Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
13 grudnia 1981 roku zatrzymał na moment rozpędzoną polską rzeczywistość. Przerwał wielkie marzenie ludzi o wolnym kraju. Siłami wojska i służby bezpieczeństwa przywrócił dawny „porządek”. Internował wolność. Chwilowo.
Formalnie stan trwał półtora roku, niewiele dłużej niż solidarnościowy „karnawał”. W lipcu ‘83 został zniesiony. Jednak ostatni więźniowie polityczni siedzieli do połowy 1986 roku.
Goniec z wydawnictwa, reżyser zaraz po filmówce, młody pracownik komitetu dzielnicowego, początkująca dziennikarka, motorniczy, ogrodniczka z MSW, kapitan z wydziału zabójstw, sekretarz organizacji partyjnej w dużej firmie, mały chłopiec, któremu zamknęli ojca, i inni to bohaterowie, których historia zwykle nie zauważa. Każdy z nich stał się częścią reporterskiej opowieści o jednym z najboleśniejszych momentów w dziejach powojennej Polski, kiedy wszystko przesiąknięte było polityką. Ludzi tych, niezależnie od tego, po której stronie barykady stali, łączy trudna historia czasów ich młodości. To bohaterowie szarej codzienności, wciągnięci w wojnę z niewidzialną siłą politycznej przemocy.
Jak dostosowywali się do zakazów i nakazów stanu? W jaki sposób zamykały się za nimi ścieżki otwarte przed grudniem ‘81? Co pozwalało im trwać, i tworzyć enklawy wolności? Jakich musieli dokonywać wyborów? Kiedy słabli i gorzknieli? Dzięki czemu znów ogarniała ich nadzieja? Czy ten proces naprawdę się zakończył?
Relacje bohaterów, nagrywane na bieżąco, a także w roku 1989 i w latach dwutysięcznych, przeplatają się z dokumentami władz partyjnych czy SB. Pokazują szczegóły tego kolizyjnego kursu, na którym Polacy znaleźli się w latach 80.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Data ważności licencji: 6/1/2027
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Redakcja
Agnieszka Knyt
Redaktor prowadzący
Barbara Czechowska
Korekta
Barbara Milanowska/Lingventa, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki
Redakcja techniczna
Andrzej Sobkowski
Skład wersji elektronicznej
Robert Fritzkowski
Wybór zdjęć
Barbara Czechowska
Zdjęcia: Tomasz Wesołowski, agencje fotograficzne – Forum, East News, Reporter oraz archiwum Autorki
Zdjęcie na okładce: Anna Musiałówna/Forum
© for the text by Anna Mieszczanek
© by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1777-0
Sport i Turystyka – MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Dla Kacpra i jego przyjaciół, którzy jeszcze czasem grywają w RPG.
Żeby nie zapomnieli, jak Piotr Skrzynecki zapowiadał kolejny numer w Piwnicy pod Baranami, kiedy znów mogła już grać, a do Okrągłego Stołu było jeszcze ho, ho, daleko. Jak mówił: 13 grudnia 1981 obudziliśmy się w kraju, w którym na wszystkich murach wszystkich miast i miasteczek, na wszystkich płotach wszystkich wsi wisiał ten rozkoszny tekst. Autor nieznany, tekst cenzurowany… I zaśpiewali ten słynny dekret WRON-y. O tym, co zakazane zostało…
https://www.youtube.com/watch?v=ca3AGFdbKBc&t=14s
Rzeczywistość jest zaraźliwa. Chłopczyk z karabinem-zabawką, rok 1982. Fot. Chris Niedenthal/Forum
Uwertura była jak z Wagnera. Kotły, waltornie, łoskot.
Najbardziej – od czasu Bydgoszczy w marcu 1981. Wojewoda zaprosił wtedy ludzi Solidarności na sesję rady, potem przyszła milicja, działaczy śpiewających Rotę i Jeszcze Polska… wyrzucili z sali i poturbowali. Pierwszy raz od czasu Stoczni w 1980. Młody Jan Rulewski krzyczał, że go strasznie pobili, a potem cała Polska oglądała tę jego pobitą twarz i poszarpaną koszulę na plakatach. Bydgoska Solidarność je wydrukowała, solidarnościowi kolejarze rozwieźli jeszcze tej samej nocy po Polsce. I zaraz miał być strajk generalny.
Ale tak naprawdę ten „czysty Wagner” był od początku.
Od tego momentu w Sierpniu 80, kiedy Lechu – który po latach dla wielu okazał się „Bolkiem” – z Matką Boską w klapie podpisywał w Stoczni – której już dziś nie ma, Porozumienia. Których władze nie dotrzymały.
Tyle że na ten łoskot tak z połowa Polaków nie zwracała uwagi. Bo oddychało się wreszcie. Swobodnie, czysto, lekko.
Po sierpniowych strajkach w 1980 roku, kiedy do Stoczni zjeżdżały delegacje siedmiuset zakładów z całej Polski, po tamtym napięciu – bo przecież nikt nie wiedział, czy władza nie naśle na stłoczonych w Stoczni robotników czołgów – dla tak wielu przyszedł moment oddechu. Ulgi. Wielkiej nadziei na to, że ten piekielny socjalizm naprawdę może dostać ludzką twarz i że można będzie w jego ramach naprawić i niesprawiedliwość, i głupotę, i bezduszną biurokrację… „Socjalizm tak, wypaczenia nie!” – głosił stoczniowy transparent i być może były to tylko słowa, mające uchronić robotników przed ostrą reakcją władzy. Być może jednak wskazywały realny horyzont, poza który – wtedy – niewielu odważało się wyjrzeć. Tak jakby ten „socjalizm” miał tu zostać na zawsze, a zmieniać się mogły tylko co drobniejsze dekoracje.
O tutejsze media „dbała” cenzura. Tylko zachodni dziennikarze pisali, że w Polsce właśnie dzieje się rewolucja, ale sami nie do końca wiedzieli, czy to odpowiednie słowo. Bo zwykle rewolucja przynosiła zgodę na przemoc i niezgodę na Kościół, a tu były negocjacje, porozumienia, bramy zakładów w kwiatach i ze zdjęciami Papieża, wspólne śpiewy podczas mszy i przyjmowanie komunii świętej podczas strajków. No i wszędzie, wszędzie te narodowe flagi. Socjologowie pisali o tym później, że tak się tutaj dokonywało unieważnienie prawomocności władzy. (12)[1]
Czy generałowie patrzą życzliwie?
Unieważnianie unieważnianiem, a 16 sierpnia 1980 w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych na słynnej Rakowieckiej utworzony został – w tajemnicy ścisłej, rzecz jasna – sztab operacji „Lato-80”. Po co? W celu koordynowania zintensyfikowanych działań resortu zmierzających do zapewnienia bezpieczeństwa, ładu i porządku publicznego w kraju – tak zapisano w zarządzeniu numer 031/80.
Kierownikiem sztabu został wieloletni wiceminister, generał dywizji Bogusław Stachura, rocznik 1927. Podobnym sztabem kierował w roku 1976, kiedy protestowali robotnicy w Radomiu i Ursusie, bo przecież w Polsce protestowało się cyklicznie. Wtedy operacja nazywała się „Lato-76”, a generał był odpowiedzialny za tłumienie demonstracji robotników przez ZOMO, czyli Zmechanizowane Oddziały Milicji Obywatelskiej. I za stworzenie tak zwanych ścieżek zdrowia, kiedy ludzi przepuszczano przez szpaler bijących zomowców.
Generał, jeszcze zanim skończył liceum w 1949 roku, zdążył być instruktorem Polskiej Partii Robotniczej w Kielcach, a potem piął się po szczebelkach drabiny wydziałów ekonomicznych partyjnych komitetów –aż został wiceministrem spraw wewnętrznych. Wiedział wszystko o nielegalnym, ale jawnym – to nowa polska specjalność – Komitecie Obrony Robotników. A od początku strajku w Stoczni naciskał na wprowadzenie stanu wyjątkowego.
Rozważano to już na posiedzeniu Biura Politycznego KC partii 29 sierpnia 1980, jednak z pomysłu zrezygnowano. Jeszcze pierwszym sekretarzem był Edward Gierek, ale za tydzień miał go już zmienić Stanisław Kania. Wojciech Jaruzelski, któremu proponowano wtedy, żeby został szefem partii, odmówił i przytomnie zauważył, że Konstytucja przewiduje tylko stan wojenny, więc wyjątkowego wprowadzić nie można. Tak więc partia i wojsko miały problem. Ale obywatelom nic do tego, wiedzieć o niczym nie musieli. I nie wiedzieli. (1)
Rejestracja Związku
Tamtej jesieni po strajku w Stoczni warszawską ulicą Świerczewskiego szedł nie za duży, ale całkiem głośny pochód tych, którzy przyszli do gmachu sądów na rejestrację Solidarności. Ten Świerczewski, Karol, generał, jeszcze w 1920 roku dowodził batalionem w armii Tuchaczewskiego przeciw II Rzeczpospolitej. Potem, w 1943 roku, z rozkazu Stalina organizował polskie wojsko. Przy ulicy jego imienia były w Warszawie sądy, 24 września 1980 ludzie Solidarności złożyli tam Statut Związku. W Porozumieniach w Stoczni podpisali z rządem, że niezależny i samorządny związek zawodowy – ma być. I sąd się niby zgodził, ale 24 października, ogłaszając wyrok, wprowadził zmiany w statucie. Na co związkowa władza, czyli Krajowa Komisja Porozumiewawcza, ogłosiła gotowość strajkową na 12 listopada. I złożyła odwołanie do Sądu Najwyższego, bo nowego strajku nikt w Solidarności raczej nie chciał.
