Dziennikarz, który wiedział za dużo. Dlaczego Jarosław Ziętara musiał zginąć? - Łukasz Cieśla, Stachowiak Jakub - ebook

Dziennikarz, który wiedział za dużo. Dlaczego Jarosław Ziętara musiał zginąć? ebook

Łukasz Cieśla, Stachowiak Jakub

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Znika dociekliwy dziennikarz. W tle służby specjalne. To nie powieść – to rzeczywistość, która przerasta fikcję.

Vincent V. Severski

Jarosław Ziętara zaginął 1 września 1992 roku. Młody reporter „Gazety Poznańskiej” rozpracowywał poznańskie afery gospodarcze. Dotarł do przekrętów, do których dochodziło w największym polskim holdingu początku transformacji – Elektromisie, założonym przez Mariusza Ś., późniejszego twórcę Biedronki i Żabki. Ziętara kopał zbyt głęboko i poniósł za to najcięższą karę: jak ustaliła prokuratura, został uprowadzony i zamordowany. Biznesy z lat 90. zamieniły się w gigantyczne spółki, a skazanych za zabicie Ziętary nadal nie ma. I choć wersji wydarzeń jest wiele, żaden z dwóch procesów nie odpowiedział dotąd ostatecznie na pytanie „kto i dlaczego?”.

Łukasz Cieśla i Jakub Stachowiak próbują odkryć prawdę o śmierci Jarosława Ziętary. Skąd taka opieszałość policji? Kto pociąga za sznurki i ukrywa sprawców? Jak wysoko postawieni są zleceniodawcy zabójstwa, skoro sprawy nie zdołali rozwiązać nawet śledczy z Archiwum X?

Dziennikarze odkrywają przed nami poznański półświatek lat 90. To wtedy tworzyły się środowiska biznesmenów i układy z władzą. To czasy, kiedy powstała fortuna Jana Kulczyka, a na salonach brylował Aleksander Gawronik, bogaty biznesmen i senator. W nie zawsze uczciwe interesy zaangażowani byli naukowcy z poznańskich uczelni, wzięci prawnicy, ludzie z służb specjalnych, kryminaliści, chłopcy z miasta...

Zbyt często gotowi na zbyt wiele.

Również na zabójstwo dziennikarza, który wiedział za dużo.

Łukasz Cieśla – obecnie reporter portalu Onet, w latach 2003–2021 dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”. Specjalizuje się w tematyce kryminalnej. Laureat prestiżowej Nagrody im. Dariusza Fikusa za dziennikarstwo najwyższej próby oraz Nagrody „Tygodnika Angora”. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii „dziennikarstwo śledcze”, w tym za materiał w „Superwizjerze” TVN o zniknięciu Jarosława Ziętary. Mieszka w Poznaniu. Pasjonują go podróże, książki i sport.

Jakub Stachowiak – dziennikarz telewizyjny i prasowy. Pracował . dla „Gazety Wyborczej”, „Dziennika”, „Polityki” i portalu . Od 2008 roku związany z TVN: jest reporterem śledczym w „Superwizjerze”. Był nominowany do wielu nagród, . do Mediatorów i Nagrody im. Beaty Pawlak, w tym aż siedmiokrotnie do nagrody Grand Press w kategoriach „dziennikarstwo śledcze” oraz „dziennikarstwo telewizyjne”, a w 2011 roku został laureatem tej nagrody. W 2019 roku otrzymał Gold Award w kategorii „informacje” na World Media Festival w Hamburgu. (Prawie) poznaniak na emigracji w Warszawie. Niespełniony muzyk i zapalony motocyklista.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 512

Data ważności licencji: 9/15/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Moim bliskimŁukaszDla Heleny i BognyJakub

„Zawód dziennikarza ma w jakimś sensie wpisaną w siebie zdradę. Nakazuje zdobywać zaufanie ludzi, wyciągać ich na zwierzenia. Po to jedynie, by je potem rozpowiedzieć, ujawnić. Dla poczucia dobrze spełnionego obowiązku, satysfakcji, poklasku, nagród. Jedynym i wystarczającym usprawiedliwieniem tego nadużycia cudzej ufności ma być poznanie prawdy”.

Wojciech Jagielski, Nocni wędrowcy

„Dziennikarze świecą światłem odbitym”.

Vincent V. Severski

„Prawdziwe dziennikarstwo jest rodzajem powołania. Jest zawodem na pograniczu misjonarstwa”.

Ryszard Kapuściński

WSTĘP

Nie chcemy długich wstępów. Zatem napiszemy krótko.

O sprawie zniknięcia poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary słyszeli przede wszystkim ludzie z branży. Ci młodzi nie mogą pamiętać, że 1 września 1992 wyszedł z domu do pracy – i przepadł bez wieści – dwudziestoczteroletni chłopak. Nawet w Poznaniu ta sprawa dla wielu stała się zapomniana. Jest jednym z wydarzeń, zapisem w kalendarium. Przepada w serwisach nawet w rocznicę, „przykryta” rozpoczynającym się rokiem szkolnym, celebracją wspomnień o wybuchu II wojny światowej czy po prostu zwykłymi, codziennymi wydarzeniami.

Ta sprawa to jednak wyrzut sumienia dla policji i prokuratury. I dla każdej ekipy rządzącej naszym krajem po 1 września 1992 roku. Choć po wielu latach na ławie oskarżonych zasiadły trzy osoby, wciąż nie wiadomo, gdzie jest ciało Ziętary. Nie ustalono też, kto go zabił. To efekt opieszałości, wieloletnich zaniedbań, ale i celowych działań osób, którym zależało, aby prawda nigdy nie wyszła na jaw.

I o tym jest ta książka.

Każdy z nas, autorów tej książki, ze sprawą Jarka, dziennikarza „Gazety Poznańskiej”, zetknął się w innym okresie swojego życia.

Kuba, zaczynający „na poważnie” pracę w mediach w Poznaniu pod koniec lat dziewięćdziesiątych, pamięta ją jeszcze jako bardzo żywą w tamtym czasie:

– W poznańskiej „Gazecie Wyborczej” co jakiś czas ktoś przynosił informację o nowych wątkach, o domniemanych przełomach w sprawie albo nawet o odnalezieniu ciała. Przypominam sobie dzień, pewnie gdzieś w 1999 roku, kiedy do redakcji wpada podekscytowany Błażej Wandtke, zajmujący się w „Wyborczej” sprawami kryminalnymi. „Znaleźli Ziętarę!”, krzyczy do mnie. Wprowadzał mnie wtedy w arkana zawodu, w pewnym sensie praktykowałem u niego jako całkowicie zielony pismak, który miał pomagać w działce kryminalnej. W redakcji zamieszanie, trzeba zmienić plan gazety, oczywiście to news na pierwszą stronę. I jak to często w naszym zawodzie bywa, informacja się nie potwierdza. W rzekomym miejscu ukrycia zwłok są szczątki zwierzęcia. Prokuratura i policja studzą emocje. Zamiast czołówki jest krótka notka. A może nawet nie pojawia się żadna wzmianka…

Do kolejnego razu.

Po wielu latach przychodzi moment, gdy sprawą Jarka Ziętary zajmuje się krakowska Prokuratura Apelacyjna. Gdy nowe, sensacyjne zeznania składa gangster odsiadujący dożywocie za zabójstwo. Gdy do aresztu trafia były senator z zarzutami podżegania do zamordowania Ziętary. Wreszcie, gdy w sprawie pojawia się kilku świadków incognito.

Łukasz pracę w mediach zaczął kilka lat po Kubie. Trafił do „Głosu Wielkopolskiego”, dużego poznańskiego dziennika. Redakcja „Głosu” mieściła się w tym samym budynku co nieistniejąca już „Poznańska”, w której pracował Jarek Ziętara.

Był kwiecień 2004 roku. Jeden z redaktorów chciał przekazać Łukaszowi, początkującemu wtedy dziennikarzowi, bardzo niebezpieczny temat ze swojej działki.

– Nie zajmiesz się tym, nie wyrażam na to zgody. Mojego przyjaciela Jarka Ziętary szukamy do tej pory – ostro zaoponował Piotr Talaga, ówczesny szef Łukasza. Otworzył szufladę biurka, wyjął z niej zdjęcie grobu Ziętary. Symbolicznego grobu. Bo ciała młodego dziennikarza do tej pory znaleziono.

Dla Piotra Talagi oraz innych osób z bliskiego otoczenia Jarka ta sprawa jest wielką traumą. Przez wiele lat nikomu nie stawiano zarzutów, choć wiele osób było przekonanych, że został porwany i zamordowany z powodu swojej pracy. Bo zbierał materiały o przekrętach „szanowanych” poznańskich biznesmenów.

Zajęliśmy się sprawą Ziętary nie po to, by relacjonować, co się działo po jego zniknięciu. W tej historii zdecydowanie ważniejsze jest to, co się wydarzyło przedtem. To, jak wyglądała wtedy Polska i Poznań. Przecież jeśli ktoś decyduje się porwać i zabić dziennikarza, a przy tym długo pozostaje bezkarny, musi czuć się bardzo pewnie, mieć w mieście i poza nim potężne wpływy, które pozwalają zamieść pod dywan tak poważną historię.

Dlatego w naszym reportażu sięgamy do genezy sprawy Ziętary, do przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Do tworzącej się wówczas policji, prokuratury, do służb specjalnych III RP, do powstających wielkich fortun, za którymi stali szemrani biznesmeni wspierani przez grupy przestępcze. Wreszcie – do byłych esbeków, którzy w 1990 roku nagle zostali bez pracy. Te światy się przenikały.

W ten świat wszedł młody, niedoświadczony, ale ambitny i bezkompromisowy dziennikarz Jarek Ziętara.

O takich ludziach być może myślał Ryszard Kapuściński, gdy prowadził warsztaty dla dziennikarzy z Ameryki Łacińskiej. „To wymagający zawód. Wiele jest takich, ale nasz w szczególności. Jesteśmy w pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie możemy zamknąć biura o czwartej po południu i zająć się czymś innym. Dziennikarstwo zawłaszcza całe nasze życie, ale nie ma innego sposobu uprawiania tego zawodu. A raczej – uprawiania go w sposób perfekcyjny”1.

1 Ryszard Kapuściński, To nie jest zawód dla cyników, Warszawa 2017.

CZĘŚĆ I

SZARA STREFA

ROZDZIAŁ 1

PIERWSZY MILION TRZEBA UKRAŚĆ

– Chcemy porozmawiać o Elektromisie.

– Idioty szukacie? Kto was przysłał? – Zza metalowej bramy patrzy na nas nieufnym wzrokiem krępy sześćdziesięcioparolatek. Obok niego kręcą się dwa psy – jeden olbrzymi, przypominający owczarka podhalańskiego, i drugi mniejszy, jazgotliwy. Jego szczekanie zagłusza rozmowę. Nie wiadomo, czy gospodarz bardziej jest zdenerwowany, czy wystraszony. Mamy wrzesień 2018 roku, na dworze już prawie ciemno. Osiedle pod Poznaniem, a dom na uboczu, z widokiem na pola.

– Pan Jurek?

– A kto pyta?

Przedstawiamy się. Mężczyzna podchodzi bliżej do bramy.

– Dziennikarze mnie szukają? A kto mnie podał? – W jego oczach widać zaciekawienie. – Skąd macie mój adres?

– Tajemnica zawodowa. – Próbujemy się uśmiechać i skrócić dystans. – Chcemy z panem porozmawiać o Elektromisie.

Trafiliśmy do niego przez zaufanego człowieka. Słyszymy, że Jurek to dziwna postać. Tajemnicza. Dowiadujemy się na mieście, że został świadkiem incognito w sprawie Jarka Ziętary, poznańskiego dziennikarza, który przepadł bez wieści w 1992 roku i został najpewniej zamordowany. Jurek ma być świadkiem bardzo tajnym, o którym poza kilkoma osobami znającymi kulisy śledztwa dotyczącego zniknięcia dziennikarza nikt nie powinien wiedzieć. Ale jak się już rozgada, może sporo powiedzieć.

Nazywa się Jerzy U. Prowadzi firmę, jest komunistą z przekonania, człowiekiem dawnej epoki. W domu na honorowym miejscu trzyma zdjęcie Dzierżyńskiego i Lenina. A przede wszystkim bardzo dużo wie o największej poznańskiej zagadce. O zniknięciu dziennikarza Jarosława Ziętary.

Jerzy U. pracował najpierw w milicji, potem w SB. Kariery tam nie zrobił, choć sam będzie później zapewniał, że było inaczej. Specjalizował się w inwigilacji i podsłuchach. Po weryfikacji został funkcjonariuszem Urzędu Ochrony Państwa, a po odejściu na emeryturę prywatnym detektywem i tajnym pracownikiem poznańskiego Elektromisu. Właśnie tam mają prowadzić ślady w sprawie Ziętary: do Elektromisu.

Elektromis. Firma legenda. W tamtym czasie jedna z największych i najbogatszych, prowadzona przez ludzi znanych później nie tylko z założenia największej sieci hurtowni spożywczych w Polsce, ale również z utworzenia sieci sklepów Biedronka, Żabka, Czerwona Torebka i Bio Family. Firma podejrzewana w latach dziewięćdziesiątych o przemyt, wielkie oszustwa i uciszanie niewygodnych ludzi. Uznawana przez pewien czas za nietykalną w Poznaniu, wyjętą spod prawa. Jądro ciemności. Jurek wykonywał dla niej tajne zlecenia. Był jednym z wielu funkcjonariuszy PRL-owskich służb, którzy w okresie transformacji przeszli na żołd Elektromisu. Ale potem wypadł z łask. Od jednego ze śledczych słyszymy, że po latach Elektromis wydał na Jurka wyrok. Ale nie chodzi o jego zabójstwo. Chodzi o zniszczenie. Dokopanie mu za to, że po latach w sprawie Ziętary złamał zasadę omerty, że wyjawił tajemnice środowiska Elektromisu.

Stoimy przed domem byłego esbeka i funkcjonariusza UOP. Od frontu widać kamery. Gdyby gospodarz sam nie wyszedł do bramy, nikt o zdrowych zmysłach za nic w świecie nie przeszedłby przez furtkę. Potężny biały pies budzi respekt. Mamy wrażenie, że jednym kłapnięciem pyska byłby w stanie odgryźć nogę.

– Był pan świadkiem porwania Jarka Ziętary – już nie pytamy, lecz stwierdzamy, starając się przekrzyczeć ujadającego mniejszego psa.

– Czego świadkiem? Panie, ja nic nie wiem. Amnezję mam – Jurek jeszcze udaje, że trafiliśmy pod zły adres.

– Dostał pan zlecenie na obserwowanie Ziętary, od Elektromisu. Widział pan jego porwanie. Tak pan zeznał w prokuraturze – nie dajemy za wygraną.

– Nikt za wami nie jechał? Na pewno? Chodźmy do środka, nie będziemy tu stali. – Jurek wpuszcza nas do domu.

Wielki pies jednak wcale nie jest taki groźny. Żona Jurka przygotowuje kawę. To pierwsze nasze spotkanie, będzie więcej. Rozmawiamy o Elektromisie, o gangsterskich czasach lat dziewięćdziesiątych w Poznaniu, o milicjantach i esbekach. Jurek z czasem zaczyna się otwierać. Tłumaczy, że boi się o bezpieczeństwo rodziny, której już grożono po jego zeznaniach w sprawie Ziętary. Stwierdza, że w tej historii jest więcej trupów. Doliczyłby się kilku osób, może sześciu, może siedmiu, które zginęły, bo za dużo wiedziały. Jurek też z nami gra: droczy się, kręci, próbuje udawać twardziela. Sam chce coś zyskać na rozmowie z dziennikarzami.

– Po zeznaniach w sprawie Ziętary policja miała mnie chronić, ale to był śmiech na sali. A ja, gdybym chciał mówić wszystko, co wiem, musiałbym mieć ochronę dzień i noc – zaznacza.

Pokaże nam aparat Nikon, sprowadzony dla niego z samej Ameryki, którym na zlecenie Elektromisu miał robić zdjęcia Ziętarze. Otworzy swój gabinet. Na ścianach zdjęcia wodzów rewolucji. Ceni ich, bo „za ich czasów był porządek”. Pokaże także pamiątki z wakacji, między innymi z Azji. Na niektórych wypadach był z ludźmi z Elektromisu, zwłaszcza z Krystianem Czarnotą. Byłym milicjantem, potem prawą ręką szefa Elektromisu.

Opowie także o historii, o której zaczął zeznawać w 2013 roku. O sprawie dwudziestoczteroletniego Jarosława Ziętary, dziennikarza „Gazety Poznańskiej”. Pismak naraził się Elektromisowi i poniósł za to karę. Najgorszą z możliwych. Najpierw zniknął w biały dzień, prawie w centrum Poznania. W rodzącej się wolnej Polsce. W tej lepszej, niekomunistycznej już III RP ludzie nie mieli ginąć na ulicach.

Przez lata wokół tej największej zagadki Poznania, sprawy Ziętary, narosło już wiele mitów i legend. Niektórzy twierdzą nawet, że skoro nie ma zwłok, to pewnie dziennikarz wciąż żyje i ukrywa się na innym kontynencie. Inni uważają, że Ziętara został tajnym agentem polskich służb specjalnych. A może nawet sam się zabił i zrobił to tak profesjonalnie, że nikt go nie odnajdzie. Tymczasem prokuratura, również dzięki zeznaniom Jurka, po dwudziestu dwóch latach uzna, że dziennikarz został porwany i zabity z powodu swojej pracy. Przez ludzi z poznańskiej szarej strefy. Zarzuty usłyszy były senator Aleksander Gawronik, niegdyś najbogatszy Polak, oraz dwaj ochroniarze z Elektromisu, wielkiej poznańskiej firmy handlowej.

Ziętara znika 1 września 1992 roku. Jak zeznała jego dziewczyna Beata, Jarek wyszedł wtedy z domu przy Kolejowej 49 w Poznaniu przed dziewiątą. Szedł do redakcji przy Grunwaldzkiej 19. To nieco ponad półtora kilometra, dwadzieścia minut marszu. Ziętara skręcał w stronę Głogowskiej, przecinał ją, a potem przez park Wilsona i ulicą Matejki docierał do Grunwaldzkiej. Tego dnia Beata widziała Jarka wychodzącego z domu, patrzyła na niego przez okno.

– Wstaliśmy razem, zrobiłam śniadanie. Jarek się ubrał i poszedł, jak niemal co dzień. Widziałam go przez chwilę. I nic się nie działo. Chyba zniknął mi z oczu, kiedy skręcił w Kanałową – wspomina dziś.

Nie lubi rozmawiać o tej sprawie. Ale umówiliśmy się na telefon. Mieszka kilkadziesiąt kilometrów od Poznania. Ciepły głos. Ze zdjęcia na profilu na Facebooku spogląda brunetka z kubkiem kawy w ręku.

– Czy Jarek wspominał, że pracuje nad czymś ważnym? Że może ma jakieś kłopoty?

– Nie. Był skryty. Ale nie, nie do końca… – Beata zawiesza głos. – Kiedyś go poprosiłam, żeby nie zajmował się niebezpiecznymi sprawami, że się o niego boję. Obiecał, że tak będzie. Potem już mi o pracy nie mówił.

– Chronił panią?

Beata chwilę się zastanawia.

– Myślę, że tak. Nie chciał, żebym się martwiła. Wcześniej jeździł gdzieś na polsko-niemiecką granicę, obserwował przejścia graniczne, wspominał o jakiś przemytach. Dziś już szczegółów nie pamiętam. Był uparty.

Beata po wyjściu Jarka do pracy idzie umyć głowę. Potem ma spotkanie, wychodzi godzinę później. Nie zauważa, czy Jarek zabrał z domu swoje notatniki, dokumenty. To ważne.

Ziętara do pracy nie dotarł. Początkowo nikt w gazecie nie wszczyna alarmu. Nikt też do niego nie dzwoni, przecież telefony komórkowe – wielkości cegły – dopiero wchodzą na rynek. Zresztą może gdzieś pojechał na spotkanie? A może zaspał? Beata tego dnia kładzie się wcześniej spać. O tym, że Jarek nie nocował w mieszkaniu, orientuje się rano 2 września. Jedzie do przyjaciela, myśląc, że Jarek nocował u niego. Potem oboje ruszają do redakcji „Gazety Poznańskiej”. Tam jednak nikt Ziętary nie widział. Ani wczoraj, ani dziś.

2 września, kiedy Beata rozumie, że Jarek gdzieś przepadł, zaskoczona znajduje też notesy chłopaka i jego dokumenty. Jest zdziwiona, ponieważ zawsze zabierał je ze sobą. A jeśli były w domu, nigdy ich w tych miejscach nie przechowywał. Czy to możliwe, że Jarek zapomniał rzeczy, wychodząc do pracy? A jeśli tak, dlaczego nie wrócił po nie? Kalendarze służyły mu jako podręczne notesy, nosił je w torbie. Nikomu do głowy jeszcze nie przychodzi myśl, że ktoś przedmioty Ziętary mógł podrzucić w czasie nieobecności Beaty. I schować je w nietypowych miejscach. To niejedyne dziwne zdarzenie. Tuż po zniknięciu dziennikarza i już po oficjalnym zgłoszeniu zaginięcia na policji do redakcji przychodzą mężczyźni i oświadczają, że są z policji. Chcą zobaczyć biurko Ziętary i zabrać jego rzeczy. Nikt niczego nie podejrzewa, w redakcji wszyscy żyją nieobecnością kolegi. Mężczyźni zabierają notesy, notatki, dyskietki. Nikt nie żąda pokwitowania. Nikt nie legitymuje „policjantów”. Później okaże się, że policja nikogo tego dnia nie wysyłała do redakcji.

Poznańskie organy ścigania nigdy nie rozwiążą sprawy Ziętary. Nie miały do niej szczęścia. Albo inaczej, sprawa Jarka nie miała szczęścia do Poznania. Choć część notatek Ziętary przetrwała, choć wynika z nich, że interesowały go przekręty poznańskich biznesmenów, w tym Elektromisu, nikt na początku nie wyjaśniał tego wątku. Może przez układy, może z powodu policji, sponsorowanej wtedy przez szemranych biznesmenów, a może przez błędy i zwykłą ludzką opieszałość?

Pierwsze śledztwo wszczęto dopiero we wrześniu 1993 roku, ponad rok po zniknięciu Jarka. Akta dostał prokurator Jacek Tylewicz. To ważna postać w tej historii, jeszcze do niego wrócimy. Po nim, po roku, śledztwo przejął inny prokurator, Mirosław Sławeta. Umorzył sprawę Ziętary w marcu 1995 roku, bez wyjaśnienia, co się stało z młodym dziennikarzem. Ojciec Jarka tuż po umorzeniu dostał anonimy, że za zniknięciem syna stoi firma Elektromis i jej szef Mariusz Ś. Że firma ma na sumieniu afery gospodarcze i przemyt, ale „prokuratura i skorumpowana policja nie wykazały dostatecznej chęci ujawnienia sprawcy”. Na prokuraturze te anonimy nie robią większego wrażenia.

Kolejne podejście do sprawy Ziętary przez poznańskich śledczych nastąpi w 1998 roku. Akta przejmie wtedy prokurator Andrzej Laskowski, typ „szeryfa”. Będzie miał w ręce zeznania kilku więźniów z Poznania. Wskażą, że gangster Przemysław C., „żołnierz” jednego z biznesmenów związanych z Elektromisem, przechwalał się w celi, że sprzątnął Ziętarę. Jednak w śledztwie dojdzie do przecieku, gangster dowie się, że śledczy węszą wokół niego. Wlecze się także sprawa założenia podsłuchu w jego celi. Później okaże się, że gangster może mieć wiedzę o Ziętarze, ale raczej na pewno przypisywał sobie zbyt dużą rolę w sprawie. Ostatecznie to drugie poznańskie śledztwo zostanie umorzone w 1999 roku, choć prokurator Laskowski nabrał przekonania, że Ziętara został zamordowany. Notabene po wyjściu z kryminału Przemysław C. zginie w wypadku motocyklowym. Jego śmierć wpisze się w jeden z mitów, jakimi obrosła sprawa Ziętary – że po kolei umierają ludzie, którzy za dużo wiedzą. Do tych zgonów wrócimy.

Mijają lata. Znajomi Jarka, o którym pamięta coraz mniej osób, odmierzają czas od jego zniknięcia. W końcu, w czerwcu 2011 roku, po naciskach dziennikarzy i wielkopolskich parlamentarzystów, sprawa trafia do Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie. Mijają prawie dwie dekady od zniknięcia mężczyzny. Akta lądują na biurku Piotra Kosmatego, mającego opinię wnikliwego prokuratora. Ma mu pomagać tak zwane Archiwum X, jednostka krakowskiej Komendy Wojewódzkiej Policji uznawana za najsprawniejszą w Polsce. Specjalizuje się w rozwiązywaniu starych niewyjaśnionych zbrodni. „Archiwum X” kieruje Bogdan Michalec, kontrowersyjny, nietuzinkowy policjant filozof. W swoich analizach odwołuje się do czasów rzymskich oraz do maksym greckich filozofów. Duet Kosmaty−Michalec doprowadzi do przełomu w sprawie: do zatrzymań trzech osób. Ich współpraca zakończy się jednak burzliwie. A sprawa Ziętary znacząco wpłynie na ich zawodowe losy.

Zanim do tego dojdzie, prokurator Kosmaty oraz inspektor Michalec idą ramię w ramię. Uczą się Poznania z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Bez zrozumienia specyfiki tamtego okresu, bez poznania smaków i zapachów Poznania okresu transformacji nie można zrozumieć sprawy Ziętary. Sięgają po stare gazety, słuchają audycji sprzed lat, w tym nagrania Jarka wysłanego przez niego do Beaty. W nagraniu krytycznie opisuje czas transformacji w wolnej Polsce. Śledczy spotykają się także ze świadkami. W lipcu 2011 roku robią w Poznaniu wizję lokalną. Pierwszą w historii sprawy Ziętary. Z czasem szef policyjnego „Archiwum X” dojdzie do wniosku, że przez lata w Poznaniu sprawa tkwiła w martwym punkcie, bo „rozsiewano iluzję” w kontekście Ziętary. Stało za tym wpływowe środowisko, skupione wokół firmy Elektromis. Tworzono dziwaczne teorie, byle tylko nikt nie trafił na prawdziwą przyczynę zniknięcia młodego dziennikarza. Michalec dojdzie również do wniosku, że ten „porządny”, „gospodarny” Poznań był mitem. W rzeczywistości wyglądał inaczej.

– U was było wtedy gorzej niż w Warszawie. O ile na początku lat dziewięćdziesiątych w Warszawie grasował Pruszków i Wołomin, o tyle w Poznaniu mówiło się, że są miliardowe przewały, przemyt, za którym stoi miejscowy duży biznes. W Poznaniu gangsterzy byli chłopcami na posyłki tych właśnie wielkich biznesmenów. Co do tego nie mam wątpliwości – przekonywał nas Michalec podczas spotkania w Krakowie.

Tamten czas, początek lat dziewięćdziesiątych, nie był jednowymiarowy. Przeciętna polska rodzina zastanawiała się, jak dożyć do pierwszego, stary porządek upadał, przyszłość była niewiadomą. Poznań w owych dzikich latach transformacji i wcześniej, u schyłku PRL-u, stanowił forpocztę przemian gospodarczych. Stolicę polskiego biznesu – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Bliżej było stąd do Berlina i granicy z Zachodem niż do Warszawy. Na bazarach w Poznaniu szybciej niż na warszawskich targowiskach można było kupić towary zza Odry. W stolicy Wielkopolski wiele osób mówiło po niemiecku, tu zaczynał swoje interesy Jan Kulczyk, przez lata III RP najbogatszy Polak. Targi Poznańskie generowały wielki międzynarodowy ruch, handel, wymianę towarzyską, kontakty. A skoro biznes, to i biznesmeni. Paradoksalnie – największym z nich, a może należałoby powiedzieć: „najbardziej wpływowym”, wcale nie był wówczas Jan Kulczyk. Na świeczniku był wtedy lubiący rozgłos Aleksander Gawronik, wcześniej esbek, potem agent PRL-owskich służb, a następnie twórca pierwszych prywatnych kantorów i swego czasu najbogatszy Polak. Kariera w stylu „od zera do milionera”. Swoje imperium zaczął także budować „człowiek bez przeszłości”, tajemniczy Mariusz Ś. To wychowanek zakonnego domu dziecka, prowadzonego przez siostry franciszkanki, potem złodziejaszek i więzień, a następnie twórca największego prywatnego holdingu – Elektromisu. Nazywano go „Szefem”.

Biznesmenom pomagają esbecy, byli milicjanci, naukowcy z poznańskich uczelni, wzięci prawnicy, ale i kryminaliści, chłopcy z miasta. Zbyt często gotowi na zbyt wiele. Poznański socjolog profesor Krzysztof Podemski przyznaje, że polska transformacja miewała swoje ciemne strony. Z jednej strony przyniosła wolność, olbrzymie możliwości, ale bywała też grzeszna, pełna patologii i niejasnych postaci. Czy jednak istniała realna szansa na inną transformację, nieskalaną, nie w utopijnym wydaniu?

– Po wojnie, a potem po okresie PRL-u, nasze społeczeństwo jest biedne. Nie było kapitalizmu, więc nie było kapitalistów. Pieniądze mieli jedynie Polonusi, cinkciarze, a największe oczywiście elita PRL-owskiej władzy. Partyjna nomenklatura. Tamten kapitał nowej Polski rodził się więc w grzechu. Biznesmeni, którzy rośli w siłę, najczęściej byli powiązani z dawnymi służbami oraz z PZPR. To zresztą stały mechanizm, że beneficjentami nowego porządku są właśnie ci, którzy w starym systemie byli całkiem mocni. Pieniądze, którymi dysponują, są trochę złodziejskie, niejasne, moralnie nieestetyczne. Ale z drugiej strony, tak na chłodno: w jaki sposób mieliśmy w Polsce zdobyć własny kapitał? Kto miał go robić? Popularne było wtedy hasło: „Bierzcie sprawy w swoje ręce”, co niektórzy tłumaczyli tak, że pierwszy milion trzeba ukraść – wspomina profesor Podemski.

Polacy żyli wówczas w ogólnej niechęci do PRL-u, wiązali wielkie nadzieje z reformami, ale i bali się tego, co będzie. Widać to w badaniach opinii publicznej, które Podemski wtedy przeprowadzał. Pamięta także, że pierwsi prywatni wielcy biznesmeni budzili społeczny szacunek. Z czasem może też ironiczne uśmiechy, bo chodzili w białych skarpetkach, z wielkim telefonem komórkowym przy uchu, byli typowymi nuworyszami. Mieli wielkie zachodnie samochody. Najczęściej używane, sprowadzone z Berlina. Trzeba się pokazać, ale w Poznaniu wcale to nie kłuło w oczy. Doceniano zaradność. Poznaniak potrafi. Zresztą klimat tamtej epoki wcale nie sprzyjał zaglądaniu innym do kieszeni i za firanki. Ludzie chcą zarabiać, urządzić się, skorzystać z wolności. Jedni pracują dla nowych firm, w tym dla Elektromisu. Ojcowie rodzin zaczną jeździć aż do dalekiej Azji, przywozić dobrą wypłatę i prezenty dla dzieci, o jakich można było tylko pomarzyć w siermiężnym PRL-u. Profesor Podemski sam zna przypadki ze swojego środowiska, z grona naukowców, którzy w drugiej połowie lat osiemdziesiątych jeździli do Indii po odzież, do Singapuru po części do komputerów. Tak zarabiano na rodziny, które w tamtych czasach zakładało się bardzo szybko. Na handlu na ogromną skalę zacznie zarabiać Elektromis. Powszechne jest hasło: „Bogaćcie się. Ale za dużo nie pytajcie”.

Profesor Krzysztof Podemski:

– W Poznaniu silne są tradycje mieszczańskie, jeszcze z czasów zaboru pruskiego. Z Niemcami trzeba było walczyć nie tyle zbrojnie, ile gospodarczo. U nas liczy się pieniądz. Dlatego po tylu latach, gdy upadał PRL, wielu nie przeszkadzało, że kariery robią osoby o wątpliwej przeszłości. Te postacie były tajemnicze, obawiano się ich, ale też nie każdego interesowało, kim jest pan Gawronik albo Mariusz Ś. z Elektromisu. Panował dobry klimat do powstawania fortun, one wzbudzały szacunek.

Zbyt ciekawscy i dociekliwi, tacy jak młody dziennikarz Jarosław Ziętara, mogli źle skończyć. Musieli się liczyć z karzącą ręką ochroniarzy nowych biznesmenów, gotowych na wiele. Na pobicie, a może i coś więcej. Profesor Podemski osobiście poznał Ziętarę. Jego zniknięcie traktuje jako przypadek wyjątkowy, a Jarka jako prawdopodobną ofiarę grzesznej polskiej transformacji.

Śledztwo, to przełomowe, które doprowadziło do zatrzymań w sprawie Ziętary, prowadziła krakowska Prokuratura Apelacyjna. Piotr Kosmaty w 2014 roku, dwadzieścia dwa lata po zniknięciu dziennikarza, przeleje na papier, przekuje na zarzut to, o czym w Poznaniu mówiono po cichu od początku lat dziewięćdziesiątych: że Jarek Ziętara zniknął, bo naraził się gwiazdom poznańskiej transformacji. Cudownym dzieciom tamtych czasów. A może były to cudowne dzieci Służby Bezpieczeństwa i nieboszczki partii?

Zarzuty w 2014 roku dostał Aleksander Gawronik. Miał podżegać do zabicia dziennikarza, który wtykał nos w nie swoje sprawy i zagrażał wielkim biznesom epoki transformacji. Zarzuty dostają również dwaj żyjący ochroniarze dawnego Elektromisu, „Ryba” i „Lala”. Oni mieli porwać Jarka i przekazać go zabójcom. Głównymi świadkami zostają wspomniany już Jurek, były esbek i funkcjonariusz UOP, oraz Maciej B., gangster o pseudonimie „Baryła”. Obaj związani z Elektromisem. Do nich obu jeszcze wrócimy w tej historii.

Choć kluczowa narada z czerwca 1992 roku, na której rzekomo padł rozkaz zabicia Ziętary, miała odbyć się w Elektromisie, choć porywaczami mieli być ochroniarze tej firmy i choć szef holdingu Mariusz Ś. miał być przy tej rozmowie, on sam nigdy nie dostał żadnych zarzutów. Krakowska prokuratura poprzestała na trzech zatrzymanych i nie wyjaśniła, kto miał zabić Ziętarę, na czyje zlecenie oraz co stało się z ciałem. Szef Elektromisu Mariusz Ś. wychodzi ze sprawy Ziętary czysty jak łza. Podobnie jak z wielu innych. Opowiemy o tym.

ROZDZIAŁ 2

DOM DZIECKA, WIĘZIENIE, ALKOHOL

Początki bywają trudne. Zwłaszcza gdy odrzuca cię matka i ojciec. Nie masz nikogo. Trafiasz do bidula. Tam spędzasz dzieciństwo i młodość. A jako osiemnastolatek lądujesz w więzieniu z wyrokiem za włamania. Co jest później? Później zostajesz milionerem. Szefem wielkiego Elektromisu. Świat leży u twoich stóp.

Szara strefa hartowała się właśnie tutaj. W domu dziecka stojącym przy ulicy Lipowej 27 w Szamotułach. W wielkim dwupiętrowym budynku z cegły zwieńczonym spiczastym dachem. Prowadzą go siostry franciszkanki.

– Mariusz Ś.? Jak przyszłam do Szamotuł, to jego już nie było – zaznacza siostra Janina Kierstan, która kiedyś pracowała w Szamotułach, a obecnie z Warszawy kieruje całym Zgromadzeniem Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi.

Ale może o nim powiedzieć kilka słów. Zna go ze wspomnień innej zakonnicy, siostry Ireny.

– Ona go wychowywała, ale nie porozmawia pan z nią ze względu na zdrowie, jest w ciężkim stanie – tłumaczy siostra Janina. – Z jej wspomnień wiem, że od dziecka był bardzo konkretny, zorganizowany i zaradny. W tamtych trudnych czasach dom utrzymywał się z tego, co siostry same wypracowały. Chłopcy jeździli na rynek sprzedawać warzywa, które uprawiono w ogrodzie. Wielu wracało z częścią warzyw, a Mariusz wszystko sprzedał w niezbyt długim czasie. Od dziecka miał opinię chłopca, który potrafił walczyć o swoje, negocjować. Przy tym był koleżeński, w relacjach z siostrami poprawny i pozytywny. Miał dobre relacje zwłaszcza z siostrą Ireną, która była konkretna, zorganizowana i potrafiła radzić sobie w tamtych niełatwych czasach. Miała trudną przeszłość, jej ojciec zginął we Lwowie podczas wojny, zginęli także jej trzej bracia. Opowiadała o tym, przeżywała, miała bogactwo doświadczeń. On też był poraniony, mama za bardzo się nim nie interesowała. Potem, już jako dorosły, Mariusz nas czasami odwiedzał. Pomagał finansowo. Siostry dobrze przewidziały, że on w życiu nie zginie.

Siostra Janina niewiele wie o rodzinie Mariusza Ś. Tyle że matka go oddała do domu dziecka. Dużo więcej nie powiedzą również znajomi Mariusza. Niektórzy nie chcą rozmawiać, inni po prostu mało wiedzą o jego prywatnym życiu. Wielu podkreśla za to, że jest wrogiem rozwodów. Być może przez trudne dzieciństwo, przez rozstanie rodziców, które sprawiło, że już jako niemowlę trafił do domu dziecka.

Mariusz Ś., twórca Elektromisu, Żabek, Biedronek, Małpek i marketów Bio Family, o swoim życiu prywatnym niechętnie komukolwiek opowiadał. Wyjątek zrobił dla Małgorzaty Daniszewskiej, żony Jerzego Urbana, głównego propagandzisty schyłkowego okresu PRL-u. Poznali się w okresie transformacji. Ś. zainwestował w powstający właśnie tygodnik „Nie”. Znajomość przerodziła się w przyjaźń. Daniszewska mówi, że dobry kontakt miała i z Ś., i z jego partnerką, a później żoną, Ewą.

– Mariusz miał pojebane życie – zaczyna Daniszewska. – Wszyscy go w życiu opuścili: matka, ojciec, potem żona, no bo Ewa umarła. On miał takie przeświadczenie, że przez jej śmierć znowu został sam. Po śmierci żony słabo sobie radził. Wtedy mi opowiedział historię życia: porzucenie przez ojca, przez matkę alkoholiczkę, przez całą rodzinę.

Jak wynika z dokumentów, które widzieliśmy, późniejszy „Szef” ma dwójkę starszego rodzeństwa. Prawdopodobnie przyrodniego. Jest synem Heleny i formalnie synem Józefa, który miał zakład parkieciarski w Poznaniu. Podobno – tak twierdzi żona Urbana – matka powiedziała ojcu, że Mariusz nie jest jego synem.

– Józef się na to obruszył, uniósł honorem i powiedział: to bierz go sobie. Więc Mariusz został przy matce, no, ale ona miała kłopoty z alkoholem i nie zajmowała się dziećmi. Dwójka starszego rodzeństwa była wychowywana przez ojca albo przez babcię, a Mariusz trafił ostatecznie do domu dziecka. Potem chyba wybaczył matce, tak mi mówił. Finansował ją, tak to pamiętam, co mnie zdziwiło. Dawał jej pieniądze, bo powiedział, że nie chce, żeby matka żyła ze sprzedaży butelek. W dniu jej pogrzebu był w towarzystwie męża i moim. Zapytałam: „To nie pojedziesz na pogrzeb?”. „Nie”, powiedział. Siedział u nas i winko pociągał.

Nie jest pewne, czy Ś. znał biologicznego ojca. Podobno czasami tak nazywał Jerzego Urbana, już po tym, jak się bliżej poznali. Biologicznym ojcem miał być człowiek, którego jego matka spotkała przy okazji Targów Poznańskich. Czy go poznał? Nie wiemy. Ponoć miał potem kontakt ze starszym, przyrodnim rodzeństwem, które miał zatrudniać w swoich firmach.

– Płacił im tak jak matce – opowiada Daniszewska. – On kiedyś opowiedział mi historię. Bo to on do nas często przyjeżdżał. Napił się i wtedy się trochę otwierał. Kiedyś, jak miał dziesięć, jedenaście lat, poszedł do mieszkania ojca, Józefa. Stanął przed drzwiami i już, mówił, miałem nacisnąć dzwonek, już wyciągałem rękę, ale się cofnąłem. I wtedy stałem się dorosły.

W domu dziecka „Szef” spędził całe dzieciństwo. W Szamotułach skończył podstawówkę. Był przeciętnym uczniem, choć we wspomnieniach znajomych z tamtych lat przewijają się wątki o talentach matematycznych i szachowych. Wtedy jeszcze nie wykazywał cech przywódczych. W bidulu więcej do powiedzenia miały starsze rocznikiem chłopaki. Mariusz radził sobie po swojemu, dostosowywał się do warunków. Rozluźnił swoje związki z domem dziecka, gdy jako piętnastolatek poszedł do zawodówki i zdobył zawód hydraulika. Potem będzie kontynuował naukę w technikum budowlanym w Poznaniu przy Raszyńskiej 48. Zamieszka w internacie, a nie z matką, która wtedy mieszkała przy ulicy Swobody, trzy kilometry od szkoły. Będą mieli ze sobą dość luźny kontakt. Bliższe relacje ma z kolegami z domu dziecka oraz ze znajomymi z internatu. Wspólnie z nimi jako osiemnastolatek zacznie okradać sklepy. Bieda i brak perspektyw okażą się istotnymi motywami. Brak wzorców również.

– Wiem, że trafił wtedy do więzienia. To były czasy, gdy wychowankowie domu dziecka po ukończeniu osiemnastu lat właściwie wychodzili na ulicę. Byli pozostawieni sami sobie przez państwo, nie było dla nich systemu wsparcia. Jedynie, jeśli ktoś chodził do szkoły lub studiował, dostawał wyprawkę na usamodzielnienie. Było im biednie – wspomina siostra Kierstan.

Tamten okres w życiorysie Mariusza Ś., skrzętnie później ukrywany przez niego samego, poznajemy dzięki pięciu tomom akt. Mimo że do włamań doszło w 1980 roku, dokumenty wciąż są przechowywane w archiwum poznańskiego Sądu Okręgowego. Wśród nich w kopertach dowody rzeczowe. Ułamane ostrze noża po włamaniu do barakowozu, wyłamany skobel. Brakuje łomu, ale nie zmieściłby się do papierowej teczki.

We włamaniach prym wiódł Wiesiek, najstarszy w grupie złodziei, który jako pierwszy opuścił dom dziecka. W 1977 roku, jako osiemnastolatek, został skazany na trzy i pół roku więzienia za włamania do czterdziestu ośmiu „obiektów uspołecznionych” i samochodów na terenie województwa pilskiego, poznańskiego i gorzowskiego. Też nie miał łatwego życia. Matka wcześnie zmarła, ojciec w więzieniu. W domu gromada dzieci. Prawie wszystkie trafią potem do domu dziecka w Szamotułach.

Gdy Wiesiek w maju 1980 roku wychodzi na wolność, jego koledzy z domu dziecka, w tym Mariusz, mają już na koncie pierwsze kradzieże. Potem wspólnie zaczną kraść ze sklepów, kiosków i bufetów deficytową wówczas kawę, czekoladę, słodycze i oczywiście gotówkę. Wszyscy wpadają w ręce milicji we wrześniu 1980 roku.

Pierwszy zostaje złapany właśnie Wiesiek. Ten najstarszy, ten najbardziej doświadczony. Wpada zaledwie cztery miesiące po wyjściu z więzienia. Na gorącym uczynku, w czasie włamania do bufetu w podpoznańskim Pamiątkowie. Milicja niezbyt dokładnie przeszukuje wtedy pomieszczenia, bo w środku, gdzieś w kartonach, ukrywa się jeszcze jeden złodziej – Waldek, zwany „Klapiokiem”. To kolejny wychowanek domu dziecka w Szamotułach, który również kontynuuje naukę przy Raszyńskiej w Poznaniu. W zawodówce ma złą opinię. „Klapiok” to uczeń słaby, leniwy, wagarowicz, a przy tym bezczelnie wykłócający się o oceny i kwestionujący ich sprawiedliwość.

Waldkowi dzięki temu, że ukrył się na zapleczu bufetu, udaje się uniknąć wpadki. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Milicja w tamtym czasie z młodocianymi się nie patyczkuje. Zeznania i wyjaśnienia wydobywa biciem pałkami, rękoma, ciężkimi tomami akt. Doskonale pokazał to Marek Piwowski w nakręconym w 1976 roku filmie Przepraszam, czy tu biją. Wiesiek szybko się przyznaje. Zatrzymany wkrótce „Klapiok” także. Poza tym sypie Mariusza. Przyszły milioner trafia na przesłuchanie. Okazuje się, że ten młody hydraulik i osiemnastoletni uczeń technikum ma znacznie więcej na sumieniu. I to rzeczy poważniejszych. Chodzi o napad rabunkowy.

„Klapiok” opowiada milicji, że już kilka miesięcy wcześniej wspólnie z Mariuszem najpierw okradli barakowóz z narzędziami. Wie również, że Mariusz w marcu 1980 roku napadł na majstra na placu budowy. Metodą „na wyrwę” zabrał mu teczkę z wypłatami dla pracowników.

„To był Mariusz, po biegu poznałem, był w długim czarnym płaszczu. Wsiadł do fiata 125p i odjechał. Mariusz dał mi część pieniędzy za trzymanie sprawy w tajemnicy” – wyjaśniał „Klapiok”.

Potem okazało się, że to „Klapiok” wystawił majstra. Był jego uczniem na praktykach.

Mariusz Ś. na przesłuchaniu szybko przyznaje się do przestępstw. Do tego, że majstrowi z Wielkopolskiego Przedsiębiorstwa Robót Inżynieryjnych zabrał wypłatę, wynoszącą 21 tysięcy złotych. „Klapiokowi” za wystawienie majstra i trzymanie sprawy w tajemnicy odpalił dolę – 6,5 tysiąca. Tyle wynosiła wtedy przeciętna pensja. Kasą dzieli się także z Piotrem M. z Wronek, kolegą ze szkoły i wspólnikiem od napadu na majstra. W czasie przesłuchania przed prokuratorem w październiku 1980 roku, miesiąc po zatrzymaniu, Mariusz tak opowiadał o sobie:

„Do 19 maja 1980 roku byłem wychowankiem domu dziecka w Szamotułach. Mieszkałem w internacie w Obornikach Wielkopolskich, potem w Poznaniu. Dom dziecka płacił za moje ubrania. W wakacje pracowałem u gospodarzy na wsiach. W 1979 roku ukończyłem zawodówkę i zostałem przyjęty do technikum. Nie miałem stypendium. Dostawałem jedynie na drobne wydatki od domu dziecka. Od 1980 roku byłem bez pieniędzy, jedynie miałem opłacany internat i ubranie. Brak pieniędzy zmusił mnie do sposobu znalezienia ich. W lutym 1980 roku wspólnie z kolegą Waldemarem K. włamaliśmy się do barakowozu, później narzędzia sprzedaliśmy na Rynku Łazarskim. Potem na kradzież majstra namówiłem Piotra M., kolegę z internatu. W czapce z pomponem byłem, którą nasunąłem na twarz. W czapce wyciąłem wcześniej dwa otwory na oczy. Czapka była koloru biało-niebieskiego, we wzory. Zgubiłem po drodze swój czerwony szalik. To był 13 marca 1980 roku. W taksówce powiedziałem kierowcy, by szybko jechał, bo mnie goni wuj. Po 6,5 tysiąca złotych dałem Piotrowi i Waldkowi, sobie resztę, przeszło 7 tysięcy złotych. Potem, w czerwcu, tydzień byłem u matki. Zdałem sobie sprawę, że te 7 tysięcy złotych nie starczą mi na cały rok nauki. Powiedziałem potem Wieśkowi K., który niedawno wyszedł z więzienia, że potrzebuję pieniędzy, i prosiłem go, aby zabrał mnie ze sobą na dokonanie jakiegoś przestępstwa. On się zgodził i tego dnia pojechaliśmy do Pamiątkowa w zamiarem włamań do sklepów. Ja odkręciłem żarówkę i poszedłem pilnować przed sklep. Wiesiek się włamał, wrócił, paczkę czekolad schowałem do swojej torby szkolnej. On miał również pieniądze i kawę”.

