Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Los ośmiolatka maltretowanego latami przez opiekunów prawnych, poruszył całą Polskę dopiero wtedy, gdy chłopiec w stanie krytycznym trafił do szpitala. Wcześniej, gdy dramat dziecka trwał, nie zareagował nikt. Ani nauczyciele szkoły specjalnej, ani wykwalifikowani pracownicy opieki społecznej, ani policjanci, którzy kilkukrotnie przyprowadzali chłopca z powrotem do domu, z którego próbował uciekać.
Bartosz Wojsa zdaje raport z tego, jak bardzo zawiedliśmy – instytucjonalnie, ale przede wszystkim jako społeczeństwo. I podpowiada, co należy zrobić, by podobna tragedia nigdy już się nie wydarzyła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 0 min
Lektor: Michał Zarzycki
Dziecko małe, lekkie, mniej go jest. Musimy pochylić, zniżyć ku niemu.
Janusz Korczak
Od autora
Pamiętam, jak po raz pierwszy usłyszałem o sprawie Kamilka z Częstochowy. To było w kwietniu 2023 roku, tuż po tym, jak w mediach społecznościowych rozbrzmiał apel bliskich chłopca o wsparcie dla niego. Zdjęcie poparzonego malucha, którego ledwo było widać spod warstw bandaży i opatrunków, wstrząsnęło mną do cna. Ruszyła zbiórka na jego leczenie i rehabilitację, a ludzie z całej Polski deklarowali pomoc ośmioletniemu dziecku. Jak już wiemy, nie udało się go uratować…
Jeden z pierwszych odcinków mojego programu kryminalnego Pokój Zbrodni poświęciłem właśnie sprawie Kamilka. Od tamtej pory, zawsze gdy jestem pytany przez widzów o historie, które najmocniej mną wstrząsnęły, odpowiadałem i odpowiadam: zbrodnie dotykające dzieci. Najmłodszych, bezbronnych, niewinnych. Do tego grona zalicza się Kamilek.
Moje podejście do tej sprawy z czasem ewoluowało. Wydawać by się mogło, że miesiące przygotowań i pracy nad książką, rozmowy z ekspertami, psychologami i różnymi specjalistami pozwolą mi zrozumieć to, co się stało. Dowiedziałem się naprawdę sporo, a nadal mam wrażenie, że o brutalnej sile stosowanej przeciwko dzieciom wiem niewiele. Zrozumieć podłoże tych zdarzeń? Może, ale nie potrafię ich zaakceptować. Nie da się.
Tragedia Kamilka zyskała też zupełnie inny wymiar, kiedy sam zostałem tatą – a stało się to w trakcie pisania tej książki. Kiedy patrzę w oczy swojego kilkumiesięcznego Synka i na jego maleńką, uroczą buzię, nie mogę zrozumieć, jak można skrzywdzić podobnie bezbronną istotę.
Tę książkę dedykuję właśnie Jemu oraz wszystkim dzieciom, które mają prawo – i powinny – być szczęśliwe, wolne od trosk i przemocy. Choć oczywiście świat nie jest i nie będzie idealny, to wierzę, że razem możemy wpłynąć na zmniejszenie skali okrucieństwa wobec najmłodszych. Jeśli będziemy wprowadzać różne zmiany, uczyć się i edukować, obserwować otoczenie i reagować. Tylko tyle i aż tyle. Może brzmi to patetycznie, ale naprawdę wierzę, że to możliwe.
To dobre miejsce, by podziękować także mojej Żonie, na której wsparcie zawsze mogę liczyć – nie inaczej było w okresie wytężonej pracy nad tą publikacją. Za to, że była moją pierwszą recenzentką i strażniczką odpoczynku, że jest wspaniałą partnerką dla mnie i cudowną Mamą dla naszego dziecka.
Kasiu, Filipku – dziękuję.
Kocham Was.
Bartosz Wojsa
Wstęp
W Polsce w wyniku przemocy ze strony bliskich dorosłych umiera rocznie średnio trzydzieścioro dzieci. Zdecydowana większość ofiar ma mniej niż trzy lata. W takim samym czasie prawie cztery tysiące maluchów doświadcza przemocy fizycznej i psychicznej. To oficjalne statystyki, ale eksperci nie mają złudzeń: pokrzywdzonych, o których nie wiemy, jest znacznie więcej. Zwykle odchodzą w ciszy, a o ich dramacie dowiadujemy się po fakcie. Gdy sąsiedzi słyszą płacz, podgłaśniają muzykę lub telewizor. Gdy przez wizjer w drzwiach wejściowych przypadkiem dostrzegą szarpaninę, zasuwają zaślepkę. Gdy w końcu staną twarzą w twarz z przemocą, udają, że jej nie widzą. „To nie moja sprawa”, „Każdemu czasem puszczają nerwy”, „Dziecku trzeba dać klapsa, inaczej się nie nauczy” – to zaledwie kilka przykładów tego, jak ludzie usprawiedliwiają swój brak reakcji.
Lektura jednego z najnowszych raportów dotyczących przemocy wobec najmłodszych w naszym kraju, wydanego przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę, nasuwa zatrważające wnioski. Każda strona raportu rodzi w mojej głowie kolejne pytania, przeplatane twarzami „najsłynniejszych” dzieci, które straciły życie. Blask medialnych fleszy i światła kamer towarzyszyły im dopiero po śmierci, bo wcześniej ich krzywda spotykała się przeważnie z obojętnością. Kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat, jak mawiał Janusz Korczak, lekarz i pedagog, publicysta i działacz społeczny. Ale gdy dziecku dzieje się krzywda, najłatwiej odwrócić wzrok. Mimo upływających lat i coraz liczniejszych historii bez szczęśliwego zakończenia to przykre stwierdzenie pozostaje aktualne.
Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę regularnie prowadzi diagnozę przemocy wobec dzieci w Polsce. Badanie jest przeprowadzane cyklicznie co pięć lat. Z najnowszego raportu, który dotyczy 2023 roku, wynika, że w naszym kraju aż siedemdziesiąt dziewięć procent dzieci i nastolatków przynajmniej raz w swoim życiu doświadczyło przemocy.
Międzynarodowe Towarzystwo Zapobiegania Krzywdzeniu i Zaniedbaniu Dzieci (ISPCAN) oraz Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) już w 2006 roku zgodnie stwierdziły, że krzywda doznana w dzieciństwie stanowi jedno z największych zagrożeń rozwoju zdrowia psychicznego i fizycznego oraz bezpieczeństwa najmłodszych.
Jakiej przemocy doświadczają dzieci i nastolatkowie? Sześćdziesiąt sześć procent z nich miało do czynienia z agresją ze strony rówieśników. Trzydzieści dwa procent – z przemocą ze strony bliskich dorosłych. Dwadzieścia sześć procent zostało wykorzystanych seksualnie bez kontaktu fizycznego, a dwadzieścia trzy procent doznało zaniedbania emocjonalnego. Dwadzieścia procent wykazało z kolei parentyfikację, czyli zjawisko psychosocjologiczne polegające na odwróceniu ról w rodzinie, w wyniku czego dziecko pełni rolę opiekuna, partnera i powiernika w stosunku do swych rodziców bądź rodzeństwa. Kolejne liczby też nie napawają optymizmem: czternaście procent było świadkami przemocy w domu, osiem procent wskazało na wykorzystanie seksualne z kontaktem fizycznym i tyle samo – na zaniedbanie fizyczne.
Z badań Fundacji wynika, że najbardziej znaczący czynnik ryzyka przemocy wobec dziecka to nadużywanie alkoholu przez domownika. Pięciokrotnie zwiększa on prawdopodobieństwo, że dziecko stanie się świadkiem przemocy, i trzyipółkrotnie – że doświadczy jej ze strony bliskich dorosłych. Następny czynnik to choroba psychiczna domownika, z której powodu czteroipółkrotnie rośnie niebezpieczeństwo, że dziecko będzie ofiarą przemocy rówieśniczej, zaś trzykrotnie – że zostanie wykorzystane seksualnie bez kontaktu fizycznego. Trzeci czynnik związany jest z używaniem przez domownika środków odurzających. Trzykrotnie zwiększa on zagrożenie wykorzystaniem z kontaktem fizycznym, a dwuipółkrotnie – prawdopodobieństwo bycia świadkiem przemocy w domu.
Małoletni, którzy przeżyją starcie z agresorem, po doświadczonej traumie muszą się latami zbierać – psychicznie oraz fizycznie. Badania skali zachowań autodestrukcyjnych, prowadzone przez ekspertów, wykazały, że dwadzieścia dwa procent dzieci i nastolatków dokonuje samookaleczeń. Ponadto dziewięć procent miało za sobą próbę samobójczą. Specjaliści mówią wprost: w ostatnich latach znacząco wzrósł odsetek dzieci doświadczających przemocy rówieśniczej. Nieco zmalał za to odsetek dzieci, których ta przemoc dotyka ze strony bliskich dorosłych, choć i na tym polu mamy jeszcze dużo do zrobienia.
Ministerstwo Sprawiedliwości poinformowało, że w 2024 roku w wyniku przemocy zginęło w Polsce czterdzieścioro pięcioro dzieci. Większość przypadków dotyczyła maluchów poniżej drugiego roku życia. W 2023 roku w pierwszej instancji sądów okręgowych wydano trzydzieści pięć wyroków skazujących za zabójstwa dziecka. W 2022 roku były dwadzieścia dwa takie wyroki. W 2021 roku – dziewiętnaście, a w 2020 roku – czterdzieści. To liczby, za którymi stoją niewinne twarze ofiar. I historie, które się kryją za fasadą policyjnych statystyk.
Każda śmierć dziecka jest równie bolesna. Często pozostawia wyrwę nawet w sercach tych, z którymi maluch nie był bezpośrednio związany. Trudno zgadywać, co sprawia, że pewne historie cierpienia najmłodszych media nagłaśniają mocniej, a inne – słabiej. Czy decyduje o tym poziom okrucieństwa? Znajomości ludzi, którzy chcą sprawę nagłośnić? Przypadek? A może wszystko naraz.
Historia Kamilka z Częstochowy jest jedną z tych, które gwałtowną falą rozlały się po Polsce. Chłopiec, bity, dręczony psychicznie i fizycznie, w końcu skatowany na śmierć – przez trzydzieści pięć dni przebywał w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka, gdzie lekarze walczyli o jego życie. Niestety bezskutecznie. O niewyobrażalnym cierpieniu zaledwie ośmioletniego dziecka słyszał w tym kraju chyba każdy. Ale w jakim stopniu znamy prawdziwe kulisy sprawy? Dlaczego to właśnie ona wywołała poruszenie, które doprowadziło nawet do zmian w polskim prawie?
Aby poznać odpowiedzi na pytania związane z tym zagadnieniem, a przede wszystkim znaleźć remedium na toczącą nas toksynę, jaką jest znieczulica społeczna, sięgam do wszelkich możliwych źródeł. Zwróciłem się do bliskich Kamilka, do jego sąsiadów, do szkoły, pomocy społecznej, lekarzy, psychologów, policji i prokuratury. Wreszcie do przedstawicieli rządu, w tym Ministerstwa Sprawiedliwości. Obraz, który się dzięki temu wyłonił, przeraża do szpiku kości, lecz przynosi także nadzieję, bez której żadne działania nie miałyby już sensu.