A potem „poleciało” – jak to w socjalistycznej demokracji. Bo sąd sądem, ale decyzje jednak nie tam zapadają, trzeba je we właściwy sposób ukierunkować. System polegał przecież na tym, że rząd i sąd rządził i sądził, ale kierowała tym wszystkim zawsze partia. No i ta partia uznała, że jej kierownicza rola w statucie Solidarności musi figurować. Wiedziała, że związkowcy będą obstawać, że im to niepotrzebne, więc miała dobry powód, żeby pokazać, kto tu jest górą.
Solidarnościowe Regiony kipiały, więc tydzień po wyroku sądu odbyły się w Warszawie rozmowy z premierem, wtedy, chwilowo, Józefem Pińkowskim, rocznik 1929, ekonomistą z KC partii i przez partię na stanowisko desygnowanym. Podczas tych rozmów – z premierem, a nie w sądach – ustalono, że jednak tego 24 października Solidarność uzyskała ostatecznie osobowość prawną. Jakby wstecz. Premier obiecał, że do 10 listopada – na dwa dni przed zapowiadaną już gotowością strajkową – zostanie rozpatrzone odwołanie dotyczące zmian w statucie. Czyli że Sąd Najwyższy je rozpatrzy. Ulubiony wtedy tryb władzy był właśnie taki, że premier wcześniej wiedział, co zrobi sąd. Wiedział, powiedział.
Obiecał też dać zgodę na wydawanie ogólnokrajowego „Tygodnika Solidarność”. Co było ważne, bo w każdym zakładzie na powielaczach kopiowano przez całą jesień dziesiątki lokalnych biuletynów ze związkowymi informacjami, ale w kioskach Ruchu wciąż leżała przecież głównie „Trybuna Ludu” – organ Komitetu Centralnego.
Była cenzurowana, jak wszystko inne. Bo jak cenzurę w Polsce Ludowej w 1944 roku wprowadzono, tak trwała i nic bez niej nie miało prawa się upublicznić. Ani gazety, ani teksty piosenek, ani to, co w teatrze, czy nie daj Bóg w kabarecie. Choć ten akurat miał w PRL-u ważną funkcję, którą rozumieli i wykonawcy, i publiczność. Tworzył wentyle bezpieczeństwa – ludzie mogli się pośmiać z absurdów tworzonych przez władzę i trochę złości im przechodziło. No ale nad tym należało mieć przecież kontrolę. Dlatego w Głównym Urzędzie Kontroli Publikacji i Widowisk, Warszawa, Mysia 5, i w 49 oddziałach wojewódzkich niemal 500 cenzorów miało eliminować niepożądane treści, zanim pojawią się w mediach. Więc sprawdzali i „zatrzymywali” lub „zwalniali” – tak się wtedy mówiło – tylko to, co się zgadzało z zaleceniami partii.
Premier Pińkowski obiecał, co obiecał, a 9 listopada – trzy dni przed ogłoszoną gotowością strajkową – Andrzej Gwiazda z „krajówki” kompromisowo zaproponował, żeby zapis o kierowniczej roli partii znalazł się w aneksie Statutu. Dzięki czemu 10 listopada 1980 Sąd Najwyższy ten statut wreszcie zarejestrował.
I niby zaczął się czas nazywany potem „karnawałem”. No bo jak wyżej: oddychało się wreszcie. Swobodnie, czysto, lekko. Ale ileż było przy tym nieprawdopodobnego wysiłku, odkrywania nieoczekiwanych umiejętności, wciąż nowych pomysłów na przekształcenie systemu tak, żeby każdy czuł się w nim szanowany, pracy organizacyjnej. Trudne to było, stąd cudzysłów. (3)
Ślub Funkcjonariusza
A w „karnawale”– nawet takim pisanym z cudzysłowem – jak to w karnawale: czasem i na śluby się zbierało. O jednym zawiadamiał szefów z Departamentu Kadr MSW w listopadzie ’80 pewien Porucznik, rocznik 1939. Wysoki, oczy szare, twarz pociągła, bez znaków szczególnych – jak o sobie pisał w ankiecie.
Jego ojciec był przedwojennym urzędnikiem. W czasie wojny trafił do Auschwitz, potem do obozu pod Hamburgiem, zginął w maju 1945, kiedy Niemcy obóz ewakuowali. Późniejszy Porucznik został z matką, zdał maturę, pracował najpierw jako fizyczny, potem inspektor w dziale prawnym w dużych zakładach radiowych, od 1965 roku w Wydziale Ochrony Centralnego Zarządu Zakładów Karnych.
Życie osobiste trochę mu się nie układało: miał 25 lat, kiedy w czasie gomułkowskiej szarości ożenił się, został ojcem. Materialnie chyba nie było najgorzej – zmieniali kilka razy mieszkania, mieli nawet telefon, co w tamtym czasie było rzadkością. Ale szybko się rozwiódł. Potem skończył zaocznie prawo, w 1974 roku został członkiem partii. I wtedy, mając dobrze ponad 30 lat, napisał podanie o przyjęcie w poczet pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ze względu na charakter zainteresowań osobistych. Dołączył opinie z poprzednich miejsc pracy i tajną – w tym środowisku mało co nie było tajne – opinię komisariatu milicji z rejonu, w którym wciąż mieszkał z rozwiedzioną żoną. Starszy sierżant Karpiński, który wykonywał wywiad, napisał, że on i przeszła już żona to porządni ludzie, tryb życia prowadzą spokojny. Skarg do Komitetu Blokowego ani do Społecznej Komisji Pojednawczej – tak, były takie gremia – na nich nie zgłaszano. Dopisał jeszcze, że kontaktów z elementem przestępczym nie utrzymują. Nie ustalono, aby mieli powiązania z osobami z krajów kapitalistycznych lub też klerem.
Podobną opinię musiał kandydat do pracy w MSW dostarczyć o swoim bezpartyjnym bracie i żonie brata, z którą – jak na MSW – był pewien kłopot, jako z właścicielką jednorodzinnego segmentu koło rosyjskiej ambasady. W ankiecie – solidnej, na dziesięć stron – starający się o tę robotę w MSW musiał też napisać o szwagrze i jego rodzicach, wszystko z datami, miejscami zatrudnienia i zameldowania.
Ktoś tam w kadrach MSW, nawet niepodpisany, formularz przeczytał i po rozmowie z kandydatem zapisał: Inteligentny, czyni wrażenie spokojnego. Stopień uświadomienia polityczno-społecznego dobry.
Już w resorcie
Pracę w MSW dostał i od połowy 1974 roku zarabiał jakieś osiemset złotych więcej niż ówczesna pensja minimalna, czyli dwa tysiące. I drugie tyle różnych dodatków. Został funkcjonariuszem służby przygotowawczej, bez angażowania w konkrety ochrony operacyjnej. Bo MSW, ze swoimi licznymi departamentami i wydziałami, miało za zadanie głównie ochraniać ludzkość przed złymi wpływami antysocjalistycznych i wrogich knowań. Prawdę mówiąc, ktoś, kto miał w PRL-u nieszczęście kontaktu z ludźmi resortu – bo tak się czasem o nich mówiło – nie wpadłby sam na to, że ta wielka instytucja trudzi się tak, żeby ochraniać obywateli.
W tym 1974 roku Porucznik zaczął swoją mozolną drogę przez kolejne wydziały kolejnych departamentów MSW. Skończył też szkołę milicyjną w Szczytnie i bardzo chciał, żeby przenieśli go do departamentu do spraw walki z działalnością antypaństwową, ale ostatecznie trafił do Biura Kryminalnego Komendy Głównej MO. Która też w końcu była jednym z pionów MSW. Przeniósł się więc Porucznik – z kolejnymi dodatkami specjalnymi: operacyjnym, specjalnym, kwalifikacyjnym i jeszcze innymi. Miał szukać przestępców zbiegłych z Zakładów Karnych i Aresztów Śledczych, co się nazywało samouwolnieniami. Dyrektor Biura Kryminalnego KG MO, podpułkownik, magister i dalej pieczątka nieczytelna – zgodził się.
W listopadzie ’80, kiedy zawiadamiał o swoim ślubie, Porucznik nie wiedział jeszcze, że za moment znajdzie się w samym środku jednej z większych „karnawałowych” prowokacji. I że za cztery lata dostanie się do swojego wyczekiwanego Departamentu III – tego od „ochraniania” dziennikarzy. Ale nie uprzedzajmy faktów…
Na razie w raporcie do szefów w MSW – bo to w końcu poważna struktura i żadnych tam próśb czy banalnych podań się nie pisało – informował, że za trzy miesiące zamierza się ożenić. Z funkcjonariuszką służby więziennej w stopniu porucznika. W ankiecie musiał też dołączyć dokładne dane o niej i jej licznej rodzinie, ale w końcu czego się nie robi, kiedy w perspektywie radosny ślub. (6)
Z tyłu sklepu
W „karnawale” nie tylko śluby – można było jeszcze pośmiać się z Teyem. W październiku – a potem jeszcze drugi raz, na Barbórkę, specjalnie dla górników, oficjalnie niezwykle wtedy szanowanych – telewizja puściła wreszcie nagranie poznańskiego kabaretu Tey z czerwcowego festiwalu opolskiego. Już było można. Program Z tyłu sklepu kręcił się wokół komitetów kolejkowych, pustych półek, obsługi „lepszych” poza kolejnością. Śpiewali tam też we trzech Zenon Laskowik, Bohdan Smoleń i Rudi Schubert – z marsowymi minami, poważnie zaniepokojeni – song o nieprzewidzianych konsekwencjach zgaśnięcia Słoneczka, którego widownia od razu czytała jako Gierka. I o tym, co to będzie, jak Słoneczko nasze zgaśnie, i o tym, że to może będzie zmartwychwstanie, jeśli nie przeszkodzą temu jakieś wyjące – głosami trzech „tenorów” – samoloty, które zrzucą bombki. Które słynna Pani Pelagia Smolenia swoimi rączkami produkowała, ubrana w robotniczy fartuch i chusteczkę na głowie.
