Dzieła zebrane. Tom VI. Wyrok na Franciszka Kłosa - Stanisław Rembek - ebook

Dzieła zebrane. Tom VI. Wyrok na Franciszka Kłosa ebook

Rembek Stanisław

4,3

Opis

W 121 rocznicę urodzin Stanisława Rembeka ukazuje się kolejna „trójka” książek pisarza w edytorskim opracowaniu Macieja Urbanowskiego. W t. 4–6 znalazły się teksty literackie, dziennikarskie i wspomnieniowe na temat II wojny światowej.
Na tom 4 złoży się „Dziennik okupacyjny” oraz opublikowane anonimowo na łamach podziemnej „Lewą Marsz” teksty: „Warszawa dziś” i „O pomoc materialna dla pisarzy polskich”, których autorem prawdopodobnie jest Stanisław Rembek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Projekt okładki i opracowanie typograficzne: Jan Pietkiewicz

Korekta: Tomasz Dziurdzik, Joanna Morawska

Na okładce wykorzystano rysunek Anny L. Szewczyk

© Copyright by The Estate of Stanisław Rembek

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy

Wydanie piąte, Warszawa 2022

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-510-1

Wyrok na Franciszka Kłosa

1

Nieodgadniony Stwórca świata i człowieka nie stworzył chyba w naszym życiu doczesnym straszniejszego cierpienia ponad wyniszczającą siły fizyczne i duchowe grozę zbliżającego się powoli niebezpieczeństwa.

Toteż kiedy Franciszek Kłos, plutonowy policji państwowej, którą w czasach okupacji niemieckiej nazywano „granatową”2, otrzymał list z wyrokiem śmierci, zdziwił się, że to zdarzenie tak mało go przeraziło. „Nareszcie!” Wyraz ten zamykał w tej chwili cały stan jego umysłu i serca; stan doraźnej ulgi, gorzkiej i zarazem wyzywającej, tragicznej i buntowniczej, ale mimo wszystko – ulgi. Skończyło się przynajmniej wielotygodniowe oczekiwanie i niepewność. „Mogli mnie przecie rozwalić, nie uprzedzając. A tak wiem chociaż, czego się trzymać”. Złożył pismo ze starannością, jaka go zawsze cechowała, i schował je do kieszeni.

Jego żona, wysoka, smukła i nerwowa blondynka o dużych bladoniebieskich oczach, w letniej powiewnej sukience w niebieskie i czerwone kwiaty, śledziła z trwogą jego twarz i ruchy. Ze złożonymi jak do modlitwy dłońmi postąpiła ku niemu parę kroków.

– No, czego stoisz i gapisz się jak krowa na malowane wrota? – warknął, zdejmując pas z rewolwerem oraz mundur i ciskając to wszystko ze złością na wysoko zasłane i pokryte ciemnozieloną, wzorzystą kapą łóżko. – Wiesz chyba, że wracam ze służby. Dawaj co żreć!

Wrócił do kuchni, gdzie państwo Kłosowie, mimo mieszkania złożonego z trzech izb, zwykli byli jadać.

Pani Kłosowa, zahukana przez swojego drobnego i szczupłego męża, nie posłuchała go tym razem. Pobiegła za nim z wyciągniętymi ramionami, z brwiami wykrzywionymi w zygzak rozpaczy.

– Franek!

Było w jej głosie coś tak rozdzierającego, że Kłos nagle stracił pewność siebie. Jakby mu ktoś przycisnął silnie łokciem klatkę piersiową. Gdy zakasywał rękawy przepoconej koszuli, ręce mu już drżały.

– Bój się Boga, kobieto! Nie jesteś chyba całkiem głupia? Rozumiesz przecie, że jak wracam po tylu godzinach nocnej służby, to muszę być głodny jak pies!

– Franuś, ty mnie nie okłamuj! Patrz mi prosto w oczy! Co jest w tym liście?

– Co jest, to jest, a tobie nic do tego. Jest to zresztą tajemnica służbowa. A teraz pytam się po raz trzeci: dajesz obiad czy nie?

Rozsiadł się za stołem kuchennym na starej kanapie, aż jęknęły sprężyny, i zapatrzył nieprzytomnie w szarą, o żółtawych brzegach, plamę na suficie. Naraz otrząsnął się.

– Gdzie jest ten bimber skonfiskowany u Grabarkowej? Dawaj no go!

Pani Kłosowa, która właśnie rozdmuchiwała ogień pod blachą, odwróciła ku niemu zatrwożone oczy.

– Znowu będziesz pił? Już nie pamiętam, żebyś kiedy wrócił wieczorem niepijany. A teraz zaczynasz już od rana?

– Postaw na stole ten bimber i podaj tymczasem jaką zagrychę.

– Posłuchaj mnie, Franuś! Biedna Grabarkowa już dwa razy tu była w sprawie tego gąsiorka i wędlin. Jeszcze za to wszystko nie zdążyła nawet zapłacić, a teraz nie ma już zupełnie czym handlować. Nie powinieneś, Franuś, krzywdzić takiej nędzy.

– Bimbrem ani mięsem z nielegalnego uboju handlować nie wolno. Jak ma pretensję, to może jeszcze zapłacić karę albo wyjechać do Treblinki3.

Spod przystrzyżonych krótko czarnych wąsów błysnęły mu białe zęby. Krótkim ruchem uderzył pięścią w stół.

– Psiakrew! Popamiętają mnie jeszcze!

Przerażona pani Kłosowa stawiała już przed nim parolitrowy gąsior, kieliszek, chleb, masło i ogórek kiszony.