Odkładam na moment raporty i dokumentacje, spoglądam przez okno. Dzieciaki ganiają się po podwórku… Przez najbliższe dni, tygodnie, miesiące łapię się na tym, że wracam myślami do sprawy Kamilka podczas najbardziej prozaicznych czynności. Twarz chłopca towarzyszy mi nawet wtedy, kiedy akurat nie piszę kolejnych rozdziałów książki.
Dlaczego do tego doszło? Po prostu: dlaczego? To chyba w tej sprawie najczęściej zadawane pytanie.
Postaram się na nie odpowiedzieć.
Kalendarium życia Kamilka
19 lutego 2015 – Kamilek się rodzi
2015 – sąd przyznaje rodzinie Kamilka kuratora
2016 – rodzi się brat Kamilka, Fabian
2017 – rozwód rodziców Kamilka, ojciec zostaje pozbawiony praw rodzicielskich
listopad 2019 – matka Kamilka zaczyna się spotykać z Dawidem B., chłopiec ucieka z domu po raz pierwszy
2020 – matka Kamilka, Magdalena, bierze ślub z Dawidem B.
27 listopada 2020 – początek przemocy wobec dziecka ze strony Dawida B. (według prokuratury)
czerwiec 2022 – wniosek o pieczę zastępczą; odrzucony
sierpień 2022 – przeprowadzka rodziny Kamilka do Olkusza
25 sierpnia 2022 – druga ucieczka Kamilka
13 listopada 2022 – trzecia ucieczka Kamilka
listopad 2022 – przyznanie rodzinie kolejnego kuratora
29 stycznia 2023 – Kamilek poznaje swoją przyrodnią siostrę, Magdalenę
5 lutego 2023 – czwarta ucieczka Kamilka z domu
luty 2023 – rodzina Kamilka wraca do Częstochowy
marzec 2023 – ograniczenie matce władzy rodzicielskiej
1 marca 2023 – Kamilek wraca do szkoły w Częstochowie
8 marca 2023 – Kamilek przychodzi do szkoły poraniony, z siniakami; szkoła kontaktuje się z rodziną
29 marca 2023 – Dawid B. brutalnie znęca się nad Kamilkiem (rzuca dziecko na piec, parzy wodą)
3 kwietnia 2023 – Artur Topól, biologiczny ojciec Kamilka, zabiera chłopca do szpitala
8 maja 2023 – Kamilek umiera
1
Rodzinny koszmar
Radosny chłopiec stopniowo staje się cieniem samego siebie. Zastraszony, bity i maltretowany coraz bardziej się wycofuje i chowa.
Dziewiętnastego lutego 2015 roku, w czwartek, Kamilek przychodzi na świat. Uroczy chłopiec o niewinnej twarzy, na której często gościł uśmiech. Zawsze było go wszędzie pełno, żywiołowy i energiczny, przepełniony dziecięcą radością. Aniołek, czasem dokazujący – jak to dziecko. Pięć lat później, niecałe trzy miesiące przed kolejnymi urodzinami, chłopiec doświadcza pierwszego aktu przemocy ze strony najbliższych. Uśmiech znika z jego twarzy. Zdaniem prokuratury to właśnie dwudziestego siódmego listopada 2020 roku rozpoczęła się gehenna dzieci zamieszkujących z Magdaleną i Dawidem B. Ona jest matką Kamilka, on jej nowym partnerem, z którym postanowiła kroczyć przez życie. Ojczymem Kamilka.
Mieszkali razem w dwóch miastach: głównie w Częstochowie, przez kilka miesięcy w Olkuszu. W obu mieszkaniach miało dochodzić do maltretowania Kamilka i jego rodzeństwa, ale to przy ulicy Kosynierskiej w częstochowskiej dzielnicy Stradom rozgrywały się najbardziej dramatyczne sceny.
W niewielkim mieszkaniu gnieździło się kilkanaście osób. Pięcioro dorosłych: matka Kamilka Magdalena B. i ojczym chłopca Dawid B. oraz ciocia Aneta J. i wujek Wojciech J., a także ich pełnoletni syn Artur J. Poza dorosłymi w lokalu przebywało kilkoro małoletnich. Łącznie dziesięć osób, a po narodzinach kolejnych dzieci, w kulminacyjnym momencie – dwanaście. Wszyscy musieli się pomieścić w dwóch przechodnich pokojach na parterze. To lokal komunalny, przesiąknięty gryzącym zapachem dymu papierosowego. Na odrapanej kamienicy trudno znaleźć fragment, z którego nie sypałby się tynk. Dawno niemalowany budynek, zaniedbana okolica i ten niemiłosierny smród, wwiercający się w pamięć. Niełatwe warunki – jak je określały służby – to mało powiedziane.
Zaczęło się niewinnie. Dawid B. za najdrobniejsze zachowania, które mu się nie podobały, zwracał uwagę Kamilkowi. Wydawało się, jakby w zachowaniu chłopca przeszkadzało mu dosłownie wszystko, choć maluch miał zaledwie kilka lat. Ojczym denerwował się „za głośnym płaczem”, innym razem miał się wściec, bo Kamilek „popuścił w majtki” na widok wzburzonego mężczyzny. We wściekłość wpędziła go też nieuważność dziecka, które przez przypadek zrzuciło ze stolika jego telefon komórkowy.
Dawid B. zaczął używać coraz mocniejszych słów, w końcu sięgnął po wulgaryzmy i wyzwiska. Obrywało się zresztą nie tylko Kamilowi, lecz również jego młodszemu o rok bratu – Fabianowi. Jak wynika z dokumentacji zgromadzonej przez prokuraturę, na krótko przed szóstymi urodzinami Kamilka oprawca przeszedł od słów do czynów. Od dwudziestego siódmego listopada 2020 roku do trzeciego kwietnia 2023 roku zarówno w Olkuszu, jak i w Częstochowie miał stosować wobec obu chłopców przemoc fizyczną i psychiczną. Poniżał ich, bił bez opamiętania gołymi dłońmi i różnymi przedmiotami. Malutkie ciała dzieci zamienił w ludzkie popielniczki, bez żadnych skrupułów gasił na nich papierosy, czym spowodował liczne rany i ślady po przypalaniu. Kamilkowi złamał również kości prawego i lewego przedramienia oraz prawego podudzia.
