Dziecię boże - Cormac McCarthy - ebook

Dziecię boże ebook

Cormac McCarthy

2,6

Opis

Prowadziła go zła gwiazda… Stał na rozstaju dróg, poza społeczeństwem, ponad prawem, ponad moralnością. Niekochany, niechciany. Mordował, przekroczył próg zła, odkrył w sobie bestię. Lester Ballard w peruce z wyschłego skalpu ludzkiego, ubrany w bieliznę należącą do swych ofiar. Lester Ballard, „Dziecię boże, stworzone na wzór i podobieństwo twoje”. Powieść dla osób o mocnych nerwach. Tylko dla dorosłych.

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej

Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (4)

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu

Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy

Biblioteka Publiczna w Piasecznie (2)

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Pobiedziska im. Łukasza Opalińskiego

Gminna Biblioteka Publiczna w Kłodawie

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 140

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,6 (5 ocen)
1
0
2
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgataFGczyta

Całkiem niezła

Dziwna
00
katwe

Nie oderwiesz się od lektury

Cormac McCarthy z każdą stroną uderza między oczy, metodycznie obdzierając nas czytelników co do złudzeń, jeśli chodzi o naturę człowieka. W świecie Cormaca nie ma złudzeń, wiary, nadziei , jest tylko namacalna pustka, otchłań zła która pożera , trawi wszystko co spotka na drodze. Autor pokazuje że demonem, monstrum , upiorem zła może być każdy człowiek , zwykły przeciętniak , everyman spotkany na ulicy. Nigdy nie wiadomo co się kryje w czeluściach ludzkiej psychiki. Następnym razem kiedy spotkasz nieznajomego, to po przeczytaniu tej książki napewno pomyślisz czy aby nie minąłem właśnie diabła w ludzkiej skórze ?
00
amierzej

Nie polecam

Jakieś kompletne nieporozumienie. Opis zabójcy psychopaty sporządzony chyba tylko po to, aby autor mógł się wyżyć. Szkoda na to dzieło czasu.
00
LasicaAga

Nie polecam

Trudno ocenić pozycję bo bardzo źle się czyta - została źle zeskanowana. Ucięte słowa na początku akapitu, przedziwnie ułożenie tekstu itd.
00

Popularność




 

Cormac McCarthy

(właśc. Charles McCarthy., ur. 1933 w Providence, mieszka w Nowym Meksyku) - uważany za jednego z czterech najlepszych współczesnych pisarzy amerykańskich (obok Thomasa Pynchona, Dona DeLillo i Philipa Rotha), następcę Faulknera.

Podobnie jak Pynchon strzeże swej prywatności, prawie w ogóle nie udziela wywiadów, nie kontaktuje się z czytelnikami; jest postacią tajemniczą, a przez to wyjątkową.

Dziecię boże to powieść o najmroczniejszych stronach ludzkiej duszy, lecz opowiedziana z pewną dozą humoru i wyczuciem.

Bogata w szczegóły, a jednocześnie bardzo oszczędna, czasem wręcz delikatna. Spodoba się miłośnikom powieści z dreszczykiem i wielbicielom prozy Faulknera.

 

Cormac McCarthy

DZIECIĘ BOŻE

Przełożyła

Anna Kołyszko

Wydawnictwo Literackie

 

Tytuł oryginału

Child of God

Copyright © Cormac McCarthy

© Copyright for the Polish edition

by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009

© Copyright for the Polish translation by Anna Kołyszko

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-08-04333-2

I

Nadciągnęli w porannym słońcu z gór, przez rowy zarośnięte trawą po pas, karnawałową niemal karawaną. Chociaż ciężarówką kolebało i huśtało w koleinach, muzycy, kiwający się na ławkach z tyłu, stroili instrumenty, grubas z gitarą uśmiechał się i gestykulował do jadących samochodem za nimi, a raz na jakiś czas nachylał się, żeby podrzucić dźwięk skrzypkowi, który przekręciwszy kołek, nastawiał uszu, marszcząc się w skupieniu. Przejechali pod kwitnącymi jabłoniami, minęli drewniane koryto uszczelnione pomarańczową gliną, a kiedy przeprawili się przez bród, ich oczom ukazała się stara, drewniana chata w niebieskiej poświacie pod ścianą góry. Za chatą stała stodoła. Jeden z mężczyzn jadących na platformie grzmotnął kilka razy pięścią w dach szoferki i ciężarówka zatrzymała się. Samochody i półciężarówki dotarły na podwórko przez chaszcze, ludzie pieszo.

Ten rozgardiasz, zakłócający cichy, sielski poranek, obserwuje spod drzwi stodoły niski, brudny, nieogolony mężczyzna. Powściągając gniew, idzie po suchej sieczce wśród pyłu i słonecznych smug. W jego żyłach płynie saksońska i celtycka krew. Dziecię boże, stworzone, można by rzec, na wzór i podobieństwo twoje. Przez drabiniaste światło, sączące się spomiędzy desek stodoły, wylatują rzędem stroboskopowych błysków złote osy, rozedrgane między jedną czernią a drugą, niczym robaczki świętojańskie w zagęszczonym mroku pod dachem. Mężczyzna stoi w rozkroku, właśnie zrobił w ciemnej ściółce ciemniejszą kałużę, w której wiruje jasna piana z okruchami słomy. Zapina dżinsy, po czym sunie pod ścianą stodoły, pręgowany światłem, tak jak migotliwe źdźbło zawadzające w skierowanym na ścianę oku.

Staje w drzwiach sieni, mruga oczami. Z sąsieka za jego plecami zwisa sznur. Mężczyzna napina i rozluźnia pokrytą rzadkim zarostem szczękę, jak gdyby żuł, ale nie żuje. Kiedy mruży oczy przed słońcem, przez cienkie, żyłkowane na niebiesko powieki widać drgające, czujne gałki. Na platformie ciężarówki mężczyzna w granatowym garniturze wymachuje rękami. Ktoś ustawia stragan z lemoniadą. Muzycy grają skoczną irlandzką melodię i od razu podwórko wypełnia się ludźmi, a z głośnika dobiegają pierwsze trzaski.

Ludzie, zapraszam. Wchodźcie tu wszyscy do mnie na górę. Kupujcie bilety, po dolarze od łebka. Trzeba się do mnie wdrapać, o tędy. Jak tam, paniusiu? Da pani radę? No proszę. I bardzo dobrze. Jessie? Zainkasowałaś? I bardzo dobrze. Jess z pomocnikami wpuści do domu wszystkich, którzy chcą zajrzeć do środka. Lada chwila zagra muzyka, ale przedtem każdy niech wykupi bilet, bo zarutko zaczynamy. Słucham uprzejmie. Co takiego? I owszem. A jakże. Najpierw stawiamy na parcele, a potem będzie okazja, żeby wylicytować całość. Teren ciągnie się po obu stronach drogi, het przez strugę, aż do tych wielkich bali drewna na drugim brzegu. A jakże. Od razu przechodzimy do rzeczy.

W ukłonach, gestykulacjach, uśmiechach. Z mikrofonem w dłoni. Stłumiony, niepotrzebny głos licytatora niósł się echem wśród sosen porastających górski grzbiet. Złudzenie mnogości głosów, chóru duchów w starych ruinach.

Tu też mamy piękne drewno. Pierwsza klasa. Ścięte piętnaście, dwadzieścia lat temu, może to jeszcze nie tarcica, ale zmiarkujcie, ile jest warte. Człowiek śpi sobie nocą we własnym łóżku, a przez ten czas takie drewno tylko idzie w górę. A jakże. Po prawdzie wam mówię. Ta ziemia to nie lada inwestycja na przyszłość. Jak wszystkie gospodarstwa w tej dolinie. A może i lepsza. Ludzie złoci, ta ziemia kryje w sobie niezmierzone możliwości. Gdybym miał więcej gotówki przy duszy, sam bym ją kupił. Ale chyba wiecie, że co tylko mam, zaraz pakuję w nieruchomości. I tylko na nich się dorobiłem. Gdybym miał nawet milion dolarów, w trzy miesiące wsadziłbym go w nieruchomości co do centa. I chyba nikt tu nie zaprzeczy. Nie ma to, tamto, nieruchomości mogą tylko rosnąć. Klnę się, że taki kawałek ziemi przyniesie wam dziesięć procent zysku. A może i więcej. Może nawet dwadzieścia. Wszyscy dobrze wiecie, że pieniądze ulokowane w banku tyle wam nie dadzą. Nie ma pewniejszej lokaty niż ziemia. Grunt to grunt. Dobrze wiecie, że za dolara już się nie kupi tego, co dawniej. A za rok dolar może być wart pół tego, co dzisiaj. Tak samo dobrze wiecie, że nieruchomości wciąż idą w górę.

Ludzie złoci, sześć lat temu, kiedy mój wujek kupował ziemię Pratera, wszyscy próbowali mu to wybić z głowy. Za całe gospodarstwo dał sto dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Cięgiem powtarzał, że wie, co robi. No i co? Wszyscy wiecie, jak to się potoczyło. A jakże. Sprzedał za trzydzieści osiem tysięcy. Taki kawałek gruntu... Prawda, że to i owo trzeba odremontować. Obejście jest zaniedbane, nie przeczę. Ale zaręczam wam, że co kto włoży w tę ziemię, wyjmie w dwójnasób. Nie ma pewniejszej inwestycji niż kawałek ziemi, zwłaszcza w tej dolinie. Lokata solidna jak nie wiem co. Mówię wam to z ręką na sercu.

Głosy wśród sosen recytowały beznadziejną litanię. W końcu zamilkły. Przez tłum przeszedł szmer. Licytator oddał mikrofon drugiemu mężczyźnie. Ów mężczyzna wezwał zebranych: A teraz przywitajmy naszego szeryfa, C.B.

Pomachał szeryfowi ręką, a potem nachylił się do mężczyzny stojącego przed podium. Niski, nieogolony, trzymał w ręce strzelbę.

Czego chcesz, Lester?

Jużem ci powiedział. Zabieraj dupę z mojej ziemi. I bierz ze sobą tych pajaców.

Lester, licz się ze słowami. Są tu w naszym gronie niewiasty.

Gówno mnie obchodzi, kto tu jest.

To nie twoja ziemia.

Pierdolisz.

Już raz cię za to zamknęli. I znów się doigrasz. Popatrz no, stoi tu sam główny szeryf.

Gówno mnie obchodzi wasz szeryf. Zabierajta się, skurwysyny, psiakrew, z mojej ziemi! Słyszałeś, ciulu?

Licytator kucnął na tylnej klapie ciężarówki. Wbił wzrok w swoje buty, od niechcenia wydłubał kawałek zaschniętego błota z rowka sztupera. Kiedy obejrzał się na mężczyznę ze strzelbą, miał na twarzy uśmiech.

Lester — zmitygował go — opanuj się, bo cię zamkną w pokoju bez klamek.

Mężczyzna cofnął się o krok, ale nie wypuszczał strzelby z dłoni. Prawie kucnął, wyciągnął wolną rękę z rozcapierzonymi palcami w stronę tłumu, jak gdyby chciał go powstrzymać.

Złaź z ciężarówki — syknął.

Mężczyzna na ciężarówce splunął i spojrzał na niego spode łba.

Co ty chcesz zrobić, Lester? Chcesz mnie zastrzelić? To nie ja ci zająłem ziemię, a władze hrabstwa. Mnie tylko wynajęli, żebym ją zlicytował.

Złaź z ciężarówki.

Stojący za jego plecami muzycy wyglądali jak porcelanowe figurki ze strzelnicy na jarmarku, które dawniej urządzano w tym hrabstwie.

C.B., chłopu odwaliło.

Lester, jak chcesz mnie zastrzelić — powiedział C.B. — to strzelaj. Bo ja się stąd nie ruszę.

Po tej scysji Lester Ballard już nigdy nie nosił prosto głowy. Widocznie musiało mu wykręcić kark. Nie widziałem, kiedy Buster go uderzył, dopiero zobaczyłem, jak leżał na ziemi. Stałem obok szeryfa. Lester leżał na ziemi, wodził po ludziach tym swoim złym wzrokiem, z koszmarnym guzem na głowie. Leżał bez ruchu, i tylko za uszami ciekła mu krew. Buster wciąż stał nad nim z siekierą. Zabrali go urzędowym autem, a C.B. pociągnął licytację jak gdyby nigdy nic, chociaż potem twierdził, że ze względu na zachowanie Lestera nie licytowało kilka osób, które może by i chciały wziąć udział w aukcji, ale ja tam nie wiem. Przecież John Greer pochodził z hrabstwa Grainger. Nie to, żebym miał coś przeciwko niemu, ale mówię, jak było.

Kiedy przyszedł Ballard, Fred Kirby siedział w kucki na podwórku przed domem, tam gdzie stale przesiadywał, przy kranie. Ballard jeszcze z drogi otaksował go wzrokiem.

Cześć, Fred — przywitał się.

Kirby podniósł rękę i skinął głową.

Zachodź, Lester — zaprosił go.

Ballard podszedł pod urwisko nad drogą i spojrzał w górę na siedzącego Kirby’ego.

Masz whisky? — spytał.

Coś by się znalazło.

Nalałbyś mi ze dwie kwaterki.

Kirby wstał.

Zapłacę ci zaraz w przyszłym tygodniu — dodał Ballard.

Kirby znów kucnął.

Albo jutro — poprawił się Ballard.

Kirby odwrócił głowę na bok, złapał nos w dwa palce, wysmarkał żółtego gila w trawę, a potem wytarł rękę o dżinsy na kolanie. Potoczył wzrokiem po polach.

Lester, nie mogę — powiedział.

Ballard wykręcił głowę, żeby zobaczyć, na co Kirby patrzy, ale wokół były tylko góry. Przestąpił z nogi na nogę, sięgnął do kieszeni.

Pójdziesz na wymianę? — spytał.

Może i pójdę. A co masz?

Scyzoryk.

Pokaż.

Ballard otworzył scyzoryk i rzucił go do góry, na urwisko. Ostrze wbiło się w ziemię przy bucie Kirby’ego. Ten popatrzył chwilę, schylił się po scyzoryk, wziął go do ręki, wytarł stal o kolano i przyjrzał się nazwie. Zamknął, znów otworzył i odciął kawalątek z podeszwy.

Dobra — zgodził się.

Wstał, schował nóż do kieszeni, przeszedł na drugą stronę drogi w kierunku strumienia.

Ballard patrzył, jak szuka na skraju pola, kopie w krzaki i wiciokrzew. Raz i drugi obejrzał się. Ballard odwrócił wzrok w stronę błękitnych wzgórz.

Po chwili Kirby wrócił, ale bez whisky. Oddał Ballardowi scyzoryk.

Nie mogę znaleźć — przyznał.

Nie możesz znaleźć?

Nie mogę.

Szlag by trafił!

Znajdę później. Chyba schowałem ją po pijaku.

Gdzieżeś ją schował?

Właśnie nie wiem. Myślałem, że trafię jak po sznurku, ale musiałem schować gdzie indziej, niż mi się zdawało.

Niech to cholera weźmie!

Jak nie znajdę tej, to skombinuję drugą.

Ballard schował nóż do kieszeni, okręcił się na pięcie i wrócił tą samą drogą, co przyszedł.

Z wychodka zostało tylko kilka zbutwiałych, połamanych desek zarośniętych malachitowym mchem, które leżały zwalone w płytkiej dziurze, pełnej zmutowanych, wybujałych ponad miarę chwastów. Ballard minął je, poszedł za stodołę, znalazł polankę wśród czarciego ziela i psianki. Kucnął i zrobił kupę. Wśród gorących, przykurzonych paproci zaśpiewał ptak. Odfrunął. Ballard podtarł się patykiem, zgarnął spodnie z ziemi, wstał. Zielone muchy już obsiadły ciemny hałas stolca. Zapiął spodnie i wrócił do domu.

Dom miał dwie izby. W każdej po dwa okna. Za nim rosła lita ściana chwastów, wysokich aż po okap. Ganek z przodu również był zarośnięty chwastami. Z gościńca biegnącego pół kilometra dalej było widać szary dach z cedrowego gontu i komin, nic więcej. Ballard wydeptał ścieżkę przez chaszcze do tylnych drzwi. W narożniku ganku wisiało gniazdo szerszeni. Strącił je. Wyfrunęły pojedynczo i odleciały. Wszedł do środka. Kawałkiem tektury zamiótł podłogę. Zebrał stare gazety, zaschłe odchody lisów i oposów, grudki błota w ceglanym kolorze, które spadły z drewnianego stropu razem z czarnymi łuskami poczwarek. Zamknął okno. Jedyna pozostała szyba wyleciała cicho z wyschniętej framugi i wpad-ła mu w ręce. Odstawił ją na parapet.

W palenisku leżał stos cegieł i glina murarska. Połówka żelaznego rusztu. Wyrzucił cegły, zmiótł glinę, po czym, na czworakach, wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do komina. W płachetku kaprawego światła wisiał pająk. Zaleciało stęchłą ziemią i starym dymem. Ballard zgarnął gazety, ułożył w kominku, podpalił. Ogień trawił je bardzo powoli. Małe płomyki lizały je po brzegach. Arkusze czerniały, skręcały się, wzdrygały, gdy wtem pająk spuścił się na nitce i znalazł spoczynek zwinięty w popiele na dnie kominka.

Pod wieczór niewielki, cienki materac z zaplamioną powłoką forsował zarośla w stronę chaty. Balansował na głowie i ramionach Lestera Ballarda, którego stłumione przekleństwa na kolcorośle i jeżyny nie docierały do niczyich uszu.

Po wejściu do chaty Ballard rzucił materac na podłogę. Wzbił się spod niego tuman kurzu, który przetoczył się po wypaczonych deskach i osiadł. Ballard podniósł przód koszuli i wytarł twarz i głowę z potu. Wyglądał prawie jak wariat.

O zmroku siedział z całym dobytkiem w pustej izbie. Zapalił lampę, postawił na środku na podłodze i usiadł przed nią po turecku. Nad kloszem lampy trzymał metalowy wieszak, na który nanizał plastry ziemniaków. Kiedy już prawie sczerniały, zsunął je z drutu nożem na talerz, nadział znów jeden, podmuchał, ugryzł. Siedział z otwartymi ustami, wdychając i wydychając powietrze, i trzymał kawałek ziemniaka na dolnej szczęce. Przeklinał, że jest gorący, ale nie przestawał jeść. Ziemniak był surowy w środku, smakował naftą.

Kiedy go zjadł, skręcił sobie papierosa, zapalił od drżącego stożka nafty na brzegu klosza i siedział, wciągając dym, którego kłęby dobywały mu się z ust i dziurek w nosie. Małym palcem wolno strząsał popiół do mankietu spodni. Rozłożył zebrane gazety i mruczał teraz nad nimi, a z ust spływały mu słowa. Stare wieści o dawno zmarłych ludziach, zapomniane wydarzenia, reklamy lekarstw i żywy inwentarz na sprzedaż. Dopalił papierosa, aż został mu tylko popiół. Przykręcił lampę, dopóki w bańce u dołu klosza nie jarzył się już tylko nikły pomarańczowy ogienek, ściągnął buciory, spodnie i koszulę, a potem położył się na wznak na materacu, prawie nago, bo w samych skarpetkach. Myśliwi odarli ściany izby z większości desek na drewno do kominka, a z ogołoconego nadproża nad oknem zwisał kawałek brzucha i ogon czarnego położą. Ballard usiadł, zwiększył płomień w lampie. Wstał, wyciągnął rękę i szturchnął węża palcem w błękitne podbrzusze. Wąż rzucił się, z łoskotem spadł na podłogę, szurnął po deskach jak atrament, który ścieka do rowka, śmignął za drzwi i zniknął. Ballard usiadł na materacu, znów przykręcił lampę i położył się na plecach. W gorącej ciszy słyszał bzyczenie nadlatujących komarów. Leżał i nasłuchiwał. Po chwili przewrócił się na brzuch. Potem znowu wstał, wziął strzelbę opartą o kominek, położył na podłodze przy materacu i znów się wyciągnął. Bardzo chciało mu się pić. W nocy, kiedy spał na plecach z otwartymi ustami jak nieboszczyk, przyśniły mu się górskie strumienie lodowatej czarnej wody.

Z dawnych lat pamiętam jeden jego wybryk. Chodziłem razem z nim do dziesiątej klasy. W szkole byłem od niego lepszy. Kiedyś piłka do softballa wyleciała mu z drogi biegnącej przez pole obok... i wylądowała hen, daleko w kolcoroślach i innych krzakach, więc kazał jednemu chłopakowi, młodemu Finneyowi, po nią pójść. Finney był od niego trochę młodszy. Przykazał mu: Szoruj po piłkę. Młody Finney nie chciał. No to Lester podszedł do niego i zagroził: Jak mi zaraz nie pójdziesz po tę piłkę, to dostaniesz fangę w pysk. Młody Finney miał pietra, ale postawił się Lesterowi i powiedział, że to nie on ją tam rzucił. Stał tam, coś jak ty teraz. Ballard mógł sobie darować. Toż widział, że chłopak nie usłucha. Ale on postał chwilę i nagle jak nie grzmotnie młodego Finneya w twarz. Krew pociekła chłopakowi z nosa, aż usiadł pośrodku drogi. Ale tylko na chwilę, bo zaraz wstał. Ktoś dał mu chustkę, no to przyłożył ją sobie do nosa. Cały nos mu spuchł i ciurkała krew. Młody Finney tylko się na niego popatrzył i poszedł dalej drogą. A ja, ja poczułem się... sam nie wiem jak. Coś się nam nie spodobało. Od tamtej pory nie lubiłem Lestera Ballarda. Inna sprawa, że wcześniej też go nie bardzo lubiłem. Chociaż nic mi nie zrobił.

Ballard leżał w wieczornej rosie z sercem walącym tuż przy ziemi. Przez rzadkie sztachety kłoniących się chwastów, które rosły wokół polany pod Żabią Górą, patrzył na zaparkowany samochód. W samochodzie rozżarzył się i zgasł papieros, a nocny didżej bezsensownym trajkotem przygadywał seksowi odchodzącemu na tylnym siedzeniu. Na żwirze zaturkotała puszka po piwie. Rozśpiewany przedrzeźniacz przerwał trel.

Podbiegł skulony kilkoma susami z pobocza, rzucając cień, który przemknął po zimnym, zakurzonym tylnym zderzaku auta. Oddech miał płytki, oczy szeroko otwarte, uszy nadstawione, żeby odróżniać głosy łudzi od głosów płynących z radia. Dziewczyna powiedziała do chłopaka: Bobby. A potem jeszcze wiele razy powtórzyła jego imię.

Ballard przyłożył ucho do nadwozia z tyłu. Samochód zaczął się łagodnie bujać. Ballard wstał i zerknął w narożnik okna. Para rozłożonych białych nóg obejmowała cień, mrocznego demona, który wyginał się w rytm lubieżnego pożądania.

To czarnuch — szepnął Ballard.

O Bobby, o Boże — jęczała dziewczyna.

Ballard, z rozpiętym rozporkiem, spuścił się na zderzak.

O cholera — krzyknęła dziewczyna.

Podglądacz miał kolana jak z waty, lecz nadal podglądał. Przedrzeźniacz znów zaczął swoje.

Czarnuch — powtórzył Ballard.

Wcale jednak nie czarna twarz zamajaczyła w oknie, twarz, która wydała mu się ogromna za szybą. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy, po czym Ballard przypadł z walącym sercem do ziemi. Jeden cichy trzask, muzyka w radiu się urwała i już nie odezwała ponownie. Otworzyły się drzwi z drugiej strony.

Ballard, niekochany, niechciany, smyrgnął jak małpiszon przez polanę tą samą drogą, którą przyszedł, po glinie i żwirze, po zgniecionych puszkach od piwa, po papierach i porzuconych kondomach.

Spieprzaj stąd lepiej, skurwysynu jeden.

Głos odbił się od góry i powrócił, zagubiony i niegroźny. Zapadła głucha cisza i tylko bujne kwiaty wiciokrzewu pyszniły się mimo ciemności w tę czarną letnią noc. Zapaliły się światła, samochód ruszył, zawrócił i odjechał.

Ja tam nie wiem. Ludzie gadali, że odkąd mu się zabił tatuś, to on już zawsze miał kuku na muniu. A mieli tylko jego jednego. Mama uciekła, nie wiadomo dokąd ani z kim. Odciąłem mu tatusia razem z Cecilem Edwardsem. Przyszedł do sklepu i powiedział nam o tym, tak jakby mówił, że na dworze leje. Poszliśmy z nim, a jak wleźliśmy do stodoły, to samem zobaczył dyndające stopy. No to ciachnęlimy chłopa, spadł na podłogę. Tak jak się ciacha połeć mięsa. A ten stał tylko i patrzył, słowem się nie odezwał. Miał wtedy jakie dziewięć albo dziesięć lat. Oczy wyszły staremu na wierzch jak rakowi, a język to miał czarniejszy niż te psy chow-chow. Jak koniecznie chciał się powiesić, to już lepiej by się otruł albo coś podobnego, żeby człowiek nie musiał oglądać takiego czegoś.

Nawet jak Greer go już oporządził, to i tak za pięknie nie wyglądał.

Po prawdzie mówię. Chociaż mnie tam krew nie wadzi. Wolę oglądać krew niż takie gały wywalone na wierzch.

Opowiem wam, co stary Gresham zrobił, kiedy żona go odumarła i rozum mu odjęło. Pochowali ją tu, w Sixmile, pastor najpierw sam powiedział kilka słów, a potem spytał się Greshama, czy by nie zechciał coś dodać od siebie, zanim sypną jej garść ziemi, na co stary Gresham wstał, z kapeluszem w ręce, jak trzeba. Wstał i zaśpiewał bluesa dla tchórzy. Że trzeba wypiąć pierś i kroczyć jak kogut przez kurze gówno. Nie, nie znam słów, ale on znał i zanim usiadł, odśpiewał calutkiego bluesa. Zdrowo był szajbnięty, a jakże, ale nie umywał się do Lestera Ballarda.

Gdyby istniały mroczniejsze królestwa nocy, na pewno by je znalazł. Gdy tak leżał, zatykając palcami uszy, żeby nie słyszeć przenikliwego popiskiwania miriadów czarnych świerszczy, z którymi mieszkał w opuszczonej chacie, którejś nocy usłyszał prawie przez sen ze swojego barłogu, że coś smyrgnęło przez izbę i wyskoczyło jak duch (co dojrzał, dźwignąwszy się na posłaniu) przez otwarte okno. Wypatrywał za tym czymś oczy, ale znikło. Słyszał głośne ujadanie psów gończych, udręczony skowyt i skamlenie jakby w katuszach niosące się w górę strumienia po dolinie. Zalały jego podwórze istnym pandemonium przenikliwego wycia, tratując krzaki. Ballard, stojąc nago, zobaczył w nikłym świetle gwiazd, jak w drzwi wejściowe przez próg wpada sfora jazgoczących psów. Zastygły tak na moment w pulsującej framudze srokatej sierści, wdarły się, wypełniły pokój, okrążyły go w narastającym zgiełku, pies za psem, po czym wypadły oknem, skowyt w skowyt, forsując najpierw listwy, potem całą ramę, zostawiły nagą wyrwę w ścianie i pogłos w jego uszach. Kiedy tak stał i przeklinał, jeszcze dwa psy wpadły przez drzwi. Jednego kopnął w locie, aż obił sobie palce bosych nóg o kościsty tyłek zwierzęcia. Kuśtykał na jednej nodze, wyjąć z bólu, kiedy do izby wbiegł ostatni pies. Ballard rzucił się na niego i złapał go za tylną nogę. Zwierzak zaskowyczał żałośnie. Ballard zaczął okładać go pięścią na oślep, grzmocąc w niego jak w bęben, co odbijało się echem w tej pustej niemal izbie, wśród rozpaczliwych jęków i przekleństw.

Piął się duktem przez górski las, wśród piętrzących się wszędzie dookoła ogromnych bloków skalnych i kamiennych płyt, poszarzałych od deszczu i wiatru, zarośniętych ciemnozielonym mchem — przewrócone monolity sterczące spomiędzy drzew i pnącza przypominające ślady dawnych ludzi. W deszczowy letni dzień. Minął ciemne jezioro z niemego jadeitu, oprawne w strome ściany mchu, z małym niebieskim ptakiem, który przycupnął krzywo na drucie rozpiętym w całkowitej próżni.

Ballard wycelował ze strzelby w ptaka, ale jakiś prastary instynkt kazał mu się wstrzymać. Możliwe, że ptak też go poczuł, bo odfrunął. Mały. Drobny. Zniknął. I znów las wypełnił się ciszą. Ballard zluzował kurek, założył sobie strzelbę jak jarzmo na szyi, przewiesił ręce przez lufę i kolbę, i ruszył drogą wśród skał. Błoto utwardzone puszkami zdeptanymi na płask, wzmocnione tłuczonym szkłem. Krzaki zawalone śmieciami. Hen w głębi lasu dach i dym z komina. Wyszedł na polanę, na której po obu stronach drogi leżały dwa przewrócone samochody przypominające rozbite wartownie, minął wielkie zwały odpadków i rupieci i skierował się do szopy na skraju wysypiska. Odprowadził go wzrokiem cały arsenał kotów pławiących się w słabym słońcu. Ballard wymierzył w wielkiego, nakrapianego kocura i powiedział: Paf! Kot, bez zainteresowania, łypnął na niego okiem. Najwyraźniej uznał go za nie-rozgarnięte stworzenie. Ballard na niego splunął, na co kot od razu wytarł głowę ociężałą łapą i zaczął wylizywać sobie to miejsce. Ballard poszedł dalej drogą wśród wszelkiego rodzaju odpadków i samochodowego żelastwa.

Śmieciarz spłodził dziewięć córek i nadał im imiona ze starego słownika medycznego znalezionego na śmietniku. Te wybujałe latorośle, z czarnymi włosami zwisającymi im spod pach, wałkoniły się całymi dniami, przesiadywały na krzesłach i skrzynkach ustawionych na małym, oczyszczonym ze śmieci podwórku i wybałuszały oczy, a ich zaharowana macierz wołała je kolejno do pomocy w obejściu, ale one reagowały tylko wzruszeniem ramion albo leniwym mruganiem powiekami. Cewka, Potylica, Prostata Sue. Wszystkie miały kocie ruchy i podobnie jak kotki w rui przyciągały konkurentów z okolicy na swe gnojowisko, dopóki stary nie zaczął wychodzić po zmroku i strzelać na chybił trafił ze śrutówki ot tak, dla oczyszczenia powietrza. Nie rozeznawał się, która jest najstarsza, ile która ma lat ani czy powinna się już prowadzać z chłopakami. A one jak kotki wyczuwały jego chwiejność. Szlajały się o wszystkich porach dnia i nocy, wycierały po wszystkich możliwych gratach, przewinęły się przez rozpustną karuzelę niszczejących osobówek, zmurzyniałych kabrioletów z niebieskimi tylnymi światłami i chromowanymi klaksonami, wyposażonych w lisie kity, wielkie kostki do gry lub dziwacznie włochate diabełki na desce rozdzielczej. Wszystkie auta, sklecone z części i nisko zawieszone, podskakiwały na wybojach. A w nich roiło się od kościstych wiejskich wyrostków z długimi kutasami i wielkimi nożyskami.

Kolejno zachodziły w ciążę. Stary je bił. Jego żona wypłakiwała oczy. Tamtego lata urodziło się troje dzieci. Dom wypełnił się po brzegi, obie izby, przyczepa. Wszyscy spali, gdzie się tylko dało. Jedna przyprowadziła do domu niby to męża, ale chłop zabawił dzień lub dwa, i tyle go widzieli. Po niej zbrzuchaciła się dwunastolatka. Atmosfera się zagęściła. Wszędzie cuchnęło, wszystko zarosło chwastami. Śmieciarz znalazł w kącie stos szmat. Pozawijane i poskładane razem balaski żółtego gówna. Pewnego dnia w lesie, w dżungli kudzu na drugim końcu śmietniska, natknął się na dwie pieprzące się postaci. Chwilę patrzył zza drzewa, aż rozpoznał swoją córkę. Chciał się do nich podkraść, ale czujny chłopak zerwał się i czmychnął w las, wciągając w biegu portki na tyłek. Stary zaczął okładać córkę kijem. Dziewczyna złapała kij. Stary szarpnął do siebie. Upadli razem na liście. Poczuł rybi zapach jej rozgrzanych lędźwi. Na krzaku wisiały jej brzoskwiniowe majtki. Wszystko to zelektryzowało powietrze wokół. Zanim się obejrzał, już miał kombinezon spuszczony do kolan i ją dosiadł.

Tato, przestań — prosiła. — Tato, auć.

Spuścił się w ciebie?

Nie.

Wyciągnął z niej swojego, ścisnął i obryzgał jej spermą udo.

Niech cię szlag — zaklął.

Potem wstał, podciągnął kombinezon i powlókł się na swoje śmieci jak niedźwiedź.

A jak było z Ballardem? Przychodził zawsze miedzą, z tymi swoimi zmrużonymi oczami i wystudiowaną obojętnością, ze strzelbą w ręce lub na ramionach, albo przesiadywał ze starym na wybrzuszonej kanapie na podwórzu i wypijał z nim ze dwa litry księżycowej whisky, zagryzając surowym ziemniakiem, a młodsze dziewczęta popatrywały z szopy i chichotały. Wpadła mu w oko laskonoga blond córka, która tak opierała nogi przy siadaniu, że widać jej było majtki. Bez przerwy się śmiała. Nigdy nie widział jej w butach, za to na każdy dzień tygodnia wkładała majtki innego koloru, a na niedzielę czarne.

Kiedy Ballard mijał przyczepę śmieciarza, właśnie ta córka wieszała pranie. Na dwustulitrowej beczce obok siedział mężczyzna. Odwrócił się, popatrzył spode łba na Ballarda i go zagadnął. Dziewczyna nie odzywała się, tylko puściła oko, a potem odchyliła głowę i roześmiała się dziko. Ballard z uśmiechem ostukał lufę strzelby o nogę.

I co powiesz, panie ładny — zapytała.

Z czego się śmiejesz?

A ty na co się tak gapisz?

Jak to? Gapi się na te piękne cycuszki — powiedział mężczyzna na beczce.

Chciałbyś zobaczyć.

A pewnie — przyznał Ballard.

Jak kopsniesz ćwierć dolara.

Nie mam.

Roześmiała się.

Stał i szczerzył zęby w uśmiechu.

A ile masz?

Dziesiątaka.

Jak se skombinujesz dwa i pół centa, to ci pokażę jednego.

Pokazałabyś na krechę — poprosił Ballard.

Chcesz, żebym ci pokazała krechę? — spytała dziewczyna.

Toż mówię wyraźnie, żebyś pokazała na krechę — odparł Ballard i spiekł raka.

Mężczyzna na beczce klepnął się w kolano.

Uważaj sobie — powiedział. — Co ty masz takiego, co by Lester mógł zobaczyć za dziesiątaka?

On już się napatrzył za pół dolca.

Gówno prawda! Niczego żem nie widział.

Bo niczego nie potrzebujesz widzieć — ucięła, pochyliła się, wyjęła mokre płótno z miednicy i zaczęła je wytrzepywać. Ballard próbował zajrzeć jej w dekolt. Podniosła się. — Niech ci tylko ten twój junak stwardnieje.

Odwróciła się i znów roześmiała tym swoim na wpół szalonym śmiechem.

Kot by ci go teraz nie odgryzł, co, Lester?

Nie mam czasu z wami zbytkować — rzuciła dziewczyna, odwróciła się, szczerząc zęby i podniosła miednicę. Oparła ją sobie o biodro, potoczyła po nich wzrokiem. Za małą przyczepą na tle nieba szedł stary człowiek i toczył oponę, a z płonącej hałdy starych opon wzbijało się pasmo gryzącego czarnego dymu.

Choroba z wami — powiedziała. — Jakbym raz pokazała, nigdy by wam potem nie było dosyć.

Odprowadzali ją wzrokiem, jak szła po zboczu do domu.

Chętnie bym zaryzykował — powiedział mężczyzna. — A ty, Lester?

Ballard przytaknął.

W kościele w Sixmile przy każdym otwarciu drzwi wejściowych po rozpoczęciu nabożeństwa wszyscy wierni odwracali się jak kukiełki za pociągnięciem sznurka. Kiedy Ballard wszedł z kapeluszem w ręce, zamknął drzwi i usiadł sam na ostatniej ławce, odwrócili się trochę wolniej. Przez tłum przeszedł szmer szeptów. Pastor przerwał kazanie. Pragnąc uzasadnić milczenie, nalał sobie wody z dzbanka na kazalnicy, wypił, odstawił szklankę i wytarł usta.

Bracia — ciągnął swój wywód, biblijny bełkot dla Ballarda, czytającego ogłoszenie na tablicy z tyłu kościoła. Ofiara w tym tygodniu. Ofiara w zeszłym tygodniu. Sześć dolarów i siedemdziesiąt cztery centy. Frekwencja na nabożeństwach. Kiedy na dworze dzięcioł zaczął stukać w rynnę, wyprężone głowy przekrzywiły się jak jeden mąż z wezwaniem do ptaka, żeby ucichł. Zakatarzony Ballard głośno pociągał nosem przez całe nabożeństwo, ale nikt się nie spodziewał, że przestanie, choćby nawet sam Pan Bóg krzywo na niego spojrzał, dlatego nikt się na niego nie oglądał.

Pod koniec lata w strumieniu pokazały się okonie. Ballard obszedł wszystkie jeziorka po cienistej stronie, spoglądając zza krzaków. Od wielu dni żywił się wyłącznie kradzionym ziarnem i letnimi warzywami z ogrodów, jeśli nie liczyć kilku ustrzelonych żab. Ukląkł w wysokiej trawie i przemówił do ryb, które tkwiły w przejrzystej wodzie, falując płetwami.

Ale z ciebie, psiakrew, tłusta sztuka — pochwalił.

Pędem pobiegł do domu. Wrócił ze strzelbą. Szedł nad strumieniem, przedarł się przez turzycę i wrzosy na brzeg. Spojrzał na słońce, czy go nie oślepi, ostatni odcinek pokonał na czworakach, z wymierzoną strzelbą. Popatrzył z brzegu. Wyprostował się na klęczkach. Wstał. Trochę wyżej, pod brodem, stało po brzuch w wodzie bydło Waldropa.

Ech, wy, skurczysyny — wychrypiał. Strumień był cały czerwony od błota. Ballard podniósł strzelbę, wycelował, wypalił. Stado skręciło i wynurzyło się z wody, wytrzeszczając oczy. Jedna krowa z dziwnie przekrzywionym łbem dobrnęła do brzegu. Poślizgnęła się, upadła, znów się podniosła. Ballard przyglądał się z zaciśniętymi zębami.

Jasny pierun — zaklął.

O