Kłos odsunął kieliszek środkowym palcem.

– Daj szklankę!

Nalał sobie więcej niż połowę i wychylił paroma łykami, nie odejmując od ust. Potem chuchnął z ogromnym niesmakiem i zagryzł ogórkiem.

Żona tymczasem podawała mu talerz z odgrzaną, suto okraszoną grochówką. Milczeli oboje. Po pewnym czasie Kłos poczuł, jak wszystkie członki napełnia mu miłe ciepło, a w głowie rozświeca się jak w mieście podczas nocnego bombardowania, gdy samoloty nieprzyjacielskie opuszczą pęki jaskrawych rakiet. I w tej chwili jakby w piersi podskoczyła mu radosna myśl: „Lipa! Wszystko lipa! Nie było nade mną żadnego sądu. W ogóle skąd by tu u nas mogła działać jakaś tajna organizacja? To jakieś szczeniaki chciały mnie nastraszyć albo jeszcze prędzej rozmaite szwarcowniki4 i sklepikarze! I wykryję, kto to napisał, choćby się drań, swołocz, pod ziemię wkręcił!”.

Rzeczywiście na terenie naszego powiatu nie było dotychczas żadnego zamachu ani w ogóle jakiejkolwiek demonstracji. W dniu zajmowania naszego miasta na początku września 1939 roku rozstrzelano co prawda pod starą cegielnią trzynastu Polaków, w tym dziesięcioletniego chłopczyka, który wybiegł za ojcem – jakoby w odwet za zastrzelenie żołnierza niemieckiego. Ale przede wszystkim stało się to jeszcze w czasie działań wojennych, kiedy wiele odciętych oddziałów polskich broniło się po lasach, a po drugie dziwnym zbiegiem okoliczności podobne egzekucje odbyły się dokładnie we wszystkich miasteczkach, a nawet często i wsiach, do których wkraczały wojska niemieckie. Toteż wszyscy byliśmy przekonani, że mordy te były z góry uplanowane przez naczelne władze hitlerowskie dla sterroryzowania ludności, a wiadomości o rzekomo zastrzelonych przez ludność cywilną Niemcach – zwykłym wymysłem propagandowym dla judzenia przeciw Polakom szarych mas żołnierskich.

Drugim razem rozstrzelano w oddalonych od nas o dwanaście kilometrów Przebitkach dziesięciu tamtejszych obywateli za skaleczenie folksdojcza5. Ale i w tym wypadku nie tylko nie miało to tła politycznego, ale według zgodnej opinii świadków również kłamliwe oświetlenie. Świeżo upieczony Niemiec, którym okazał się karany sądownie przed wojną za sprzeniewierzenie i wydalony urzędnik magistratu, był wtedy całkowicie pijany, a ranił go bagnetem właśnie żołnierz niemiecki, który razem z nim pił. Opowiadano nawet, że do zatargu doszło właśnie wtedy, gdy ów żołnierz dowiedział się, że ma do czynienia nie z prawdziwym Polakiem, tylko ze „świnią koniunkturalną”, jak ogół Niemców nazywał służalców hitlerowskich. Po prostu więc rzekomy odwet był zastosowaniem zasady zawsze zresztą później praktykowanej przez władze okupacyjne, że ilekroć ujawni się jakieś przestępstwo, nigdy nie może być winien osobnik rasy niemieckiej; oraz drugiej, że gdzie tylko przeleje się choć kropla krwi niemieckiej, tam zawsze musi paść większa liczba Polaków. W każdym bądź razie dotychczas Polacy byli mordowani bezkarnie z tą świadomością, że wszelki opór z ich strony pociągnie za sobą bezwzględną zagładę ich rodzin oraz rodzin sąsiadów.

Rozważania te snuł Kłos już po drugiej szklance samogonu. Jego pewność siebie, poczucie bezpieczeństwa oraz dobry nastrój wzrastały coraz bardziej. Zaczął też już łaskawiej odnosić się do żony, a nawet pochwalił ją za dobrze przyrządzony schab.

Naraz w sieni zaszeleściły jakieś kroki i zaszczękała klamka od drzwi kuchennych. Kłos poczuł przenikliwy ból we wszystkich kończynach, jakby mu szpik w kościach błyskawicznie zamarzł. Trwało to sekundę. W następnej chwili zdążył wyrwać rewolwer z pochwy, odsunąć kanapę i ukryć się za nią, wystawiając lufę. „Jeżeli ich będzie tylko dwóch, to jednego położę, zanim mnie dostrzegą, a z drugim – też jakoś będzie”.

Pani Kłosowa patrzyła na zachowanie męża z nieopisanym przerażeniem. Stała przy piecu kuchennym z opuszczonymi bezradnie rękami i z otwartymi, dość zresztą szerokimi ustami.

Klamka poruszała się ciągle. Zawsze się zacinała. „Strzelać – nie strzelać?”

Pani Kłosowa zrobiła krok w stronę drzwi. Kłos rzucił jej dzikie spojrzenie oraz groźny szept przez zaciśnięte zęby:

– Nie waż się ruszać!

Równocześnie odruchowo skierował wylot lufy w jej stronę. Pani Kłosowa zmartwiała w jeszcze większej, jeśli to było możliwe, grozie.

Tymczasem drzwi nareszcie odemknęły się wolno i do kuchni wkroczyła wysoka, chuda kobieta w czarnej, długiej sukni i również czarnej koronkowej chustce na głowie. Była to matka Kłosa.