Prokuratura zarzuca mężczyźnie, że w tym samym okresie znęcał się także nad własnym synem, Mateuszem B. (urodzonym w 2020 roku), jeszcze młodszym od Kamilka, niemowlęciem. Miał nim potrząsać, szarpać, uderzać po całym ciele i rzucać na łóżko z wysokości, doprowadzając do wielu obrażeń. Jego kolejną ofiarą, według ustaleń służb, był pasierb Damian J. (urodzony w 2012), pasierb Dominik J. (urodzony w 2008) oraz pasierbica Julia J. (urodzona w 2014).
„Znieważał ich słowami powszechnie uznawanymi za obelżywe, wzbudzał w nich poczucie zagrożenia, niepokoju i obawy o ich los poprzez demonstrowanie i używanie przemocy w stosunku do innych dzieci, a także rzucał w nich różnymi przedmiotami i naruszył ich nietykalność cielesną” – wylicza prokurator Mariusz Marciniak, rzecznik prasowy Prokuratury Regionalnej w Gdańsku.
Bestialstwo Dawida B. zdawało się nie mieć granic, bo – jak się okazało w toku śledztwa – miał on również dopuścić się w latach 2020–2022 molestowania seksualnego kilkuletniej pasierbicy. Prokuratura ustaliła, że kilkakrotnie doprowadzał ją do poddania się „innej czynności seksualnej, polegającej na dotykaniu dziewczynki w miejsca intymne”. Z uwagi na dobro dziecka służby prosiły o nieujawnianie szczegółów tych wstrząsających zdarzeń. I choć detale zbrodni ukazałyby jeszcze większe okrucieństwo oprawcy, uszanuję tę prośbę.
Część zarzucanych czynów, o które prokuratura oskarżyła Dawida B., miała zaistnieć w warunkach recydywy. Mężczyzna miał się dopuścić tych przestępstw w ciągu pięciu lat po odbyciu dwuletniej kary pozbawienia wolności. Był znany służbom. Pierwsze zapiski na jego temat pochodzą jeszcze z czasów jego dzieciństwa. W 2003 roku wraz z bratem bliźniakiem bawili się nad wodą. Towarzyszyła im dziewięcioletnia Sandra, oni mieli po siedem lat. Chłopcy z miejsca zdarzenia wrócili sami, bez dziewczynki, której przez kilka dni szukała cała okolica. Okazało się, że Sandra utonęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Sąd Rodzinny w Częstochowie, który przyglądał się tej sprawie, uznał ostatecznie, że doszło do nieszczęśliwego wypadku.
Czternaście lat później, dwudziestego ósmego stycznia 2017 roku, Dawid B. trafił do więzienia, skazany przez Sąd Okręgowy w Częstochowie za „przestępstwo przeciwko życiu i zdrowiu”. Miało wtedy dojść do rozboju z jego udziałem. Na wolność wyszedł po dwóch latach, dwudziestego siódmego stycznia 2019 roku. W przeszłości, jeszcze przed zamknięciem, także dopuszczał się przestępstw. Wśród nich funkcjonariusze wyliczają rozboje, groźby karalne, pobicia oraz kradzieże. Resocjalizacja, jak już wiemy, w przypadku mężczyzny nie zaistniała.
Dwudziestego dziewiątego marca 2023 roku, w środę, Kamilek doznał z jego strony najpoważniejszych obrażeń. Ledwo miesiąc wcześniej skończył osiem lat. Feralnego dnia chłopiec wstał w dobrym humorze. Pogoda za oknem zaczęła się poprawiać, zima ustępowała wiośnie. Oprócz zajęć w szkole i lekcji do odrobienia zapewne miał w planach zabawę. Dziecięce dokazywanie ponownie rozwścieczyło jego ojczyma. Do tego stopnia, że nie tylko pobił chłopca, lecz – jak ustalili śledczy – miał rzucić nim na rozżarzony piec węglowy. Wcześniej siłą zaciągnął malucha pod prysznic i polewał jego twarz gorącą wodą. Przeraźliwy krzyk dziecka, zdolny rozedrzeć kamienicę na pół, nie zaalarmował sąsiadów. Nie wzbudził też współczucia pozostałych domowników. Przez kolejnych kilka dni nikt nie wezwał karetki pogotowia ani nie udzielił chłopcu właściwej pomocy, której Kamilek tak bardzo potrzebował. Matka nieudolnie próbowała jedynie smarować jego głębokie rany maścią.
Łzy spływające po twarzy dziecka zatrzymywały się na licznych poparzeniach, które – nieleczone – zaczęły pękać, pogłębiać się. Niemal w każde z nich wdało się zakażenie. Gdy upadał, Kamilek doznał ponadto stłuczenia głowy i złamania lewej kości ramiennej. Dwadzieścia pięć procent jego ciała pokrywały blizny, piekące tak bardzo, że ośmiolatek nie mógł się nawet dotknąć. Każdy ruch potęgował cierpienie, więc większość czasu maluch spędził, siedząc, skulony w kącie. W pewnym momencie nie miał już nawet siły, by dalej płakać.
Przez pięć dni pozostawiono go samemu sobie. Sytuacja, w której reszta domowników nie dostrzegłaby cierpienia chłopca, jest niemożliwa. Musieli omijać go beznamiętnie. W niewielkim, dwupokojowym mieszkaniu mogliby wręcz go podeptać, a mimo to pozostawali ślepi na krzywdę dziecka. Za tę znieczulicę prokuratura zdecydowała postawić przed sądem także matkę Kamilka, Magdalenę B. Zdaniem służb kobieta pomagała swojemu mężowi Dawidowi w znęcaniu się ze szczególnym okrucieństwem nad synami Fabianem i Kamilem. Jak podkreślono, miała też udzielić mężczyźnie pomocy w zabójstwie Kamilka.