Śpiewali w czerwcu ’80, a przecież już niedługo, zaraz przed podpisaniem Porozumień Sierpniowych, oficjalne komunikaty prasowe podały, że Edward Gierek jest chory. 5 września trafić miał z zawałem do kliniki kardiologicznej w Aninie, a dzień później Plenum PZPR formalnie zdecydowało o odebraniu mu stanowiska pierwszego sekretarza partii i wybrało w jego miejsce Stanisława Kanię. Czyli w październiku, kiedy telewizja program pokazywała, było już po wszystkim i song o gasnącym Słoneczku wydawać się mógł panom z Mysiej bezpieczny. Zwłaszcza że żadne bombki z nieba nie poleciały i wszystko wyglądało na razie raczej na wersję zmartwychwstania niż jakąkolwiek inną.
Quo vadis, pieronie?
A z poznańskim Teyem było tak. Na swój pierwszy program zaprosili na 17 września 1971. Cenzura, która każdy scenariusz musiała najpierw słowo po słowie przeczytać, nie zwróciła uwagi na tę datę, toczka w toczkę jak rocznica sowieckiej agresji na Polskę podczas II wojny. Ale już tytuł okazał się dla nich trefny, bo brzmiał Quo vadis, pieronie? I cenzura miała jasność, że nawiązywał do ówczesnego pierwszego sekretarza „księstwa udzielnego”, jak nazywano województwo katowickie – Edwarda Gierka.
Gierek był komunistą nietypowym. Mówił płynnie po francusku i flamandzku, bo jeszcze w latach 20. wyemigrował z rodziną „za chlebem” do Francji i pracował tam w kopalniach. Zapisał się do związków zawodowych i partii komunistycznej, w 1934 roku zorganizował strajk, za co karnie wysiedlono go do Polski, gdzie musiał odsłużyć wojsko. Ale II wojnę spędził w Belgii, gdzie znów pracował w kopalniach i komunizował. W 1948 roku wrócił do Polski, skończył Centralną Szkołę Partyjną w Łodzi i od 1957 roku był już pierwszym sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego partii w katowickim.
A wracając do kabaretu: skoro na pierona w tytule cenzura nie pozwoliła, program nazwano inaczej. Bardziej „spożywczo”, bo w końcu kłopoty z zaopatrzeniem PRL miał zawsze, nie bez przyczyny pierwsze kartki – na cukier – wprowadzono w lipcu ’76. Więc tytuł Czymu nie ma dżymu od biedy cenzurze pasował. Choć i przy tym dżymie jeden z poznańskich sekretarzy usłyszał przez telefon z Warszawy, że to wroga propaganda, bo przecież w sklepach dżem jest i to co najmniej w trzech rodzajach! Ale zostało i zagrali.
Przez lata nabierali rozpędu, a kiedy w październiku ’80 pokazali Z tyłu sklepu, pełnego wyłącznie pustych skrzynek na warzywa, a Mysia zwolniła program, realizował się już stary schemat opisany przez Alexisa de Tocqueville’a: bunt pojawia się, kiedy pogarsza się standard życia społeczeństwa, któremu jeszcze niedawno warunki życia się poprawiły. Czyli porządne „wentyle bezpieczeństwa” były władzy bardzo potrzebne.
Skąd to poczucie, że „się pogorszyło” choć przedtem „poprawiło”? Pole manewru Gierka było podobnie niewielkie jak Gomułki, Polska wciąż była w strefie wpływów ZSRR, tak jak to w Jałcie ustawili wojenni alianci. Swobodny rozwój przemysłu ciężkiego ograniczały interesy ZSRR, jednak Gierek starał się przynajmniej stawiać na przemysł lekki, otwierał się na import technologii z Zachodu, powstawały nowe miejsca pracy, sytuacja materialna części społeczeństwa poprawiała się. Potem zaczął się czas spłacania kredytów i kryzys. Zrozumiałe. Ale, co ciekawe, jeśli ktoś odważył się w ogóle wspominać wtedy o Jałcie, nie wymieniał roli Stanów i Anglii, tak jakby ich nie było. Zachód mógł w ten sposób pozostawać mitycznym polskim marzeniem.
A w Opolu na scenie stawało dwóch, w porywach trzech, facetów, czasem coś nawet zaśpiewali, i wielki amfiteatr przez półtorej godziny płakał ze śmiechu nad absurdami życia w PRL-u. Które przecież nie zniknęły z tygodnia na tydzień po Sierpniu, a Polska mimo to wciąż była „najweselszym barakiem w socjalistycznym obozie”. (13)
„Oni” przygotowują
Jednak nie wszyscy radośnie wtedy „karnawałowali”. Jedni – bo Solidarność stanowiła dla nich zagrożenie dawnego stylu życia. Starzy komuniści i aparatczycy, młodzi koniunkturaliści i ci wszyscy, dla których w tym nowym ruchu było po prostu zbyt wiele ulicznego krzyku i mówienia wprost. A przecież strach tak bez ogródek… To jedni. Ale byli i drudzy, którzy wiedzieli, że czas zbiorowej nadziei musi minąć.
12 listopada 1980 generał Jaruzelski, rocznik 1923, od lat minister obrony narodowej, pojawił się na posiedzeniu Komitetu Obrony Kraju. Ten KOK istniał sobie od 1959 roku, ale mało kto miał wtedy tego świadomość. Pod przewodnictwem pierwszego sekretarza KC partii miał uprawnienia do koordynowania zadań obronnych w czasie bezpośredniego zagrożenia bezpieczeństwa państwa. Tego 12 listopada 1980 Generał – tak go już piszmy z dużej litery dla ułatwienia opowieści – przekazał zebranym informację, że przygotowany został zestaw niezbędnych aktów prawnych dotyczących stanu wojennego.
Dwa tygodnie później, 1 grudnia 1980, dwóm polskim wojskowym ze Sztabu Generalnego radzieckie władze pokazały w Moskwie plany wkroczenia wojsk sowieckich do Polski w ramach ćwiczeń „Sojuz-80”. Po polsku: „Związek-80”. Przyjacielski, rozumie się. Gotowość do przekroczenia granicy wyznaczono na 8 grudnia 1980. No dobrze, ćwiczebną przecież. Ale nie żartowali. Tylko na razie sami nie ustalili, jak najlepiej zareagować.
Cztery dni później – na szczycie państw Układu Warszawskiego w Moskwie – generał Jaruzelski przedstawił koncepcję samodzielnego zlikwidowania Solidarności i opozycji, gdy tylko wystąpią pierwsze oznaki wyczerpania społeczeństwa. W tym samym mniej więcej czasie pierwszy sekretarz Kania ostrzegał Leonida Breżniewa – najważniejszego człowieka w „bloku wschodnim” – że interwencja spotka się z gwałtowną reakcją społeczną, wręcz z powstaniem narodowym. A Zbigniew Brzeziński, urodzony w Warszawie syn dyplomaty, a w 1980 roku doradca do spraw bezpieczeństwa prezydenta USA Jimmy’ego Cartera, ostrzegał Rosjan, że ich interwencja w Polsce spotka się z ostrą ripostą Stanów Zjednoczonych.
Pomysł interwencji ostatecznie zarzucono, ale twardogłowi komuniści we wszystkich „demoludach” – jak mówiło się o państwach Układu Warszawskiego – zinterpretowali to, co się w Polsce działo, w sposób jednoznaczny: jako pełzającą kontrrewolucję. Na 4 grudnia zaplanowano ten „Sojuz-80”, Polaków jednak nie zaproszono, choć część ćwiczeń miała być przeprowadzona na terytorium polskim. Radziecki marszałek Nikołaj Ogarkow twierdził, że polskie wojsko ma pozostać w koszarach. Podobno oficerowie Sztabu Generalnego ćwiczenia „Sojuz-80” nazywali „Są już”.
Pierwszy sekretarz Kania przekonywał Rosjan, że polski „problem” trzeba rozwiązać politycznie. Jego plan polegał z jednej strony na propagandowym pokazywaniu „dobrej” – robotniczej części Solidarności i „złej” – antysocjalistycznej i wrogiej PRL. A z drugiej strony zakładał, że ponad 1700 agentów SB ulokowanych w strukturach Związku będzie podsycać wewnętrzne konflikty, które doprowadzą do paraliżu ruchu i jego rozbicia.
O tym wszystkim „się wiedziało”. Z „Trybuny Ludu” oczywiście nie. Trochę z Wolnej Europy, której charkotliwych, bo niemiłosiernie zagłuszanych audycji słuchało się wieczorami po domach. Trochę z plotek w Regionach, trochę z kolejki pod pustym sklepem mięsnym, kiedy czekało się, aż coś „rzucą”. (3), (14)
Trzy krzyże pod Stocznią
Ale i tak ludzie Solidarności robili swoje. Dlatego 16 grudnia 1980, niedaleko stoczniowej bramy, tej, z której Lech krzyczał niedawno: mamy niezależny, samorządny związek zawodowy, niedaleko miejsca, gdzie w roku 1970 padli pierwsi czterej z dwudziestu zastrzelonych na Wybrzeżu na rozkaz partii, stanęły trzy krzyże z kotwicami. Upamiętniały Grudzień 70. Z koszar wyprowadzono wtedy 60 tysięcy żołnierzy, było 45 ofiar śmiertelnych, prawie 1200 rannych, 3000 osób zatrzymano. W Krakowie, Wałbrzychu i kilku innych miastach także wtedy strajkowano – ponad 20 tysięcy ludzi.
O tym pomniku robotnicy myśleli już w 1971 roku, ale dopiero w Sierpniu 80, podczas strajku, zbierali na niego pieniądze. Pierwszy pal pod budowę wbito niecałe trzy tygodnie po Porozumieniach w Stoczni, 17 września 1980. Projekt pomnika władza musiała zatwierdzić, więc zatwierdzała, ale potem odmawiała. Chciała, żeby w nazwie upamiętniono także milicjantów pacyfikujących robotników w 1970 roku. Co wyglądało tak, jakby machała czerwoną płachtą przed nosem byka na corridzie. Anna Walentynowicz protestowała: odpowiedzialność nie może zostać rozmyta.
W końcu, w dziesiątą rocznicę masakry na Wybrzeżu, 16 grudnia 1980, delegacje Solidarności z całego kraju przyjechały na odsłonięcie pomnika. Arcybiskup Franciszek Macharski odprawił mszę świętą, zagrano skomponowaną przez Krzysztofa Pendereckiego na prośbę Lecha Wałęsy Lacrimosę. Daniel Olbrychski, uwielbiany za sienkiewiczowskiego Azję i Kmicica w filmach Hoffmana, wezwał do apelu wszystkich poległych, a potem recytował fragment psalmu. Pan da siłę swojemu ludowi. Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju – zabrzmiało wtedy tłumaczenie Czesława Miłosza.
Ten, od lat przebywający na emigracji w Stanach, sześć dni wcześniej, ze znaczkiem Solidarności w klapie, odebrał w Sztokholmie literacką Nagrodę Nobla. Na jego utwory był w PRL-u od lat cenzorski „zapis”, więc wiersze i eseje – przemycane z zagranicy – znali nieliczni. Ale wystarczyło, że wtedy, przy pomniku, głosem Olbrychskiego zabrzmiała jeszcze fraza z Miłoszowego wiersza: który skrzywdziłeśczłowieka prostego…, żeby poeta z marszu stał się bohaterem polskiej ulicy. Ta ulica wciąż stała w kolejkach po wszystko, co było – a było prawie nic. Ernest Bryll już zdążył napisać, a Teatr Muzyczny w Gdyni wystawić 19 grudnia Kolędę Nockę z muzyką Wojciecha Trzcińskiego, z której pamiętało się głównie przejmujący Psalm stojących w kolejce, śpiewany przez Krystynę Prońko: Za czym kolejka ta stoi? / Po szarość, po szarość, po szarość… Już niedługo kolejka stała także po wydane wreszcie wiersze Miłosza.
Reformy i ustawy potrzebne od zaraz
Związek wymuszał kolejne reformy – te, na które zgodził się rząd w Porozumieniach Sierpniowych. Najbardziej szło o ustawę o związkach zawodowych z gwarancją prawa do strajku. Negocjacje w Ministerstwie Sprawiedliwości zaczęły się jeszcze przed rejestracją Związku i trwały… 16 miesięcy, bez skutku. Szło też o likwidację cenzury i też od razu, w październiku, zaczęły się prace. Solidarność miała gotowy projekt ustawy, która zastąpiłaby obowiązujący od 1946 roku dekret. Negocjowano więc zapisy, wedle których pierwszy raz można by zaznaczać cenzorskie ingerencje pauzami w dwóch nawiasach kwadratowych, odwoływać się od decyzji cenzora, a wszystkie biuletyny do tak zwanego użytku wewnętrznego w ogóle spod cenzury wyjąć. Ale do 1 października 1981, kiedy sejm ustawę przyjął, jeszcze było daleko.
Radio natomiast od razu, tak jak zapisano w trzecim punkcie Porozumień Sierpniowych, zaczęło transmitować niedzielną mszę świętą, media podawały w miarę szybko, co uchwaliła Krajowa Komisja Porozumiewawcza Solidarności albo Międzyzakładowe Komitety Założycielskie. A ulica gadała o tym, co było na „krajówce” i „emkazetach”. Takie uproszczenia były bliskie, swojskie. Do zakochania byli radykalni przystojniacy Władysław Frasyniuk, kierowca z Wrocławia, albo Zbyszek Bujak z Ursusa – bo robotnicy. Robotnicy to było wtedy coś. Gwiazda, niby inżynier, ale brodaty, we flanelowej koszuli w kratę, gadał jak jakiś profesor, mówiła „ulica”. No i Lechu. Lechu, którego jedni ustawili na piedestale, aż sam uwierzył, że to jest dla niego najwłaściwsze miejsce, a inni starali się go ograć, wpłynąć na niego, zmienić jego decyzje.
Godność czy anarchia
A prawdziwego Wagnera w teatrach operowych chyba wtedy nie wystawiali. Z płyt winylowych – bo innych jeszcze nie było – też chyba mało kto go wtedy słuchał. Bo jedni zajęci byli przekonywaniem drugich, że ludzie mają mieć wpływ na władzę, a drudzy byli zajęci opieraniem się pierwszym. I tak do końca „karnawału”. Jedni mówili, że godność, podmiotowość i demokracja bez przymiotników, drudzy używali w mediach swoich ulubionych słow. Że to parcie. Antysocjalistycznych elementów. Do anarchii i konfrontacji. Wciąż te zarzuty o parcie do konfrontacji. Że ta Solidarność nic, tylko prze.
W dużych mediach, tych kontrolowanych przez partię via cenzura, nie było widać podziałów na lewicę, prawicę. Podział był tylko jeden: na elementy antysocjalistyczne i tych, co kochają partię.
A na szpaltach związkowych biuletynów w Regionach, w prawie każdym większym zakładzie pracy? Była, mniej więcej, zgoda co do hasła ze stoczniowej bramy: „Socjalizm tak, wypaczenia nie”, chociaż słowa „socjalizm” na co dzień się nie używało. No ale był, wszyscy wiedzieli.
Chyba tylko Konfederacja Polski Niepodległej potrafiła wprost pisać o tym, że Polska potrzebuje suwerenności, że w Jałcie alianci zdradzili i wciąż ponosimy tego konsekwencje. Ale takie zdania budziły często strach – tak jakby były za mocne, jakby nie należało tego chcieć. Stalinizm lat 40. i 50. wciąż zbierał żniwo – wielu wiedziało swoje, ale wolało nie mówić. A „lewi” i „prawi”, jeśli się w ogóle za takich uważali, solidarnie zadawali sobie to najważniejsze wtedy pytanie: Wejdą? – Nie wejdą? Rosjanie. Ze swoim wojskiem.
No i nie było tego jak sprawdzić.
Warszawa, Początkująca Dziennikarka z młodzieżowej gazety
Początkująca Dziennikarka zadomowiła się w tym czasie w dziale kultury młodzieżowego pisma, drukującego przez lata przygody Tytusa, Romka i A’Tomka. Teraz przemianowanego na gazetę nastolatków. Po którą, jak po większość innych, stało się w kolejce do kiosku Ruchu albo odbierało z „teczki” od znajomego kioskarza.
Zanim zdarzyły się Stocznia i Solidarność, jak wielu innych początkujących, którzy jeszcze nie trafili na swój opozycyjny trop, wzdychała do tygodnika poważnego. Były dwa: „Polityka” i „Kultura”, szczyt ówczesnych dziennikarskich marzeń. Perspektywę do opisywania świata miała niby warszawską, a jednak też nieco prowincjonalną. Bo mieszkała na Grochowie, po tej „drugiej” stronie Wisły. Trzeba było stamtąd dojechać do „miasta” autobusem C albo tramwajem 24 czy 9.
Więc jeszcze zanim trafiła do młodzieżowej gazety, z budki telefonicznej przy pętli tramwajowej na Grochowie wydzwaniała do redakcji „Kultury” – czy wydrukowali już jej tekst. Czasem drukowali.
Telefony, telefony…
Do budki zwykle stała kolejka, do automatu wrzucało się monety i jak Bóg dał, to automat łączył. A w redakcji – jak był sekretarz, to powiedział, co z tekstem słychać. A jak poszedł na obiad albo gdzieś, trzeba było kolejnego dnia do tej kolejki przed budką. Kiedyś była w budce książka telefoniczna, potem przykuto ją łańcuszkiem. A jak już w budce ktoś wybił szybę albo i całe drzwi wyrwał, automatowi oderwał słuchawkę – no to wtedy trzeba było iść do pralni.
W pralni – też kolejka do telefonu. Czarnego, z bakelitu, ustawionego na małej półeczce przy kaloryferze. Jedna kolejka stała tam, żeby oddać do prania ubrania – do każdej sztuki dwie panie w granatowych fartuchach z białymi kołnierzykami z koronki wypisywały przez kalkę kwit. A do bielizny pościelowej przyszywały grubą i długą nicią numerek zapisany na kawałku płótna. Trochę to trwało, więc ta kolejka do prania zwykle była spora. A obok stała druga – do czarnego, bakelitowego telefonu.
Początkująca dzwoniła z niego czasem do milicjantów. Z prewencji. Żeby może przyjechali i coś zrobili, bo w rodzinie był młody człowiek gotujący „kompot” – wywar z makowin, najpopularniejszy w tamtym czasie narkotyk. To takich właśnie zaczynał wtedy leczyć Marek Kotański w Monarze, jeśli zechcieli, rzecz jasna. Gotujący z rodziny Początkującej miał spore mieszkanie, zrobiła się w nim klasyczna makówkowa melina. Tak słynna w mieście, że reporterzy z TV kręcili o niej duży materiał dokumentalny, dowożąc makówki w workach, żeby kadry wyszły wyraziste.
Czasem milicjanci do „makówkowych” przyjeżdżali. Zwykle przed szóstą rano. Ale że dzwonek do domu był jeden, najpierw budzili rodzinę, która „nie zażywała”, tylko grzecznie spała, a potem niekiedy zgarniali towarzystwo na dzień, dwa. Ale co się pół Grochowa, skupione w pralni, nasłuchało opowieści, to ich. Czasem panie w granatowych fartuchach podnosiły głowy znad kwitów, dawały oczyma znać, że współczują. A w domu Początkującej… od lat już leżała kopia podania o zainstalowanie telefonu, podpisana przez męża, naukowca, specjalistę od… łączności telefonicznej.
Młodzieżowa gazeta
Więc była sobie Początkującą bez telefonu, ale pisać lubiła. No i znalazła się w tej młodzieżowej gazecie, która należała – jak większość prasy – do koncernu RSW Prasa-Książka-Ruch. Tego skrótu RSW w zasadzie nikt nie rozwijał. Gdyby rozwinął, uśmiałby się, bo on oznaczał Robotniczą Spółdzielnię Wydawniczą. Nie była ani robotnicza, ani spółdzielniana, tylko partyjna i biurokratyczna, tak jak wszystkie peerelowskie instytucje. Ale innych nie było.
Wejście do młodzieżowej gazety załatwił jej znajomy fotoreporter, który już tam pracował. Któregoś razu, po długiej nocnej Polaków rozmowie, które się wtedy po domach prowadziło nieustannie, zabrał ze sobą od nich z Grochowa drewnianą, jeszcze z Wilna przywiezioną przez Teściową Początkującej – wyżymaczkę do prania. Potem opowiadał, jak ją wręczył szefowej działu kultury, lojalnie informując, że to łapówka za jeszcze lepsze robienie czytelnikom wody z mózgu i wyżymanie. I że ma taką znajomą, co by tu może chciała przyjść. Przyszła.
Niechcący zrobiła „wejście smoka”, bo nie miała z kim zostawić kilkuletniej córeczki, a ta zaraz po grzecznym „dzień dobry” zrobiła pomiędzy dwoma biurkami gwiazdę ze stania, bo tego się akurat nauczyła w przedszkolu. Zaraz potem Początkująca dostała pierwsze zlecenie: iść do Jerzego Waldorffa, który mieszkał niedaleko, w Alei Róż czy Przyjaciół, i zrobić z nim wywiad o zabytkowych grobach na warszawskich Powązkach. Temat szefowa wybrała zaporowy – potrzebowała sprawdzić, czy ta nowa weźmie nogi za pas, czy zadzwoni – z tej swojej budki czy pralni – do pokazywanego wciąż w telewizji znanego krytyka muzycznego. Materiał się udał, Początkująca została.
Pisała a to o starej Warszawie na obrazach Canaletta, a to o płaszczu koronacyjnym Augusta II, pokazywanym po konserwacji w Muzeum Narodowym, robiła wywiady z bliskimi Solidarności artystami i dziennikarzami.
Prezes od dziennikarzy
Postanowiła też porozmawiać z prezesem opozycyjnego wobec władzy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Stefanem Bratkowskim. Napisał niedawno scenariusz kilku odcinków kręconego właśnie serialu Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy. O tym, jak polskość broniła się przed germanizacją w wielkopolskich majątkach ziemskich. Pilot serialu już w TV pokazano i już wiadomo było, w kim będzie się kochać tabun licealistek. Hrabiego Chłapowskiego, najpierw napoleońskiego adiutanta, a potem specjalistę od stawiania snopków na polach, grał młody Krzysztof Kolberger, od paru lat czytający aksamitnym głosem wiersze Mickiewicza, Norwida czy Słowackiego w „Lecie z Radiem”. Razem z nim w serialu grali Grażyna Szapołowska, Anna Nehrebecka, Beata Tyszkiewicz, Andrzej Seweryn, Piotr Machalica…
Od koleżanki z paczki na studiach, która niedługo po sierpniowych strajkach przestała pracować w cenzurze, pożyczyła francuską beżowo-bordową sukienkę do pół łydki, w skośną kratę, z kołnierzem, który zawadiacko można było postawić. Sukienka była niezbędna, żeby w siedlisku dziennikarskich tuzów – bo wywiad miała robić w redakcji „Życia Warszawy” – wyglądać wystarczająco światowo. A o tę cenzurę nawet nie pytała – koleżanka może cenzurowała rzeczy ważne, a może i w jakimś pokoiku na Mysiej 5 „zwalniała” turystyczne plakietki, regulaminy rajdów czy śpiewniki z piosenkami turystycznymi bądź ich „nie zwalniała”, bo i to „podlegało”.
Prezes SDP był w samym środku bojów o usunięcie cenzury, w publicystyce skupiał się na tym, jak zamienić „środki masowego przekazu” w „środki społecznej komunikacji”. Urzędował wtedy albo na Foksal, albo w „Życiu i Nowoczesności”. To był czwartkowy dodatek do „Życia Warszawy”, uruchomiony pod redakcją Stefana zaraz po tym, jak Gierek w 1970 roku spytał Polaków, czy pomogą, a oni odpowiedzieli mu: „Pomożemy!”. Po trzech latach dodatkowi przetrącono kręgosłup, jednak jesienią ’80 uruchomiono go na nowo pod redakcją Bratkowskiego.
…i słodka kawa z Prezesem
Początkująca spotkała się z Prezesem w redakcji, on, po drugim właśnie zawale, uparł się, że przyniesie z bufetu kawę, której nie powinien pić. Była bez kartek, co miało znaczenie, okazała się jednak niemożliwie posłodzona. I choć Początkująca pijała gorzką, z wrażenia nie zająknęła się nawet słówkiem. Do redakcyjnej klitki z dwoma biurkami wciąż ktoś wchodził i czegoś chciał, Prezes zamknął więc w końcu drzwi na klucz od wewnątrz i, pijąc ten ulepek, rozmawiali, podskakując na krzesłach co jakiś czas, kiedy znów ktoś walił w drzwi ze sprawą niecierpiącą zwłoki. Wywiad wyszedł dobrze, a niedługo potem wydrukowali jeszcze Początkującej w tym „ŻiN” tekst o gwałtownej potrzebie rozwoju telekomunikacji. Bo telefonów było wtedy w Polsce sześć na stu mieszkańców, podczas gdy na przykład we Francji – 50. Akurat rząd ogłosił, że ma być lepiej, tylko że ta telefonia jest deficytowa. Więc Początkująca udowadniała, że na całym świecie na łączności się zarabia.
Ale i tak najważniejsza była dla niej młodzieżowa gazeta. W tym nierobotniczym i niespółdzielnianym koncernie RSW wydawała ją Młodzieżowa Agencja Wydawnicza. 40 tytułów prasowych plus książki – sto tytułów rocznie, co kosztowało 900 milionów, z tego 130 milionów zysku. Ośmiuset pracowników, ponad pięciuset dziennikarzy: w partii dwieście osób, w Solidarności prawie trzysta. Początkująca wcale wtedy tego nie wiedziała – dowiedziała się dopiero po latach, w czytelni IPN-u przy placu Krasińskich, z notki ochraniającego z Rakowieckiej.
Wtedy, jesienią 1980 roku, największym redakcyjnym cymesem była dla niej koleżanka z działu, blisko z Jackiem Kaczmarskim. Jeździła motorem, wchodziła do redakcji w skórzanych spodniach, lotniczej kurtce i z kaskiem w dłoni, machała długimi blond włosami i zaczynała opowieści o nowych tekstach poety, który dla wielu był już Bardem. Bo Mury, które śpiewał razem z Przemkiem Gintrowskim i Zbyszkiem Łapińskim, stały się nieoficjalnym hymnem Solidarności. (K)
A co tam w SB?
Mniej więcej w tym samym czasie, na przełomie ’80 i ’81 roku, Służba Bezpieczeństwa zakładała kolejne teczki. Do spraw rozpracowywania kolejnych elementów antysocjalistycznych, chociaż to określenie obśmiewano po domach i w kolejkach, a nawet ktoś zaczął je umieszczać na małych plastikowych znaczkach, które można było wpiąć sobie w klapę.
W Gdańsku, na przykład, Komenda Wojewódzka MO rozpracowywała gdański Międzyzakładowy Komitet Założycielski i efekty pracy składała w teczce sprawy obiektowej o kryptonimie „Klan”. Kolejne 42 teczki dotyczyły operacji „Bolek” na – jak się w resorcie mówiło – Lecha Wałęsę, operacji „Brodacz” na Joannę i Andrzeja Gwiazdów, „Działacz” – na Bogdana Lisa czy „Suwnicowa” – na Annę Walentynowicz i innych.
Pod koniec grudnia ’80 w całym kraju wśród osób rozpracowywanych, które SB nazywała figurantami, było 356 związkowców, w tym 152 członków Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego i 194 członków Komisji Zakładowych Związku.
I cały czas trwały przygotowania MSW do ewentualnego wprowadzenia jakiegoś „stanu”. Jeden ze śladów został w notatce z 14 lutego 1981 generała Józefa Beima, rocznik 1937, w 1970 roku komendanta miejskiego w Gdyni, a od lutego 1981 zastępcy komendanta głównego MO. Przewidywał w niej internowanie trzynastu i pół tysiąca osób w ciągu jednej nocy, poprzedzającej ogłoszenie stanu wojennego. W innym dokumencie z tego dnia stwierdzano w MSW, że sprawność przeprowadzenia internowania może mieć decydujący wpływ na rozwój sytuacji w kraju, a zależy też od pełnego zaskoczenia przeciwnika. (3), (11a), (15)
Bydgoszcz, która musiała przyjść
„Przeciwnik” miał tymczasem kolejny problem. Partyjni – a to od nich zależały przecież decyzje „niezawisłych” sądów – wciąż nie chcieli zarejestrować Solidarności rolniczej. W styczniu ’81 były chłopskie strajki, w lutym do Bydgoszczy zjechało z całej Polski 20 tysięcy rolników, żeby manifestować na Starym Rynku.
Szefem Regionu Solidarności był wtedy Jan Rulewski, rocznik 1944. Za PRL-u studiował w Wojskowej Akademii Technicznej, ale kiedy odmówił udziału w wyborach do sejmu, wyrzucili go stamtąd i karnie powołali do wojska. Uciekł do Czechosłowacji, deportowano go, za dezercję dostał pięć lat, przesiedział prawie cztery. Teraz z ramienia Solidarności zajmował się tym, jak przezwyciężyć nieustanny kryzys żywnościowy. Na tym Starym Rynku obiecał, że poprosi władze o udział w sesji Wojewódzkiej Rady Narodowej i tam zażąda zgody na rejestrację rolniczego związku.
W partii ucierały się frakcje – wojskowi kontra cywile, beton kontra ugodowcy. 11 lutego 1981 premierem został generał Jaruzelski, do tej pory minister obrony, który wciąż nie chciał być pierwszym sekretarzem partii. I tydzień później władza niby się z rolnikami porozumiała i zgodziła na ten rolniczy związek. Ale rejestracji ciągle nie było, każdy więc się bał. A jak się bał, to i straszył tym, czym mógł.
Rolnicy: że nie będą sprzedawać żywności po tak niskich cenach skupu, do jakich zmuszało ich państwo, mogło więc zabraknąć żywności nawet na pokrycie kartek na mięso, wprowadzonych pod koniec lutego ’81. MSW, tradycyjnie, choć tajnie w notatce z 5 marca, straszyło tym, czym umiało: że będzie dążyć do maksymalnego ograniczenia ilości uczestników poprzez dalsze prowadzenie rozmów ostrzegawczych, oddziaływać poprzez tajnych współpracowników, szczególnie spośród kleru […] prowokować, pogłębiać różnice poglądów między poszczególnymi grupami, w celu niedopuszczenia do powstania zjednoczonej organizacji […] wysyłać maksymalną liczbę tajnych współpracowników, którzy doprowadzą do wywołania chaosu i nieutworzenia ruchu chłopskiego. (3)
Góry koło Płocka, Maria Stępniak wraca z mężem na wieś
2 marca 1981 Maria poszła do robotniczej Solidarności, do Regionu, ze skargą. Bo w lutym skrytykowała przy załodze przełożonego i za karę przenieśli ją do pracy w odległej miejscowości, a ona miała małe dziecko.
Maria zawsze marzyła o tym, żeby z tej wsi pod Płockiem, w której mieszkali – i która później miała się stać częścią miasta – pojechać do Częstochowy. W dzieciństwie bardzo lubiła zdjęcie dziadka – stał pod Jasną Górą, na pielgrzymce. Ojciec Marii zmarł, kiedy miała siedem lat, mama została sama z piątką dzieci. Zawsze jej mówiła: „Wszystko mogą zniszczyć, ale pamiętaj, że twojej wiedzy i wiary nie zniszczą!”. I choć było ciężko, kupowała dzieciom „Płomyczek” i „Płomyk”, żeby wysłać trójkę na wycieczkę do Gdańska, sprzedała – nielegalnie wtedy – mięso z hodowanego przy domu świniaka. Ktoś doniósł władzom, zrobili mamie kolegium. Cała piątka bała się, że ją zamkną, a oni zostaną sami. Maria miała wtedy 11 lat. Na szczęście pani zootechnik, która zajmowała się ich zwierzętami, zeznała na kolegium, że mama pożyczyła od niej pieniądze, a ona wzięła mięso jako zwrot pożyczki. Dzięki dobrym ludziom, w których istnienie Maria zawsze wierzyła, udało się.
Ale jeszcze wcześniej, kiedy szła do Pierwszej Komunii, przeczytała modlitwę świętego Bernarda do Matki Bożej. Zapamiętała zdanie: nigdy nie słyszano, abyś opuściła tego, kto się do Ciebie ucieka. Zrozumiała to tak, że człowiek zawsze ma do kogo wrócić. Od tamtej pory w najtrudniejszych chwilach wracała do Matki Bożej i problemy zawsze się rozwiązywały. Mogło być trudniej, ale nigdy nie była sama.
Skończyła technikum, pracowała w Warszawie, w ogrodnictwie, ale zdecydowali z mężem, że wracają pod Płock i w rodzinnym gospodarstwie budują szklarnię. Mąż pracował w milicji – był z tych, co w młodości chcieli bronić ludzi przed złodziejami. W 1967 roku, kiedy planowali ślub kościelny, znowu był donos, zagrozili mu zwolnieniem. Chyba ktoś musiał się za nim wstawić, bo po trzech dniach do pracy wrócił. Ale po ich powrocie do rodzinnej wsi okazało się, że według przepisów mama Marii nie może przekazać im kawałka ziemi na szklarnię. Kolejny dobry człowiek doradził im, żeby sąsiad nakłamał w urzędzie. Że słyszał, jak mężowi Marii obiecali tę ziemię przed ślubem. I zadziałało, podziału ziemi dokonano. Ale Marii nie było dobrze z tym, że musieli uciekać się do kłamstwa.
Trochę później, kiedy mąż zaczął pomagać jej w gospodarstwie, pojawiły się docinki, że ma jakiś „biznes”, co w tamtym czasie brzmiało bardzo źle. I w 1976 roku mąż został zwolniony z milicji. Mieli już dwoje dzieci, było trudno. Ale w 1979 roku Maria pojechała do Warszawy na plac Zwycięstwa, kiedy był tam Ojciec Święty. Wzmocniła się w niej wiara, że jest zawsze pod opieką.
Te dojazdy
Pracowała w szklarni w Płocku, potem w ogrodzie sanatorium pod miastem. Dojazd tam miała fatalny, z przesiadką. Jak zdążyli na autobus, było dobrze, a jak nie, trzeba było iść trzy kilometry – Maria z synkiem, który koło sanatorium miał przedszkole. Przeniosła się więc do spółdzielni w Łącku, miała bliżej.
No i właśnie tutaj, w lutym ’81, skrytykowała przełożonego i przenieśli ją tam, gdzie znów trudno było dojechać. Sześcioletni syn sam wsiadał w autobus do przedszkola i sam wracał. Maria czuła się skrzywdzona. Dlatego poszła do Regionu. Opowiedziała im pół życia, a oni zaproponowali, że przyjmą ją do pracy, żeby zajęła się organizowaniem Solidarności rolniczej. Formalnie: delegowali ją do pracy na rzecz rolników, to była ich pomoc w organizacji biura. No i kiedy Maria zaczynała pracę, zaraz miał się zacząć ten groźny strajk po Bydgoszczy. (D)
Bydgoszcz jednak przyszła
Bydgoski wojewoda oficjalnie zaprosił Solidarność na sesję 19 marca i zapewnił udział w dyskusji. Ale rolnicy bali się, że nic z tego nie wyjdzie, i trzy dni przed tą sesją poszli w pięćdziesięciu na Dworcową, do siedziby wojewódzkiego komitetu Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego – oficjalnej rolniczej partii – i ogłosili tam strajk okupacyjny. W sprawie rejestracji, oczywiście. Na budynku powiesili hasło: „Rolników Indywidualnych zarejestrujecie, bułkę z szynką jeść będziecie”.
Wtedy zaczęła się bać władza. Nie tego, że od tych bułek z szynką zawali się, nie daj Boże, socjalizm, ale tego, że rolnicy zaraz będą też okupować Urząd Wojewódzki. Więc ściągnęła do Bydgoszczy prawie tysiąc funkcjonariuszy MO i ZOMO. I kiedy 19 marca 27 związkowców szło na sesję, towarzyszyły im wozy bojowe, armatki, tarcze i pałki. Ale że Solidarność robotnicza też się bała, dzień przed sesją rozesłała teleks – teleksy i faksy w tym 1981 terkotały nieustannie – wzywający 90 tysięcy członków Solidarności z Bydgoszczy do przyjścia pod urząd. Cenzurowane gazety i „Dziennik Telewizyjny” bały się podobnie i mówiły na to wszystko eskalacja konfliktu, na zmianę z – karygodnym wedle władz – dążeniem do konfrontacji.
Sesja rady narodowej
Sesja WRN się zaczęła, ale jeszcze przed dyskusją przewodniczący ją zakończył, gościom dał kwadrans na opuszczenie sali, radni zaczęli wychodzić. Solidarność ogłosiła strajk okupacyjny i razem z tymi radnymi, którzy zostali, spisali postulaty. Wałęsa przez telefon namawiał do opuszczenia gmachu, Rulewski nie posłuchał i tak, razem z nim, całe kierownictwo związku bydgoskiego zostało w środku jak w pułapce. Wydostał się jakoś jeden i powysyłał faksy do innych Regionów.
Po kilku godzinach pertraktacji i przepychanek telefon z Komitetu Wojewódzkiego partii zdecydował, żeby na salę wprowadzić ZOMO. Było grzecznie, choć weszło ich na salę 120. Ich szef, major Henryk Bednarek, przekonywał, że MO broni ładu i porządku i strzeże klasy robotniczej i chłopskiej. Apelował, żeby mu pomogli i dobrowolnie opuścili salę. Rulewski zażądał przyjazdu komisji rządowej – wołano o nią wtedy często – która oceni to łamanie prawa wobec władz Związku. Potem stawianie zarzutów rozpoczął wojewoda: że tworzą atmosferę społecznego zamętu i napięcia… Skłócają wieś, dzielą domy i rodziny, chyba chcą przejąć władzę…
Na taśmach kręconych przez SB można po latach zobaczyć, nawet w sieci, jak ZOMO zaczyna wynosić Rulewskiego, solidarnościowi śpiewają Rotę, a wynoszony Rulewski krzyczy przeciągle: „Ratuuunku!”. Reszta też wyjść nie chciała, więc ZOMO na nich ruszyło. Na taśmach widać, jak ścisnęli się w kręgu, słychać, jak ktoś krzyknął: „Kobiety do środka!”, jak zaczęli śpiewać Jeszcze Polska…, a ZOMO zaczęło ich wypychać z sali. Rulewski po jakimś czasie na salę wrócił – w podartej koszuli, z krwawiącym dziąsłem. Widzi kamerzystę, który cały czas kręci, i mówi do niego słabym głosem: „Rób te zdjęcia, jak już zmasakrowałeś, draniu”. Ktoś podaje mu chusteczkę, ale Rulewski nie chce wycierać krwi z twarzy.
To była pierwsza od czasu Stoczni akcja milicji wobec związkowców. Ale przecież wtedy nikt nie widział filmu kręconego przez MSW. Wtedy wiadomo było tyle, ile wynieśli z sali radni i poszkodowani. No i ile na tej podstawie dopowiedzieli sobie zgromadzeni przed urzędem.
W gazetach napisali rano, że Jan Rulewski ma obrażenia, bo spowodował wypadek samochodowy. Za to ulica powtarzała, że on nie żyje, a kilkudziesięciu związkowców zostało zmasakrowanych pałkami i kastetami i są w szpitalu. Po kraju zaczęła krążyć kaseta magnetofonowa z fragmentami zdań z tej sesji, szumami, trzaskami. Brzmiało groźnie.
Plakaty, samoloty, strajk
A wracając jeszcze na salę wojewódzkiego urzędu: kiedy Rulewskiego znów z niej wypchnięto, wszyscy poszli do Regionu. Tam okazało się, że pobity jest też Mariusz Łabentowicz i że zasłabł Michał Bartoszcze. Odwieziono ich do szpitala, wcześniej zrobiono zdjęcia, które od razu poszły na plakaty. Leżący Rulewski w rozchełstanej koszuli, Łabentowicz z pokrwawioną twarzą, obaj mają zamknięte oczy. Wydrukowali to od razu, kolejarze z Solidarności rozwieźli i już nocą były rozlepiane w wielu miastach.
Dzień później w niemal wszystkich zakładach przeprowadzono dwugodzinny strajk ostrzegawczy, choć prezydium „krajówki” w komunikacie stwierdziło też, że była to prowokacja wymierzona w rząd premiera Wojciecha Jaruzelskiego. No bo faktycznie, został tym premierem dopiero co, 11 marca, prosił o 90 dni spokoju i od razu takie akcje? Mogło wyglądać na to, że jakaś zbyt skłonna do działania frakcja w SB coś tu próbowała ugrać.
Premier wysłał do Bydgoszczy specjalną komisję, która miała wykryć… Ale nie wykryła. A 21 marca nad ranem jakiś samolot rozrzucał nad Bydgoszczą ulotkę informującą, że Rulewski sam się okaleczył. Po latach okazało się, że samolot był wojskowy, a ulotkę opracował Oddział Propagandy Specjalnej Zarządu Politycznego wojska, na polecenie Szefa Sztabu generała Floriana Siwickiego. Więc wojskowa prowokacja przeciw wojskowemu premierowi? Być może ma rację Andrzej Gwiazda, który też po latach uważa, że najpewniej było to rozpoznanie, jak Solidarność zachowa się w konfliktowej sytuacji.
22 marca przypomnieli o sobie dobitnie Rosjanie: mieli już zakończyć trwające od 16 marca manewry wojsk Układu Warszawskiego „Sojuz-81”, ale zdecydowali się je przedłużyć, co obwieściły skwapliwie media. Do Bydgoszczy przyjechało 23 marca prezydium „krajówki”. Zdecydowali, że jeśli władze nie wyjaśnią wyproszenia z sali i pobicia i nie zgodzą się na rejestrację Solidarności RI, w całym kraju 27 marca odbędzie się czterogodzinny strajk ostrzegawczy. A gdyby to nie pomogło – na 31 marca ogłoszą strajk generalny.
Wałęsa strajku generalnego nie popierał, zagroził dymisją. Bujak, Kuroń, Modzelewski sugerowali, że chce „ominąć” demokrację w Związku. „Ulica” odebrała ten spór z trwogą. Jako zapowiedź straszliwego kryzysu, bo kryzys „zwykły” był przecież właściwie od miesięcy. Ale że nie decydował sam Wałęsa, tylko prezydium, wybrano jednak komitet strajkowy.
Polska stanęła
Potem były rozmowy z Mieczysławem F. Rakowskim, rocznik 1926. W partii od 1946 roku, od 1949 absolwent kursu dziennikarzy przy KC partii, do niedawna naczelny tygodnika „Polityka”, od miesiąca wicepremier. Ale że rozmowy do niczego nie doprowadziły, 27 marca odbył się strajk ostrzegawczy. Wszędzie. Strajkowali i członkowie Związku, i przedstawiciele wielu zakładowych komitetów partii. Trzy do pięciu milionów ludzi. Stanął transport krajowy, także komunikacja miejska. Wiało grozą. (3), (16), (18)
Warszawa, Mariusz sam na sam z flagą
W tym strajku brał też udział Mariusz. Pracował w dużym wydawnictwie jako goniec. Mieszkał jeszcze wtedy u mamy, skończył zawodówkę i był takim sobie wesołym warszawskim żulikiem, co to nie za bardzo się przejmuje i czasem lubi popić z kolegami. Milicja raz go spisała, puściła. Potem dzielnicowy zaglądał do niego czasem z wezwaniem na komisariat na Wilczej albo na Widok, bo z jakiegoś powodu zmieniały się te rejony.
Jak miał 14 lat, poszedł raz na komisariat z mamą. Warczał na panią porucznik, ona zawołała kolegów, walnęli go pałką bez słowa, poszli, a mama się nie ujęła. Więc Mariusz się na nią trochę obraził i potem chodził na milicję ze starszą siostrą. Jak była jeszcze w liceum, to się śmiali, że klasówki jej parę razy przez to przeszły. A potem pracowała „w prawach jazdy” i miała znajomego w drogówce, więc dzwoniła, pytała, co za sprawa, i szła z Mariuszem, żeby nie denerwować mamy.
Bo mama, jako mała dziewczynka, trafiła ze swoją matką na roboty do bauera, potem długo pracowała jako szlifierz, miała niedużą emeryturę i wciąż musiała dorabiać na pół etatu. Mariusz bardzo jej współczuł trudnego życia, więc się starał trochę wyrobić. Tym bardziej że ojciec musiał dziennie trzy ćwiartki wypić – wtedy nie było jeszcze „małpek”.
Mariusz chciał przeżyć to życie jakoś tak spokojnie. To, że się wygłupiał, nic mu nie dawało. Na podwórku byli gitowcy, ale z jego rocznika było też trochę „porządnych”, miał do kogo dołączyć. Jak doroślał, starał się mieć czyste sumienie i trochę forsy. Po szkole, kiedy znalazł pierwszą pracę, zaraz po paru miesiącach zapisał się do Solidarności. Jego rocznik już się nie bał. Ale starsi – jednak tak. Nawet rozmawiać się bali i Mariusz pomału zaczął rozumieć dlaczego. Dowiadywał się z książek, z ulotek – o Katyniu, o 17 września, o latach 50.
Kiedy przyszedł ten strajk ostrzegawczy, właśnie zmienił pracę na to wydawnictwo. Dyrektor poprosił go wtedy, żeby wyszedł z flagą przed budynek pierwszy, reszta miała dołączyć. Więc poszedł, stanął, czekał sam z godzinę. Nikt nie dołączył. Mariusz nabawił się wtedy swojego pierwszego rozgoryczenia. Zawiódł się.
Ale był młody, nie był pewien: może jednak to on głupio myśli? Potem, jak roznosił listy po działach, to redaktorki, korektorki odwracały głowy, nie patrzyły na niego. Gdyby wyszły, może by coś razem pokrzyczeli, machając flagami? Mariusz najchętniej pokrzyczałby, że powinno być tak, że starsi mają lżej. Że nie powinno być korupcji – on nikomu w łapę nie dawał, bo nawet nie miał, ale przecież słyszał. Że powinna być większa swoboda. Że republika radziecka, proszę bardzo, ale przecież i myśmy w tej II wojnie walczyli, nie tylko, że oni, Ruscy, nam pomogli. No i żeby książki nie były spod lady, żeby ludzie wiedzieli, co się kiedyś działo, i żeby dziś już tak się nie bali.
Jak w 1980 roku nastała Solidarność, mieszkał z mamą i siostrą na bliskiej Woli, a siostra dostała właśnie mieszkanie komunalne na Starym Mieście. Przymierzał się, że je wyremontuje. Krążył więc między tą Wolą a Starówką. (A)
Negocjacje i porozumienie warszawskie
Po strajku ostrzegawczym, 27 marca 1981, rozmowy z rządem zostały wznowione, pierwszy sekretarz partii Kania spotkał się też z twórcami i naukowcami, życzliwie słuchał, jak namawiają go do konstruktywnych posunięć. Tego samego dnia – co wiemy dopiero po latach – razem z Generałem podpisał plany działania partii, administracji i wojska na wypadek ogłoszenia stanu wojennego.
Dzień później próbę mediacji w rozmowach Związku z rządem podjęli profesorowie, prymas Wyszyński przyjął delegację Solidarności i radził: Najpilniejszą sprawą jest ta, żebyście, chcąc wiele, nie stracili i tego, co macie dziś.
29 marca rozmowy z rządem trwały, obradowało też Plenum KC partii, które uznało, że ugrupowania przeciwników socjalizmu […] rozwijają szerokie działania propagandowe, których celem jest sianie nieufności do partii i władz państwowych, zwłaszcza do organów milicji i Służby Bezpieczeństwa. (3), (17)
Zapowiadany na 31 marca strajk generalny był tuż, tuż.
30 marca w południe odbyła się w Warszawie kolejna tura rozmów z wicepremierem Rakowskim i Lechem Wałęsą. Po kilku godzinach władze zobowiązały się do wyjaśnienia wydarzeń w Bydgoszczy i ukarania winnych, zgodziły się też na rejestrację rolniczej Solidarności. Związek zgodził się odwołać strajk generalny. O tym „porozumieniu warszawskim” w wieczornym „Dzienniku Telewizyjnym” poinformował wiceprzewodniczący „krajówki” Andrzej Gwiazda, trochę na wyrost dając sygnał, że zaakceptuje ona odwołanie „czekającego na odpalenie” strajku generalnego.
„Krajówka” zaakceptowała. Po burzliwych nocnych obradach w Stoczni. Choć trudny do przyjęcia był sam tryb prowadzenia negocjacji z rządem, przekroczenie kompetencji i demokratycznej procedury przez Wałęsę i doradców. Do dymisji podał się rzecznik prasowy Związku Karol Modzelewski, z funkcji sekretarza „krajówki” odwołano Andrzeja Celińskiego.
We wspólnym – rządu i Związku – oświadczeniu znalazły się zdania ważne dla Solidarności: zamknięcie sesji WRN nastąpiło bez zachowania obowiązujących reguł prawnych, a użycie sił porządkowych […] jest działaniem sprzecznym z przyjętymi dotąd i przestrzeganymi zasadami rozwiązywania konfliktów społecznych. […] Rząd wyraża ubolewanie z powodu pobicia trzech działaczy związkowych i zapowiada, że winni staną przed sądem.
Jednak to przyznanie się władz do winy już następnego dnia zostało potraktowane z niezadowoleniem przez Biuro Polityczne KC. Ale i Jan Rulewski, i Mariusz Łabentowicz pisali do „krajówki” zawiedzeni: Wy, nasi delegaci […] przegraliście wszystkie karty, łącznie z cenzurą, więźniami politycznymi, rolnikami.
Kryzys został zażegnany, ale Związek sporo za to zapłacił. Osłabił go konflikt między „krajówką” a Wałęsą. Po wielkiej mobilizacji i ogromnym napięciu, kiedy przez dziesięć dni przeciągano gotowość strajkową, siadły nastroje. I choć jednocześnie wielu członków Związku poczuło ulgę, Solidarność zaczęła wytracać impet. Monolit zaczął się kruszyć. (3), (16), (17)
Ta jedna wiosna…
A może jednak ten odwołany generalny strajk dał Polakom jeszcze kilka miesięcy oddechu? Bo przygotowywana przez generałów operacja „Wiosna” mogła zacząć się wcześniej, może nawet wtedy, kiedy ZOMO wyprowadzało związkowców z sesji w Bydgoszczy. Pakiety z dokumentami o wprowadzeniu stanu miały być nawet – wedle pierwszego planu – rozesłane jeszcze w styczniu, w ramach operacji „Sasanka”. Do ich transportu do Komend Wojewódzkich MO już wtedy zabezpieczono osiem konwojów. W każdym – osiem nieoznakowanych samochodów z radiostacją i konwojentami i osiem ciężarówek, funkcjonariusze uzbrojeni w krótką i długą broń. Operację jednak wstrzymano.
A po Bydgoszczy… Skoro okazało się, że pobicie paru ludzi stawia cały kraj na nogi, być może wojskowi dostrzegli… że nie są jeszcze dobrze przygotowani? Być może wtedy postanowili lepiej przygotować sobie pole, przyzwyczaić ludzi do wojska na ulicach? Ostatecznie dopiero pod koniec października ’81 z troską o obywateli rozpoczęły działania terenowe żołnierskie grupy operacyjne.
Ale na razie była wiosna. W kwietniu wyszedł pierwszy, wyczekiwany numer „Tygodnika Solidarność”. Wreszcie można było spotkać w kioskach to słowo pisane stoczniową „solidarycą”, kojarzące się cudownie z naprawianiem państwa, życiem bez kłamstwa, wolnością. A w pierwszej połowie maja zarejestrowano wreszcie Solidarność Rolników Indywidualnych. Wydawało się, że to wspaniały czas. Ludzie czytający w szkołach – nudnego dla dzieci, co zrobić – Mickiewicza przypominali sobie zdanie z Pana Tadeusza: ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.
I jakby mniej ważne było to, że pod koniec kwietnia ’81 przetwory mięsne, masło, mąka, ryż, kasze, a niedługo potem tłuszcze, alkohol, papierosy, kawa, czekolada, benzyna – były już na kartki. Nawet buty, a od jesieni ’81 także mydło i proszek do prania. Do sklepów coś tam „rzucali” – i nigdy nie było wiadomo, co, kiedy i do którego. W dużych osiedlach można było spędzić cały dzień, wędrując od sklepu do sklepu, w jednym stać w kolejce po kawałek sera, w innym po parówki albo herbatę „Ulung”, w jeszcze innym – po pralkę albo sokowirówkę, które spadły jak z nieba.
System zaopatrzenia przestał działać, w sklepach nie brakowało jedynie octu. Może ten system zdezorganizował się sam, bo taka bywa natura wielkich systemów? A może brak czegokolwiek w sklepach spowodowali kolejkowicze, którzy wykupili wcześniej, co tylko się dało? W końcu w każdym tapczanie w gierkowskim M-3, ówczesnym symbolu dobrobytu, leżały, czekając na złą godzinę, zapasy podstawowych produktów spożywczych. A może ten system zdezorganizowano świadomie? Na to twardych dowodów brak. (3)
Góry koło Płocka, Maria Stępniak świętuje rejestrację
Na 12 maja 1981 działacze Solidarności Rolników Indywidualnych z płockiego skrzyknęli się i z pomocą Marii zorganizowali wyjazd autokarami do Warszawy, pod sąd. Bo miał ich w końcu rejestrować. Wcześniej, 1 marca, zorganizowali w płockim teatrze swój pierwszy – jawny, choć przecież jakby nielegalny – rolniczy zjazd. Przyjechały Solidarność Chłopska, Solidarność Wiejska i Rolnicy Indywidualni – to były trzy główne organizacje, działające w imieniu rolników. I po zjeździe w teatrze 1 marca te grupy scalały się, Maria pomagała. Organizowała zebrania rolników w terenie, koordynowała spotkania rolniczego prezydium. Na pierwszym została oficjalnie przyjęta na stanowisko sekretarza.
A 12 maja sąd zarejestrował związek i już nie było problemów, tylko święto. Przeszli pod Grób Nieznanego Żołnierza i to były wielkie przeżycia. Ale nie mieli na razie biura, telefonu, dopiero Solidarność robotnicza dała im pokój i telefon, sfinansowała etat Marii, koszty powielaczy. I nawet zakup samochodu służbowego, którym Maria jeździła w teren. Rolnicy spłacali to sukcesywnie ze składek.
Maria była zadowolona, chociaż było wiele niepewności, bo już nie mówiło się o załamaniu gospodarczym, tylko o tym, że będzie głód. I wciąż było wiele niesprawiedliwości. Szklarnia, którą wybudowała, była związana umową kontraktacyjną. Z niej wynikały ceny minimalne i kiedy wywiązała się już z dostaw, niewiele jej zostawało. Nie mogła też sama decydować, czy uprawiać kwiaty, czy może pomidory ani gdzie je potem sprzedać.