Miała twarz żółtawą i pomarszczoną, wargi sine, wąskie i ściągnięte oraz starcze oczy, głęboko osadzone w oczodołach. Spojrzała nimi bystro na syna, który nieco zmieszany rzucił rewolwer i przysuwał z powrotem kanapę do ściany.

Jego żona przyskoczyła do świekry z wyciągniętymi ramionami i wybuchnęła głośnym płaczem.

– Mamo, ja już dłużej nie mogę! Co ten Franek wyprawia! Ciągle pije! W tej chwili chciał strzelać do mamy, a potem do mnie! Dostał dzisiaj jakiś list i nie chce mi nawet powiedzieć, od kogo!

Starsza pani Kłosowa zbliżyła się do stołu, jeszcze mocniej ściągając swoje sine wargi, chwyciła gąsior i zaczęła w milczeniu wylewać jego zawartość do kubła z pomyjami. Synowa chwyciła ją za ręce.

– Niech mama nie wylewa! To jest bimber Grabarkowej. Franek go jej wczoraj skonfiskował, a co ona biedna ma robić? Wysiedlona, męża jej wzięli do Oświęcimia, musi przecież z czegoś żyć. To założyła sobie przy pomocy dobrych ludzi tę budkę i handluje. Trzeba przecież żyć z ludźmi i ich rozumieć.

Pani Kłosowa zatrzymała się na chwilę. Kłos skorzystał z tego i chciał jej odebrać wódkę.

– Niech handluje, ale niech nie truje ludzi i niech nikogo nie prowadzi do grzechu i do potępienia wiecznego.

Wyrwała synowi gąsior, wylała całą resztę mętnego, niebieskawego płynu, oddała próżne naczynie i zwróciła na syna swe oczy zimno świecące pod dośrodkowo pomarszczonymi, zapadłymi powiekami.

– Pokaż ten list!

Franciszek Kłos, o ile z żoną postępował surowo, a nawet brutalnie – do matki odnosił się z szacunkiem i bojaźnią. Tak było już od dzieciństwa.

– Co mamę obchodzi ten list? To są jakieś pogróżki bandyckie, które muszę złożyć w kryminalnej, żeby wyśledzili sprawców. Takich rzeczy nie wolno pokazywać osobom postronnym. To jest tajemnica urzędowa.

Matka wyciągnęła żylastą drapieżną dłoń niby szpony jastrzębia.

– Oddaj mi ten list!

– Mama chce mnie zgubić…

– Matka cię zgubi? Matka cię zgubi? Ty sam się zgubisz, synu! Ty sam zgubisz siebie i swoją duszę, jeśli nie zmienisz swojego życia! Nie na to cię chowałam, żebyś miał krzywdzić biednych ludzi, żebyś do nich strzelał jak do psów! Nie na to cię chowałam, żeby nikt w całym mieście nie wymówił twojego imienia bez przekleństwa, żeby się wszyscy od ciebie odsuwali jak od zapowietrzonego! Nie na to cię chowałam, żebyś wysługiwał się wrogom, heretykom i nieprzyjaciołom Krzyża Świętego i Kościoła! Pokaż ten list!

Kłos opuścił głowę o granatowoczarnych, ostrzyżonych na jeża włosach i o zmarszczonych w wyraz niechęci sztywnych, połączonych brwiach. Jego niezwykle krótka dolna część twarzy z czarnym, nieogolonym podbródkiem nadawała mu wyraz szczególnie ponury. Bez słowa wydobył kopertę i podał matce. Ta chwyciła ją chciwie i wydobyła pospiesznie z głośnym szelestem kartkę, zapisaną pismem maszynowym. Synowa przylgnęła do niej od tyłu i z zachłanną ciekawością zazierała jej przez ramię. Kłos patrzał na obie kobiety z wielkim niesmakiem.

– Co to znaczy babska ciekawość! Zobaczycie, że mnie jeszcze przez nią wkopiecie na amen!

Nie zważały na jego mruczenie. Starsza pani Kłosowa, mając krótki wzrok, zbliżyła papier do oczu. Młodsza wyciągnęła dłoń.

– Niech mama da! Ja przeczytam!

Chwyciła list silnie oburącz, jakby ciągle się jeszcze obawiała, że go jej wyrwą, i zaczęła spiesznie czytać, zachłystując się przy każdym słowie:

Wyrok

W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej Sąd Specjalny RP rozpatrzył sprawę Franciszka Kłosa, syna Wincentego i Pauliny z Ciemniaków, plutonowego PP, zamieszkałego w Brodni, powiatu brodzieńskiego, przy ul. Napiórkowskiego 97, oskarżonego z art. … K.K.

Przewód sądowy wykazał, że Franciszek Kłos stale współdziałał z władzami okupacyjnymi przez konfiskowanie Polakom zapasów żywności, wysyłanie obywateli polskich na roboty do Niemiec lub do obozów karnych oraz wymuszał od ludności polskiej łapówki. Poza tym dowiedzione zostało, że wspomniany Franciszek Kłos w dniu 14 kwietnia br. zastrzelił członka tajnej organizacji wojskowej. Wobec tego Sąd Specjalny RP postanowił skazać Franciszka Kłosa na karę śmierci oraz na utratę praw obywatelskich na zawsze.

Po przeczytaniu tego obie kobiety długo jeszcze wpatrywały się w zapisaną kartkę.

– Co to znaczy RP? – zapytała matka twardo, nie odrywając oczu od papieru.

Kłos siedział na kanapie z opuszczoną głową.

– No… Rzeczpospolita Polska.

– A K. K.?

– Kodeks Karny.

– A co to znaczy: kodeks karny?

– No… zbiór praw, według których sądy sądzą wszelakie przestępstwa.

– To znaczy, że polski sąd skazał cię na śmierć za trzymanie z Niemcami, za krzywdzenie niewinnych ludzi i za zastrzelenie Polaka? To znaczy, że ty, mój synu, jesteś zdrajcą i zbrodniarzem?

Kłos rozkraczył się, podniósł głowę i wetknął obie pięści w kieszenie spodni. Rzucił na kobiety zuchwałe spojrzenie.

– To są wszystko bzdury. Teraz nie ma żadnej Polski i żadnych polskich sądów. Mieli Polskę, to ją nędznie zmarnowali, psie ścierwa, sobacza ich mać. Ci, co rządzili, dawno wywiali ze wszystkim złotem do Londynu i do Ameryki. Zostali tylko łobuzy, szwarcowniki i złodzieje. To oni grożą, bo im za bardzo zalazłem za skórę. Od tego, psiakrew, jestem policjantem!

– Ale tu piszą, żeś zastrzelił członka jakiejś tam organizacji, żeś łapał naszych Polaków i wysyłał ich na roboty do Niemiec czy nawet do obozów, żeś się wysługiwał Niemcom, żeś brał łapówki?…

Kłos odzyskał już całą pewność siebie. Zaczął spacerować wielkimi krokami po skrzypiących, białych, czysto umytych deskach podłogi. Swoją krótką, zamkniętą twarz wykrzywił w lekceważący uśmiech. Wymachiwał rękami.

– Mama nie zna się wcale na tych sprawach. Każdy złodziej, każdy bandyta będzie zawsze krzyczał, że jest niewinny, i będzie jeszcze udawał wielkiego patriotę. Wysyłałem Polaków do Niemiec? Ale jakich? Grandę, która tylko kradła, awanturowała się i przemyśliwała, jakim nowym kantem uda im się jeszcze wyciągnąć z ludzi forsę. Tam przynajmniej nauczą ich uczciwej pracy. Wysługuję się Niemcom? No przecie, do jasnej Weronki, jak jestem na służbie, to muszę spełniać rozkazy przełożonych! A że czasem wyratuję kogoś z łapanki, że nie złożę doniesienia o jakim nielegalnym uboju czy innej machlojce i że przyjmę za to parę złotych albo coś do żarcia, to i tak dobrze ludziom robię. Żyć też z czegoś muszę. Ładnie byśmy wyglądali na samej pensji i na tym, co nam przydzielą na kartki żywnościowe.

W czasie całego tego przemówienia i matka, i żona wpatrywały się w niego jak w radosne objawienie. Wszystkie wywody przekonywały je w całej pełni. Pragnęły przecie wierzyć w niego ze wszystkiej duszy. Tylko starsza pani Kłosowa ścięła naraz swoją żółtą twarz w zwykły, surowy wyraz.

– A co to za jeden był ten, coś go zastrzelił?

Kłos naraz opuścił głowę i ramiona i usiadł na kanapie. Przez chwilę milczał ponuro.

– Cholera go wie! Papiery miał przecie lipne. Na pewno też jaki bandyta. Szedł po godzinie policyjnej. Spotkałem go akurat razem z Krancem. Zatrzymaliśmy go, żeby pokazał auswajs6, a ten dał Krancowi w mordę, aż go zamroczył, i w nogi. Musiałem strzelać, bo bym inaczej ciężko sam odpowiadał. Przy mnie przecie rzucił się na Niemca. Nie chciałem go nawet trafić, ale było ciemno… Sam mi wlazł pod wylot. Nie ma o czym gadać. Dużo jest takich łobuzów.

Młodsza pani Kłosowa usiadła obok męża na kanapie, objęła go delikatnie ramionami i zaczęła płakać.

– Franuś, posłuchaj mnie! Wyjedziemy z tego przeklętego miasta. Mogą cię jeszcze naprawdę zamordować. Nie przeżyłabym tego. Uciekajmy stąd.

Matka z kaznodziejską powagą podniosła palec w górę.

– Bez woli Bożej włos nikomu z głowy nie spadnie, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Powiadam ci, synu, że musisz stąd wyjechać.

Synowa patrzyła w świekrę ze złożonymi jak do modlitwy i podniesionymi w górę dłońmi niby na świętego proroka głoszącego prawdy objawione przez samego Boga.

– O, tak, tak! Pojedziemy do moich rodziców pod Opoczno. Mój ojciec ma młyn. Świetnie mu się powodzi. Dla Franka zawsze jakieś zajęcie znajdzie. Będzie tam miał lepiej niż tu na cudzej krzywdzie.

Kłos na skutek całej tej rozmowy zupełnie stracił przyjemny nastrój, jaki opanował go po wypiciu dwóch porcji wódki. Pozostał mu tylko w ustach obrzydliwy posmak samogonu, uczucie przesytu, złość na obie kobiety, które zmarnowały mu przyjemne samopoczucie, oraz nieprzemożna chęć przywrócenia go przez upicie się ponowne. „Cholera z tymi babami, zawsze muszą człowieka zdenerwować!”

Brutalnie wyrwał się z ramion żony i rozkraczył się na środku izby kuchennej.

– Chyba nie jesteś całkiem głupia wariatka? Ciągle opowiadasz o swoim ojcu, a co nam dotychczas pomógł, kiedy przed wojną gorsze jeszcze były czasy niż teraz? Tyle, co brudu za paznokciem! I właśnie kiedy dorobiliśmy się ładnego mieszkania, mebli, ubrań, bielizny, zapasów, nawet tych paru złotych – mamy to wszystko rzucać? Owszem, ja sam już mam dawno potąd – pokazał na gardło – tej parszywej Brodni. Wiesz dobrze, że ciągle starałem się o przeniesienie, ale nic z tego nie wyszło i nie wyjdzie. Lejtnant7 Szlisel powiedział mi wyraźnie: „Tu ciebie potrzebujemy, bo znasz ludzi i okolicę, a jeśli nie chcesz zostać, to możemy ci znaleźć inną pracę, ale w lagrze8”.

Rozwścieczony tym przypomnieniem chwycił mundur i zaczął spiesznie wdziewać.

Żona przytrzymywała go rozpaczliwie za rękaw.

Wyszarpnął się jej jednym, gwałtownym ruchem.

– Mamo, on znowu idzie pić!

– Nie twoja rzecz!

Matka przypatrywała mu się bystro, stojąc nieruchomo niby nagrobek w kształcie czarnej kolumny.

– Nie pójdziesz teraz nigdzie, rozumiesz? Dopiero wróciłeś ze służby i pewno obiadu nawet nie dokończyłeś.

– Co mama znowu? Mówiłem przecie, że muszę zanieść ten list do kryminalnej.

Nie czekając na dalsze wywody, pchnął pośpiesznie drzwi i zniknął jak ścigany złodziej.

Żona opadła na krzesło i z czołem wspartym o stół zaczęła głośno szlochać. Matka siadła w rogu kanapy i wpiła surowe oczy w szerokie szpary podłogi.

2

Aczkolwiek zarówno żona, jak i matka Kłosa nie uwierzyły ani na sekundę, że powodem jego wyjścia z domu była sprawa listu – stanowiło to przecie prawdę przynajmniej w połowie. Bo pierwszym jednak, najbardziej namiętnym dążeniem jego była istotnie nadzieja przywrócenia sobie dobrego nastroju za pomocą nowej dawki gorzałki.

Policja kryminalna mieściła się w naszym mieście przy ulicy Kilińskiego. Z ulicy Napiórkowskiego szło się tam przez rynek. A w rynku właśnie stała ulubiona kawiarenka wszystkich żandarmów, gdzie się spotykali nieraz po parę razy na dzień. Założyła ją wysiedlona bydgoszczanka, pani Sroczyna. Męża jej zamordowali hitlerowcy podczas słynnej rzezi wrześniowej9. Zdołała uratować tylko siebie wraz z czternastoletnim synem, Mieczysławem. Całe swe mienie pozostawiła wrogom. Przybywszy do naszego miasta, dała się od razu poznać jako niewiasta pełna energii, werwy i dobrego humoru. Z miejsca zabrała się do handlu. Wraz z Mietkiem, pomimo obław, ograniczeń w ruchu podróżnych na kolejach i innych trudności, stale jeździła do jakiegoś Czarnocina pod Piotrkowem, skąd przywoziła do nas i do Warszawy produkty żywnościowe, wymieniane za bieliznę, odzież i mydło przywożone ze stolicy. Pomagała jej w tym doskonała znajomość niemieckiego oraz umiejętność postępowania z Niemcami. Wykłócała się z nimi, ofukiwała ich i łajała jak dzieci, to znów poklepywała pojednawczo po łopatkach.

Po wywiezieniu od nas Żydów do getta warszawskiego udało jej się zdobyć sklepik pożydowski, gdzie założyła kawiarenkę. W tym czasie odnalazła w Piotrkowie siostrzenicę, siedmioletnią Wandzię Hajdusiównę. Ojciec dziewczynki zginął bez wieści podczas kampanii wrześniowej jako podoficer w którymś pułku wielkopolskim. Matkę zastrzelił oficer policji hitlerowskiej.

Od dwóch lat po urodzeniu syna Józia matka Wandzi stale chorowała. Właśnie gdy przyszli ją wysiedlać, leżała w gorączce. Wobec tego dowódca patrolu oddał dwa strzały do leżącej w łóżku, a struchlałe dzieci zapakował do samochodu ciężarowego. Było to w czasie pierwszej zimy wojennej. Dwuletni Józio nie wytrzymał trudów podróży i zamarzł na śmierć w drodze. Wandzią zaopiekowali się dobrzy ludzie, dopóki jej w jakiś cudowny sposób nie odnalazła ciotka. Dziecko było blade, wystraszone i schorowane. Okazało się, że miało źle zrośnięte dwa żebra, które jej hitlerowcy przy jakiejś okazji złamali. Pani Sroczyna dała sobie jednak z nią radę, jak zresztą ze wszystkim w życiu.

Kawiarenka jej, mała, ciasna, o brudnych, zaciekających, biało tynkowanych ścianach, rozwijała się jednak znakomicie. Pani Sroczyna zawdzięczała to swoim stosunkom z władzami niemieckimi, a zwłaszcza z żandarmami, którzy mając do rozporządzenia kasyno niemieckie, bufet kolejowy oraz najlepszą w naszym mieście restaurację pana Cuglewskiego, wybierali jednak jej lokal. Bo też pani Sroczyna umiała stworzyć właściwą dla nich atmosferę. Zawsze uśmiechnięta, ukazując przy tej sposobności całą niemal złotą szczękę, traktowała ich po macierzyńsku, wymyślając im, godząc ich pijackie spory i uśmierzając wybuchy niezawodnym poklepywaniem po łopatkach. Wszystko więc tu było swojskie i przytulne, gemütlich10 w najwyższym stopniu.

Tutaj też skierował przede wszystkim swoje kroki Franciszek Kłos. Z trudem otwierając zacinające się, brudne, oszklone drzwi, dostrzegł przez szybę, że ciocia Sroka coś szybko wynosiła w głąb mieszkania przez wąskie przejście między szafami. Zamiast niej ukazała się szczupła i blada dziesięcioletnia dziewczynka ze sterczącymi po obu stronach głowy mizernymi warkoczykami. Stanęła tuż przy drzwiach i przyglądała się Kłosowi wielkimi fiołkowymi oczami.

Kłos, który sam miał dwoje dzieci, przy czym młodszego syna w tym samym wieku, uśmiechnął się do niej przyjaźnie.

– Jak się masz, malutka?

Ale uśmiech jego nigdy nie był ujmujący. W każdym bądź razie Wandzia nie drgnęła nawet, tylko w dalszym ciągu przyglądała mu się czujnie jak schwytane w pułapkę zwierzątko. Kłosa to nieco stropiło, a nawet rozgniewało. Zaczął rozglądać się po sklepie i myszkować, wsadzając nawet za bufet swoją czarną głowę w granatowym kaszkiecie.

– Co to, macie świeże wyroby? Boczek, kiełbasy, salcesony, kaszanki… Kto to przyniósł?

Wandzia nie spuszczała go z oka.

– Nie wiem.

– To zawołaj ciocię.

Dziewczynka zniknęła jak zdmuchnięty pyłek. Na jej miejsce ukazała się zaraz pani Sroczyna, wysoka, gładko uczesana szatynka, z przedziałkiem na środku głowy, ukazując w przymilnym uśmiechu cały garnitur złotych zębów oraz wycierając dłonie w brudny, biały fartuch o szerokich taśmach, skrzyżowanych na plecach. Przypominała tym pensjonarki, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej.

– Skąd pani ma te wyroby?

– Panie Kłos, a skąd bym mogła mieć? Przyniosła mi jakaś baba, to wzięłam. Muszę czymś przecie handlować.

– Jak się ta baba nazywa?

– A skądże ja mogę wiedzieć? Przecie mi się nie przedstawiała. Pierwszy raz dzisiaj na oczy ją widziałam.

– A te kiełbasy też się tak do dzisiaj zdążyły wysuszyć?

Półkolistym ruchem ręki zatoczył nad głową, ukazując w ten sposób szereg ciemnowiśniowych pęt kiełbasianych, zawieszonych pod pułapem.

Pani Sroczyna przyglądała mu się z niezmąconym spokojem i z nieznikającym uśmiechem.

– Panie Kłos, przecie te kiełbasy widział pan już nieraz.

– Nie pytam panią, kiedy je widziałem. Pytam: skąd pani bierze wyroby?

Uśmiech zniknął z twarzy sklepikarki. W oczach jej zamigotał niepokój. „Czyżby chciał się rzeczywiście do mnie przyczepić?” Było to prawdopodobne, gdyż nikt opłacający się władzom okupacyjnym nie mógł mimo to czuć się bezpiecznym. Gdy przyszło jakieś nowe doniesienie czy nacisk z góry, bez skrupułów konfiskowano towary albo nawet aresztowano pomimo utrzymywania najlepszych stosunków towarzyskich i stałego pobierania łapówek.

W tej chwili Kłos zachwiał się lekko i dla zamaskowania tego ruchu uderzył pięścią w pokrytą blachą deskę bufetową.

– Wszystko jedno zresztą! Jeszcze o tym pogadamy! Teraz niech pani da czego się napić.

Pani Sroczyna znowu odsłoniła w uśmiechu swoje złote zęby.

– Limoniady czy może piwa? Dostałam okazyjnie parę butelek.

– Wódki!

Kłos ponownie uderzył pięścią w blachę i jego kwadratowe, nieogolone szczęki zacisnęły się stanowczo.

– Przecież ja wódki nie trzymam.

– Komu to pani powie?

– No, czasami mam w domu jaką butelkę, bo Miecio nie pije, a na kolei dają im raz na miesiąc po pół litra. Ale teraz nie mam.

– To pani poślij.

– Zaraz. Tu zostawił swój przydział kolega Miecia. Wezmę go, a potem odkupię.

Za chwilę na stoliku pokrytym ceratą w niebieską kratę stała butelka z czerwoną kartką oraz talerzyk z przyborami do jedzenia. Pani Sroczyna krzątała się uśmiechnięta i pełna pogody.

– Dobrze pan dzisiaj trafił, bo akurat przynieśli mi świeże ryby. Zaraz panu podaję. Karaś, że palce lizać.

Kłosa ogarnęła błoga atmosfera spokoju. Przykre sceny w domu zatarły mu się w pamięci. Żeby utrwalić ten stan, wychylił szklaneczkę wódki i zaraz poczuł apetyt. „Psiakrew! Nie dały mi nawet dokończyć obiadu!” – warknął w myśli pod adresem matki i żony, ale bez szczególnej złości.

Drzwi otworzyły się z brzękiem szyb. Kłos zerwał się i błyskawicznym ruchem sięgnął do pochwy po rewolwer. „Trzeba będzie nosić drugi pistolet w kieszeni” – przemknęło mu błyskawicznie przez głowę. – „Będzie można prędzej wydobyć, a w takich razach jedna sekunda może zdecydować o życiu”.

Do sklepu weszło dwóch młodzieńców: jeden z nich był osiemnastoletnim wysokim blondynem z dużą czupryną i z bardzo małymi, jakby zapadłymi oczkami bez brwi, drugi – krępym brunetem w olbrzymich butach z cholewami, które dziwnie nie pasowały do jego małego wzrostu. Kłos na ich widok usiadł spokojnie. Był to Mietek Sroka ze swym kolegą, Edwardem Kapuściakiem, starszym od niego o lat kilka. Obaj pracowali na kolei w Szczęśliwicach jako robotnicy przy uprzątaniu i naprawie wagonów. Nie nosili jednak mundurów, tylko czapki kolejowe. Mietek miał sztywną czapę niemiecką, Kapuściak – starą, przedwojenną rogatywkę z różowymi wypustkami.

– Dzień dobry, panie plutonowy.

– Jak się macie, chłopaki? Dlaczego to dziś nie pracujecie?

– Mamy zwolnienie.

– Trochę za dużo tych zwolnień. Będziecie mieli najlepsze zwolnienie, jak was złapią i wywiozą do Rzeszy.

Mietek odsłonił szczękę w odziedziczonym po matce uśmiechu.

– Nie złapią. Takie mamy auswajsy!

Ścisnął prawą pięść i napiął muskuł ramienia, odstawiając łokieć na zewnątrz.

– Razem z waszymi auswajsami mógłbym was w tej chwili zabrać, a jutro już by was tu nie było.

Mietek nachylił uprzejmie swoją bladą trójkątną twarz. Okrasił ją bardzo wątpliwym uśmiechem.

– Wiemy, panie plutonowy, ale wiemy także, że nas pan plutonowy nie skrzywdzi.

Kłosa mile połechtała ta niezbyt zasłużona o nim opinia. Równocześnie oświeciła go myśl, że powinien z powrotem nawiązać stosunki ze społeczeństwem, które tak gwałtownie chciało się go pozbyć ze swego łona. Zwłaszcza jeśli chodziło o młodzież, nie wątpił, że cała należy do tajnych organizacji.

– Ciocia Sroka! – wrzasnął na całe gardło. – Jeszcze dwie półsetki!

Nie czekając na skutek, sięgnął łapą za bufet, chwycił dwie szklaneczki, postawił przed sobą i zaczął je napełniać wódką.

– Napijcie się ze mną.

Pani Sroczyna wypadła zza bufetu.

– O, Miecio nie pije! Ma słabe płuca. Doktor mówił, że obawia się gruźlicy.

Kłos machnął lekceważąco wolną ręką, nalewając w dalszym ciągu.

– Ja również nie piję – twardo odezwał się Kapuściak.

– A ty znowu dlaczego?

– Nie wolno mi.

– Co, też ci pewnie doktor zabronił? He, he! Urządziła cię, co? Nie ma zębów, a gryzie? He, he, he!

Kapuściak milczał. W przeciwieństwie do uśmiechniętego Mietka przyglądał się Kłosowi swymi czarnymi, błyszczącymi oczami bystro i bez cienia życzliwości.

– No, już nalane! Wy młodzi, wy młodzi, wam bimber nie zaszkodzi! Od jednego kieliszka nikt nie dostał jeszcze gruźlicy. Siadaj, Edek. Przedłużysz sobie kurację o parę dni.

Pani Sroczyna odsunęła syna ramieniem.

– Panie Kłos, niech pan mi nie rozpija syna.

Kapuściak nawet nie drgnął. Kłos spojrzał na niego z ciekawością. Znał go od urodzenia i odczuwał dlań życzliwość, może dlatego, że był również niewielkiego wzrostu i w dodatku brunetem. W epoce kultu wysokich blondynów te dwa braki łączyły ich w sposób naturalny.

– Edek, czemu nie siadasz i czemu patrzysz na gorzałę jak na kateter z lapisem11? Nie bój się! Do złego bym cię nie namawiał. Już na twoich chrzcinach piłem, chociaż byłem młodszy niż Mietek. Pamiętam, że twój stary postawił taką śliwowicę, aż mi oko zbielało.

– Nie piję, panie plutonowy.

– Siadaj, do wielkiej Anielki!

W tej chwili znowu brzękły szyby i do kawiarni wkroczył mały żandarm niemiecki w wielkim zielonym hełmie ze swastyką i z pistoletem maszynowym na ramieniu. Kłos zerwał się na jego widok na baczność i zasalutował ze swym niemiłym uśmiechem.

Niemiec podał mu rękę, rozglądając się bacznie.

– No, gdzie można spotkać Kłosa, jak nie ma służby? U ciotki i przy sznapsie12. Nawet dla mnie nalałeś.

Jednym łykiem wychylił szklaneczkę i zaczął grzebać w smażonej rybie Kłosowym widelcem.

Znów szczęknęły drzwi. Tym razem wpadł jak bomba wielkiego wzrostu cywil bez kapelusza, z ogoloną głową i z przystrzyżonymi, twardymi wąsami bardzo jasnej barwy. Miał twarz czerwoną, o obwisłych policzkach, grubych, jakby opuchłych powiekach i wysuniętych naprzód wydatnych wargach.

Był to folksdojcz Winter, właściciel apteki, a po wkroczeniu Niemców zarazem dyrektor fabryki chemicznej w naszym mieście. Stanął na środku w swym workowatym, brunatnym w poprzeczne prążki garniturze, który powiększał jeszcze i tak już olbrzymie jego rozmiary, i obcierał chustką spoconą gołą czaszkę.

– Panie Kranc, ja pana gonię. Mam do pana ważny interes.

Wyciągnął z kieszeni jakiś list i rzucił go na stolik.

– Patrz pan, co mi dzisiaj poczta przyniosła!

W trzecim roku wojny wśród naszych władz okupacyjnych, składających się z Niemców miejscowych, śląskich i wschodniopruskich, ustalił się zwyczaj rozmawiania po polsku nawet między sobą.

Kranc obejrzał uważnie kopertę, wydobył i rozprostował zapisany pismem maszynowym arkusz papieru, potem wyjął z kieszeni podobny papier i położył go obok. Wtedy Kłos z dowcipnym wyrazem twarzy sięgnął po swój wyrok i dołączył do obu leżących. Na ten widok Kranc klepnął go z rozmachem w ramię.

– Ha, ha, ha! Tośmy się dobrali! Klub wisielców! Ha, ha, ha! – zerwał się i grzmotnął Wintera pięścią w biodro. – Siadaj, stary kajdaniarzu! Napijemy się pod te papierki.

Kłos odsłonił swe białe zęby z właściwym sobie przykrym uśmiechem.

– He, he, he!

Zgięty wpół nad stołem nalewał wódkę po wypiciu pierwszej kolejki.

Winter wypił wódkę, ale nadal stał rozkraczony w swych wichrowato pofałdowanych, niezmiernie szerokich spodniach i patrzył z jakimś tępym zdumieniem na towarzyszy.

– Czyście powariowali? Z czego się śmiejecie? Jakaś zbrodnicza banda grozi wam śmiercią, a wy sobie z tego kpinki urządzacie?

Kłos dostrzegł, że dwaj młodzieńcy pijący kwas przy bufecie strzygą uszami w ich stronę. Równocześnie jakby gorące źródło radości wytrysnęło mu w piersi, radości z własnej brawury oraz z poczucia bezpieczeństwa wśród towarzyszy równie jak on zagrożonych.

– He, he, he! Jak my się śmiejemy, to śmiej się i pan, panie Winter. Nic panu nie zrobią.

– Nic nie zrobią? A co się dzieje w Warszawie? Przecie tam szlachtują Niemców jak świnie.

– Co innego Warszawa, a co innego Brodnia. Nieprawda, panie Kranc?

Kranc błysnął swoim złotym zębem. Chwycił pistolet maszynowy, który zawiesił był na krześle i podsunął go Winterowi.

– Widzisz ten rozpylacz?

– No, widzę.

– A to, co na nim?

– Jakieś kropki wymalowane białą farbą?

– Wiesz, ile jest tych kropek? Czterdzieści osiem. A wiesz, co każda z nich oznacza? Nie wiesz? To sobie zapamiętaj. Każda kropka to trup wroga narodu niemieckiego, który padł z tej oto ręki i z tego oto rozpylacza. I ja miałbym się bać jakichś szczeniaków z damskimi pistolecikami? Do pięćdziesięciu dociągnę jeszcze w tym tygodniu, a do setki, jak dobrze pójdzie, jeszcze w tym roku. I nikt mi w tym nie przeszkodzi.

Kłos zauważył, że Mietkowi Sroce i Edkowi Kapuściakowi, którzy siedzieli przy szklankach z żółtym kwasem naprzeciw siebie, świecą się oczy jak iskry w popielniku. Ale też i wszystko już mu się iskrzyło wszelkimi barwami oraz kołysało pełnym radości rytmem. „Warto jest żyć! Świat jest piękny i ciekawy, a ludzie mili i godni przyjaźni!”

– Panie Winter, jeszcze po jednym!

Kranc zerwał się na równe nogi.

– Nie! Dość! Musimy najpierw iść do Szwutkego.

Szwutke był to naczelnik policji kryminalnej. Urodzony w naszym mieście, aż do wkroczenia Niemców uchodził za Polaka i pracował jako urzędnik w Powiatowej Komendzie Uzupełnień.

Kłos zerwał się również.

– Idziemy! Ale bierzemy gołdę13 i zagrychę. Pani Sroka, pół litra monopolki, dziesięć bułek i ćwierć kilo boczku! Tylko już!

– No, to jeszcze so genannte polnische14 strzemienny! – wykrzyknął Winter.

Wypita wódka uderzyła mu do głowy. Oczy mu błyszczały, a różowa łysina perliła się od potu.

3

Ciemność, jaka otoczyła Kłosa po przebudzeniu, była tak nieskazitelna w swej czerni i tak niezmiernie głęboka, iż zdawało mu się, że popadł niespodzianie w jakąś potępieńczą otchłań bez dna i bez granic, z której nie ma już żadnego wyjścia. Czuł, co prawda, że leży w łóżku, rozebrany i nakryty kołdrą, ale gdzie jest, co się z nim dzieje i w jaki sposób doszedł do takiego stanu, tego nie mógł sobie żadną miarą uświadomić.

Było to tym straszliwsze, że równocześnie głowę wypełniała mu całkowicie chłodna i bezlitośnie przenikliwa trzeźwość. Nie odczuwał najlżejszego zamroczenia czy nawet osłabienia, które przecież zawsze występowało u niego po przepiciu. Oddychał zupełnie swobodnie i lekko. Oczy miał otwarte szeroko bez najmniejszej skłonności do sklejania się, jak to zwykle bywa po głębokim śnie. A mimo tego wszystkiego nie mógł sobie niczego przypomnieć ani uprzytomnić. Czyżby już był umarł i obudził się teraz na innym świecie, w jakiejś straszliwej bezdni zapomnienia?

Żeby zapanować nad grozą, która zdawała się obklejać mu wszystkie członki ssącymi ramionami ośmiornicy, zaczął rozumować spokojnie, z rozpaczliwym wysiłkiem mózgu.