„Zaniechała działania i nie podejmowała żadnych reakcji chroniących synów, a także tolerowała nasilające się sadystyczne zachowanie Dawida B. i nie przeciwdziałała mu w adekwatny i skuteczny sposób, co w konsekwencji doprowadziło do spowodowania przez niego licznych ciężkich obrażeń ciała dziecka” – przekazuje prokurator Mariusz Marciniak.
Ale nie tylko brak reakcji znalazł się wśród zarzutów wobec Magdaleny B. Ona również psychicznie i fizycznie znęcała się nad dziećmi. Długa lista jej zachowań uwzględnia to, że matka krzyczała na nie bez powodu, zabraniała im wychodzenia z domu z innymi dziećmi na podwórko, wyzywała je i przeklinała, traktowała w poniżający sposób. Nie dbała o warunki higieniczne odpowiednie dla maluchów. Ponadto groziła dzieciom porzuceniem i stosowała przemoc fizyczną. „Biła po całym ciele, w tym również przy użyciu różnych przedmiotów” – wylicza prokuratura. Zarzuty usłyszeli także pozostali dorośli lokatorzy mieszkania w Częstochowie: Wojciech J., Aneta J. i Artur J., którzy nie pomogli dziecku, gdy zastosowano wobec niego największą przemoc, czyli od dwudziestego dziewiątego marca 2023 roku do trzeciego kwietnia 2023 roku. Wtedy gdy Dawid B. rzucił Kamilka na rozgrzany piec.
Trzeci kwietnia to data graniczna w tych wydarzeniach, bo właśnie tego dnia do mieszkania małżeństwa B. przyszedł biologiczny tata Kamilka. Gdy zobaczył, w jakim stanie jest jego syn, zadzwonił na numer alarmowy. Chłopiec w stanie wymagającym bardzo pilnej interwencji lekarskiej trafił do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach, gdzie zaczęła się nierówna walka o jego życie. Po trzydziestu pięciu dniach nadeszły jednak koszmarne wieści. Kamilka nie udało się uratować.
Półtora roku po śmierci dziecka kontaktuję się z jego tatą i przyrodnią siostrą. Oboje płaczą, rany jeszcze się nie zasklepiły. Ale zgadzają się porozmawiać. To, co od nich słyszę, ściska za gardło i przez następne dni nie puszcza nawet na moment.
2
Brak reakcji
Biologiczny ojciec zapewnia, że walczył o syna. Dzień, w którym z mieszkania matki wynosił na rękach będącego w stanie krytycznym Kamilka, zapamięta do końca życia.
Jasne włosy i promienny uśmiech Kamilka są przysłonięte przez założone na całym jego ciele opatrunki i bandaże. Media w całej Polsce obiegło zdjęcie przedstawiające poparzonego chłopca w karetce. Zrobił je biologiczny ojciec dziecka, Artur Topól, na dowód w sprawie. Do dziś mężczyzna nie może uwierzyć w to, co spotkało jego kilkuletniego syna.
„Ten widok zapamiętam do końca życia” – mówi łamiącym się głosem. W rozmowie ze mną zgadza się wrócić pamięcią do tamtych dni, choć rany nadal są świeże. Chce sprawiedliwości.
„Była żona [Magdalena B.] zadzwoniła wtedy do mojej narzeczonej, żebyśmy przyszli, bo coś złego dzieje się z Kamilkiem. Byłem wtedy w pracy, ale szybko wróciłem do domu i pojechaliśmy na Stradom” – wspomina pan Artur.
Dzień wcześniej, w niedzielę, partnerka mężczyzny sama pisała esemesy do Magdaleny, żeby zapytać, czy będą mogli znów zabrać do siebie Kamila i Fabiana. Matka odpisała, że starszy chłopiec jest w „kiepskim stanie”, bo „brat wylał na niego gorącą wodę”. Na pytanie o miejsce, w którym Kamil jest poparzony, odpowiedziała wyliczanką: „buzia, plecy, ręce, nogi”. Początkowo nie chciała wysłać zdjęcia, ponieważ się bała, że zostanie ono później wykorzystane przeciwko niej. Kiedy jednak narzeczona pana Artura zapewniła, że chcą tylko zobaczyć, w jakim stanie jest Kamil, Magdalena B. wysłała przerażającą fotografię przedstawiającą ośmiolatka, który siedzi skulony na podłodze i zasłania dłońmi twarz. Mimo to pod rączkami widać liczne oparzenia i rany. Na ubraniu dziecka widnieją czerwone plamy, prawdopodobnie od krwi.
Z samego rana para zdecydowała się udać po dziecko. Wcześniej Magda zadzwoniła do byłego męża, że wychodzi z domu, więc mogą przyjechać i zabrać chłopca do lekarza. Panu Arturowi oraz jego ówczesnej narzeczonej towarzyszył starszy syn kobiety. Zabrali go ze sobą, bo bali się agresji Dawida B. „On mnie kiedyś pobił” – przyznaje tata Kamilka.
Gdy dotarli na miejsce i weszli do mieszkania, uderzył ich stęchły zapach dobiegający z pomieszczeń. Jakby mocz pomieszany z ropą. Po przejściu do drugiego pokoju ukazał się im wstrząsający widok. Ośmioletnie dziecko pana Artura leżało skulone na łóżku i zwijało się z bólu. Chłopiec błagał o pomoc, wołał do taty, jego partnerki i jej syna Mateusza, którego rozpoznał.
