Dzienniki rowerowe - David Byrne - ebook + audiobook

Dzienniki rowerowe ebook i audiobook

David Byrne

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

David Byrne zabiera Cię na przejażdżkę – wsiadasz? Artysta, muzyk i współzałożyciel Talking Heads, od lat przemierza ulice wielkich metropolii na dwóch kółkach. Tym razem zabiera nas w inspirującą podróż, od Buenos Aires po Berlin, odkrywając nie tylko miejsca, ale i ludzi, których spotyka na swojej drodze. 

 

Co sprawia, że jedne miasta są przyjazne rowerzystom, a inne nie? Jak urbanistyka, sztuka, moda i muzyka łączą się w pulsujących rytmach metropolii? Dlaczego jazda na rowerze to coś więcej niż tylko środek transportu? Z humorem, wnikliwością i pasją Byrne snuje opowieści o kulturze, globalizacji i życiu w ruchu. Jego obserwacje są przenikliwe, a każde miasto staje się barwną miniaturą pełną historii i refleksji. Zarówno dla fanów Talking Heads i dobrej muzyki, miłośników dwóch kółek i tych, którzy lubią dobrą literaturę. 

 

Dynamiczna, inspirująca, pełna niespodzianek – książka, którą czyta się z taką lekkością, jaką jest jazda z wiatrem we włosach!

 

“Byrne w tych pisanych przez kilkanaście lat zapiskach skupił się na miastach, nie tylko amerykańskich. Uprzytamnia nam tu nie tylko dlaczego warto poruszać się po nich cichym jednośladem, ale przede wszystkim – skąd wziął się w naszym życiu ten nienaturalny, pełen sprzeczności, czasem dobroczynny, często szkodliwy, komfortowy i bezlitosny żywioł. Byrne nie ogranicza się do samej tkanki miejskiej, opowiada też o przemianach świadomości, warunków funkcjonowania społecznego, technologii i przygotowuje nas do próby samodzielnej odpowiedzi na pytanie, co dalej i dlaczego.” - Filip Łobodziński - tłumacz i muzyk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 17 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Mateusz Bosak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Da­vid Byrne Dzien­niki ro­we­rowe
Wy­dawca: Kom­pa­nia Me­diowa sp. z o.o. ul. Chełm­ska 21, bu­dy­nek 4A 00–724 War­szawawww.kmbo­oks.pl
Wszyst­kie pu­bli­ka­cje Wy­daw­nic­twa Kom­pa­nia Me­diowa do­stępne są także w for­mie au­dio­bo­oków i ebo­oków
Śledź na­sze no­wo­ści:https://www.youtube.com/chan­nel/UCGi­ZnO­Xxm­By­3n7K7Z6LVY8Ahttps://pl-pl.fa­ce­book.com/kom­pa­nia­me­diowa/
BI­CYCLE DIA­RIES
Co­py­ri­ght ã 2009, Todo Mundo Ltd. All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © Po­lish edi­tion Kom­pa­nia Me­diowa, 2025 Co­py­ri­ght © Po­lish trans­la­tion Ra­fał Mą­czyń­ski, 2025 All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-974684-1-2
Pro­jekt okładki: Ka­ta­rzyna Ko­nior / stu­dio.blu­emango.pl
Skład i ła­ma­nie: TYPO 2 Jo­lanta Ugo­row­ska
Re­dak­cja: Pa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rekta: Mi­ro­sława Ko­strzyń­ska
Pro­duk­cja: Le­szek Mar­cin­kow­ski
Wszyst­kie prawa za­strze­żone
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wpro­wa­dze­nie

Ro­wer jest naj­po­pu­lar­niej­szym środ­kiem lo­ko­mo­cji na świe­cie

Rower sta­nowi mój główny śro­dek trans­portu od wcze­snych lat osiem­dzie­sią­tych. Wów­czas, z pewną dozą nie­śmia­ło­ści, po­sta­no­wi­łem dać mu szansę, co oka­zało się do­sko­na­łym po­my­słem, na­wet w ta­kim mo­lo­chu jak Nowy Jork. Nie da się opi­sać po­czu­cia wol­no­ści, które to­wa­rzy­szyło mi pod­czas jazdy, ani za­strzyku ener­gii, który mi da­wała. Mia­łem stary trzy­bie­gowy ro­wer, który po­zo­stał mi z dzie­ciń­stwa spę­dzo­nego na przed­mie­ściach Bal­ti­more. Oka­zało się, że tego ro­dzaju po­jazd w zu­peł­no­ści wy­star­cza do po­ru­sza­nia się po mie­ście, które ni­gdy nie śpi. W tam­tym okre­sie moje ży­cie kon­cen­tro­wało się głów­nie wo­kół cen­trum Man­hat­tanu – East Vil­lage oraz SoHo. Szybko zro­zu­mia­łem, że dwa kółka to ide­alny spo­sób na za­ła­twia­nie spraw w ciągu dnia i rów­nie wy­godny śro­dek trans­portu po zmroku, gdy chcia­łem od­wie­dzać kluby, wer­ni­saże czy nocne lo­kale – nie mu­sia­łem po­lo­wać na tak­sówkę ani szu­kać sta­cji me­tra.

Zdaję so­bie sprawę, że w oczach wielu lu­dzi by­wa­nie w mod­nych miej­scach i jazda na ro­we­rze wza­jem­nie się wy­klu­czają, jed­nak tylko tak mo­głem do­trzeć szybko i sku­tecz­nie we wszyst­kie ważne dla mnie punkty. Tak więc trzy­ma­łem się jed­no­śladu, mimo roz­ta­cza­nia aury ob­cia­chu oraz za­gro­że­nia czy­ha­ją­cego na mnie na uli­cach. W owym cza­sie no­wo­jor­skich ro­we­rzy­stów pew­nie da­łoby się po­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki, więc kie­rowcy nie byli przy­zwy­cza­jeni do dzie­le­nia się jezd­nią z „uzur­pa­to­rami”. Koń­czyło się to nie­raz tym, że za­jeż­dżali mi drogę lub spy­chali na za­par­ko­wane sa­mo­chody jesz­cze czę­ściej, niż zda­rza się to dzi­siaj. Z wie­kiem za­czą­łem od­czu­wać, że jazda na ro­we­rze to także zna­ko­mity spo­sób na za­pew­nie­nie so­bie co­dzien­nej dawki ak­tyw­no­ści fi­zycz­nej, choć na po­czątku nie my­śla­łem o tym w ten spo­sób. Po pro­stu cie­szy­łem się eks­cy­tu­ją­cym do­świad­cze­niem prze­mie­rza­nia brud­nych, wy­bo­istych ulic mo­jego mia­sta.

Pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych od­kry­łem skła­daki, które stały się mo­imi nie­od­łącz­nymi to­wa­rzy­szami po­dróży. Kiedy moja praca i pa­sja od­kry­wa­nia pchały mnie w co­raz to nowe za­kątki globu, za­wsze mia­łem któ­ryś z nich przy so­bie. To samo po­czu­cie wol­no­ści i eks­cy­ta­cji, które to­wa­rzy­szyło mi w No­wym Jorku, po­wra­cało za każ­dym ra­zem, gdy krą­ży­łem po uli­cach za­gra­nicz­nych me­tro­po­lii. W prze­ci­wień­stwie do od­izo­lo­wa­nej prze­strzeni sa­mo­chodu czy ano­ni­mo­wo­ści ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej, ro­wer zbli­żał mnie do mia­sta, po­zwa­lał do­świad­czyć go w spo­sób bar­dziej in­tymny i au­ten­tyczny. Mo­głem za­trzy­mać się, kiedy tylko na­szła mnie na to ochota. Czę­sto (na­wet bar­dzo) oka­zy­wał się szyb­szy niż auto czy tak­sówka. Nie mu­sia­łem też trzy­mać się usta­lo­nych tras. Dreszcz emo­cji i eu­fo­ria, które mnie ogar­niały, gdy ro­wer z im­pe­tem prze­ci­nał po­wie­trze, a wo­kół mi­gały zmie­nia­jące się kra­jo­brazy, były tak in­ten­sywne, że z cza­sem stały się nie­mal uza­leż­nia­jące.

Ten punkt wi­dze­nia – per­spek­tywa jed­no­śladu, któ­rym można prze­miesz­czać się szyb­ciej niż pie­chotą, lecz wol­niej niż po­cią­giem; ze wzro­kiem na po­zio­mie wyż­szym niż prze­cięt­nego pie­szego – stał się przez ostat­nie trzy­dzie­ści lat moim oknem na świat. I wciąż nim po­zo­staje. To okno jest sze­ro­kie, pa­no­ra­miczne, a oglą­dam przez nie głów­nie miej­ski pej­zaż (nie je­stem ko­la­rzem wy­ści­go­wym ani spor­to­wym). Do­strze­gam przez nie prze­bły­ski my­śli i prze­ko­nań mo­ich bliź­nich, ujaw­nione w prze­strzeni miast, w któ­rych żyją. Są one, jak mi się wy­daje, fi­zyczną ma­ni­fe­sta­cją na­szych naj­głęb­szych prze­ko­nań i czę­sto nie­świa­do­mych my­śli, nie tyle jako jed­no­stek, ale jako istot spo­łecz­nych, któ­rymi prze­cież je­ste­śmy. Na­uko­wiec ba­da­jący pro­cesy umy­słowo-po­znaw­cze musi tylko spoj­rzeć na to, co stwo­rzy­li­śmy – na na­sze sie­dli­ska – aby zro­zu­mieć, co my­ślimy i co uwa­żamy za ważne, a także, w jaki spo­sób na­da­jemy struk­turę my­ślom i prze­ko­na­niom. Wszystko jest na wi­doku ni­czym otwarta księga. Nie trzeba się­gać po to­mo­gra­fię kom­pu­te­rową czy ana­lizy an­tro­po­lo­giczne, aby do­strzec, co dzieje się w ludz­kim umy­śle; jego we­wnętrzne pro­cesy ujaw­niają się w trzech wy­mia­rach, wszę­dzie do­okoła.

Ludz­kie war­to­ści i na­dzieje są prze­waż­nie za­wsty­dza­jąco ła­twe do od­czy­ta­nia. Wi­doczne są na pierw­szy rzut oka – w wi­try­nach skle­po­wych, mu­ze­ach, świą­ty­niach, skle­pach i bu­dyn­kach biu­ro­wych. Można je od­czy­tać po spo­so­bie, w jaki te struk­tury wza­jem­nie na sie­bie od­dzia­łują, albo po tym, jak obo­jętne wzglę­dem sie­bie po­zo­stają. Two­rzą uni­ka­towy ję­zyk wi­zu­alny, który prze­ka­zuje: „Oto, co uwa­żamy za istotne, tak ży­jemy i tak się ba­wimy”. Ro­we­rowa po­dróż przez mia­sto jest jak na­wi­go­wa­nie po zbio­ro­wych ścież­kach neu­ro­no­wych ogrom­nego glo­bal­nego umy­słu. To wy­prawa w głąb zbio­ro­wej psy­chiki pew­nej grupy lu­dzi, przy­po­mi­na­jąca film Fan­ta­styczna po­dróż, ale bez ta­nich efek­tów spe­cjal­nych. Można po­czuć obec­ność zbio­ro­wego mó­zgu – pul­su­ją­cego ży­ciem, peł­nego ra­do­ści i smutku, sko­rego do okru­cień­stwa i hoj­no­ści – w pracy i za­ba­wie. Nie­koń­czące się wa­ria­cje na znane te­maty po­wta­rzają się i po­wra­cają: cza­sem trium­falne, in­nym ra­zem me­lan­cho­lijne, pełne na­dziei lub prze­peł­nione re­zy­gna­cją. Nie­ustan­nie po­ja­wiają się nowe wa­rianty i kom­bi­na­cje.

Ow­szem, w więk­szo­ści tych miast by­łem zwy­kle tylko prze­jaz­dem. Można więc po­wie­dzieć, że to, co wi­dzia­łem, było z de­fi­ni­cji po­wierz­chowne, ogra­ni­czone i spe­cy­ficzne. To wszystko prawda, a wiele z za­pi­sa­nych przeze mnie ob­ser­wa­cji można trak­to­wać jako formę au­to­re­flek­sji, w któ­rej dane miej­sce staje się lu­strem mo­ich my­śli. Ale wie­rzę też, że po­dróż­nik za­trzy­mu­jący się gdzieś na chwilę, po­trafi do­strzec szcze­góły, które ujaw­niają szer­szy ob­raz i ukryte in­ten­cje mia­sta. Opo­wieść o go­spo­darce ujaw­nia się w wi­try­nach skle­po­wych, a o hi­sto­rii we fra­mu­gach drzwi. Pa­ra­dok­sal­nie, im bar­dziej przy­bli­żamy mi­kro­skop, tym szer­sza staje się per­spek­tywa.

Każdy roz­dział tej książki po­świę­cony jest kon­kret­nej miej­sco­wo­ści, choć mógł­bym uwzględ­nić ich znacz­nie wię­cej. Każda z nich od­sła­nia swoje wy­jąt­kowe ob­li­cze i na swój spo­sób wy­raża to, co uważa za istotne. Cza­sami na­sze py­ta­nia i spo­sób my­śle­nia wy­dają się być nie­malże z góry zde­fi­nio­wane przez cha­rak­te­ry­styczny miej­ski pej­zaż. Dla­tego nie­które roz­działy bar­dziej sku­piają się na hi­sto­rii, która od­ci­snęła się w ar­chi­tek­tu­rze i prze­strze­niach pu­blicz­nych, pod­czas gdy inne kładą na­cisk na mu­zykę czy sztukę – w za­leż­no­ści od spe­cy­fiki da­nego miej­sca.

Z oczy­wi­stych wzglę­dów nie­które mia­sta są bar­dziej przy­ja­zne ro­we­rzy­stom niż inne. Na to, jak bar­dzo jed­no­ślady są tam mile wi­dziane, wpływa nie tylko ukształ­to­wa­nie te­renu czy ka­prysy po­gody, ale także kul­tura, men­tal­ność miesz­kań­ców oraz spo­sób, w jaki za­pro­jek­to­wano prze­strzeń miej­ską. Pa­ra­dok­sal­nie jed­nak to wła­śnie te mia­sta, które wy­dają się naj­mniej go­ścinne dla cy­kli­stów, czę­sto skry­wają w so­bie naj­wię­cej ma­gii i ta­jem­nic, które można od­kryć tylko z per­spek­tywy dwóch kó­łek. Do­sko­na­łym tego przy­kła­dem jest Rzym. Jego cen­trum no­to­rycz­nie stoi w kor­kach, dla­tego ro­wer po­zwala wy­mknąć się z za­to­rów i prze­mie­rzać ulice z szyb­ko­ścią, któ­rej nie spo­sób osią­gnąć za kie­row­nicą auta. Omi­ja­jąc słynne, strome wzgó­rza, można prze­śli­zgnąć się od jed­nego za­chwy­ca­ją­cego wi­doku do na­stęp­nego. Rzym, choć piękny, nie jest w żad­nym wy­padku przy­ja­zny ro­we­rzy­stom – pa­nuje tu at­mos­fera wol­nej ame­ry­kanki, a bez­pieczne ścieżki ro­we­rowe to mrzonka. Je­śli jed­nak z po­korą za­ak­cep­tuje się miej­skie re­alia – choćby tylko na chwilę – i za­chowa się szcze­gólną ostroż­ność, jazda ro­we­rem po Rzy­mie może stać się nie­za­po­mnianą przy­godą.

Te dzien­niki się­gają co naj­mniej kil­ku­na­stu lat wstecz. Wiele z wpi­sów po­wstało pod­czas „za­wo­do­wych” wi­zyt w róż­nych mia­stach – w moim przy­padku w związku z kon­cer­tami lub wy­sta­wami. Wiele osób wy­ko­nuje pracę, która rzuca ich w różne za­kątki świata. Od­kry­łem, że jazda na ro­we­rze przez kilka go­dzin dzien­nie – lub na­wet tylko do pracy i z po­wro­tem – po­maga za­cho­wać rów­no­wagę psy­chiczną. W nie­zna­nym oto­cze­niu lu­dzie czę­sto tracą po­czu­cie za­ko­rze­nie­nia, co może pro­wa­dzić do roz­luź­nie­nia pew­nych psy­chicz­nych więzi. Z jed­nej strony taka sy­tu­acja otwiera umysł na nowe per­spek­tywy, ale z dru­giej strony może być źró­dłem nie­po­koju i dez­orien­ta­cji. Nie­któ­rzy w od­po­wie­dzi na ob­cość miej­sca za­my­kają się w so­bie lub w ho­te­lo­wych po­ko­jach, cza­sem re­agują wy­bu­chami emo­cji, pró­bu­jąc od­zy­skać kon­trolę nad sy­tu­acją. Od­kry­łem, że fi­zyczne do­zna­nia zwią­zane z sa­mo­dziel­nym po­ru­sza­niem się na ro­we­rze, oraz po­czu­cie kon­troli nad sy­tu­acją, na­pa­wają mnie przy­jem­nym od­czu­ciem siły i spo­koju. Na­wet je­śli to uczu­cie jest ulotne, wy­star­cza, bym mógł sta­wić czoło resz­cie dnia z ja­snym umy­słem i sku­pie­niem.

Brzmi to jak forma me­dy­ta­cji i w pew­nym sen­sie rze­czy­wi­ście nią jest. Wy­ko­ny­wa­nie ru­ty­no­wych czyn­no­ści, ta­kich jak pro­wa­dze­nie sa­mo­chodu czy jazda na ro­we­rze, wpro­wa­dza nas w stan umy­słu, który nie jest ani zbyt in­ten­sywny, ani prze­sad­nie an­ga­żu­jący. Mo­no­tonna i me­cha­niczna na­tura tych dzia­łań sku­tecz­nie zaj­muje część na­szego świa­do­mego umy­słu w spo­sób wy­star­cza­jąco ab­sor­bu­jący, by za­po­biec roz­pro­sze­niu, ale nie na tyle, by przy­tło­czyć. Ten stan sprzyja osią­gnię­ciu men­tal­nej rów­no­wagi, w któ­rej nie­świa­do­mość może de­li­kat­nie wy­pły­wać na po­wierzch­nię. Jako osoba prze­ko­nana, że wiele twór­czych po­my­słów ro­dzi się wła­śnie w ta­kich chwi­lach, uwa­żam to za ważny punkt od­nie­sie­nia. Po­dob­nie dzieje się pod­czas snu, gdy świa­domy umysł roz­luź­nia chwyt, a nie­świa­do­mość znaj­duje roz­wią­za­nia pro­ble­mów, które wcze­śniej wy­da­wały się nie do przej­ścia.

Pod­czas pi­sa­nia tej książki za­uwa­ży­łem, że nie­które mia­sta, ta­kie jak Nowy Jork, prze­szły ra­dy­kalną i in­no­wa­cyjną trans­for­ma­cję – otóż stały się one o wiele bar­dziej przy­ja­zne dla ro­we­rzy­stów. W in­nych aglo­me­ra­cjach zmiany za­cho­dziły wol­niej i stop­niowo – nie osią­gnęły jesz­cze etapu, w któ­rym ro­wer byłby po­strze­gany jako prak­tyczny i istotny śro­dek trans­portu. Są miej­sca, w któ­rych dzięki po­li­tyce zrów­no­wa­żo­nej mo­bil­no­ści udało się po­pra­wić ja­kość ży­cia miesz­kań­ców, a na­wet osią­gnąć ko­rzy­ści fi­nan­sowe. Jed­nak wi­dać też wiele przy­kła­dów ośrod­ków miej­skich, które po­grą­żyły się głę­biej w pro­ble­mach, ja­kie same so­bie stwo­rzyły wiele lat temu. W roz­dziale po­świę­co­nym No­wemu Jor­kowi oma­wiam do­ko­naną w nim ostat­nio me­ta­mor­fozę, a także zmiany w pro­ce­sie pro­jek­to­wa­nia i za­rzą­dza­nia prze­strze­nią miej­ską. Dzielę się rów­nież przy­kła­dami mo­jego skrom­nego za­an­ga­żo­wa­nia w lo­kalną po­li­tykę (i roz­rywkę) na rzecz two­rze­nia prze­strzeni nie tylko lep­szej dla cy­kli­stów, ale też po pro­stu bar­dziej ludz­kiej.

Ame­ry­kań­skie mia­sta

Więk­szość ame­ry­kań­skich miast nie jest przy­ja­zna ani ro­we­rzy­stom, ani pie­szym. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej fa­wo­ry­zują one sa­mo­chody – a przy­naj­mniej bar­dzo się o to sta­rają. Można po­wie­dzieć, że w wielu z tych ośrod­ków ma­szyny wy­grały. Ży­cie miesz­kań­ców, ich czas oraz kwe­stie urba­ni­styczne i fi­nan­sowe w du­żej mie­rze kon­cen­trują się wo­kół mo­to­ry­za­cji. W dłuż­szej per­spek­ty­wie jest to roz­wią­za­nie nie­zrów­no­wa­żone, a w krót­szej – po pro­stu kiep­skie. Jak do tego do­szło? Być może winny temu jest fran­cu­ski ar­chi­tekt i urba­ni­sta Le Cor­bu­sier oraz jego „wi­zjo­ner­skie” pro­jekty Mia­sta Pro­mie­ni­stego z po­czątku ubie­głego wieku:

Le Cor­bu­sier, Pro­mie­ni­ste Mia­sto (plany). Ba­nque d’Ima­ges/Art Re­so­urce, NY. © 2009 Ar­ti­sts Ri­ghts So­ciety (ARS), Nowy Jork/ADAGP, Pa­ryż/FLC]

Jego uto­pijne wi­zje miast, które w rze­czy­wi­sto­ści ogra­ni­czały się je­dy­nie do wie­żow­ców oto­czo­nych sie­cią wie­lo­pa­smo­wych dróg, ide­al­nie od­po­wia­dały po­trze­bom kon­cer­nów mo­to­ry­za­cyj­nych i pa­li­wo­wych. Je­śli weź­miemy pod uwagę, że cztery z pię­ciu naj­więk­szych kor­po­ra­cji na świe­cie to na­dal przed­się­bior­stwa zaj­mu­jące się wy­do­by­ciem, ra­fi­na­cją i sprze­dażą ropy naf­to­wej oraz gazu ziem­nego, nie bę­dziemy za­sko­czeni, że eks­cen­tryczne i przy­ja­zne dla sa­mo­cho­dów po­my­sły Le Cor­bu­siera nie ode­szły do la­musa. W okre­sie po­wo­jen­nym do­mi­nu­jącą firmą na świe­cie była Ge­ne­ral Mo­tors. Jej pre­zes, Char­lie Wil­son, stwier­dził: „To, co jest do­bre dla nas, jest do­bre dla kraju”. Czy ktoś jesz­cze wie­rzy, że Ge­ne­ral Mo­tors kie­dy­kol­wiek kie­ro­wała się in­te­re­sem pu­blicz­nym?

Być może część od­po­wie­dzial­no­ści spada na Ro­berta Mo­sesa, który za­sły­nął kro­je­niem No­wego Jorku na ka­wałki za po­mocą wy­nie­sio­nych dróg eks­pre­so­wych i be­to­no­wych ka­nio­nów. Jego siła woli i pro­ze­li­tyzm przy­nio­sły da­leko idące skutki. Inne mia­sta za­częły brać przy­kład z jego dzia­łań. A może na­le­ża­łoby wi­nić Hi­tlera, który szy­ku­jąc się do dru­giej wojny świa­to­wej, in­we­sto­wał w bu­dowę au­to­strad, aby za­pew­nić nie­miec­kim woj­skom szybki i nie­za­wodny trans­port za­opa­trze­nia?

Pró­buję eks­plo­ro­wać na ro­we­rze nie­które z tych miast: Dal­las, De­troit, Pho­enix, Atlantę. Osza­leć można. Po­szcze­gólne czę­ści mia­sta są czę­sto „po­łą­czone” – je­śli w ogóle można to tak okre­ślić – za po­mocą au­to­strad, tych im­po­nu­ją­cych be­to­no­wych wstęg, które zwy­kle nisz­czą za­równo dziel­nice, przez które prze­bie­gają, jak i te, które miały łą­czyć. Ob­szary przy­le­ga­jące do tych gi­gan­tycz­nych ar­te­rii nie­uchron­nie wy­mie­rają. Na obrze­żach mia­sta może znaj­do­wać się zjazd pro­wa­dzący do KFC lub re­stau­ra­cji Red Lob­ster, ale trudno na­zwać te miej­sca praw­dziwą spo­łecz­no­ścią. To, co po­zo­staje z po­szat­ko­wa­nych dziel­nic, osta­tecz­nie ustę­puje miej­sca cen­trom han­dlo­wym oraz skle­pom wiel­ko­po­wierzch­nio­wym, od­dzie­lo­nych od sie­bie roz­le­głymi pu­sty­niami par­kin­gów. Roz­cią­gają się wzdłuż au­to­strad, które za­miast łą­czyć mia­sta, przy­czy­niają się do roz­padu miej­skiej tkanki. Drogi, cha­otycz­nie roz­rzu­cone osie­dla miesz­ka­niowe i cen­tra han­dlowe cią­gną się, jak okiem się­gnąć. Mo­no­tonny, bez­ładny, nu­żący kra­jo­braz... I który rów­nież ska­zany jest na wy­lud­nie­nie.

Do­ra­sta­łem na pe­ry­fe­riach Bal­ti­more. Obok mo­jego domu znaj­do­wał się plac bu­dowy, z tyłu było kilka star­szych do­mów, zaś z fron­to­wych okien wi­dzia­łem las i go­spo­dar­stwo rolne. Miesz­ka­li­śmy w miej­scu, gdzie (na ja­kiś czas) za­trzy­mał się pro­ces roz­bu­dowy przed­mieść, na styku z po­lami upraw­nymi. Po­dob­nie jak wiele in­nych osób, z cza­sem za­czą­łem po­gar­dzać przed­mie­ściami – ich sztucz­no­ścią i ste­ryl­no­ścią. Mimo to ni­gdy nie udało mi się od nich cał­ko­wi­cie uwol­nić. Było w nich coś, co przy­cią­gało i fa­scy­no­wało.

Ro­we­ro­wego bak­cyla po­łkną­łem dość wcze­śnie: w cza­sach li­ce­al­nych, po od­ro­bie­niu pracy do­mo­wej, wy­my­ka­łem się z domu i je­cha­łem do mo­jej dziew­czyny, która miesz­kała sześć ki­lo­me­trów da­lej. Włó­czy­li­śmy się po oko­licy, spę­dza­jąc czas na roz­mo­wach i po­ca­łun­kach. Raz pra­wie zro­bi­li­śmy to tuż przy po­bli­skim wy­sy­pi­sku śmieci – oko­lica wpraw­dzie było mało ro­man­tyczna, za to bez nie­pro­szo­nych go­ści.

Moje po­ko­le­nie na­śmiewa się z przed­mieść i cen­trów han­dlo­wych, re­klam te­le­wi­zyj­nych i sit­co­mów, z któ­rymi do­ra­sta­li­śmy – jed­nak czy tego chcemy, czy nie, sta­no­wią one część na­szej toż­sa­mo­ści. Iro­nia, z jaką pa­trzymy na te miej­sca, jest ła­go­dzona pew­nym ro­dza­jem no­stal­gii czy na­wet mi­ło­ści. Choć z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­li­śmy, by wy­rwać się z przed­mieść, dziś ko­ja­rzą nam się z po­czu­ciem cie­pła i bez­pie­czeń­stwa. Ni­ja­kie miej­sca, w któ­rych spę­dzi­li­śmy mło­dość, nie po­zwa­lały nam po­zo­wać na miej­skich in­te­lek­tu­ali­stów, któ­rych zna­li­śmy ze stron po­wie­ści, ani ucho­dzić za twar­dych, sa­mo­wy­star­czal­nych far­me­rów, czu­ją­cych się swo­bod­nie na ło­nie na­tury. Przed­mie­ścia, na któ­rych się wy­cho­wa­li­śmy, wciąż wy­wo­łują w nas silne, czę­sto sprzeczne emo­cje.

Kiedy uczy­łem się w li­ceum w Bal­ti­more, re­gu­lar­nie jeź­dzi­łem au­to­bu­sem do cen­trum mia­sta, gdzie spę­dza­łem czas na włó­cze­niu się po tęt­nią­cych ży­ciem dziel­ni­cach han­dlo­wych. Było to fa­scy­nu­jące do­świad­cze­nie. Ga­le­rie han­dlowe, w obec­nym kształ­cie, jesz­cze wtedy nie ist­niały! Pa­no­wał gwar, wszę­dzie krzą­tało się mnó­stwo lu­dzi. Jazda ru­cho­mymi scho­dami w Hut­zler’s lub Hecht’s (domy to­wa­rowe w cen­trum mia­sta) była eks­cy­tu­jąca! Zbun­to­wane na­sto­latki cho­dziły tam do mod­nych skle­pów, żeby kraść ciu­chy. Ale w tym sa­mym cza­sie trwała już tzw. biała ucieczka (ang. white fli­ght), czyli ma­sowy od­pływ bia­łych miesz­kań­ców z cen­trum miast. Wkrótce, w za­ska­ku­jąco szyb­kim tem­pie, cen­trum Bal­ti­more za­częło pu­sto­szeć. Zo­stali prze­waż­nie ci, któ­rzy nie mieli moż­li­wo­ści wy­pro­wadzki, a na wielu uli­cach po­ja­wiły się po­rzu­cone domy z oknami za­bi­tymi de­skami. Pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych do­szło do za­mie­szek na tle ra­so­wym, które jesz­cze bar­dziej przy­spie­szyły emi­gra­cję bia­łych. Wtedy to wiele ba­rów za­częło sto­so­wać tzw. ar­chi­tek­turę za­po­bie­ga­jącą za­miesz­kom – wzmac­niano kon­struk­cję lo­kali, aby były bar­dziej od­porne na akty wan­da­li­zmu. Tego typu pro­jek­to­wa­nia bu­dyn­ków nie na­uczano na pre­sti­żo­wych uczel­niach, ta­kich jak Yale.

Wkrótce okna wielu bu­dyn­ków za­mu­ro­wano be­to­no­wymi blo­kami, a świa­tło do wnę­trza wpusz­czało za­le­d­wie kilka luks­fer. Po prze­ciw­nej stro­nie od śród­miej­skiej strefy han­dlo­wej całe prze­cznice zo­stały po pro­stu zrów­nane z zie­mią. Sce­ne­ria ta przy­wo­dziła na myśl le­gen­darny Po­łu­dniowy Bronx albo strefę wojny – co w pew­nym sen­sie było zgodne z prawdą. Trwała nie­wy­po­wie­dziana wojna do­mowa, w któ­rej wy­gry­wały sa­mo­chody. Prze­gra­nymi były na­sze mia­sta, a w przy­padku lu­dzi – głów­nie spo­łecz­no­ści Afro­ame­ry­ka­nów i La­ty­no­sów.

W prze­szło­ści więk­szość miast po­wsta­wała w miej­scach o ko­rzyst­nych wa­run­kach geo­gra­ficz­nych. Pit­ts­burgh po­wstał u zbiegu rzek. Cle­ve­land i Chi­cago tam, gdzie rzeka wpa­dała do je­ziora. Na lo­ka­li­za­cję Buf­falo wy­brano miej­sce, w któ­rym ka­nał łą­czył się z je­zio­rem. Z ko­lei o za­ło­że­niu Bal­ti­more, Ho­uston czy Ga­lve­ston za­de­cy­do­wało wy­brzeże, które chro­niło przed sil­nymi wia­trami, fa­lami i in­nymi nie­ko­rzyst­nymi wa­run­kami po­go­do­wymi. Po­cząt­kowo geo­gra­ficzne atuty były ma­gne­sem przy­cią­ga­ją­cym no­wych miesz­kań­ców. Jed­nak z bie­giem czasu i roz­wo­jem sieci ko­le­jo­wej zna­cze­nie na­tu­ral­nych uwa­run­ko­wań sła­bło. Mia­sta przy­cią­gały co­raz wię­cej lu­dzi, a gę­stość za­lud­nie­nia szybko ro­sła, co z ko­lei otwie­rało nowe moż­li­wo­ści biz­ne­sowe i na­pę­dzało dal­szą mi­gra­cję. W końcu czło­wiek jest zwie­rzę­ciem spo­łecz­nym i cią­gnie go do ży­cia wśród in­nych. W wielu przy­pad­kach rzeki i je­ziora stra­ciły na zna­cze­niu, roz­ła­du­nek to­wa­rów prze­niósł się gdzie in­dziej, zaś trans­port wodny ustą­pił miej­sca ko­le­jo­wemu, a póź­niej cię­ża­ro­wemu. W re­zul­ta­cie na­brzeża opu­sto­szały, a prze­mysł, który nie­gdyś tam pro­spe­ro­wał, stał się nie­chcia­nym re­lik­tem prze­szło­ści. Lu­dzie na po­zio­mie uni­kali daw­nych dziel­nic por­to­wych. Za­pewne brzmię nieco jak na­uczy­ciel hi­sto­rii – pro­szę o wy­ro­zu­mia­łość, to moja próba zro­zu­mie­nia, w jaki spo­sób zna­leź­li­śmy się w miej­scu, w któ­rym je­ste­śmy.

W wielu mia­stach wzdłuż na­brzeży po­pro­wa­dzono au­to­strady. Te te­reny – nie­uży­wane, opusz­czone i mar­twe – wy­da­wały się naj­bar­dziej lo­gicz­nymi punk­tami wyj­ścia do roz­bu­dowy in­fra­struk­tury dro­go­wej. Z nich można było ła­two uzur­po­wać so­bie prawo do prze­kształ­ce­nia ziemi w be­to­nową ar­te­rię. Nie­ubła­ga­nie, krok po kroku, miesz­kań­ców miast od­cięto od li­nii brze­go­wych, które z cza­sem stały się mar­twymi stre­fami in­nego ro­dzaju – be­to­no­wymi ar­te­riami z gład­kimi, za­krzy­wio­nymi es­ta­ka­dami i ram­pami do­jaz­do­wymi, po któ­rych pę­dziły sa­mo­chody. Pod nimi gro­ma­dziły się po­rzu­cone wózki skle­powe, bez­domni oraz sterty od­pa­dów. Czę­sto piesi nie mieli na­wet do­stępu do wody, chyba że zdo­łali prze­drzeć się przez kilka rzę­dów ogro­dzeń.

W więk­szo­ści przy­pad­ków oka­zuje się, że sa­mo­chody ko­rzy­stają z tych au­to­strad nie po to, by uła­twić so­bie do­stęp do firm i re­zy­den­cji w da­nym mie­ście, jak pier­wot­nie za­kła­dano, ale po to, by cał­ko­wi­cie to mia­sto omi­nąć. Au­to­strady umoż­li­wiły lu­dziom ucieczkę z me­tro­po­lii i od­izo­lo­wa­nie się w pod­miej­skich en­kla­wach-sy­pial­niach, co dla wielu wy­da­wało się ide­al­nym roz­wią­za­niem: wła­sny dom, ogró­dek dla dzieci, bez­pieczne szkoły, grill na po­dwórku i brak pro­ble­mów z par­ko­wa­niem.

Daw­niej pa­no­wało prze­ko­na­nie, że na­sze mia­sta nie są wy­star­cza­jąco przy­ja­zne kie­row­com, któ­rzy usta­wicz­nie na­rze­kali na duży ruch i korki. W od­po­wie­dzi na pro­blem za­to­rów ko­mu­ni­ka­cyj­nych pla­ni­ści za­pro­po­no­wali bu­dowę sze­ro­kich au­to­strad. Nie­stety, te roz­wią­za­nia nie oka­zały się sku­teczne. Mia­sta szybko za­peł­niły się jesz­cze więk­szą liczbą aut – być może dla­tego, że wię­cej osób za­częło wie­rzyć, iż szyb­ciej do­trze do celu, ko­rzy­sta­jąc z dróg szyb­kiego ru­chu. W efek­cie ko­nieczne stało się dal­sze roz­bu­do­wy­wa­nie in­fra­struk­tury dro­go­wej.

W nie­któ­rych przy­pad­kach do­dano ob­wod­nice, by umoż­li­wić kie­row­com swo­bodny prze­jazd z jed­nej czę­ści mia­sta do dru­giej, czy też mię­dzy przed­mie­ściami, bez ko­niecz­no­ści wjazdu do sa­mego cen­trum. Kiedy po­ru­szam się ro­we­rem w oko­licy ob­wod­nic, od­kry­wam, że czę­sto je­dy­nym spo­so­bem, by do­stać się z punktu A do punktu B, jest ko­rzy­sta­nie z au­to­strady. Mniej­sze drogi pod­upa­dają lub cał­ko­wi­cie prze­stają ist­nieć. Wiele z nich zo­stało prze­cię­tych na pół lub roz­dzie­lo­nych przez więk­sze ar­te­rie ko­mu­ni­ka­cyjne i nie­ważne, jakby się sta­rać, ni­g­dzie nie da się nimi do­je­chać. Ro­we­rzy­sta lub pie­szy czuje się nie­chciany, ni­czym in­truz, co ko­niec koń­ców pro­wa­dzi do fru­stra­cji. Nie trzeba do­da­wać, że pe­da­ło­wa­nie po po­bo­czu drogi eks­pre­so­wej nie jest ni­czym kom­for­to­wym. Nie ma w tym też za grosz ro­man­ty­zmu – nie sta­jesz się od­jaz­do­wym bun­tow­ni­kiem, tylko ob­cym cia­łem w or­ga­ni­zmie, który pró­buje cię od­rzu­cić.

Wo­do­spad Nia­gara

Bu­dzę się w Ame­ryce. Świeci słońce, a ja sie­dzę w au­to­bu­sie wy­ciecz­ko­wym na ogrom­nym par­kingu w Buf­falo, gdzieś w po­bliżu gra­nicy z Ka­nadą. Obok par­kingu prze­biega au­to­strada, sły­chać szum mkną­cych aut.

Je­stem po­środku ni­czego. W od­dali wi­dać biu­ro­wiec, a po mo­jej le­wej stro­nie ho­tel. We­wnątrz bu­dynku sie­dzą ko­biety w iden­tycz­nych gar­son­kach, oglą­da­jąc w prze­szklo­nym po­koju pre­zen­ta­cję w Po­wer­Po­in­cie. Po holu prze­cha­dza się męż­czy­zna w ze­sta­wie słu­chaw­ko­wym, gło­śno ob­ja­śnia­jąc plan mar­ke­tin­gowy. Ame­ry­ka­nie są sku­pieni, skon­cen­tro­wani na sa­mo­do­sko­na­le­niu i po­więk­sza­niu udziału w rynku. Ga­zety w holu do­no­szą o ataku wojsk ame­ry­kań­skich na me­czet, a ma­ga­zyny po­ka­zują za­kap­tu­rzo­nych Ira­kij­czy­ków, nad któ­rymi znę­cają się ame­ry­kań­scy żoł­nie­rze. Ar­mia Zba­wie­nia usta­wia stoły przy sa­lach kon­fe­ren­cyj­nych. Wszyst­kie pa­nie trzy­mają gi­gan­tyczne kubki z Bur­ger Kinga.

Mam kilka go­dzin wol­nego, więc po­sta­na­wiam wsiąść na ro­wer i wy­ru­szyć w stronę wo­do­spadu Nia­gara, który znaj­duje się nie­da­leko Buf­falo. Oka­zuje się, że droga jest dłuż­sza, niż przy­pusz­cza­łem. Jadę po­bo­czem w oko­licy usia­nej sie­ciów­kami, z któ­rych żadna nie ma lo­kal­nego cha­rak­teru. Cały per­so­nel za­trud­nia ja­kaś ano­ni­mowa, od­le­gła kor­po­ra­cja. Miej­scowi pra­cow­nicy praw­do­po­dob­nie mają bar­dzo ogra­ni­czoną moż­li­wość po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji i nie czują przy­wią­za­nia do miej­sca pracy. Nie mają też żad­nego udziału w zy­skach firmy. Ka­rol Marks na­zwał to alie­na­cją. Choć ko­mu­nizm był cho­rym snem, to w tym aspek­cie miał ra­cję. Z per­spek­tywy po­bo­cza au­to­strady nie wi­dzę rzecz ja­sna żad­nej z osób pra­cu­ją­cych w tych miej­scach. Wo­kół nie ma ży­wego du­cha – tylko sa­mo­chody wjeż­dża­jące na par­kingi i wy­jeż­dża­jące z nich. Mi­jam Ho­oters, Denny’s, Pon­de­rosa, Fud­druc­kers, Tops, Red Lob­ster, ho­tel Mar­riott, Red Roof Inn, Wendy’s, IHOP, Olive Gar­den... błą­dzę po ulicy Han­dlo­wej, W Domu Naj­le­piej czy alei Kor­po­ra­cyj­nej.

Prze­my­kam obok punk­tów in­for­ma­cyj­nych do­ty­czą­cych wo­do­spadu Nia­gara. Je­stem co­raz bli­żej celu! Ka­wa­łek da­lej mi­jam mo­tel za mo­te­lem. Jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat temu oko­lica ta była wy­ma­rzo­nym miej­scem na mie­siąc mio­dowy. Dziś trudno so­bie wy­obra­zić, by ktoś przy­je­chał tu w po­dróż po­ślubną, chyba że po­trak­to­wałby to jako żart. Iro­niczny mie­siąc mio­dowy? Kto z wła­snej woli chciałby spę­dzić ro­man­tyczny czas w po­bliżu au­to­strady, która ni­czym nie różni się od ty­sięcy in­nych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych?

Po­ko­na­łem już co naj­mniej szes­na­ście ki­lo­me­trów i do­strze­gam elek­trow­nię za­si­laną przez wciąż nie­wi­doczny wo­do­spad. Słońce praży nie­mi­ło­sier­nie, a ja czuję się dziw­nie, je­stem spo­cony i od­czu­wam lek­kie zmę­cze­nie... Ota­cza­jący mnie kra­jo­braz snuje oso­bliwą hi­sto­rię. W od­dali skrywa się nie­zwy­kły, bu­dzący re­spekt cud na­tury, a jed­nak te­reny te nie na­dają się na­wet pod bu­dowę fa­bryki. Zo­stały po­rzu­cone. Tuż obok, w błot­ni­stym stru­mie­niu, wśród sta­rych opon i za­rdze­wia­łych ta­blic re­kla­mo­wych, bro­dzi cza­pla. Fa­bryka Loc­khe­eda na wzgó­rzu jest czę­ściowo za­mknięta; wy­gląda nie­po­ko­jąco, ni­czym współ­cze­sne wię­zie­nie.

Do­cie­ram do cen­trum mia­sta Nia­gara, które przy­po­mina swo­iste getto, za­miesz­kane głów­nie przez Afro­ame­ry­ka­nów i wło­skich imi­gran­tów. Prze­jeż­dżam obok wło­skich skle­pów spo­żyw­czych, sa­lo­nów fry­zjer­skich i skle­pów mo­no­po­lo­wych. Za­trzy­muję się na szybką ka­napkę z kieł­basą i łyk Ga­to­rade. Blada ko­bieta w wieku może sie­dem­dzie­się­ciu lat sie­dzi przy prze­peł­nio­nej nie­do­pał­kami po­piel­niczce, prze­rzu­ca­jąc strony ma­ga­zynu „Co­un­try We­ekly”. Zwra­cam jej uwagę, że w tak upalny dzień jak dziś może na­ba­wić się po­pa­rzeń sło­necz­nych. Pry­cha i igno­ruje ostrze­że­nie, po czym po­ka­zuje mi zdję­cie mu­zyka co­un­try Alana Jack­sona w cza­so­pi­śmie. To jej ulu­bie­niec. „W tym roku” – do­daje.

Wo­do­spad jest po pro­stu nie­sa­mo­wity. Ni stąd, ni zo­wąd czło­wiek wy­do­staje się z tego ob­skur­nego mia­steczka i wi­dzi znaki pro­wa­dzące do mo­stu z Ka­nadą, po­ste­runku straży gra­nicz­nej i parku na­ro­do­wego. Zbli­ża­jąc się do wo­do­spadu, można zo­ba­czyć dziwną mgiełkę uno­szącą się w od­dali, a po­wie­trze staje się przy­jem­nie chłodne, jak­by­śmy we­szli do gi­gan­tycz­nego kli­ma­ty­zo­wa­nego po­miesz­cze­nia. Stoję przy ba­rierce i wpa­truję się w to po­tężne cudo, wle­pia­jąc wzrok, jakby dłu­go­trwałe pa­trze­nie mo­gło na za­wsze utrwa­lić ten ob­raz w mo­jej pa­mięci. Po dłuż­szej chwili od­wra­cam się i ru­szam w drogę po­wrotną.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki