Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Autorka przyjeżdża co roku na wakacje do Toskanii z mężem Polakiem i czwórką dzieci. Miejscem spotkań całej rodziny jest Villa Calcinaia, letnia siedziba rodu Capponich, malowniczo położona wśród winnic i pól uprawnych.
Jej oczami oglądamy ukochane zakątki regionu, uczestniczymy w życiu domu, towarzyskich spotkaniach i wyprawach połączonych z podziwianiem wspaniałych dzieł sztuki, zwiedzaniem zabytków, oglądaniem festynów. Mamy niepowtarzalną możliwość przeniknięcia do świata niedostępnego dla turystów, ludzi z zewnątrz. Nieodłączną częścią tego świata jest jedzenie. Zapach świeżej bazylii, rozmarynu, oliwek, wina z własnej winnicy uzupełnia zmysłowy obraz rozgrzanej słońcem ziemi. Opowieściom i opisom towarzyszą przepisy na sezonowe potrawy i rodzinne przysmaki, podawane w Villi Calcinai, ale też w niezliczonych, a nie zawsze popularnych wśród turystów knajpkach i restauracjach Toskanii. Wszystkie wymienione przez Autorkę składniki potraw są dostępne na polskim rynku - możemy więc z łatwością przenieść się w świat toskańskiej kuchni i zaprosić tam swoich bliskich. Książkę Tessy Capponi-Borawskiej publikujemy w pięknej szacie graficznej; pejzaże okolic związanych z wakacyjną wędrówką Autorki, zabytki, detale architektury, zdjęcia z festynów, targowisk, zdjęcia rodzinne przybliżają niezwykłą urodę świata, do którego zostaliśmy na chwilę wprowadzeni.
[Opis]
/Dziennik toskański, Tessa Capponi-Borawska, 2004 rok, ISBN 8389217635, wydanie I, Sens/
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (6)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 158
Rok wydania: 2004
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TESSA CAPPONI-BORAWSKA
DZIENNIK TOSKAŃSKI
ROSNER & WSPÓLNICY
WARSZAWA 2004
Dzieciom
Wmiejscowości Greve in Chianti, niedaleko Florencji, na głównym placu pod arkadami mieści się mała księgarnia, nazywana pieszczotliwielaformicola. Jest to toskańskie zdrobnienie odformica, czyli mrówka. Księgarnia powstała na miejscu dawnego sklepu warzywnego, w którym pracowali ojciec, matka i, jeżeli dobrze pamiętam, dwie identycznie wyglądające córki. Greve było wtedy małą, raczej nieznaną miejscowością ze sklepami przeważnie spożywczymi. Butików nie było, tylko jeden duży, ciemny sklep, własność pana Masiniego, który sprzedawał kosztowne tkaniny i eleganckie ubrania. Przyjeżdżali do niego klienci z Florencji, natomiast kiedy mieszkańcy Greve chcieli kupić jakieś ubrania, jechali do miasta. Ale powróćmy jeszcze do księgarni. Otóż oprócz całkiem pokaźnego zestawu książek w języku włoskim mają też sporo pozycji w językach obcych, przede wszystkim oczywiście angielskich. Obok najnowszej książki Johna le Carré czy powieści o Harrym Potterze króluje na półkach literatura, którą nazwałabym „twoc” — „Toskania w oczach cudzoziemców”. Nic dziwnego, podczas ostatniego ćwierćwiecza moja ojczyzna stała się bardzo modna, szczególnie Chianti. Na stałe osiedli tu Anglicy, Niemcy, Holendrzy i ostatnio sporo Belgów.
Sezonowo pojawia się po trochu wiele innych narodowości, także Polaków. A my, ci z Chianti, wynajmujemy lub sprzedajemy im domy, czasem nawet z kawałkiem winnicy. Sprzedajemy im nasze wino i wymyśliliśmy też sporo całkiem atrakcyjnych miejscowych produktów spożywczych, o których nasi dziadkowie chyba nigdy nie słyszeli.
Literatury „twoc” jest dużo, począwszy od klasyki typu „Pokój z widokiem” E. M. Forstera do ostatniego bestsellera „Pod słońcem Toskanii” Frances Mayes. Zauważyłam nawet małą książeczkę, chyba przez Włocha napisaną, która nosi tytuł „Too Much Tuscan Sun”!
Po co więc napisałam kolejną, być może niepotrzebną książkę na znany temat? Nie mam innego wytłumaczenia: po prostu chciałam i już.
Książka ta jest bardzo osobistą refleksją o ziemi, na której się urodziłam, ziemi moich przodków. Refleksją niepełną, bo udało mi się powiedzieć zaledwie niewielką cząstkę tego, co chciałam, reszty nie jestem bowiem w stanie opisać, bo nie znajduję na to odpowiednich słów. Na tę ziemię trzeba patrzeć, trzeba jej słuchać, wąchać ją albo wręcz smakować w całkowitym milczeniu. Nasze krajobrazy, naszą twardą mowę, nasze wino trzeba „dotykać” bez pośpiechu i nie liczyć na to, ze wszystko da się zrozumieć. Ta ziemia wchodzi we mnie jak fala letniego powietrza, pachnącego słońcem i kurzem, przenika mnie do takiego stopnia, ze czuję się jak kawałek jej wapiennej skały, spragnionej wody, wypalonej przez słońce, czuję się jak cyprys, jak gałązka drzewa oliwnego.
Pisząc, próbowałam wyrazić to wszystko. Nie wiem, czy mi się udało. Ale jeżeli to, co napisałam, zachęci do poszukiwania prawdziwej Toskanii, która się kryje pod płaszczem miłej krainy dla turystów, to będę szczęśliwa.
I am the land of their fathers.
In me the virtue stays.
I will bring back my children,
After certain days.
Under their feet in the grasses
My clinging magic runs.
They shall return as strangers.
They shall remain as sons.
Over their heads in the branches
Of their new-bought, ancient trees,
I weave an incantation
And draw them to my knees.
Scent of smoke in the evening,
Smell of rain in the night –
The hours, the days and the seasons,
Order their souls aright,
Till I make plain the meaning
Of all my thousand years -
Till I fill their hearts with knowledge,
While I fill their eyes with tears.
Jestem ich ojców ziemią,
Cnót złoża na mym dnie,
Przywołam znów me dzieci,
Gdy czas wyliczy dnie.
Pod ich stopami w trawach
Mój urok zda się drgać.
Powrócą jako obcy,
By się synami stać.
Nad nimi w drzewach starych
Świeżo nabyty śpiew –
Czar utkam, by ich rzucił
Do stóp mych w cieniu drzew
Wieczorem zapach dymu,
A nocą deszczu woń,
Dnie, chwile, pory roku
Wygładzą duszy toń
Ażwreszciewytłumaczę
Tysiąc lat dziejów mych
Aż wiedzę do serc wleję,
A łzy do oczu ich.
Rudyard Kipling „The Recall”, „Zew”. Przypisy znajdują się na końcu książki.
Ziemia moich ojców jest surowa i twarda, jej obraz łagodzi zieleń winorośli i srebrzysta barwa drzew oliwnych. W czasach mego dzieciństwa lata były bardziej gorące, ziemia bardziej wysuszona przez słońce; było mniej zieleni, wszystko mniej na pokaz, mniej wyrównane, nie tak uładzone, po prostu mniej ad usum turisticum. Drogi były jeszcze w większości niebrukowane i przejazd samochodu albo wozu konnego unosił chmury kurzu, który natychmiast zatykał nos i gardło. Teraz zrobiliśmy z Chianti piękny ogród, w którym winorośl stała się drzewem życia, a wino podstawą finansową naszego bytu. Kiedyś żyło się ze wszystkiego po trochu: z ziarna, które dawało chleb; z lucerny, którą karmiliśmy bydło; z warzywniaków, które dawały zieleninę; z oliwy i oczywiście z wina. Wino zawsze stanowiło część posiłku, nie istniały wina da conversazione (do rozmowy, czyli pite poza posiłkami), nie było degustacji. Wieśniacy pili je już rano: szklanka wina i kawałek chleba z salami, gdy skoro świt wychodzili w pole. Kiedy byłam dzieckiem, niezbyt chętnie jeździło się na wieś: latem na dworze było zbyt gorąco, a zimą w domu zbyt chłodno. Nie istniały baseny, nie kwitło życie towarzyskie. Wieś była miejscem dobrym dla dzieci, gdzie mogły zaczerpnąć świeżego powietrza. Dzisiaj już właściwie cały rok trwa sezon w Chianti, a właściciele tutejszych willi wręcz prześcigają się w wydawaniu kolacji i koktajli, koncertów i przyjęć na świeżym powietrzu z okazji tego czy innego świętego patrona. W okresie letnim można przejechać setki kilometrów, nie spędzając nawet jednego wieczoru w domu. Kiedyś mówiło się: si andava in villa (pojechało się do willi), stąd czasownik villeggiare i słowo villeggiatura, określające wakacje tych, którzy willi nie mieli. W zimie mieszkało się w mieście, nie jeździło się do willi na weekend, ponieważ na wsi nie było ogrzewania. Garstka znajomych, co prawda, przeniosła się tuż za miasto: Fiesole, Arcetri, Settignano czy Pian dei Giullari leżały prawie na wsi. Dopiero w ciągu ostatnich trzydziestu lat dużo ludzi kupiło i odnowiło wiele starych wiejskich domów i zamieszkało poza Florencją. Granice między miastem a wsią się zatarły, tak jak między sezonem letnim i zimowym.
A jednak kiedy wracam tam co roku, mniej więcej w tym samym okresie, kiedy samochód skręca w długą cyprysową aleję, wydaje mi się, ze znowu jestem dzieckiem. Cyprysy są zawsze te same i ten sam wielki dom, tylko drobiazgi ulegają zmianie. Każdego roku rodzi się coś nowego i coś starego znika, ale przez krótkie mgnienie oka mam poczucie bycia poza czasem; patrzę na te cyprysy i mam wrażenie, ze patrzyłam na nie stale, jakbym w ogóle stąd nie wyjeżdżała.
Wracam jak cudzoziemka. Z oczyma pełnymi jeszcze odmiennych obrazów i pejzaży. Przez cały rok żyję daleko od nagiej ziemi, a mój dzień jest pełen pośpiechu i hałasu. Pytają mnie: „Ale dlaczego zawsze jeździsz na wakacje do Toskanii, czy nie ma innych miejsc na świecie, które chciałabyś zobaczyć?”.
Włoskie słowo vacanza pochodzi od łacińskiego vacare które pierwotnie oznaczało bycie opróżnionym, bycie wolnym od czegoś. Ja powracam co roku do Calcinai, ponieważ jest to jedyne miejsce pod słońcem, gdzie (jak dotąd) mogę opróżnić się z wszelkich trosk i wszelkich dręczących myśli, ponieważ czuję się tu wolna, znowu czuję się córką tej ziemi. Tu ładuję się energią na cały następny rok.
Tej zimy do domu weszli złodzieje. Zabrali prawie wszystkie meble i obrazy z jadalni, dwa piękne mebelki z salonu i inne drobiazgi. Jadalnia jest „wynaturzona”. Znikły osiemnastowieczne krzesła z malowanymi herbami i siedemnastowieczny pomocnik, stolik do pierwszego śniadania i piękne martwe natury pędzla dziadka Piero, pozostał tylko wielki stół obiadowy i portret walijskiej praprababki. Chce mi się rzygać z wściekłości i frustracji, kiedy siadam na jednym z nowych krzeseł kupionych w pośpiechu, bo przecież trzeba na czymś usiąść przy stole. Matka na naszą cześć kazała przygotować zimny sos pomidorowy do świeżo zrobionych tagliatelli. Z talerza ulatnia się intensywny zapach świeżych, dojrzałych pomidorów i bazylii, prawdziwie królewskiego zioła, ale nawet to mnie nie cieszy.
„Nie należy przywiązywać się do rzeczy”, wzdycha mój ojciec. Matka powiesiła na ścianach dwa duże portrety prapradziadka Luigi Capponi i jego zony Eletty Giugni Canigiani. „Był szczerym idiotą”, wzdycha znowu ojciec, patrząc na portret dziadka Luigi. I tak zaczynają się rodzinne wspomnienia, słyszane już tysiąc razy, ale zawsze słuchane i z ciekawością, i z radością, przekazywane z ust do ust bez specjalnej troski o historyczną prawdę. Przed moimi oczyma rozwija się spektakl w teatrzyku zaludnianym dobrotliwymi duchami przywołanymi tu przy okazji: dziadek Luigi trzyma za rękę walijską prababkę o słodkim uśmiechu i błędnym wzroku, podczas gdy babka Eletta o czarnych oczach i bystrym spojrzeniu składa ukłon przed tym przodkiem, któremu się wydawało, że jest indykiem, i który spędzał całe dnie, jak na grzędzie, na drzewie w swoim parku. Spoza kulis wychyla się ten grecki urwis, który zarobił wielkie pieniądze, oszukując bliźniego swego, a już słyszę gromkie głosy szwajcarskich rycerzy, którzy „przybywali zawsze spóźnieni na bitwę, ale w czas na rabunek taborów”. Ten surrealistyczny teatrzyk rodzi się z naszej pamięci, podczas gdy cienie wieczoru się wydłużają, talerze są już puste, ale szklanki zawsze pełne.
Kiedy już późną nocą udaję się na spoczynek, zatrzymuję się jeszcze na moment na dziedzińcu; kamienie są jeszcze gorące od żaru dnia i czuję, ze prawie pulsują pod moimi stopami. Wypiliśmy dużo młodego wina, jeszcze pełnego chłodu piwnicy, leciutko musującego. Czuję się lekka, pusta, mojevacare właśnie się rozpoczyna.
Kolacja u Gayle i Tanassi Moulakisów w ich domu La Scampata niedaleko Figline Valdarno. La Scampata to stary klasztor i kościół, a Tanassi Moulakis jest Grekiem, historykiem włoskiego Renesansu ożenionym z Amerykanką. Poznaliśmy się w latach osiemdziesiątych, kiedy wykładał na Uniwersytecie Europejskim w Fiesole. Tanassi i Gayle tak zakochali się w Toskanii, że kupili cały ten kompleks budynków i odrestaurowali go przy pomocy wielkiego przyjaciela mego ojca, architekta Giorgio Todorova. Giorgio z prawdziwym pietyzmem podchodzi do konserwacji zabytkowych budynków i nie dopuszcza żadnych „modernizacji”, tak modnych w tych okolicach w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
Na kolacji oprócz nas (matka, ojciec, ciotka Elena, Kuba i ja) jest Thekla Clark i jej córka Lisa. Thekla jest Amerykanką mieszkającą we Włoszech od lat pięćdziesiątych, autorką dwóch ciekawych książek: jednej o swojej przyjaźni z poetą W. H. Audenem, „Wystan and Chester — a Personal Memoir of W. H. Auden and Chester Kallman”, oraz „Children in Exile: the Story of a Cross-Cultural Family”. Ta druga jest wzruszającą opowieścią o dwóch rodzinach, jednej z Wietnamu, a drugiej z Kambodży, które ona „adoptowała” razem z mężem w połowie lat siedemdziesiątych. Pamiętam te małe dzieci, które mówiły do Thekli „mother”, i wspaniałe spotkania w ich domu, gdzie siadaliśmy wszyscy razem przy stole i jedliśmy pyszne i egzotyczne dania z ich stron. Na jednym z ostatnich takich spotkań byłam w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem i tam właśnie moja matka i Thekla wymyśliły imię Cosima dla mojej córki, bo „of course it will be a girl, every good family starts with a girl”.
Thekla to wulkan energii i wszechogarniającego ciepła. Ma skrzypiący głos, śmieje się głośno i wiecznie się kłóci z moim ojcem, bo jest zagorzałą demokratką popierającą wszystko, co lewicowe. W tym duchu wychowała Lisę, która, jak przystało na dziecko takiej matki, jest od niej jeszcze bardziej radykalną, od lat walczącą pacyfistką, zawsze głosującą na partię komunistyczną, a od niedawna także zapaloną antyglobalistką. Lisa regularnie przykuwa się do jakichś krat lub leży plackiem na pasie startowym jakiegoś lotniska wojskowego, aby zaprotestować przeciwko jakiejś kolejnej wojnie. Jest przy tym ogromnie przyzwoitą osobą i jej zapał szczerze mnie rozczula. Często używa sloganów i za nic nie potrafi spojrzeć na fakty chłodnym okiem analityka, ale w jej entuzjazmie jest coś bardzo przejmującego. Na dziedzińcu wśród mnóstwa rozmaitych roślin snuje się jeszcze złotawe światło, które z wolna staje się purpurowe, a w końcu przechodzi w ciemny granat.
Zrazu rozmowa jest ogólna. W myśl starych zasad sztuki konwersacji pomiędzy subtelnym dowcipem a błyskotliwą wymianą zdań dotyka się także tematów głębokich: kościół prawosławny we Włoszech (Tanassi, jak wspomniałam, jest Grekiem, a mój ojciec wielbicielem prawosławnej liturgii), problem emigrantów z Albanii, Matteo Ricci i misyjne dokonania jezuitów, sobór trydencki, antyglobalizm, rola Stanów Zjednoczonych w dzisiejszym świecie (niebezpieczny teren!) itd. Dyskusja toczy się tak jak gra w ping-ponga: zgrabnie serwowane piłeczki są odbijane z równym wdziękiem, a te, które chybiają, są zostawiane na ziemi i nikt ich nie podnosi. Zanurzam się w tej grze słów i myślę sobie, jak bardzo jest to wszystko ucywilizowane: nikt ze mną nie chce nic załatwić, nie muszę z niepokojem zerkać na zegarek, żeby się nie spóźnić na następne spotkanie. Konwersacja jest przyjemnością samą w sobie i nie chodzi o to, żeby rozmawiać o dzieciach, ciuchach i plotkować (chociaż to też od czasu do czasu miłe zajęcie). Benedetta Craveri d’Aboville tak pisze o konwersacji w swojej znakomitej książce „La civilta delia conversazione”: „Zrodzona jako sposób spędzania czasu pozbawiony określonego celu, jako gra toczona dla przyjemności i wzajemnej rozrywki, konwersacja podlegała surowym prawom, które gwarantowały harmonię na planie pełnego równouprawnienia rozmówców. Były to prawa wnoszące jasność, umiar, elegancję i szacunek dla miłości własnej drugiego człowieka. Umiejętność słuchania była tu wyżej ceniona niż umiejętność mówienia, a wykwintna uprzejmość hamowała porywczych i nie dopuszczała do słownych potyczek (...). Ten ideał konwersacji, który potrafi połączyć lekkość z brakiem powierzchowności, elegancję z przyjemnością, poszukiwanie prawdy z tolerancją i szacunkiem dla poglądów rozmówcy, nigdy nie przestał nas pociągać; a im bardziej rzeczywistość oddala nas od niego, tym bardziej odczuwamy jego brak”. Słowo mówione jest rozkoszą dla umysłu, ale ja jak zwykle prozaicznie skupiam się na jedzeniu, które jest po prostu pyszne: toskańskie crostini (małe grzanki smarowane pasztetem z kurzych wątróbek), sałatka z ośmiornicy i małych pomidorków z zieloną pietruszką, cienko pokrojona bresaola (solona i suszona polędwica wołowa) z rukolą. Głównym daniem jest królik duszony z selerem naciowym, pieczone ziemniaki i zielona sałata. W zasadzie nie lubię potraw z królika, ta mnie w pełni zaskakuje; mięso rozpływa się w ustach, a seler naciowy daje głęboki, ale jednocześnie świeży smak ogrodu i słońca. Na deser sałatka ze świeżych brzoskwiń i moreli z gęstym, chłodnym, aksamitnym greckim jogurtem (podobno można go już kupować na wagę w supermarkecie w Figline — oto dowód na potęgę Unii Europejskiej!) wymieszanym z miodem.
Po kolacji z okna salonu spoglądam na zalesione wzgórza leżące naprzeciwko, całe skąpane w świetle księżyca, głosy z dziedzińca dochodzą jak szept: jest tak cicho, że słyszę, jak bije moje serce.
Dolce e chiara è la notte e senza vento,
e queta sovra i tetti e in mezzo agli orti
posa la luna, e di lontan rivela
serena ogni montagna. O donna mia,
già tace ogni sentiero, e pei balconi
rara traluce la notturna lampa:
tu dormi, che t’accolse agevol sonno
nelle tue chete stanze; e non ti morde
cura nessuna; e già non sai nè pensi
quanta piaga m’apristi in mezzo al petto.
Tu dormi: io questo ciel, che si benigno
appare in vista, a salutar m’affaccio,
e l’antica natura onnipossente,
che mi fece all’affanno. A te la speme
nego, mi disse, anche la speme; e d’altro
non brillin gli occhi tuoi se non di pianto.
Questo di fu solenne: or da’ trastulli
prendi riposo; e forse ti rimembra
in sogno a quanti oggi piacesti, e quanti
piacquero a te: non io, non già, ch’io speri,
al pensier ti ricorro. Intanto io chieggo
quanto a viver mi resti, e qui per terra
mi getto, e grido, e fremo. O giorni orrendi
in cosi verde etate! Ahi, per la via
odo non lunge il solitario canto
dell’artigian, che riede a tarda notte,
dopo i sollazzi, al suo povero ostello;
e fieramente mi si stringe il core,
a pensar come tutto al mondo passa,
e quasi orma non lascia. Ecco è juggito
il di festivo, ed al festivo il giorno
volgar succede, e se ne porta il tempo
ogni umano accidente. Or dov’ è il suono
di que’popoli antichi? Or dov’ è il grido
de’ nostri avi famosi, e il grande impero
di quella Roma, e l’armi, e il fragorio
che n’ando per la terra e l’oceano?
Tutto e pace e silenzio, e tutto posa
il mondo, e più di lor non si ragiona.
Nella mia prima eta, quando s’aspetta
bramosamente il di festivo, or poscia
ch’egli era spento, io doloroso, in veglia,
premea le piume; ed alla tarda notte
un canto che s’udia per li sentieri
lontanando morire a poco a poco,
già similmente mi stringeva il core.
Giacomo Leopardi „La sera del di di festa
Słodka i jasna jest noc bez powiewu,
cichy nad domostw dachy i nad gaje
zwisł w niebie księżyc i w dali odsłania
czysty gór zarys. Ukochana moja,
już wszystkie ścieżki sen ujął, przez ganki
wiotki przesącza poblask lampa nocy.
Ty śpisz, a sen cię utulił łagodny
w cichych pokojach: tobie nie docina
żadna zgryzota, nie myślisz i nie wiesz,
jaką pierś moją otworzyłaś raną.
Ty śpisz. - Ja niebo, co tak dobrotliwe
oczom się jawi, pozdrawiam spojrzeniem
i wszechpotężną, prawieczną przyrodę,
co mnie zrodziła do mąk. „Ja-ć nadziei
- rzekła - odmawiam - tak, nadziei! Innym
niech blaskiem oczy twe nie lśnią krom łzami”.
Dzień był świąteczny; teraz, po zabawie,
leżysz w spocznieniu i w śnie widzisz może
tych, którym miłaś,i tych, którzy tobie
byli dziś mili. Lecz nie dla mnie radość,
bym zbiegł w myśl twoją. Ja się o to pytam,
ile mi żyć tu jeszcze? I na ziemię
rzucam się, krzyczę i drżę. O, dni straszne
w tak wczesnej wieku porze! Ach, z ulicy
słyszę, jak płynie samotna piosenka
z ust rzemieślnika, który późną nocą
z uciech dnia wraca w swe ubogie ściany.
I ściska mi się srogim bólem serce
na myśl, jak wszystko przemija na świecie,
prawie nie znacząc śladów. Ot, uchodzi
ten dzień świąteczny, po świątecznym zwykły
dzień jutro wzejdzie i tak czas unosi
wszystko, co ludzkie. - Gdzie spłynęły głosy
dawno pomarłych ludów? Gdzie wołania
sławnych praojców? I kędy olbrzymia
potęga Romy? Oręż i szum wielki,
co skroś przez ziemię gnał i oceany?
Cisza i spokój padły, głucho leży
świat i już o nich dzisiaj wieść nie dźwięczy.
W chłopięcych latach moich, gdym wyglądał
chciwie dnia święta, skoro mi przeminął,
niepocieszony, w bezsennej pościeli
wiłem się długo, a nocną godziną
śpiew, co zadzwonił śród ulicznej głuszy,
a potem w dali gubił się cichnący,
już mi podobnym bólem ściskał serce.
Giacomo Leopardi „Wieczór dnia świątecznego”
Cały ranek spędzam z Orsolą w kuchni. W końcu nie ma nic bardziej relaksującego niż czyszczenie młodej fasolki. Z ogrodu przynoszą jej całe kosze, na stole tworzy góry zielonkawych robaków. Ta czynność wymaga cierpliwości; zdecydowanym i miarowym ruchem trzeba trach-trach, odrywać końcówki z obydwu stron fasolki. W miarę upływu czasu ruchy rąk stają się coraz szybsze i coraz bardziej automatyczne. Potem fasolkę myjemy i wrzucamy do gotującej się i osolonej wody. Wyjmujemy ją, kiedy jest jeszcze półtwarda, płuczemy pod zimną wodą, a potem doprawiamy jak sałatę, oliwą i cytryną. Można też skropić fasolkę sosem sojowym, a tuz przed podaniem posypać ją uprażonym na patelni ziarnem sezamowym. Zostanie podana z piersiami kurczaków usmażonymi na dużej ilości złocistego masła z grubymi liśćmi szałwii i kilkoma kroplami białego wina oraz z młodymi ziemniakami z patelni z oliwą i dużą ilością rozmarynu. Czysta poezja. Przy okazji, rozmawiając z Orsolą, poznaję wszystkie ploteczki z Greve i okolic. Sama Orsola pochodzi z Neapolu, ale w Toskanii mieszka już od ponad dwudziestu lat i mówi dziwnym akcentem, na pół neapolitańskim, na pół florenckim, jest zawsze w dobrym humorze i gotuje (wspaniale!) z zadziwiającą prędkością.
Po południu jedziemy z dziećmi odwiedzić moją przyjaciółkę Olivę w jej willi Poggio Petroio.
Wszystko jest niby jak dawniej, ale po śmierci jej ojca, Achille, atmosfera zmieniła się kompletnie, zrobiło się pustawo, smutno, nastrój minorowy. Ostatni raz widziałam go parę miesięcy przed śmiercią: zżerał go rak i Achille zdawał sobie z tego sprawę. Blady, potwornie chudy, z nieodłącznym papierosem w ręku, siedział na kanapie, przyjmując hołdy gości jak umierający król. Dowcipny i złośliwy, sypiący ostatnimi plotkami „z tej naszej Florencyjki, wierny sobie aż do ostatniej chwili. Spytałam: Jak się czujesz?”, a on odpowiedział prawie znudzony: „Dosyć kiepsko, ale uważam, ze to bez sensu zawracać głowę naszym bliźnim narzekaniami, od których i tak nie poczuję się lepiej. Jesteśmy w teatrze, moja droga, i jak dobrze pójdzie, to są moje ostatnie wyjścia na scenę, odegrajmy je z resztą godności, jaka nam jeszcze pozostała”.
Po powrocie do Calcinai, aby odpędzić melancholię, która mnie ogarnia, wybieram się ze Stasiem na spacer w stronę zachodzącego słońca. Światło jest prawie różowe ze złotymi refleksami, a powietrze pełne aromatu kwitnących lip. Dochodzimy do budynków zwanych Le Fornaci, położonych nad potokiem na dnie dolinki. Sebastiano wynajął je razem z kawałkiem ziemi grupie młodych zapaleńców, którzy praktykują rolnictwo ekologiczne. Mają tu hodowlę kóz i produkują zupełnie niezły, chociaż nieco za drogi ser. Kozy pasą się na łące. Staś podbiega do ogrodzenia, śmieje się i klaszcze w dłonie. Pamiętam, że kiedy byłam mała, tak samo krążyliśmy po gospodarstwach wieśniaków i oglądaliśmy zwierzęta: w jednym króliki, w drugim krowy, a jeszcze dalej prosięta. „Chodź, nini — mówiła moja niania Marcella — pójdziemy nakarmić króliki”; „Chodź, nini, pójdziemy poszukać jajek”. I tak bez końca. Tak było miło, kiedy ktoś do mnie wołał nini. Tego dziwnego toskańskiego słowa, które nosi w sobie tyle znaczeń, używa się do wołania dziecka, do skarcenia kogoś:da retta,nini (ty, posłuchaj!), jako pieszczotliwego określenia:nini bello itd. Świat był piękny, kiedy wołano na mnie nini, a wielką przygodą było szukanie jajek i karmienie królików. I melancholia nie znika, mimo śmiechu mojego synka, piękna zachodu słońca i spokoju, panującego wokół.