„Był cały poparzony, wyglądał tak, jakby oblali go jakimś kwasem” – wspomina pan Artur i nie może powstrzymać łez. Ubranie Kamilka przykleiło się do ran. Ojciec próbował nożyczkami przeciąć materiał, ale chłopiec skręcał się z bólu. Nikt nawet nie pomógł mu się przebrać, a Magdę B. miało wówczas interesować tylko to, kiedy pan Artur przeleje jej alimenty. Potem wyszła z mieszkania.
„Od razu zadzwoniłem na sto dwanaście i wyniosłem go na rękach na zewnątrz, gdzie czekaliśmy na karetkę” – tłumaczy pan Artur.
Służby zareagowały błyskawicznie. Oprócz ambulansu przybył śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Zanim jednak ratownicy zabrali Kamilka do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach, odwodniony i niedożywiony chłopiec resztkami sił opowiedział tacie, co go spotkało.
„Kamilek dał jeszcze radę mówić, wszystko mi powiedział. Oni celowo mu to zrobili” – wyznaje gorzko pan Artur. Zarzekał się, że wcześniej nie docierały do niego sygnały o szczegółach cierpienia syna. Była żona pisała mu czasem, że Kamil nie pójdzie do szkoły, bo źle się czuje. Ukrywała prawdziwe powody.
„Był kochanym dzieckiem, oczkiem w mojej głowie. Gdybym wiedział, że tam dzieją się rzeczy o takiej skali, to osobiście bym go stamtąd wyrwał” – zapewnia mężczyzna.
Kamilek nie mógł zamieszkać z ojcem, ponieważ ten został pozbawiony przez sąd praw rodzicielskich w 2017 roku, przy okazji rozwodu z Magdaleną. Zanim doszło do rozstania, uchodzili za udaną parę. Poznali się, kiedy Magda mieszkała na częstochowskim Stradomiu z siostrą Anetą i jej mężem Wojciechem. We wspólnym lokum znajdowało się jeszcze czworo dzieci. Znajomi rodziny podejrzewali, że Wojtek potajemnie kocha się w Magdzie, podobno planował nawet rozwód z Anetą, by związać się z jej siostrą. Według innej teorii najpierw zadurzył się w Magdzie, a dopiero potem „przerzucił się” na Anetę. Obie kobiety posiadały orzeczenie o niepełnosprawności intelektualnej, skończyły szkoły specjalne, lecz w okolicy wypowiadano się o nich bez większych zarzutów. Miały się wszystkim dzielić, ale obowiązki domowe w dużej części przejęła Magda. Domownikom było wygodnie, bo prała, gotowała i robiła zakupy, więc kiedy poznała Artura, atmosfera się nieco zagęściła. Sąsiedzi plotkowali, że Wojtek jest zazdrosny o Magdę, choć sam zainteresowany nigdy tego wszystkiego nie potwierdził. Rzekoma zaborczość domownika nie przeszkodziła kobiecie w pogłębieniu relacji z nowym adoratorem, którego poznała, gdy chodziła jeszcze do szkoły. Było między nimi piętnaście lat różnicy. Ich pierwsze wspólne dziecko, Kamilek, przyszło na świat w lutym 2015 roku. Niedługo po narodzinach syna zdecydowali się wziąć ślub. W skromnej uroczystości uczestniczyła garstka osób.
Artur Topól przez jakiś czas mieszkał z rodziną na Kosynierów i cieszył się raczej dobrą opinią. Ktoś jednak złożył zawiadomienie dotyczące tego, co się dzieje w mieszkaniu. Nieoficjalnie mówiło się o niepokojących relacjach między domownikami, o tym, że w tak wiele osób gnieżdżą się w malutkim lokum. Sąd Rejonowy w Częstochowie w 2015 roku przyznał więc rodzinie kuratora. Brakuje jednak pisemnego uzasadnienia decyzji, by stwierdzić, co leżało u jej podstaw. Wiadomo natomiast, że powodem nie było podejrzenie przemocy czy donos świadczący o jej stosowaniu. Dominik Bogacz, rzecznik Sądu Okręgowego w Częstochowie, potwierdzał, że nie chodziło o przemoc fizyczną. „Musiało być to jakieś rażące zaniedbanie obowiązków, skoro sąd tak postanowił”.
Kontrole, które przeprowadzano w domu, nie niosły za sobą poważniejszych konsekwencji, natomiast rok po urodzeniu Kamilka na świat przyszło kolejne dziecko Magdaleny i Artura, Fabian. Jednocześnie relacja między małżonkami zaczęła się psuć. Jak twierdzi pan Artur, stali za tym Aneta i Wojciech, którzy mieli w jego ocenie „wtrącać się do ich życia”. Ciągłe kłótnie i nieporozumienia doprowadziły do rozwodu w 2017 roku. I pan Artur stracił prawa rodzicielskie do synów, którzy – zgodnie z decyzją sądu – trafili pod opiekę matki.
W roku 2020, który prokuratura uznała za początek znęcania się nad dziećmi, nasiliły się starania pana Artura o uregulowanie kontaktów z synami. Wtedy bowiem Magda wzięła ślub cywilny z Dawidem, zaledwie kilka miesięcy po zakończeniu jego odsiadki za rozbój. Zdaniem ojca Kamilka zawarcie przez Magdę nowego związku zapoczątkowało przemoc w rodzinie i utrudnianie mu kontaktu z synami.
„Zawsze byli smutni, gdy odwoziłem ich do domu. Ciągle płakali. Ja ich uspokajałem, obiecywałem, że nie pozwolę, by ktoś im zrobił krzywdę” – wspomina pan Artur i ponownie na moment zawiesza głos.
Jego wniosek do sądu rodzinnego o przywrócenie władzy rodzicielskiej nie został rozpatrzony z przyczyn formalnych. Na etapie kompletowania dokumentów mężczyzna musiał popełnić jakiś błąd. Próbę ponowił w 2022 roku, gdy Magdalena wraz z Dawidem i synami niespodziewanie przeprowadzili się do Olkusza. O tym fakcie powiadomiła go lakonicznym esemesem. Kontakty z synami stały się jeszcze trudniejsze.
„Zgłaszałem wtedy, że coś może być nie tak, bo chłopcy zachowywali się, jakby ktoś im robił krzywdę. Widziałem siniaki i ślady po przypaleniach. Nikt jednak nie chciał mnie słuchać” – opowiada pan Artur.
Przyrodnia siostra Kamila, Magdalena Mazurek, próbowała pomóc ojcu w uratowaniu chłopców, choć o istnieniu braci dowiedziała się niedawno. Wiedziała, z jaką traumą mogą się mierzyć, ponieważ w przeszłości w podobny sposób krzywdził ją ojczym, dziś już nieżyjący, który nadużywał alkoholu i stosował wobec niej oraz jej mamy przemoc. Finalnie kobiecie udało się uciec od oprawcy, bo trafiła do domu dziecka, w którym spędziła dziesięć lat. W dorosłym życiu, gdy skonfrontowała się z matką, usłyszała od niej, że ta także doświadczyła w dzieciństwie agresji ze strony najbliższych. Pani Magdalena była tym wstrząśnięta.
Gdy kontaktuję się z nią po raz pierwszy, reaguje z dystansem. Jednak chce przerwać ciąg przemocy i liczy na nadchodzące zmiany w prawie, więc zgadza się na rozmowę. To dzięki niej Polska usłyszała o cierpieniu Kamilka, ponieważ pani Magdalena zamieściła w mediach społecznościowych poruszający apel o modlitwę, gdy chłopiec z poparzeniami trafił do szpitala w Katowicach i walczył o życie.
Jej wpis z trzeciego kwietnia, czyli z dnia, w którym Kamilek trafił do katowickiej placówki, brzmiał następująco: „Proszę was, drodzy, pomódlcie się za mojego brata Kamila. Ma dopiero osiem lat i jest w ciężkim stanie, przewieziony dziś przed piętnastą śmigłowcem do Katowic. Został poważnie pobity i czymś poparzony, ma trzeci stopień poparzenia. Jest pod respiratorem, nie wiadomo, czy się wybudzi. Dziękuję za każdą modlitwę”.
Czwartego kwietnia opublikowała jeszcze jeden wpis: „Właśnie się dowiedziałam, że Kamil ma tylko pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. Jest operowany od rana. Jest cały połamany i poparzony od samej głowy. Jak można być takim skurwysynem i tak skrzywdzić dziecko. Kamilku, jesteś silny, walcz, kochany braciszku”.
„Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę, gdy tata wysłał mi zdjęcie poparzonego Kamilka” – mówi mi kobieta i z trudem powstrzymuje łzy. „Tak bardzo chciałam, żeby mu pomogli, to było wspaniałe dziecko. Bałam się, że umrze”.
Przyrodniego brata nazywa „cudem”, nie może się pogodzić z tym, co go spotkało. Pana Artura, swojego ojca, odszukała po latach rozłąki i chciała się dowiedzieć, dlaczego przestał ją odwiedzać. On tłumaczył się zakazami ówczesnej partnerki. Odnowili kontakt, a ojciec zapoznał kobietę z jej przyrodnimi braćmi.
Rodzeństwo poznało się dwudziestego dziewiątego stycznia, kilka miesięcy przed śmiercią Kamila. Pani Magda pracowała na terenie miejskiego lodowiska, na które pan Artur zabrał chłopców. Ośmiolatek od razu rzucił się siostrze w ramiona, jakby podświadomie wiedział, że łączą ich więzy krwi. Bracia znajdowali się wtedy pod opieką biologicznego ojca. Magdalena B. pozwoliła im spędzić u niego ferie zimowe. Kamil i Fabian odżyli, chętnie dokazywali w mieszkaniu wynajmowanym przez siostrę, urządzali „dyskoteki” z muzyką puszczaną z telefonu.
Wydawało się, że wszystko z nimi w porządku. Byli radośni, roześmiani. Filmik, na którym Kamilek tego dnia zanosi się śmiechem, jego siostra do dziś zachowała w telefonie. Lubi do niego wracać, to ostatnie miłe wspomnienie z ośmioletnim chłopcem w roli głównej.
Niedługo potem ziścił się bowiem najgorszy scenariusz i po trzydziestu pięciu dniach walki o życie dziecko zmarło. Jego bliscy nie mogą o tym zapomnieć, a mrożące krew w żyłach sceny ze szpitala do dziś nawiedzają ich w snach.
Po odejściu przyrodniego brata Magda nie rozstaje się z nieśmiertelnikiem, na którym wygrawerowana jest uśmiechnięta twarz Kamilka. „Być może dla świata jesteś tylko człowiekiem, dla niektórych jesteś całym światem” – taki napis widnieje na drugiej stronie medalionu.
3
Walka o życie
Lekarze nie mają wątpliwości, że cierpienie Kamilka musiało być niewyobrażalne. Mimo że stan chłopca uległ chwilowej poprawie, ostatecznie dziecka nie udało się uratować.
Trzeci kwietnia 2023 roku, poniedziałek. Na szpitalny oddział ratunkowy Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach przybywają medycy z Kamilkiem. Chłopiec jest w ciężkim stanie, zagrażającym życiu. Leży na noszach, transportowany przez ratowników. Na granicy utraty świadomości mija jaskrawe światła padające ze szpitalnego sufitu na jego poranioną twarz. Kilka osób stojących wówczas w poczekalni wlepia w niego wzrok. W ich głowach mogło kotłować się tylko jedno pytanie: co się stało temu biednemu dziecku?
Przypadki poparzeń na pierwszy rzut oka nie są czymś zaskakującym. Lekarze mówią mi nawet, że to typowe i częste zjawisko. Rodzice przywożą maluchy, które przez chwilę ich nieuwagi wylały na siebie gorącą zupę albo poparzyły się kawą czy herbatą. Przy dzieciach cały czas trzeba mieć oczy dookoła głowy.
Tylko do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka, wraz z przyszpitalnymi poradniami, trafia rocznie nawet sto tysięcy pacjentów. Wśród nich nie brakuje dzieci z poparzeniami. Najczęstsza procedura jest taka, że trafiają na oddział i po kilku, maksymalnie kilkunastu dniach są wypisywane do domu. Ich leczenie zwykle nie jest skomplikowane.
Doktor Andrzej Bulandra, koordynator Centrum Urazowego dla Dzieci w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach, mówi otwarcie, że trudno wyrokować, czy taki sam szczęśliwy finał można było przewidywać w sprawie Kamilka. Myślał, że były na to szanse, lecz tylko na początkowym etapie. W rozmowie ze mną wspomina, że zanim chłopiec został przyjęty na oddział, medycy jeszcze nie wiedzieli, co dokładnie go spotkało.
„W znieczuleniu ogólnym oczyściliśmy wszystkie rany, usunęliśmy tkanki martwicze i opatrzyliśmy. Zostały mu też podane leki, później zapadła decyzja o wprowadzeniu chłopca w stan śpiączki farmakologicznej” – wylicza lekarz.
Gdy wyszło na jaw, co było źródłem tych obrażeń i że niektóre z nich sięgają nawet bardzo odległego czasu, lekarz poczuł potworną złość. Niejednym specjalistą taka sprawa mocno by wstrząsnęła. Jak coś takiego mogło się wydarzyć? Stan Kamilka wprawiał w osłupienie nawet najbardziej doświadczonych lekarzy. Doktor Bulandra, który w zawodzie jest od ponad dwudziestu dwóch lat, nawet dziś potrząsa głową z niedowierzaniem.
„Widziałem mnóstwo oparzeń, również znacznie gorsze, ale rzadko kiedy pacjenci trafiają do nas z tak zaniedbanymi, nieleczonymi przez tygodnie ranami” – wspomina.
Choroba oparzeniowa jest następstwem oparzenia i rozwija się wskutek gwałtownej utraty płynów oraz uwolnienia olbrzymiej ilości mediatorów stanu zapalnego, wywołujących uogólnioną reakcję na zaistniały w organizmie uraz. Taki stan rzeczy może trwać bardzo długo, a choroba oparzeniowa niezwykle wyniszcza organizm. Najczęściej jest tak, że jeśli w ciągu kilku najbliższych dni po oparzeniu nie nastąpi poprawa, to rokowania są wręcz fatalne.
„Gdyby Kamilek trafił do szpitala od razu, jego szanse na pewno byłyby większe. Trzeba wziąć pod uwagę kwestię całego tła: jeżeli trafia do placówki uprzednio zdrowe, dobrze odżywione i zadbane dziecko, a przyczyną oparzenia jest nieszczęśliwy wypadek, to mamy mniejsze zagrożenie rozwojem poważnych powikłań. Jeśli natomiast dziecko pierwotnie jest schorowane i wycieńczone, to jego stan ma kolosalny, negatywny wpływ na proces leczenia” – tłumaczy doktor Bulandra.
W przypadku najmłodszych zdecydowana większość oparzeń jest niewielka. Rany są płytkie i obejmują zwykle od dziesięciu do dwudziestu procent powierzchni ciała. Zdarzają się jednak przypadki ciężkie, gdzie skala oparzenia sięga trzydziestu czy nawet pięćdziesięciu procent. Wszystko zależy od dziecka, jego wielkości i wagi, a także źródła obrażeń.
„Gdy rana oparzeniowa »puszcza«, jest czysta, niezakażona. Wtedy stosujemy leczenie miejscowe, które ma na celu zapobiegnięcie rozwojowi zakażenia i stworzenie ranie optymalnych warunków do zagojenia się. W przypadku ran powierzchownych trzeba zastosować opatrunki, które utrzymają odpowiednią wilgoć i stworzą środowisko nieprzychylne rozwojowi bakterii, a jednocześnie sprzyjające regeneracji tkanek” – mówi doktor Andrzej Bulandra.
Takich działań w przypadku Kamilka nie można było zastosować. Przez brak leczenia w jego organizmie zdążył się już bowiem rozwinąć potężny stan zapalny, który spowodował chorobę oparzeniową. Rozwinęła się głęboka niewydolność wielonarządowa. Dziś lekarz mówi, że ośmiolatek być może zdołałby przeżyć, gdyby trafił do szpitala od razu, ale nie da się tego jednoznacznie stwierdzić.
„Prawdopodobnie nie byłoby tych komplikacji, gdyby pacjent trafił do nas ze świeżymi, czystymi ranami. Zamknęlibyśmy je przeszczepami skóry i proces gojenia trwałby kilkanaście dni, maksymalnie do dwóch tygodni, jak to zwykle bywa. Tutaj mieliśmy rany brudne, zbyt długo otwarte i przez to zakażone” – mówi doktor Andrzej Bulandra.
W przypadku ran dużo głębszych konieczne jest chirurgiczne usunięcie zniszczonych, martwiczych tkanek, a następnie „położenie przeszczepów”, które spowodują regenerację. Rany zamyka się najczęściej za pomocą skóry pacjenta przeszczepionej z innej, zdrowej części ciała. Można też użyć substytutów skóry, choć robi się to rzadziej. Najbardziej kluczowy jest czas liczony od powstania do zamknięcia rany. Wtedy występuje największe ryzyko zakażenia, z którym walka jest najtrudniejsza. Przeciwdziałanie zakażeniu i niewydolności, którą powoduje choroba, to priorytet.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki