Szafy z albumami, w których van Lennep przechowywał zbiór rysunków, zaczynają lśnić, marmurowe popiersia nabierają blasku, drobinki kurzu tańczą nad organami gabinetowymi, na których tak pięknie gra się Sweelincka, skrzą się kolory na obrazach.

Jan van Lennep de Oude, potomek rodu handlarzy suknem, z pasją i żarliwością gromadzący dzieła sztuki, stworzył imponującą kolekcję. Ten, komu dane było krążyć po pokojach jego domu, mógł podziwiać naturalnej wielkości damę Tycjana, anioła Caravaggia albo słodką kobietę z dziecięciem Parmigianina. Na ścianach wisiały dumne głowy mężczyzn pędzla Dürera i Holbeina. Van Lennep kupował też sztukę rodzimą, więc holenderscy mistrzowie, tacy jak Brouwer, van der Heyden czy Rembrandt także byli licznie reprezentowani w monumentalnym domu nad kanałem[1]. Dokładnie bowiem sześćdziesiąt lat po tym, jak Rembrandt sygnował Dziewczynę i Uczonego, oboje razem trafili pod numer 137 przy Kloveniersburgwal – niecałe dziesięć minut na piechotę od pracowni, w której zostali namalowani przez mistrza w 1641 roku[2].

Tronies, czyli głowy

Atmosferę w domu Rembrandta, w którym mieściło się również jego atelier, wyobrażam sobie zupełnie inaczej niż wytworny klimat panujący u starego van Lennepa: bałagan i hałas wywoływane przez licznych wchodzących i wychodzących uczniów, pomieszczenia z belkami stropowymi pachnące farbą olejną i farbą drukarską. Jednak artystę wiele też łączyło z kupcem jedwabiu, bowiem Rembrandt – podobnie jak Jan van Lennep – był zapalonym kolekcjonerem. Jego dom przy Breestraat zapełniały obrazy – własne, a także uczniów i kolegów, takich jak Jan Lievens i Adriaan Brouwer. W teczkach i pudłach przechowywał zbiory rycin oraz rysunków, był także dumnym posiadaczem niezwykłej kolekcji instrumentów muzycznych i kostiumów teatralnych, amerykańskich fletów bambusowych, indiańskich strojów, jawajskich lalek wayang i kaukaskich wyrobów skórzanych, muszli, koralowców, gąbek, a nawet wypchanego ptaka rajskiego[3]. Za sprawą tych wszystkich przedmiotów artysta przekształcił swój dom w swoistą dioramę, w której mógł ustawiać cuda z całego świata – źródło inspiracji dla własnych prac. Jego kolekcja stanowiła zarazem symbol statusu, mający świadczyć, że jest człowiekiem o intelektualnych ambicjach.

Wiele z tych skarbów kupował na amsterdamskich aukcjach, w których z zapałem uczestniczył – tam rysunki, rzadkie muszle czy gliniane dzbanki szybko zmieniały właścicieli. Nie na wszystko jednak mógł sobie pozwolić i gdy 9 kwietnia 1639 roku pod młotek szedł inwentarz kupca Lucasa van Uffelena, musiał niestety poskromić swoją zachłanność. Obraz, który bardzo chciał wylicytować, sprzedano za trzy i pół tysiąca guldenów – kwotę wówczas astronomiczną i nieosiągalną dla Rembrandta, sprzedającego swoje portrety po około sto sześć guldenów. Mistrza cechowała jednak przebiegłość i obmyślił inny sposób zdobycia słynnego Portretu Baldassare Castiglionego Rafaela[4]. Sporządził naprędce szkic brązowym tuszem i białą farbą kryjącą, którymi uwiecznił motywy tak charakterystyczne dla tego obrazu: mężczyznę w oknie, łokieć wystający za parapet, elegancki, obszerny strój. Obok rysunku koślawymi literami napisał „de Conten batasar de kastijlijone van raefael”, czyli „hrabia Balthasar Castiglione Rafaela”. Obok i pod szkicem dodał: „sprzedany za 3500 guldenów. Cały dochód Luka van Uffelena wyniósł 59 456 guldenów. Anno 1639”[5].

Prawdziwy portret zakupił majętny handlarz diamentów i broni Alphonso Lopez, którego Rembrandt być może odwiedził kiedyś w wytwornym domu „Pod złotym słońcem” przy Singel. Czy widział tu również Portret mężczyzny Tycjana, który także wisiał u Lopeza na ścianie[6]? Siedzącego mężczyzny, opierającego się o balustradę prawą ręką spowitą kosztownym materiałem, z twarzą zwróconą ku nam, patrzącym? Zapewne, bo w tym okresie Rembrandt zaczął to wszystko wykorzystywać we własnej twórczości: okna, balustrady i drogie tkaniny, które okrywają łokcie zdające się wystawać z obrazu[7]. Dzięki temu mógł z obrazu niejako uczynić teatr, w którym głównego aktora przedstawiał w sposób elegancki i majestatyczny, poświęcając zarazem dużo uwagi luksusowym ubiorom. A bawiąc się łokciem spoczywającym na brzegu ramy, mógł na obrazie wyczarować dodatkową głębię i przysunąć portretowanego jeszcze bliżej widzów. Maluje mężczyzn i kobiety, futra i koronki, bransolety z pereł i złote łańcuszki. Portretowani kładą ręce i dłonie na oparciach krzeseł bądź na ramach obrazów. Dla paru z nich, takich jak Dziewczyna i Uczony, wybiera materiał nietypowy jak na artystę niderlandzkiego, lecz popularny wśród Włochów: drewno topolowe.

Również Uczonego, do którego za model posłużył anonimowy mężczyzna, już wcześniej pozujący Rembrandtowi, namalował w obszernym stroju, kosztownych materiałach (sobole futro!) i z łokciem na pulpicie. Na jego prawą rękę rzucił plamkę światła. Dla uzyskania głębi zastosował inny zabieg: to nie łokieć portretowanego wystaje z ramy, lecz światło, niemal dotykalne, emanujące z kartek papieru, które leżą na pulpicie. Są tak rozświetlone i sugestywnie namalowane, że człowiek ma ochotę zatrzymać się w pewnym oddaleniu: jeśli bowiem uczony wykona niewłaściwy ruch, trzeba będzie uskoczyć przed luźnymi kartkami, które wyfruną z obrazu i opadną na podłogę tuż przy stopach oglądającego.

Dziewczyna nie dostała pulpitu, na którym mogłaby oprzeć łokieć, lecz całą ramę obrazu. Przyjęła doskonałą postawę – kładąc na ramie obie ręce i dzięki temu mogąc patrzeć widzowi prosto w oczy, staje jeszcze bliżej oglądającego niż ci wszyscy panowie z łokciami. W przeciwieństwie też do tamtych panów jest w ruchu: unosi prawą rękę, odsuwa prawe ramię nieco do tyłu, wraz z nią porusza się jej kolczyk – jeszcze trochę, a dziewczyna zbierze w dłonie spódnicę, przekroczy ramę obrazu i stanie przed tobą jak żywa.

Podobnie jak w przypadku Uczonego, do Dziewczyny pozowała anonimowa osoba – obydwa obrazy to tak zwane tronies, czyli głowy, gatunek malarstwa popularny w XVII wieku. W przeciwieństwie do portretów, które zazwyczaj były tworzone na zamówienie, a zleceniodawcę przedstawiały w pełnej chwale, tronies powstawały z myślą o sprzedaży na wolnym rynku. Ukazywały osoby zwrócone twarzą ku patrzącemu, ich głowy wyglądają jak fizjonomie prawdziwych ludzi – o nosach pijaków, ze śladami ospy na policzkach, bezzębnymi ustami. Uczony ma brodawkę na lewym policzku i niezbyt szlachetny nos, to mało eleganckie szczegóły, na które Rembrandt nigdy by sobie nie pozwolił w przypadku oficjalnego portretu. W o wiele większym stopniu niż w przypadku portretów robionych na zamówienie, malowanie tronies dawało artyście możliwość swobodnego ćwiczenia i eksperymentowania z wyrazem twarzy, oddziaływaniem światła i cienia, testowaniem różnych pędzli i pociągnięć. Modele często strojono w niezwykłe ubiory i przyozdabiano atrybutami w postaci kolczyków, złotych łańcuchów czy osobliwego kapelusza[8]. Jeśli bowiem malarz chciał pokazać, jak doskonale opanował fach, musiał dać z siebie wszystko.

W przypadku Dziewczyny oraz Uczonego Rembrandt także wiele uwagi poświęcił ubiorowi, kapeluszowi i biżuterii[9]. Uczony ma na sobie szeroki płaszcz wykończony kosztownym futrem, nobliwy element stroju, w malarstwie zarezerwowany dla mędrców i myślicieli. Pierścień na lewym palcu wskazującym i łańcuch łączą ten obraz z innymi dziełami Rembrandta, na których sportretował starotestamentowych i starożytnych proroków. Suknia dziewczyny została oddana naprędce, niemal niedbale, za pomocą smug oraz pociągnięć płonącą czerwienią i ciepłym brązem. Całość ubioru kontrastuje z wyrafinowaniem, z jakim Rembrandt oddał wykończony futrem kołnierz, złote sznureczki i ozdoby w uszach. Podobnie jak uczony, dziewczyna ma rzucające się w oczy nakrycie głowy.

W swojej kolekcji Rembrandt posiadał kilka egzotycznych kostiumów, ale malując stroje, inspirował się również ilustracjami i własną fantazją. Wystarczyło zresztą, by wyszedł na ulicę, a od razu rzucały mu się w oczy przeróżne, bardziej lub mniej przedziwnie ubrane postaci. Niecały kwadrans drogi dzielił jego dom od amsterdamskiego portu oraz giełdy na placu Dam, miejsca spotkań kupców z całego świata, którzy często nosili długie szaty z kosztownych materiałów, na oryginalnych zaś fryzurach turbany lub inne niecodzienne nakrycia głowy. Wielobarwny był też ubiór mieszkających za rogiem portugalskich Żydów. Łatwo było pozyskać egzotyczne czapki, płaszcze oraz modeli do pozowania. Szeroki beret dziewczyny i kosztowne, sprowadzane z Rosji sobole futro, w jakie mistrz przystroił zarówno ją, jak uczonego, świadczą o międzynarodowych wpływach na modę tamtych czasów[10]. Tworząc te obrazy, Rembrandt wykorzystał znakomitą okazję do zaprezentowania wszelkich czarodziejskich sztuczek malarskich: bijący od sukni żar, lśnienie złota, ruch kolczyka, różnicę między włosiem futra a włoskami brody. Nic więc dziwnego, że Jan van Lennep de Oude zechciał dołączyć te dzieła do swojej kolekcji.

Imperium

Urodzony w 1634 roku Jan van Lennep de Oude miał niecałe dziesięć minut na piechotę ze swojego okazałego domu nad kanałem przy Kloveniersburgwal do rodzinnej firmy przy Warmoesstraat, którą stworzył wspólnie z braćmi: Abrahamem i Jacobem. Pchnąwszy ciężkie drzwi kantoru, wkraczał do imperium międzynarodowego handlu suknem. Razem z braćmi zlecali wytwarzanie kosztownych materiałów, takich jak złote i srebrne koronki, adamaszek, tafta, złote i srebrne sukno, a ponadto handlowali barwionym oraz gotowym surowym jedwabiem. Ich kontakty handlowe sięgały aż po Półwysep Arabski. Byli tak wpływowi, że burmistrz Amsterdamu mianował Jacoba dyrektorem amsterdamskiego targu jedwabiem.

Bracia van Lennep dorastali w otoczeniu, w którym sztuka odgrywała ważną rolę. Ich ojczym, Dirck van der Cooghen, utrzymywał kontakty z wieloma artystami z Amsterdamu i okolic. Chętnie powiększał swoje zbiory, kolekcjonerską manią niewątpliwie zaraził też pasierbów. Abraham zaczął się jej bowiem oddawać, mieszkając jeszcze w rodzinnym domu, „Wapen van Rome” (Herb Rzymu), przy Rokinie numer 60, róg Duifjessteeg. Wiemy o nim, że najchętniej lokował kapitał w dzieła sztuki. W pobliżu żyli wszyscy najważniejsi artyści Amsterdamu, a wystarczyło przejść przez Duifjessteeg, by znaleźć się na Kalverstraat, gdzie stał słynny budynek „Keizerskroon” (Cesarska korona), w którym regularnie organizowano aukcje dzieł sztuki, osobliwości i egzotyków. Po śmierci matki rodzina van Lennepów opuściła w 1675 roku dom przy Rokinie. Ojczym Dirck przeniósł się do podmiejskiej posiadłości w Maarseveen, a nieżonaty Abraham zamieszkał na Fluwelenburgwal[11].

Jako kolekcjonerzy Abraham i Jan, podobnie jak Rembrandt, podążali za modą, która zapanowała kilkadziesiąt lat wcześniej: wiele zamożnych holenderskich rodzin zakładało kolekcje zarówno „osobliwości” ze Wschodu i Indii Zachodnich, jak też obrazów, rysunków i szkiców rodzimych twórców. Osobliwości można było kupować na aukcjach oraz w specjalistycznych sklepach, które na przykład sprzedawały muszle i kamienie, wypchane zwierzęta, wyroby z laki, porcelanę, bawełnę i jedwab. Aptekarze oraz drogiści oferowali egzotyczne zioła i rośliny, zmielone mumie, sproszkowany ząb narwala, strusie jaja, a nawet buteleczki smoczej krwi. Słynny był „Blaauw Jan” (Niebieski Jan), zajazd przy Kloveniersburgwal, w którym pokazywano egzotyczne zwierzęta, takie jak pantery, małpy i tropikalne ptaki. Przy odrobinie szczęścia można też było pogapić się na egzotykę nieprzeznaczoną na sprzedaż: na olbrzymów i karłów, Grenlandczyków, Indian i Hotentotów. Ze statków o nazwach takich, jak „Neeltje Maria”, „Matka z córką” czy „Trzech braci z Gdańska”, wyładowywano najdziwniejsze produkty: niedźwiedzie skóry i sobole futra, martwe krokodyle, klatki z papugami, ogromne pnie drzew do budowy domów. Bogaci mieszczanie w swoich domach nad kanałami otaczali się zbytkiem chińskich zastaw, perskich dywanów i zasłon z Indii. Malarzy fascynowały trafiające na rynek wielobarwne, często kosztowne przedmioty, które uwieczniali w swoich martwych naturach: nautilusy i egzotyczne muszle, chińską porcelanę i dziwne motyle, tulipany o wygórowanych cenach i maleńkie mieszki wypełnione pieprzem[12].

Podczas gdy w innych krajach dzieła sztuki zwykle były kupowane przez instytucje kościelne, królów i przedstawicieli arystokracji, w Holandii nabywali je przede wszystkim majętni mieszczanie. Obrazy zawsze zdobiły ratusze, siedziby straży obywatelskich i sale posiedzeń instytucji dobroczynnych. Na aukcjach, jarmarkach, a nawet w gospodach można było kupić lepsze i gorsze dzieła sztuki – i to również stanowiło pewną osobliwość: w Holandii kolekcjonowanie nie było zastrzeżone wyłącznie dla najbogatszych.

Abraham

Abraham van Lennep był niezmiernie dumny ze swojej kolekcji. Widać to na portrecie, którego namalowanie zlecił w 1672 roku Casparowi Netscherowi[13]. Kazał się uwiecznić jako zamożny kolekcjoner, a będąc kupcem sukiennym, przywdział ubranie z najpiękniejszych materiałów. Netscher sportretował go w kasztanowej japońskiej szacie – specjalnym rodzaju szlafroka, pozwalającego Abrahamowi na przydanie sobie otoczki uczonego. Także modna peruka na dość małej w stosunku do reszty ciała głowie, zadbany wąsik nad pełnymi wargami i koronkowa krawatka upięta pod szyją świadczą o tym, że cenił sobie wygląd zewnętrzny. Prawdopodobnie jeszcze bardziej cenił swoją kolekcję, bo prawą ręką wskazuje na kilka dzieł ze swojego zbioru, wyeksponowanych na pokrytym perskim suknem biurku i poza nim: album z rysunkami, rozświetlony manuskrypt, kartka z rysunkiem przedstawiającym Adama i Ewę, zwisająca niedbale ze stołu, i dwie antyczne rzeźby. Tak, bez wątpienia Abraham był człowiekiem oczytanym i znawcą klasyków[14]!

Wyrazisty w swojej wymowie portret został w 1976 roku zakupiony przez Collection Frits Lugt w Paryżu. Frits Lugt, podobnie jak Abraham van Lennep, był zapalonym kolekcjonerem rysunków. W dalekiej przyszłości, tak dalekiej, że Abraham nie mógłby jej sobie wyobrazić, a mianowicie w roku 1923, Lugt obejrzy w Wiedniu kolekcję Karola Lanckorońskiego. Dość krytycznym okiem spojrzy na tronies Rembrandta, które kiedyś znajdowały się w zbiorach Jana, brata Abrahama.

Jan

Wystarczy popatrzeć na ich portrety, by zobaczyć, że Jan wiódł zupełnie inny styl życia niż jego brat Abraham[15]. W przeciwieństwie do Abrahama w ognistorudej szacie, Jan ma na sobie dość surowy czarny tabard z luźnym lnianym kołnierzem. Został przedstawiony z odkrytą głową – uderzająco duży kapelusz spoczywa na jego kolanach. W lewej ręce trzyma list, prawą wykonuje gest, jakby zwracał się do nas, widzów. Brakuje kosztownych ksiąg, sukna na stole czy rysunków.

Być może ten portret został namalowany w czasie, kiedy Jan raczej nie płynął już z prądem i świadomie dążył do prostoty. Na przełomie wieków przekazał firmę synowi, Janowi van Lennepowi de Jonge (Młodszemu). Ten jednak w ciągu roku narobił w interesach takiego bałaganu, że w 1701 roku zbankrutował, mając prawie sto tysięcy długu. Robił wszystko, by poprawić swoją złą reputację, i w pewnym momencie dostał nawet od przyjaciół swego rodzaju zaświadczenie o nienagannym zachowaniu, w którym wychwalano jego cnoty. Zdaniem świadków, młodszy Jan miał być człowiekiem, który nigdy nadmiernie nie oddawał się „zabawom” ani innym ekstrawagancjom, jego dom nigdy nie był miejscem „zabaw” bądź innych nieprzyzwoitości[16]. Na starym Janie to oświadczenie nie zrobiło jednak wrażenia. Wydziedziczył syna, wskutek czego młody Jan do końca życia musiał zadowalać się niewielką zapomogą.

A ponieważ stary Jan nie miał innego spadkobiercy, sporządził kodycyl, na mocy którego wszystkie posiadane przez niego przedmioty wraz z kolekcjami miały zostać publicznie sprzedane „za jak najwyższą kwotę”. I tak też się stało. W marcu 1711 roku, kilka tygodni po śmierci Jana, przedziwne wyposażenie domu przy Kloveniersburgwal na dobre zostało zdemontowane. Do środka weszli silni mężczyźni i zaczęli zwijać gobeliny, pakować obrazy w płótna, taszczyć na zewnątrz organy gabinetowe. Wózki ręczne podjeżdżały i odjeżdżały, wywożąc marmurowe rzeźby, albumy z rysunkami, a także Dziewczynę i Uczonego.

Nie przebywały dalekiej drogi – licytacja dobytku van Lennepa miała miejsce przy Doelenstraat, rzut kamieniem od Kloveniersburgwal. W dniach 19 i 24 marca 1711 roku w „Amsterdamsche Courant” pojawiło się zapowiadające ją ogłoszenie:

Jan Pietersz Somer, Makler, w dniu 25 marca dokona w Amsterdamie, w Kloveniers Doelen, u Colsona przy Doelenstraat, sprzedaży majątku spadkowego świętej pamięci Jana van Lennepa, zawierającego doskonałe obrazy i antyczne rzeźby znanych mistrzów, takich jak Paul Bril, Tycjan, Tintoretto, Parmigianino, Bassano, Gebouw, Palma, Rubens, Philip Wouwerman, Breenberg, Brouwer, Netscher, Bega, Rembrandt, van der Heyden, Pinas, Bruegel, Claude Lorrain, van de Velde, Holstein etc. Obrazy i rzeźby można oglądać w przededniu licytacji. Katalog jest dostępny u Jana Pietersza Somera[17].

Jak każda publiczna aukcja, niewątpliwie również i ta wzbudziła żywe zainteresowanie. Ciekawscy amsterdamczycy przychodzili rzucić okiem, co też za bogactwa stary van Lennep zgromadził za życia. Artyści korzystali ze sposobności podziwiania obrazów. Lecz dom aukcyjny Colsona odwiedzali także poważni kupcy – Amsterdam stanowił jedno z najważniejszych centrów międzynarodowego handlu dziełami sztuki. Gdy tylko licytacja została ogłoszona w „Amsterdamsche Courant”, agenci książąt, arystokratów i bogatych kupców z całej Europy powiadomili swoich zleceniodawców o wyjątkowo okazyjnych dziełach, które miały iść pod młotek przy Doelenstraat.

Jeśli zachowały się zestawienia sprzedażowe z tej licytacji, to po dziś dzień spoczywają w zakamarkach jakiegoś zakurzonego archiwum, to samo dotyczy rachunków zakupu, deklaracji celnych oraz listów przewozowych. W czyje ręce trafili Dziewczyna i Uczony? Kto był szczęśliwym nabywcą?

3. Raj utracony

Adieu!

Lato w Rozdole ciągnęło się aż do późnej jesieni. Chociaż dni stawały się coraz krótsze, jesień wciąż była złota, a gdy zaczynało świecić słońce, kasztanowce, akacje i chińskie lipy w parku nabierały ognistych barw. W okolicy chłopi spalali odpady z lata i nad wykoszonymi łąkami unosił się słaby zapach spalenizny. Powszechny sposób spędzania wolnego czasu stanowiło teraz zbieranie grzybów i potem kosze pełne borowików szlachetnych i kasztanowych oraz kurek zaprawiano albo też kucharki nawlekały grzyby na nitki, by suszyły się w ciemnych szafach.

Kiedy na zaszywanie się z książką w konarach drzew zrobiło się zbyt rześko, Karolina mogła jeszcze urządzać sobie długie spacery po parku i lasach otaczających posiadłość, ku jej zmartwieniu czasem w towarzystwie guwernantki, której niezmiennie udawało się rozpocząć skomplikowaną konwersację po angielsku. Niemiecki Karoliny, język, w którym myślała i pisała, był nienaganny, z ojcem zaś rozmawiała zwykle po francusku. W Rozdole zrodziła się jej miłość do polskiego, przez wiele lat potykała się jednak o różnorakie głoski syczące, a pan Chotyniecki, bibliotekarz spędzający dnie pośród nieustannie napływających reprodukcji, cierpliwie poprawiał jej gramatykę.

Co roku 4 listopada z rozmachem obchodzono w Rozdole imieniny jej i ojca, Karoliny i Karola, zgodnie z polską tradycją, którą rodzina z zapałem pielęgnowała. Były prezenty i własnoręcznie napisane wiersze, listy gratulacyjne w kopertach ze znaczkami Kaiserliche Konigliche Österreichische Post, Cesarsko-Królewskiej Poczty Austriackiej, jesienne kwiaty, którymi przyozdabiano krzesła. Dopiero gdy kwiaty uschły, a szare niebo zapowiadało pierwszy śnieg, zalegające wszędzie reprodukcje chowano do pudełek, staroświeckie meble przykrywano białym płótnem, a prywatne pokoje zamykano na zimowe miesiące.

Kiedy powóz na nich czekał, Karol – w płaszczu nieco już zbyt lekkim jak na tę porę roku i w jednym ze swoich nieodłącznych kapeluszy na głowie – przekazywał klucze nadzorcy domowego personelu, który pozostawał w majątku, aby pilnować włości, domu i kosztownego wyposażenia. Następnie pomagał Margarethe – ubranej w strój podróżny, kapelusz i rękawiczki – przy wsiadaniu. Zanim ruszyli, Karolina po raz ostatni rozglądała się wokół, starając się dobrze zapamiętać pałac i okalający go park. Co zastanie tu po kolejnej długiej zimie w Wiedniu, która teraz szybko już nadejdzie? Pozostająca na miejscu służba, stojąca na szerokich schodach rezydencji, machała im na odjezdne chusteczkami i czapkami, dopóki pojazd nie zniknął z oczu. Adieu!

Powóz zawoził całą rodzinę na stację w Mikołajowie, skąd zaczynała się długa podróż pociągiem do Wiednia, gdzie jak każdej zimy Lanckorońscy wprowadzali się do eleganckiego pałacu – Palais Lanckoroński – przy Jacquingasse, niedaleko Belwederu. Każdego roku Karolina z ciężkim sercem opuszczała Rozdół, z trudem żegnając się z miejscem, które było jej tak drogie. Ostatecznie jednak ciekawość tego, co przyniesie nowa zima, zwyciężała nad smutkiem.

Wiedeński pałac

Neobarokowy budynek przy Jacquingasse w Wiedniu, do którego w listopadzie wracali Lanckorońscy, pod każdym względem różnił się od jasnej i słonecznej rezydencji w Rozdole. Był ponury, przeładowany i raczej nie urządzony z myślą o dzieciach. Karol zlecił jego budowę z zamiarem stworzenia miejsca dla swojej kolekcji sztuki, nie za bardzo jednak wziął pod uwagę fakt, że jego rodzina powinna również móc w nim wygodnie mieszkać. Osobne pokoje Karola i Margarethe znajdowały się na różnych piętrach, połączonych wewnętrznymi schodami. Każde z nich dysponowało też własną łazienką, choć lepsze chyba określenie stanowiłaby umywalnia: hrabinie przyszło się odświeżać przy prostej umywalce, bo wanny tam nie było. I mimo że Karol marzył o dużej rodzinie, dzieciom przydzielono dwa małe pokoiki, spartańsko wyposażone w kranik z zimną wodą[1]. Od samego początku pałac był też zbyt mały dla gigantycznej ilości dzieł sztuki, antyków i przedmiotów gromadzonych przez hrabiego. Ściany pokrywały obrazy, gobeliny i freski; rzeźby i wazy stały na cokołach i konsolach, gabloty pełne były kosztownych wachlarzy, serwisów i japońskich miseczek. Pośród całego tego bogactwa właściwie nie było miejsca na życie dzieci.

Sama Karolina traktowała wyposażenie pałacu z pewną ironią. Dostrzegała podobieństwa między rozproszoną po kilku piętrach kolekcją dzieł sztuki i ogromnym zbiorem znaczków pocztowych, gdzieniegdzie tylko wypatrując jakąś perłę[2].

To skojarzenie ze zbiorem znaczków zapewne nasuwało się też gościom wchodzącym do Holländischer Saal, Sali Holenderskiej na pierwszym piętrze. Pomieszczenie było po brzegi zapełnione krzesłami, wazami i gablotami, ale te dwa obrazy naprawdę tam wisiały: Dziewczyna oraz Uczony Rembrandta. Z niewyjaśnionych powodów Karol nie powiesił ich obok siebie, lecz po obu stronach holenderskiego krajobrazu z młynem, jesiennymi drzewami i burzowym niebem[3]. Tę samą ścianę zdobiły poza tym różne inne obrazy holenderskich mistrzów. Urok i pasujące do siebie ramy sprawiały jednak, że w przepełnionym pokoju Rembrandty stanowiły dwa tchnące spokojem punkty i kiedy wchodziło się do pomieszczenia, natychmiast przykuwały uwagę. Nie mogło być inaczej – w tym otoczeniu artystyczna fascynacja ojca musiała udzielić się przynajmniej jednemu z dzieci Lanckorońskich. A tym dzieckiem była ona: Karolina.

„Du bist so exotisch!”

Kiedy Lanckorońscy wracali w listopadzie do stolicy Austrii, rozpoczynał się sezon zimowy. Ojciec wypełniał czas pracą na rzecz dworu cesarskiego, oprowadzał po pałacu i z zapałem oddawał się roli mecenasa sztuki. Hrabina wraz z mężem aktywnie uczestniczyła w wiedeńskim życiu towarzyskim. Dzieci zostawiały w Rozdole galicyjskie podręczniki, a naukę w Volksschule pobierały na prywatnych lekcjach prowadzonych przez guwernantki i domowych nauczycieli – bardzo popularny sposób edukacji dzieci z arystokratycznych rodzin, zbyt wytwornych na chodzenie do szkoły.

Pierwszym domowym nauczycielem Karoliny był Herr Frank, który uczył ją czytać i pisać pismem gotyckim – w tamtym czasie zapoznawano z nim dzieci we wszystkich krajach niemieckojęzycznych. Dopiero w drugiej klasie przyswajała sobie pismo łacińskie, czyli alfabet, którego sami obecnie używamy i który w późniejszym okresie również w Niemczech miał zostać wprowadzony do powszechnego użytku. Po Herr Franku lekcji udzielała Karolinie Fräulein Wottawa, mająca zaznajomić ją z czymś tak okropnym jak księgowość – przedmiot ten na zawsze pozostanie dla Karoliny koszmarem[4]. To samo odnosiło się zresztą niewątpliwie do fizycznej strony domowych lekcji: szkolną ławkę stanowiło drewniane biurko, które szybko okazało się o wiele za małe i przy którym Karolina ze swoimi długimi szczudłowatymi nogami ledwo się mieściła. W rodzinnym albumie wciąż jeszcze można znaleźć zdjęcie tego biurka. Obok Karoliny, na również zbyt małym krześle, siedzi starszy mężczyzna z wąsami w nieładzie, czytający książkę. Czy to Herr Frank?

Na podstawie domowych lekcji Karolina mogła w 1912 roku zdawać egzamin w Volksschule, który dawał jej upragniony dyplom, uprawniający do kontynuowania nauki w gimnazjum, choć nie było przyjęte, żeby dziewczynki się tego podejmowały. Zwyczajowo winny pobierać lekcje u tej czy innej Fräulein, co do Karoliny zupełnie nie przemawiało. I nie chciała też chodzić do szkoły sióstr Najświętszego Serca Jezusa, jak „panienki”, z którymi uczęszczała na lekcje tańca. Na szczęście rodzice poważnie traktowali jej inteligencję i ambicje i zgodzili się na rozwiązanie, dzięki któremu mogła uczyć się „jak chłopcy”: wysłali ją, jako uczennicę eksternistyczną, do elitarnego Schottengymnasium, w którym maturę zdawali również jej dziadek, ojciec i Tonio[5].

To musiał być samotniczy okres w jej życiu. Brat był o pięć lat starszy, siostra o pięć lat młodsza. Karolina nie nawiązywała kontaktów z rówieśnikami, nie była muzykalna i nie lubiła tańczyć. Inne dziewczęta w jej wieku miały całkiem odmienne zainteresowania. „Panny z wielkich rodów tamtejszych – napisze później we wspomnieniach z lekkim rozgoryczeniem – były w najlepszym wypadku kształcone w Sacré Coeur bez matury. Do mnie mówiły: »Du bist so exotisch!«”[6].

Tym, co czyniło Karolinę tak „egzotyczną”, były nie tylko jej intelektualne ambicje i odmowa dostosowania się do życia młodej damy, o którym marzyły pensjonarki ze szkoły dla dziewcząt. Duże zainteresowanie sztukami pięknymi i liczne podróże, w które udawała się wraz z ojcem, często w towarzystwie guwernantki Eleonory Rzeszotko, z pewnością przyczyniły się do jej szczególnej pozycji w świecie dobrze wychowanych wiedeńskich dziewcząt. Ojciec zabierał ją do miejsc z najważniejszymi dziełami sztuki w Europie. Jako dwunastolatka błądziła we Florencji po słynnych muzeach, takich jak Galeria Uffizi i pałac Pittich, wchłaniając wszystko, co widziała: wyłaniającą się z muszli nagą Wenus Botticellego z rozwianymi włosami, portrety hrabiny Urbino i jej męża ze złamanym nosem Piero della Francesca, sękatych pasterzy Hugona van der Goesa na ołtarzu Portinarich. Zdawało się, jakby składała wizytę starym znajomym, którzy do tej pory istnieli tylko w czerni i bieli, a teraz nagle objawiali jej się w pełnych barwach: po raz pierwszy reprodukcje z kolekcji ojca ożyły.

Karol, prawdziwy wielbiciel quattrocenta – sztuki włoskiej XV wieku – chciał pokazać jej przede wszystkim freski Fra Angelico w klasztorze świętego Marka. Te nieco słodkawe sceny religijne nie za bardzo jednak zachwyciły Karolinę. Przekaz mówi, że uciekła ojcu, by obejrzeć dzieło sztuki, które zrobiło na niej o wiele większe wrażenie: wykutego w białym marmurze kararyjskim Dawida Michała Anioła[7]. To była miłość od pierwszego wejrzenia i początek trwającej przez całe życie fascynacji włoskim artystą renesansu.

Wojna

Jak co roku w maju, również i tej wiosny wokół Palais Lanckoroński obficie zakwitły bzy. W pierwsze ciepłe wieczory przez otwarte okna napływały z ogrodów botanicznych nieznane zapachy. Karol miał już mniej obowiązków w cesarskim Hofburgu, odbywało się mniej przyjęć wieczorowych, wiedeńscy arystokraci zaczęli się rozjeżdżać do swoich letnich posiadłości w różnych częściach naddunajskiej monarchii.

I tak jak każdej innej wiosny, w pałacu odkurzano letnią garderobę, prano bluzki i prasowano sukienki. Trzepano kapelusze, sprawdzano, czy w pończochach nie ma dziurek, czyszczono buty. Karolina codziennie układała nowe stosy książek, które chciała ze sobą zabrać. Wydano instrukcje ogrodnikowi, wypastowano podłogi, pozasuwano zasłony – i w końcu nadchodził dzień, w którym rodzina opuszczała pałac i wsiadała do ekspresu relacji Wiedeń–Lwów. Bo po tym beztroskim maju również w Rozdole nastało niekończące się lato roku 1914. Dni ponownie wypełniały spacery po parku, lekcje z guwernantką, książki czytane wśród konarów wielkich drzew. Pięć kucharek zajmowało się gotowaniem, leniuchowano i urządzano sobie pogawędki, studiowano i pisano. Przyjeżdżali goście, którzy zostawali na kilka tygodni i do późnych godzin nocnych dotrzymywali hrabiemu towarzystwa w bibliotece, gdzie filozofowano na temat plonów zbóż, oglądano nowe dagerotypy ze zbioru reprodukcji i palono dobre cygara.

Tymczasem w połowie tego lata, ponad tysiąc kilometrów od Rozdołu, na drugim końcu cesarstwa, serbski nacjonalista – dość niewielkiego wzrostu syn listonosza Gavrilo Princip – strzałami z pistoletu zakończył w Sarajewie życie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, następcy tronu Austro-Węgier, oraz jego małżonki Sophie Chotek. Wiadomość dotarła do Lanckorońskich prawdopodobnie krótko po tymże 28 czerwca. Czy w tamtych dniach uzmysławiali sobie jednak znaczenie i zasięg konsekwencji tego morderstwa? Czy mogli przypuszczać, że nadszedł koniec pewnej epoki?

Po zabójstwie Franciszka Ferdynanda w szybkim tempie nastąpiła eskalacja niezdrowych od wielu lat stosunków w Europie. Nie powiodły się negocjacje między Austrią a Serbią dotyczące śledztwa w sprawie morderstwa, wskutek czego austriackie wojsko zaatakowało Serbię. W reakcji na to Rosja wypowiedziała Austrii wojnę. Niemcy stanęły po stronie Austrii i napadły na Francję, Belgię oraz Luksemburg, łamiąc zasadę neutralności Belgii i Luksemburga. Rosja napadła na Niemcy, a gdy niemieckie oddziały wkroczyły do Francji, do walki włączyła się również Wielka Brytania. Wojna między państwami centralnymi (między innymi Niemcami i Austrią) oraz aliantami (wśród których były Francja, Rosja, Anglia, a później także Stany Zjednoczone) trwała ponad cztery lata i według szacunków kosztowała życie dwudziestu milionów ludzi, z czego dziewięć milionów stanowili żołnierze. Pod broń wezwano siedemnaście milionów wojskowych. Dokładnie dwa tygodnie po wybuchu wojny, 11 sierpnia 1914 roku, Karolina obchodziła swoje szesnaste urodziny.

Życie Karoliny w Wiedniu, stolicy rozpadającej się naddunajskiej monarchii, nie od razu zostało naznaczone okropnościami wojny i w ciągu pierwszych lat najgorsze nieszczęścia nie dotykały Lanckorońskich. Karolina nadal pisała pogodne listy do swojej ulubionej guwernantki Eleonory, która tymczasem wyszła za mąż i opiekę nad Karoliną przekazała nowej guwernantce, Jelli. Pisane po polsku epistoły do „kochanego jedynego starego smoka” o wizytach w Kunsthistorisches Museum, Muzeum Historii Sztuki, o wieczorach z Papą w teatrze i jej marzeniu, żeby kiedyś zamieszkać w Polsce, stanowiły projekt sam w sobie, ponieważ Karolina wykorzystywała je do doskonalenia swojej polszczyzny. Doniesienia wojenne prawie w ogóle w nich nie pobrzmiewały.

Czy Eleonora sądzi, że to dobry pomysł, by Karolina co wtorek rano chodziła do muzeum – w oficjalnym tonie kreśliła starannym pismem 9 stycznia 1916 roku – czy uważa to za stratę czasu, który jest Karolinie potrzebny na naukę? Była guwernantka najwyraźniej przyklasnęła pomysłowi, bowiem ponad tydzień później Karolina jej napisała, jak bardzo się cieszy, że nie ma ona nic przeciwko, i że będzie teraz często chodziła do muzeum, by oglądać piękne rzeczy, bo zamierza się błyskawicznie rozwijać[8]. I wcieliła słowo w czyn. Już następnego dnia wybrała się z Jellą do działu sztuki bizantyjskiej w Kunsthistorisches Museum, o czym obszernie informowała Eleonorę.

Wizyty te przerodziły się w stały rytuał. Osiemnastoletnia już Karolina godzinami snuła się po muzealnych salach i obejrzała chyba wszystkie dzieła: pełne ludzkich postaci obrazy Pietera Bruegla Starszego, martwych Chrystusów Rubensa, sale z włoskimi Madonnami i hiszpańskimi portretami dworskimi. Wyobraźmy to sobie: jak z zapartym tchem stoi przed Dużym autoportretem Rembrandta, przyjmuje taką samą jak on postawę – prawe ramię nieco do przodu, ręce na biodrach – a na jego pewne siebie spojrzenie odpowiada z równą zuchwałością.

Jednak wszystkie te godziny spędzane pośród dzieł sztuki, długie listy do Eleonory i dwa obrazy Rembrandta nad kanapą nie mogły zapobiec temu, że wojna wdarła się również do świata Karoliny i zaczęła wywierać wpływ na życie za bezpiecznymi murami Pałacu Lanckorońskich. W wyniku gospodarczej blokady państw centralnych mieszkańcom Wiednia zaczęło dotkliwie brakować jedzenia i ubrań. Żywność była na kartki, przed sklepami spożywczymi ustawiały się długie kolejki, produkty można było kupić już tylko na czarnym rynku po wygórowanych cenach. W Lesie Wiedeńskim widywano coraz więcej wyczerpanych ludzi z koszami i torbami na plecach, którzy zbierali chrust do opalania domów.

Miasto zalewali uchodźcy z Galicji, bo Wielka Wojna szalała na froncie wschodnim z całą siłą. Wiedeń stał się przystanią dla galicyjskich Żydów, uciekających przed wojną i pogromami. Na froncie wschodnim wojska rosyjskie najpierw z powodzeniem pokonywały armię austro-węgierską, dopóki same nie zostały zaatakowane przez oddziały niemieckie. Niemieccy i rosyjscy żołnierze przetaczali się z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód przez lasy i łany zbóż, ciągnęli przez Lwów i Brody, przekraczali strumienie i rzeki, walczyli na terenach majątków i wokół pałaców. Podkowa przybita do framugi rozdolskich drzwi straciła swoje magiczne moce. Karolowi Lanckorońskiemu w ostatniej chwili udało się przewieźć samochodem z Rozdołu do Wiednia pewną liczbę kosztowności, zanim letnia rezydencja została stratowana przez żołnierskie hordy. I nawet całe bogactwo nie pomogło hrabiemu w pełni uchronić rodziny przed wojną.

Tonia, który po ukończeniu lwowskiej szkoły kadetów rozpoczął studia prawnicze w Krakowie, powołano pod broń. Czy to z tej okazji została wykonana fotografia, na której uwieczniono go w mundurze w towarzystwie ojca i obu sióstr? Czy zdjęcie zrobiono w wieczór przed jego wyjazdem do jednostki wojskowej w Tarnowie, w 1916 roku? Rozłożona na stole szachownica, grube warkocze wokół głowy Adelajdy i koronkowy kołnierzyk, który Karolina nałożyła na sukienkę, musiały robić na nim wrażenie bliskości, a jednocześnie wyobcowania.

Aby uniknąć głodu i ciężkiej sytuacji w Wiedniu, Karolina została wiosną 1916 roku wysłana w towarzystwie Jelli na kurację do pobliskiego Baden. Mogły tu odpoczywać, spacerować i – przede wszystkim – jeść. Została nawet zważona – wydarzenie najwyraźniej wzbudzające zainteresowanie, o którym z ożywieniem donosiła Eleonorze: 56,9 kilo! Z Baden wybrały się pociągiem do Czech, które Karolina uznała za tak piękny kraj, jakby „ubrany w suknię niedzielną”[9].

Stopniowo jednak zmieniał się charakter listów wysyłanych przez nią tamtego lata. Ostatniego dnia sierpnia dziękowała „smokowi” za niezwykły prezent urodzinowy, który dotarł do Wiednia: 200 koron na biednych. Karolina widziała tymczasem tyle nieszczęścia wśród dzieci w Rozdole, że rozważała przeznaczenie tych pieniędzy na poprawę ich losu. Ale na razie nie było jeszcze mowy o tym, żeby znowu mogła spędzić beztroskie lato w majątku.

Śmierć cesarza

Tej jesieni Karolina była świadkiem niezapomnianego spektaklu, który pod każdym względem kontrastował z panującą w Wiedniu nędzą[10]