Potem były kolejne włamania. Do okolicznych kawiarni i sklepów. W sklepie w Plewiskach pod Poznaniem wspólnie z Wieśkiem ukradli dwa opakowania żyletek, kartonik cukierków Mambo, cztery kostki masła, bony na cukier i ponad 3 tysiące złotych. Na początku września 1980 roku wybrali się obaj pociągiem do Obornik Wielkopolskich. Najpierw ukradli motocykl WSK, żeby gdzieś pojechać na włamanie, ale się zepsuł, więc pieszo wracali do Obornik. Po drodze okradli sklep i kiosk „Ruchu”.

Wiesław K., Waldemar K. oraz Mariusz Ś., trzej wychowankowie sióstr zakonnych, trafili do aresztu. Milicja zaczęła zbierać informacje na ich temat. Z wywiadu w budowlance, do której chodził Ś., wynikało, że nie miał tak dobrej opinii jak u sióstr zakonnych. Uczył się średnio, nie przejawiał „aktywności społecznej” i cechował się „niską kulturą osobistą”.

„Zamknięty w sobie, wybuchowy, arogancki, trudny w nawiązywaniu kontaktów. Nie uznawał żadnych autorytetów, zaczepny wobec kolegów. Były skargi na jego zachowanie w internacie. Niekierowany na badania psychologiczne” – pisała jego wychowawczyni ze szkoły.

Milicja ustaliła w wywiadzie środowiskowym, że Mariusz „jest synem Józefa i Heleny, od pierwszych dni życia w domu dziecka u sióstr zakonnych w Poznaniu, potem w Szamotułach. Utrzymuje bardzo luźny kontakt z matką. Ojca i dwoje starszego rodzeństwa nigdy nie widział. Jest w klasie przedmaturalnej. Uczeń przeciętny. Małomówny, zamknięty w sobie, skryty, nie pali, nie nadużywa alkoholu. Nie był do tej pory notowany”.

W areszcie osiemnastoletni Mariusz Ś. walczy o swoje, negocjuje, ale jest bardzo grzeczny. To będzie częsty motyw w jego zachowaniu. Gdy ma interes, potrafi się zachować i ukorzyć. Z aresztu pisze do sądu prośby o przyznanie obrońcy z urzędu, ponieważ sam „nie będzie mógł w pełni się bronić”, a nie ma pieniędzy na opłacenie adwokata. Poza tym „posiada podstawy do obrony, które przy umiejętnej obronie mogłyby przyczynić się jeśli nie do uwolnienia, to przynajmniej do częściowego złagodzenia wyroku”.

O swoje walczy także Waldek „Klapiok”. On prosi sąd o zwolnienie z aresztu. Przecież miał trudne dzieciństwo, był w domu dziecka, ojca nie zna, wpadł w grono, które „nie wybierało w środkach łatwego zdobycia pieniędzy”. Młodzi włamywacze dostają adwokatów z urzędu.

W maju 1981 roku sędzia Kazimierz Doliński z Poznania wydaje werdykt. Jedynie „Klapiok” dostaje wyrok w zawieszeniu, bo ma przypisanych najmniej przestępstw. Najsurowiej zostaje potraktowany Wiesiek K., który jest już recydywistą. Dostaje osiem lat odsiadki, karę odsiedzi w więzieniu we Wronkach.

Mariusz Ś. za dziesięć przestępstw zostaje skazany na trzy i pół roku więzienia, większość kary odsiedzi w Sieradzu, dokąd trafiają młodociani przestępcy po pierwszych wyrokach. Tam spotka się z innym wychowankiem domu dziecka w Szamotułach, Zdzisławem (młodszym bratem Wieśka), który także wpada na włamaniach. W przyszłości razem będą pracować w Elektromisie. Zdzisław K. stanie się głównym bohaterem jednego z największych przekrętów holdingu.

Mariusz Ś. w więzieniu w Sieradzu zachowuje się wzorowo i nie sprawia problemów. Żadnych wyskoków. Nie grypsuje. Zgina kark i podporządkowuje się regułom. W życiorysie pisanym w więzieniu stwierdza, że „zszedł z drogi cnoty”. Deklaruje chęć naprawienia szkody. Prosi o listę instytucji, które niedawno okradł. W sierpniu 1982 roku, po odbyciu ponad połowy zasądzonej kary, wychodzi z więzienia na przedterminowe zwolnienie. Sąd w Sieradzu uzasadnia, że nie sprawiał kłopotów wychowawczych. Na wolności „ma podjąć pracę w jednostce uspołecznionej, kontynuować naukę, nie przebywać w środowisku naruszającym porządek prawny i społeczny oraz wykonać prace społeczne na rzecz Urzędu Miasta w Poznaniu”.

Na wolności pomieszkuje u matki przy ulicy Swobody. Chwyta się różnych zajęć. Małgorzata Daniszewska dorzuca jeszcze jego jedną aktywność w latach osiemdziesiątych:

– On zarobił pieniądze na wyświetlaniu pornosów. Jeździł busem po Polsce, do południa puszczał filmy dla dzieci, a po południu zapraszał dorosłych.

– Miał kino objazdowe? – pytamy.

– Od czegoś trzeba zacząć. Wtedy go nie znałam, po latach mi o tym opowiadał. Proszę mi wierzyć, on miał łeb do interesów. Wiele lat z nim współpracowałam i miał różne pomysły, czasami szalone.

Ale to nie filmy porno ani objazdowa kinematografia wywindowały go na szczyt. Trampoliną był handel. Według jednej z krążących o nim opowieści od razu po wyjściu z więzienia zaczął sprzedawać na znanym w Poznaniu targowisku na Rynku Łazarskim. Handlowano tam wszystkim, czym się dało. Oprócz warzyw czy owoców była tam oczywiście konfekcja, elektronika, kawa.

Jest byłym więźniem, więc milicja powinna mieć na niego oko. Choć twardych dowodów nie ma, w Poznaniu nie brakuje głosów, że to właśnie milicja miała mu pomóc w szybszym opuszczeniu więzienia w Sieradzu. Mowa o „pegolach”, czyli milicjantach z wydziału (wcześniej sekcji) do walki z przestępczością gospodarczą; w książce będziemy nazywać ten wydział skrótem PG. W okresie PRL-u ów zespół działający w strukturach ówczesnej Komendy Miasta MO w Poznaniu nazywano „sekcją brylantową”. Bo wszystkiego mieli pod dostatkiem. Taka lepsza wiara, jak się mówi w Wielkopolsce, żyli jak paniska. Koledzy z milicji podejrzewali ich o branie podarków od handlarzy i drobnych przedsiębiorców. To nie przypadek, że milicjanci z „brylantowej”, gdy upadnie socjalistyczny ustrój, pójdą pracować do Elektromisu. Ich szef Krystian Czarnota zostanie prawą ręką Mariusza Ś. Do dzisiaj będzie prezesem w wielu spółkach.

Jak doszło do nawiązania relacji Ś. z Czarnotą? Dlaczego jest ona tak silna i przetrwała różne dziejowe zawirowania? Opowiada były milicjant i esbek, znajomy Mariusza i Krystiana. Nie chce wypowiadać się pod nazwiskiem, bo twierdzi, że nawet po tylu latach może mieć przez to kłopoty.

– Czarnota w latach osiemdziesiątych był oficerem prowadzącym Ś. Tak było na sto procent. Mariusz był na kontakcie milicji oraz SB. Wpadł na kradzieżach, trafił do więzienia. Jak siedział, milicja wyciągnęła do niego pomocą dłoń. Im, tym z „sekcji brylantowej”, byli potrzebni tacy ludzie jak Ś. Oni robili różne przekręty z telewizorami, pralkami i innymi artykułami, które dostali na boku na przykład z Domaru, z peweksów, z Targów Poznańskich. Ludzie stali w kolejkach, a oni sobie załatwiali. Potem pakowali to po cichu do różnych magazynków, garaży i przez takich handlarzy jak Mariusz sprzedawali ludziom na czarnym rynku. Kasą się dzielili. Tak powstawała ta zależność, która potem objawiała się w kolejnych, grubszych interesach. Były coraz większe, aż Mariusz, pod ochroną i przy wsparciu milicji, zaczął sprowadzać deficytowe towary z zagranicy. Skąd o tym wiem? Od Czarnoty i z własnego doświadczenia. Kiedyś, jak byłem w SB, dostałem cynk, że jakiś handlarz na Rynku Łazarskim ma pełno zegarków w samochodzie, być może kradzionych. Podchodzę i mówię: „Służba Bezpieczeństwa, otwieraj bagażnik”. A tam faktycznie pełno zegarków, moim zdaniem z nielegalnego źródła. Pytam o nazwisko i dokumenty, on się przedstawia: „Mariusz Ś.”. I mówi, żebym dzwonił do milicjanta Czarnoty z komendy miejskiej. Biorę go i idziemy do telefonu. No i Czarnota mówi mi przez telefon: „Puść go, to nasz człowiek”.

O tym, że milicja faktycznie dostawała „prezenty” na boku, mówi nam także inny emerytowany esbek:

– Pamiętam, że po jakieś udanej akcji w peweksie pojechał tam jeden z naczelników. A pracownica mówi: „Dla pana naczelnika to będzie sony, ale niestety nie mamy pilota”. A on na to z powagą: „Ale ja nie mam samolotu, nie potrzebuję pilota”. No, nie wiedział, o co chodzi. Wstyd jak jasna cholera. Piloty do telewizorów dopiero wchodziły do użytku.

Może jednak z tą znajomością Ś. i milicjantów z „sekcji brylantowej” było nieco inaczej? Niektórzy z nich, po latach przesłuchiwani w sprawie Ziętary, powiedzą, że Ś. poznali dopiero na bazarze, jak handlował. Akurat trwała jakaś kontrola.

Im bliżej końca lat osiemdziesiątych, tym handlarze mają coraz więcej wolności w Polsce. Na ulicach zaczynają się pojawiać łóżka polowe, handluje się dosłowne wszystkim i wszędzie. Towar z metką „zachodnią” schodzi na pniu, rynek jest bardzo chłonny. Po latach PRL-owskiej szarzyzny, kartkowej biedy ciuchy z Zachodu, odtwarzacz wideo albo dwukasetowy magnetofon czy komputer są coraz bliższe. W 1987 roku Ś. tworzy Elektromis, wspólnie ze swoją matką Heleną, która, jak wiele na to wskazuje, była jedynie figurantką. Zaczyna sprowadzać do Polski komputery na tak zwane martwe dusze, by sprostać ówczesnym przepisom. Pozwalały one każdemu obywatelowi sprowadzić z zagranicy na własny użytek jeden komputer. Martwa dusza to człowiek, który za pieniądze dawał swoje nazwisko, by zalegalizować sprowadzony do Polski nielegalnie sprzęt.

Trzecim wspólnikiem „Szefa” zostaje Zbigniew S., jego rówieśnik. Po latach będzie opowiadał, że pojawił się w Elektromisie, bo miał wykształcenie elektroniczne potrzebne do założenia tego typu działalności.

„Pracowałem w poznańskich Łożyskach Tocznych. Mariusza poznałem w latach 85–86. On wyszedł z propozycją założenia firmy handlującej sprzętem elektronicznym. Pierwsza działalność była w mieszkaniu Mariusza przy ulicy Swobody, potem obok, na Ogniku1. Sprowadzaliśmy z zagranicy radiomagnetofony, magnetowidy, kamery i sprzedawaliśmy podmiotom państwowym. Obroty zaczęły iść w miliony” – zezna Zbigniew S., gdy prokuratura będzie wyjaśniać sprawę Jarka Ziętary i sięgnie do genezy powstania Elektromisu.

Działalnością Mariusza Ś. w latach osiemdziesiątych zajęli się później także dziennikarze. „Gazeta Wyborcza” w głośnym tekście Państwo Elektromis z 1994 roku przywoływała wypowiedzi znajomych twórcy Elektromisu. Jak opisywano, w 1986 roku prywatni sklepikarze i straganiarze zaczęli mieć kłopoty z kawą, brakowało jej nawet w Peweksie. Niedostępną dla wielu, w workach, miał jednak Ś. U niego w garażu mogły kupować tylko osoby zaufane, którym pośrednicy podawali adres.

Ówczesny kupiec cytowany przez „Gazetę Wyborczą” mówił tak o jego siedzibie:

„Zniszczone fotele i kanapa. Jedno, co przyciągało wzrok, to nowoczesny kolorowy telewizor. Podłączona była do niego kamera wideo (rzecz rzadka w tym czasie) i gość mógł obejrzeć siebie w telewizorze. Poza tym »bajerem« Świtek nie afiszował się z pieniędzmi, mówił o sobie, że jest »wiecznym studentem«, mieszkał sam. Chodził dobrze ubrany, prawie zawsze w garniturze plus golf i czarne mokasyny”2.

Wielu podejrzewało, że ma mocne plecy. Bo gdy oni wracali z Azji i taszczyli kartony z samolotu do taksówki, Mariusz ładował sprowadzony towar do milicyjnych nysek. Poza tym miał stały dostęp do towarów spod lady, które trudno było zdobyć. Tak oto Elektromis rósł w siłę, a ludziom żyło się dostatniej.

Choć granice oficjalnie były jeszcze zamknięte, Elektromis już pod koniec lat osiemdziesiątych wysyłał swoich handlowców na zagraniczne wojaże. Zgoda zależała od panów z SB. W 1988 roku Ś. zwracał się „z prośbą do obywatela naczelnika Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych” o wydanie paszportu dla Zdzisława W., bo firma tworzy oddziały w Hamburgu oraz Kaliningradzie w ZSRR. Poza tym spółka jest już członkiem Polskiej Izby Handlu Zagranicznego. Potem Zdzisław W. będzie jeździł również do Tajlandii, by jako człowiek Elektromisu spenetrować tamtejsze rynki. Niebawem zostanie także sponsorem poznańskiej policji i będzie jednym z biznesmenów łączonych ze zniknięciem Ziętary.

W Hamburgu, gdzie Elektromis tworzył swoje przedstawicielstwo pod koniec lat osiemdziesiątych, prężnie działał Zbigniew Nawrot. Uciekinier z Polski, opisywany w prasie jako rezydent mafii pruszkowskiej. Zanim w 1991 roku jego ferarri i on sam wylecieli w powietrze, wysadzeni bombą umieszczoną na zdalnie sterowanym modelu samochodu, Nawrot produkował tani spirytus Royal. Rzeka tego właśnie trunku w okresie transformacji zaczęła płynąć z Niemiec do Polski. Kto mógł i miał głowę na karku, ten ciągnął. Wśród nabywców między innymi poznański Elektromis.

Tak zaczynała się polska afera alkoholowa.

Bogacili się wtedy wszyscy. Przepisy mówiły, że do kraju można importować alkohol na własny użytek, nie precyzowały jednak, jakie ilości. Przy czym taki import nie był obłożony ani podatkami, ani koncesjami. Kiedy władze po alarmach ze strony NIK zmieniły przepisy, Skarb Państwa stracił na tym – jak szacowano – ponad 2 biliony złotych. Główny Urząd Ceł uznał dodatkowo później, że trzy czwarte firm sprowadzających alkohol do Polski istniało tylko na papierze. Władze przymykały na to oko, bo w Polsce zaczynał się kapitalizm. Trzeba było stworzyć własnych kapitalistów. Spirytus, jak przyznają również sami policjanci, ciągnęli nawet niektórzy politycy.

– Mariusz staje się wtedy bogiem biznesu w Poznaniu. Tworzy różne przyczółki, to znaczy firmy, które będą na niego pracować. Jedna to Konkret Wiesława P., druga to Rival Zdzisława W. Obaj to handlowcy finansowani z pieniędzy Elektromisu. Ta druga spółka, czyli Rival, ciągnie spirytus i inny lewy alkohol. Jedna ciężarówka opłacona, a dziewięć idzie bokiem do składu celnego na terenie bazy Elektromisu. Spirytus Royal można było potem kupić w Okrąglaku [słynnym domu handlowym w Poznaniu]. Wiara kupowała i rozcieńczała. Milicja i policja osłaniały te transporty od samej granicy. Na wypadek, gdyby jakaś inna grupa przestępcza chciała coś buchnąć – opowiada nam współpracownik Ś., który chce być nazwany „Działaczem Sportowym”.

Aferą alkoholową oraz przemytem interesowała się wtedy Najwyższa Izba Kontroli. W raporcie z listopada 1990 roku wymieniony jest między innymi Elektromis oraz resortowy klub sportowy Olimpia Poznań jako importerzy trunku. W raporcie zawarto uwagę, że przywóz do Polski alkoholu następuje bez opodatkowania i reakcji organów skarbowych. „Gazeta Poznańska” opisała tamten raport w artykule zatytułowanym Ośmiornica. Prasa nikogo jednak nie łapie za rękę, tylko stwierdza, że jest zmowa milczenia w sprawie rzeki sprowadzanego alkoholu i rosną na tym fortuny. Aferą alkoholową zaczął się później interesować także Jarek Ziętara. Zanim zniknął, zapisał w swoich notatkach, tych, które ocalały, nazwy spółek: Elektromis i Konkret. Pisał w kalendarzu o sprowadzaniu do Polski alkoholu przez ludzi powiązanych „z władzą obecną i niegdysiejszą”.

Współpracownik „Szefa” zwany „Działaczem Sportowym” zna Mariusza Ś. również od sportowej strony. Mówi, że szef Elektromisu zaczął także inwestować w kluby piłkarskie. Ale unikał rozgłosu, nie afiszował się z inwestycjami – jak nowobogaccy tamtych czasów – przeciwnie: wszędzie starał się zarobić. Pożyczał pieniądze pod zastaw kart piłkarzy, których potem można by sprzedać z zyskiem. Tak na przykład miał przejąć kilku zawodników Warty Poznań.

– Z czasem pójdzie nawet w produkcję cygar, w przejmowanie nieruchomości, zakładów. Finansował też pomysły różnych ludzi, którzy zgłaszali się do niego po wsparcie. Jednak alkohol i paliwa oraz papierosy to podstawa działalności Elektromisu. To znaczy przemyt. Im bardziej Mariusz marginalizował swoją pozycję w firmie, tym bardziej rósł. Odpowiedzialność cedował na podwładnych, na „słupów”. Śmiał się, że jedynie kieruje zakładową strażą pożarną. Ale tam było niczym w PiS. Rządził wiadomo kto. W Elektromisie był Jedynym Dowódcą, więc jeśli teraz prokuratura twierdzi, że do zabójstwa Ziętary podczas spotkania w Elektromisie w 1992 roku podżegał jedynie Gawronik, to jest to zwyczajny kit. Gawronik, według mojej wiedzy, miał niewiele do powiedzenia w Elektromisie. Mógł coś powiedzieć na jakimś spotkaniu, ale to do Mariusza należało ostatnie słowo – dodaje nasz rozmówca. Zaznacza, że wiele razy był w Elektromisie i współpracował z Ś. Sporo wie, ale im mniej szczegółów o nim napiszemy, tym lepiej. Zależy mu, by Mariusz nie dowiedział się, że rozmawialiśmy. Nie chce kłopotów.

Mariusz Ś. w czasach transformacji robi oszałamiającą karierę, zwłaszcza jak na wychowanka domu dziecka i więźnia oraz jak na twórcę firmy, która przed chwilą zaczynała w garażu. Czy był samorodnym talentem bez uniwersytetów, geniuszem biznesu, który po szkole życia sam doszedł do fortuny? W Poznaniu przez lata będzie powtarzany taki właśnie mit pucybuta, który do fortuny doszedł jedynie przy pomocy kolegów z domu dziecka w Szamotułach.

Pięć lat po wyjściu z więzienia, w 1987 roku, „Szef” tworzy Elektromis, a potem zaczyna zatrudniać znajomych z bidula. W rosnącym imperium znajduje się miejsce nawet dla „Klapioka”, który wsypał go w 1980 roku. „Klapiok”, ten słaby, leniwy uczeń, trafi do rad nadzorczych spółek Mariusza Ś. Krzysztof, również z domu dziecka, zostanie współudziałowcem banku Posnania. Z kolei jego brat Piotr zrobi potem przekręt z cukrem, na czym wielkie pieniądze zarobi Elektromis, a on sam trafi do więzienia. Jest i Zdzisław, który razem z Mariuszem siedział w Sieradzu za włamania. On weźmie na siebie olbrzymi przekręt ze Strefą Wolnocłową w 1991 roku, na którym holding miał zarobić co najmniej 15 milionów złotych, licząc już po denominacji. Ale od więzienia Zdzisław K. wykpi się „żółtymi papierami”. W spółkach Ś. pojawi się także Paweł, zwany „Grubym”. Oraz Anka, szkolna olimpijka, która zostanie księgową. Był jeszcze Ryszard, który zostanie szefem Radia RMI, stacji należącej do holdingu. Elektromisowe media w przyszłości nie będą patyczkowały się z wrogami „Szefa”.

Wszystkich wychowanków w zasadzie łączy jedno – gdy holding zacznie mieć kłopoty z prawem, to oni, a nie Ś., będą mieli stawiane zarzuty. Mariusz unika formalnej odpowiedzialności, będzie paradował na imprezach w mundurze honorowego szefa zakładowej straży pożarnej i zawsze spadnie na cztery łapy. Może był tak cwany, a może uważnie słuchał rad milicjantów i esbeków, którzy najpierw mieli go prowadzić, a potem hurtowo zaczęli przechodzić do pracy w Elektromisie.

– Nie wiem, jak było z Mariuszem i ze służbami. Ale wiem, że kiedyś jego były rzecznik prasowy Marian Janiak wygarnął mu po pijanemu, że pewnie był agentem w czasach PRL. Przecież wszyscy mieli jakieś kłopoty, a jemu włos nie spadł z głowy. Marian mógł się ugryźć w język. Mariusz strasznie się wtedy wkurzył. Bardzo nie lubi takich rozmów o przeszłości – opowiada przywołany już tutaj „Działacz Sportowy”.

Marian Janiak kilka razy umawiał się z nami na spotkanie. Ale nigdy nie przyszedł. Ostatecznie stwierdził, że przemyślał sprawę i o swojej współpracy z „Szefem” nie chce rozmawiać. Ogólnie dobrze go wspomina. A co było, to było. Anonimowo też nie porozmawia, bo każdy głupi będzie wiedział, że coś powiedział.

1  Ulica w Poznaniu, druga siedziba Elektromisu.

2  Marcin Bosacki, Maciej Gorzeliński, Piotr Najsztub, Piotr Pacewicz, Państwo Elektromis, „Gazeta Wyborcza”, 9.04.1994.

ROZDZIAŁ 3

CZŁOWIEK BEZ TECZKI

Na poznańskich Jeżycach w czerwcu 1989 roku zrobiło się biało. Tak mówili ci, którzy widzieli płatki popiołu wydobywające się z komina na dachu budynku Służby Bezpieczeństwa przy ulicy Kochanowskiego.

– To nie był dym, to był śnieg – wyraźnie akcentuje słowa Maciej Szuba, wówczas funkcjonariusz z pionu kryminalnego Milicji Obywatelskiej. – Podobno ten piec w kotłowni przy Kochanowskiego się im wtedy rozpierdzielił. Tyle esbecy mieli do spalenia. Myśmy, jako milicjanci, mogli się tylko domyślać, co wtedy zniszczyli w tym wielkim piecu, a co włożyli do kieszeni jako polisę na przyszłość.

Palenie odbywało się na masową skalę. Wynika to nie tylko ze wspomnień ówczesnych funkcjonariuszy. Doktor Tomasz Kozłowski z IPN-u w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” oszacował, że od lata 1989 roku do stycznia 1990 roku spłonęło 50–60 procent akt Służby Bezpieczeństwa. Polecenie wydał generał Czesław Kiszczak, a nowy premier Tadeusz Mazowiecki jeszcze nie kontrolował służb i miał większe zmartwienia niż esbeckie kwity.

„W sierpniu 1989 roku została powołana sejmowa komisja nadzwyczajna do zbadania działalności MSW, której przewodniczył solidarnościowy poseł Jan Rokita. Komisja szybko zaczęła się dokopywać do niewygodnych dla SB spraw. Proces palenia dowodów przyspieszył, żeby nic kompromitującego nie wpadło w jej ręce. Ale rozkaz to jedna rzecz, a wykonanie – druga. Nikt nie dał wytycznych co do tego, jak dokładnie ma wyglądać akcja, co należy niszczyć w pierwszej kolejności i gdzie. Panowała wolna amerykanka. Najskuteczniejszym sposobem było wywiezienie do papierni, gdzie pracowały maszyny do recyklingu papieru. Drugą techniką było palenie w kotłowniach i niszczenie w niszczarkach na terenie jednostek. Trzecia, pokazana w Psach Władysława Pasikowskiego, polegała na wywiezieniu dokumentów w bezpieczne miejsce i spaleniu na otwartej przestrzeni”1 – opisywał tamten czas doktor Kozłowski. Dodał, że niektórzy esbecy zabierali teczki jako zabezpieczenie na przyszłość albo potencjalny hak. Chodziło, jego zdaniem, raczej nie o sterowanie polityką, ale o lokalne układy i zależności. Na przykład materiały kompromitujące jakiegoś biznesmena mogły być wykorzystane do ewentualnego szantażu.

W poznańskim IPN-ie próżno szukać teczki Mariusza Ś., tak prężnie działającego w latach osiemdziesiątych. Są jedynie dokumenty paszportowe. Może po prostu „Szef” nie był uwikłany i nie był tajnym współpracownikiem? A może było inaczej, może jego teczka zniknęła?

Pewne jest to, że miał związki z esbekami. Nawet u schyłku PRL-u nie zrobiłby interesów bez ich przyzwolenia, on i jego ludzie nie mogliby jeździć po towar do dalekiej Azji. SB kontrolowała wtedy wydawanie paszportów, tak potrzebnych do biznesowego wyjazdu za granicę. Wiadomo również, że gdy system się zawalił, wielu esbeków poszło pracować właśnie do Elektromisu. Dlaczego właśnie tam?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1Stopczyk, co wy tam palicie? Czyli ostatni rozkaz Kiszczaka, z dr. Tomaszem Kozłowskim rozmawia Igor Rakowski-Kłos, „Gazeta Wyborcza”, 13.07.2020.

ROZDZIAŁ 4

CHŁOPCY Z FERAJNY

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

ALEKSANDER I INNI

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ II

MEDIA

ROZDZIAŁ 1

TYGODNIK ELEKTROMISU SZUKA ZIĘTARY

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 2

OPUS DEI I INNE TEORIE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 3

WPROST ZE SŁUŻB

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

BOR-ZE, CHROŃ KRÓLA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

EZOTERYCZNY ELEKTROMIS

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ III

PROKURATURA

ROZDZIAŁ 1

NIESFORNY SZEF CELNIKÓW

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 2

AFERA, ALE PRZEDAWNIONA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 3

PRANIE MÓZGÓW

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

PALEC BOŻY

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ IV

POLICJA

ROZDZIAŁ 1

TELEFON PO DZIEWIĘTNASTU LATACH

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 2

ZEZNANIA „BARYŁY”

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 3

SPRAWA JAROSZEWICZÓW I PUSTE BIURKO

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

ROZSIEWANIE ILUZJI

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ V

SŁUŻBY SPECJALNE

ROZDZIAŁ 1

WERBUNEK JARKA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 2

JAREK I HOLDING E.

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 3

DWA ŚLEDZTWA POZNAŃSKIE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

GENERAŁ, OFICEROWIE, DEMOBIL

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

JUREK

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ VI

SĄD

ROZDZIAŁ 1

ŚMIERĆ „KAPELI”

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 2

PRZEŁOM W KRAKOWIE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 3

W PAŁACU „SZEFA”

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

DWADZIEŚCIA OSIEM LAT MILCZENIA

Dostępne w wersji pełnej

POSTSCRIPTUM

Dostępne w wersji pełnej

Książka to efekt trzyletniego śledztwa dziennikarskiego autorów, którzy dołożyli wszelkich starań, aby przekazane informacje były kompletne i zgodne z aktualnym stanem wiedzy organów śledczych oraz prawnych. Przytoczone wypowiedzi autoryzowano. Sprawa nie została zamknięta do dnia publikacji tej książki i nadal pojawiają się nowe wątki.

Copyright © by Łukasz Cieśla, Jakub Stachowiak

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2021

Wydawca prowadzący: Robert Chojnacki

Redaktor prowadzący: Dagmara Małysza

Adiustacja i korekta: Pracownia 12A

Projekt okładki: Eliza Luty

Pierwszy cytat na pochodzi z: Wojciech Jagielski, Nocni wędrowcy, Kraków 2021, a trzeci z: Zawód: dziennikarz, z Ryszardem Kapuścińskim rozmawiają Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski, „Kontrapunkt” 2001, nr 5/6 (54/55).

ISBN 978-83-8135-939-9

www.otwarte.eu

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Anna Jakubowska