42,99 zł
KSIĄŻKA, NA PODSTAWIE KTÓREJ POWSTAŁ SERIAL SZPITAL NEW AMSTERDAM
Doktora Maxa Goodwina pokochały miliony widzów na całym świecie. Jego pytanie: „Jak mogę pomóc?”, wywołało niejedną rewolucję i uratowało życie setek pacjentów.
Pierwowzorem serialowego Maxa był doktor Eric Manheimer, który z równie niesamowitym zaangażowaniem i poświęceniem walczył o swoich pacjentów w szpitalu Bellevue w Nowym Jorku.
TO JEGO PRAWDZIWA HISTORIA
I jedyny taki szpital, w którym spotkają się zarówno dyplomaci z pobliskiego ONZ, jak i skazańcy z więzienia na Rikers Island. Obok siebie leżą mieszkańcy Park Avenue, finansiści z Wall Street, nielegalni imigranci, ofiary tortur oraz mieszkańcy czynszówek. Jeśli prezydent USA poczuje się źle podczas obrad ONZ, karetka pogotowia przywiezie go do Bellevue.
Doktor Eric Manheimer w dwunastu historiach przedstawił losy swoich pacjentów, których spotkał, będąc dyrektorem szpitala. Te historie to coś więcej niż skomplikowane medyczne przypadki – to przede wszystkim pełna emocji opowieść o ludziach: rodzinach i wspólnotach, rozpaczy i śmierci, nadziei i życiu.
Sam autor odsłania się przed nami nie tylko jako lekarz i dyrektor szpitala, ale też jako pacjent. Walce o życie innych towarzyszy jego własny wyścig z chorobą nowotworową.
Serial Szpital New Amsterdam , który powstał na podstawie wspomnień Manheimera, podbił serca widzów na całym świecie. Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich chcących poznać prawdziwe losy ulubionych bohaterów.
„Manheimer daje nam coś więcej niż zwykłe medyczne dramaty. To okno na wyjątkowy szpital i mądrość lekarza, który tak samo opiekuje się pacjentami i światem”.
„Publishers Weekly”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 522
Data ważności licencji: 5/20/2026
Dianie
Rozdział 1
Recydywiści
Okna mojego biura w szpitalu Bellevue wychodzą na północ, na nabrzeże East River. Południowa ściana siedziby ONZ wygląda jak cienka lśniąca wstążka przecinająca łuk Queensboro Bridge, łączącego Manhattan z Roosevelt Island i dalej z Queens. Mogę stąd dostrzec szkielet ruin szpitala dla chorych na ospę na południowym krańcu Roosevelt Island. Wyglądam przez okno, jest siódma rano, jeszcze ciemno. Franklin Delano Roosevelt Drive migocze białymi światłami pojazdów jadących na południe. W ciemne wieczory, kiedy zamknięci w samochodach mieszkańcy przedmieść wracają do domów, w kierunku północnym ciągnie się sznur świateł czerwonych.
Od lewej strony mój widok ogranicza stary budynek oddziału psychiatrii Bellevue, w którym teraz mieści się schronisko dla bezdomnych mężczyzn. Na zaniedbanej elewacji widać zacieki. Na prawo od niego znajduje się Nowojorski Uniwersytet Medyczny – laboratoria, sale wykładowe i łóżka szpitalne. Środkową część roztaczającej się z mojego okna panoramy zajmuje plac budowy, za którym stoi niewielki biały namiot. Do 11 września 2001 roku znajdował się tam nasz północny parking, potem pojawiły się w tym miejscu przyczepy chłodnie, a teren ogrodzono drucianą siatką. Dostępu do niego pilnowali strażnicy. Przywożono tam szczątki ofiar zamachów do identyfikacji. Porównywano ich DNA z próbkami pobranymi ze szczoteczek do zębów i ubrań. Przywodziło mi to na myśl pracę członków izraelskiej organizacji ZAKA, zjawiających się na miejscu samobójczego zamachu w Jerozolimie, by zebrać do plastikowych woreczków fragmenty tkanki mózgowej i rozrzucone palce w celu zorganizowania ofiarom należytego pochówku – żeby po nadejściu Mesjasza dusze zmarłych mogły połączyć się ze swoim ludem.
Kiedy wyglądam przez to samo okno po ośmiu latach, namiot wciąż tam stoi, choć przyczepy chłodnie i strażnicy zniknęli. Widok z mojego okna coraz bardziej się kurczy. Nasz dawny północny parking przejęła Economic Development Corporation i wydzierżawiła teren firmie z Kalifornii pod budowę laboratorium biomedycznego. Przypuszczam, że za jakieś trzy miesiące wieżowiec ONZ całkiem zniknie z mojego pola widzenia, a wraz z nim uniwersytet i schronisko dla bezdomnych w dawnym budynku psychiatrii.
Większość Amerykanów, słysząc dzisiaj słowo „Bellevue”, ma przed oczami staroświecki szpital psychiatryczny, jednak oddział psychiatrii to tylko jeden z wielu elementów tego „miasta w mieście”, w którym spędzam większość dni. Fanom takich seriali jak Prawo i porządek czy Siostra Jackie Bellevue kojarzy się z psychotycznymi mordercami i przypadkowymi aktami przemocy. Ale Bellevue jest także najstarszym szpitalem w kraju: działa od 275 lat. To także bodaj najbardziej znany szpital publiczny w Stanach Zjednoczonych. Tu otwarto pierwszy oddział położniczy i pediatryczny, tu dokonano pierwszego cesarskiego cięcia – Bellevue w wielu rzeczach był pierwszy. Historia opracowanych tutaj programów sanitarnych sięga czasów wojny domowej. Tu opanowywano epidemie żółtej febry, gruźlicy, duru brzusznego i polio. Szpital jest szczególnie znany z psychiatrii. Uruchomiono w nim pierwszy w kraju oddział psychiatrii dziecięcej wyposażony w szkołę. Dwaj lekarze z Bellevue otrzymali Nagrodę Nobla za badania nad cewnikowaniem serca. To u nas skonstruowano pierwszy rozrusznik serca i opracowano pierwsze metody leczenia uzależnienia od narkotyków.
Dziś nasz personel zajmuje się poszukiwaniem rozwiązań kluczowych problemów dotyczących zdrowia publicznego, takich jak HIV, ciężkie przypadki grypy czy zagrożenia epidemiologiczne związane z terroryzmem. Bellevue posiada również oddział więzienny wyposażony w sto łóżek, gdzie leczeni są osadzeni w Rikers Island, największym kompleksie więziennym w kraju. W ramach miejskiego systemu opieki szpitalnej zapewniamy leczenie wszystkim nowojorczykom – od mieszkańców Park Avenue po mieszkających w czynszówkach uciekinierów z chińskiej prowincji Fujian, którzy w rodzinnym kraju doświadczyli tortur. Przy trzydziestu tysiącach wypisów i pół milionie wizyt w ponad stu naszych poradniach często dostrzegamy skutki globalnych problemów, zanim większość ludzi dowiaduje się o samych problemach. Mam na myśli epidemie, przemoc, zmiany klimatu, konsekwencje palenia tytoniu, zażywania narkotyków i rozwoju branży fast food. Słyniemy z wielu rzeczy, w szczególności z funkcjonowania naszego oddziału ratunkowego. Jeżeli na Manhattanie zostanie postrzelony policjant, najprawdopodobniej trafi do Bellevue. Jeżeli dyplomata padnie ofiarą napaści podczas wizyty w siedzibie ONZ, zostanie zabrany do Bellevue. Jeżeli u bankiera inwestycyjnego dojdzie do zatrzymania akcji serca, kierowca jego limuzyny będzie wiedział, dokąd jechać. Jeżeli Nowy Jork jest światem w miniaturze, to lekarze Bellevue stoją w pierwszej linii jego obrońców. Jesteśmy tętniącą życiem instytucją, dostosowującą się do rytmu miasta, któremu służymy.
Tam, gdzie w czasach kolonialnych znajdowała się farma o nazwie Belle Vue, dziś funkcjonuje potężny zespół szpitalny z kilkoma tysiącami łóżek – miejsce pracy siedmiu tysięcy osób. Każdego roku przychodzą tutaj na świat tysiące małych nowojorczyków. Ten nowoczesny kompleks położony jest w Kips Bay, kilka przecznic na południe od kwatery ONZ, na terenie ograniczonym od zachodu przez Pierwszą Aleję, a od wschodu przez Franklin Delano Roosevelt Drive, wijącą się wzdłuż East River. Północną granicę wyznaczają wspomniane schronisko dla bezdomnych mężczyzn w starym budynku psychiatrii oraz pogotowie opiekuńcze. Obydwa budynki należały kiedyś do rozległego terenu Bellevue. Południowa granica przebiega wzdłuż szkoły pielęgniarskiej i szpitala Manhattan Veterans przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Od stu pięćdziesięciu lat Bellevue pełni ponadto funkcję kliniki Nowojorskiego Uniwersytetu Medycznego.
Zacząłem tu pracować w 1997 roku. Po siedemnastu latach praktyki lekarskiej w Dartmouth byłem gotów wrócić do Nowego Jorku i do systemu publicznej opieki zdrowotnej. Dorastałem na Bronksie. Mój ojciec, Robert Manheimer, przez ponad pięćdziesiąt lat pracował jako reumatolog i internista. Jako dziecko towarzyszyłem mu podczas nocnych wizyt domowych. Jeździliśmy razem do chorych naszym rodzinnym peugeotem wyposażonym w reflektor pomagający odnajdywać numery domów przy Gun Hill Road i przemierzać wąskie, nieznane nam przecznice Grand Concourse. Układ limbiczny mojego mózgu na zawsze zaabsorbował dźwięki, zapachy i rytmy związane z pracą lekarza. Nie miałem wyboru. Lubiłem różne przedmioty – historię, języki obce, archeologię – ale moją pasją była medycyna.
W latach siedemdziesiątych, kiedy studiowałem na należącym do uniwersytetu stanowego Downstate Health Sciences University na Brooklynie, miasto znajdowało się w głębokim kryzysie. Przestępczość osiągała rekordowo wysokie poziomy, panowało gigantyczne bezrobocie, liczba uzależnionych od cracku pozwalała mówić o epidemii. Rosły napięcia na tle rasowym, a także nierówności ekonomiczne i społeczne. Kiedy w poniedziałkowy poranek przychodziłem na zajęcia z patomorfologii, brooklińska kostnica pękała w szwach. Koniec dekady, na który przypadały lata mojej rezydentury w Kings County, wielkim publicznym szpitalu klinicznym na środkowym Brooklynie, również był niespokojnym okresem dla nowojorczyków. Miasto uznano za światową stolicę zbrodni. W owym czasie jednym z moich pacjentów był niesławny Syn Sama, seryjny morderca. Po latach pracy na kolejnych oddziałach, z których każdy zajmował osobny budynek szpitalnego kompleksu, nic, co ludzkie, nie było nam obce. Nie mieliśmy dyżurek, więc drzemaliśmy na wolnych noszach. Nie było klimatyzacji, więc latem przynosiliśmy do pracy po kilka koszul i zmienialiśmy je w ciągu dnia. O północy spotykaliśmy się na przerwie w pokoju socjalnym i przy kanapce z masłem orzechowym dokonywaliśmy wymian planowanych u pacjentów badań i zabiegów: ja biorę badanie tomografem, ty wlew doodbytniczy. A potem wracaliśmy do walki. Po dziesięciu latach pracy widziałem już niemal wszystko.
Kiedy na szpitalnym parkingu jeden z lekarzy został zadźgany nożem przez narkomana dla pięciu dolarów, odpowiedziałem na ofertę pracy w New Hampshire, która pojawiła się w „New England Journal of Medicine”.
W Dartmouth poznałem moją żonę, Dianę – młodą wykładowczynię, której rodzice byli Kanadyjczykami. Wychowała się w Meksyku, gdzie jej ojciec pracował jako inżynier górnictwa. Zawodowo obracała się w świecie sztuki, teatru, performance’u, literatury i polityki, który od razu mnie oczarował. Dzieciństwo spędziła w Parral w stanie Chihuahua, w zakurzonym górniczym miasteczku, którego jedyne roszczenia do sławy wynikały z faktu, że zamordowano tam Pancha Villę, jednego z przywódców rewolucji meksykańskiej. Z Parral rodzina mojej żony przeniosła się do stolicy kraju. W 1997 roku Diana otrzymała posadę na Uniwersytecie Nowojorskim, oboje przeprowadziliśmy się więc do Nowego Jorku. Wróciłem do pracy w publicznym szpitalu niczym gołąb pocztowy do domu. Bellevue stał się ostatnim elementem mojego mikrokosmosu złożonego z Diany i naszych dzieci: syna Alexeia i córki Mariny.
Wyglądam przez okno. Podjeżdża właśnie furgonetka do transportu więźniów z napisem „New York’s Boldest”. Samochód zatrzymuje się przed naszym „błękitnym pokojem” – pomieszczeniem przejściowym pomiędzy SOR-em a psychiatrycznym oddziałem ratunkowym dla dorosłych. Pasażer musi być szczególnie niebezpiecznym więźniem Rikers Island, ponieważ furgonetkę eskortuje łącznie siedem radiowozów i pojazdów służb więziennych. Konwój zatrzymuje się tuż pod moim oknem. Z jednego z samochodów wysiadają funkcjonariusze w pełnym rynsztunku bojowym. Sprawdzają otoczenie, po czym ustawiają się w szpaler. Następnie dwóch wyższych rangą strażników (sądząc po wykrochmalonych białych dopasowanych koszulach, muszą być kapitanami) prowadzi skutego więźnia. To Latynos o ciemnych, zmierzwionych włosach, z rzadką, rozwichrzoną brodą, ubrany w standardowy, workowaty pomarańczowy kombinezon. Każdy skrawek jego odsłoniętej skóry – szyję, ramiona i dłonie – pokrywają tatuaże. Niebieskie, czarne, zielone i czerwone.
Mężczyzna podnosi wzrok i patrzy w stronę mojego okna. W Nowym Jorku pojawili się członkowie las maras – najniebezpieczniejszych grup przestępczych w Ameryce. Specjalizują się w wymyślnych formach przemocy, stosują wszystkie możliwe chwyty, mordują z zimną krwią i okaleczają. Ich rytuały inicjacyjne obejmują pobicia i zabójstwa – po hiszpańsku asesinatos. Często są potomkami nielegalnych imigrantów, którzy dorastali pod opieką ulicznych gangów Los Angeles, a później, jako nastolatkowie i po osiągnięciu pełnoletności, zostali deportowani – na przykład do Salwadoru, skąd ich rodzice uciekli kiedyś przed potwornościami wojny domowej, lub do innych krajów rodzinnych, w których oni sami nigdy nie żyli. W końcu i tak wracają do Stanów, jeszcze bardziej bezwzględni i niebezpieczni niż przedtem. Dysponują rozległymi kontaktami wśród handlarzy narkotyków, od Kolumbii i Peru po Los Angeles i Long Island.
Facet, którego właśnie przywieziono, ma ręce i nogi skute łańcuchami – jeden z nich, przypięty do solidnego skórzanego pasa, łączy dodatkowo dłonie ze stopami. Zastanawiam się, czy ta policyjna obstawa ma chronić więźnia przed członkami konkurencyjnego gangu, ostrzącymi sobie zęby na jego terytorium, czy zapobiec próbom uwolnienia go przez swoich. Transport więźnia to ryzykowna operacja – z Rikers z pewnością nie ucieknie. Teoretycznie ktoś mógłby go tam zabić, jednak, zważywszy na wpływy gangu i zasady obowiązujące jego członków, jest to mało prawdopodobne. Strażnicy popychają mężczyznę do jednej z cel błękitnego pokoju.
– ¡Hola, jefe! – woła Patty, moja asystentka, wchodząc do biura około ósmej i wyrywając mnie z zamyślenia. – Masz dzisiaj napięty grafik.
– W przeciwieństwie do wszystkich innych dni? – ironizuję.
– ¿Quién te manda, jefe? – rzuca w odpowiedzi. – Sam jesteś swoim tyranem. Dziś przychodzą chłopaki z tajnych służb, żeby się upewnić, że jesteśmy przygotowani na Zgromadzenie Ogólne ONZ w przyszłym tygodniu. Żeby tylko komuś nie przyszło do głowy strzelać do jednego z tych światowych przywódców, bo wyląduje u nas. Poza tym ma wpaść minister zdrowia Meksyku, żeby porozmawiać o opiece zdrowotnej meksykańskich imigrantów. – Patty przegląda listę i kończy: – I dzwonił Budd z oddziału więziennego. Pytał, czy przyjdziesz się pożegnać z Juanem Guerrą, zanim go zwolnią.
Zastygam oniemiały.
– W końcu wychodzi do domu? Nie mogę w to uwierzyć.
– Nie wierz, dopóki nie zobaczysz, jefe. Wiadomo, jak z tym bywa.
Juan Guerra zwolniony… Niewiarygodne.
– Pójdę zobaczyć się z Guerrą, zanim przyjdą ci faceci z ONZ. Zaraz wracam. Zorganizuj im jakąś kawę i pączki, gdybym się spóźnił, por favorcito.
Kiedy poznałem Juana Guerrę, najpierw rzuciła mi się w oczy jego szyja. Już z daleka można było się zorientować, że coś jest nie tak.
To było w trakcie obchodu z Buddem, ordynatorem dziewiętnastego piętra. Wysoki, tyczkowaty Budd Heyman to internista z wieloletnim doświadczeniem w medycynie więziennej. Zaczynał w Tombs, zakładzie karnym na Manhattanie, w pobliżu Chinatown. Jest niezmordowanym adwokatem pokrzywdzonych, który zdaje sobie sprawę, że fortuna kołem się toczy, a różnica między biednymi a bogatymi sprowadza się do tego, że bogaci mają wybór. Zazwyczaj zaczynaliśmy w jednym końcu piętra i szliśmy przez cały oddział. Nawet jeżeli na początku obchodu nie wszyscy pacjenci siedzieli w swoich celach, magicznie materializowali się w nich, kiedy się zbliżaliśmy. W więzieniu na ogół tak niewiele się dzieje, że nikt nie chce przegapić okazji do rozmowy z kimś nowym. Na oddziale szpitalnym przebywało dwudziestu pięciu mężczyzn w wieku od siedemnastu do siedemdziesięciu trzech lat. Niektórzy byli tam od kilku godzin, inni od ponad pięciu miesięcy. Strażnicy trwali na posterunkach, nie pozwalając pacjentom zapomnieć o tym, że pomimo szpitalnych koszul wciąż są więźniami. Przejście zagradzały zamykane na klucz solidne żelazne bramy, nigdzie nie było ozdób ani kolorów. Wszystkie okna zabezpieczono drucianą siatką.
Z powodu strażników, bram, identyfikatorów, kolejnych bram trudno na ten oddział po prostu „wpaść”, a ja jestem typem lekarza, który lubi przejść się po szpitalu, i dyrektorem medycznym, który woli być przy łóżku chorego, niż siedzieć za biurkiem. To pozwala nabrać wyczucia. Ludzie znający się na rzeczy potrafią ocenić szpital w ciągu paru godzin – chodząc, rozmawiając, zadając pytania. W ten sposób zyskuje się rozeznanie w sytuacji. Nie trzeba do tego zespołu audytorów przez dwa tygodnie badających procedury i politykę szpitala. Uważna obserwacja wystarczy, by się przekonać, czy człowiek ma do czynienia z wioską potiomkinowską, czy placówką z prawdziwego zdarzenia.
Guerra, ubrany w szpitalną piżamę i kapcie, był drobnym mężczyzną mierzącym niewiele ponad metr pięćdziesiąt, szczupłym, o krótko obciętych siwych włosach i krótkiej koziej bródce. Oraz szyi, którą rozpoznałbym z daleka. Opuchlizna mówiła sama za siebie. Mogłem przewidzieć wszystkie komplikacje, problemy, skutki uboczne i dostępne opcje leczenia. Nie znałem przeszłości tego człowieka, nie wiedziałem, skąd pochodzi, gdzie bywał ani jak wyglądało jego dotychczasowe życie. Mimo to miałem dość dobre rozeznanie co do jego przyszłości. Po lewej stronie szyi skóra naprężała się pod naporem czterech sterczących guzów wielkości piłeczek golfowych, ulokowanych w węzłach chłonnych. Nie dawały dolegliwości bólowych ani nie przeszkadzały w przełykaniu. Pacjent był szczupły, ale nie wychudzony, w ręce trzymał szklankę wody. Jego choroba osiągnęła zaawansowane stadium, dając bardzo niewielkie szanse przeżycia. Zastanawiałem się, co dobrego mógłbym dla niego zrobić jako lekarz.
Wielu lekarzy w ogóle nie wsiada do tej łodzi, wolą zostać na brzegu. Popadają w obsesję wyników laboratoryjnych i rytuałów z użyciem białego fartucha i stetoskopu. Komputer pozwala bezpiecznie oddzielić się od pacjenta: można na niego jedynie rzucić okiem, a za chwilę już prosić następnego. Śmierć pacjenta jest ciosem wymierzonym w ego takiego lekarza. Aktywuje pierwotny lęk przed utratą. Jest zupełną zawodową porażką. Drwi sobie z medycyny. Niezależnie od trybu leczenia, wydatków, zaangażowania innych specjalistów, przeprowadzonych operacji, zastosowanych planów B, eksperymentalnych leków czy chemioterapii liczne daremne działania świadczą o niezdolności lekarza do pogodzenia się z końcem. To rodzaj hibernacji pozwalającej jeszcze przez jakiś czas zachować iluzję władzy nad chorobą. Na dłuższą metę ta iluzja jest jednak niemożliwa do podtrzymania, bo przeczy prawom fizyki. Wszystko umiera. Nic nie jest w stanie zmienić nieuniknionego rezultatu, którym jest sama entropia. Druga zasada termodynamiki zwycięży, zawsze zwycięża. Kasyno nigdy nie przegrywa.
Nie od razu podszedłem do Guerry. Coś mnie powstrzymało. Sam wracałem do zdrowia po dokładnie tej samej chorobie. Miałem raka płaskonabłonkowego wielkości orzeszka ziemnego, ulokowanego w pobliżu prawego migdałka. U mnie leczenie rozpoczęło się rok wcześniej, pewnego poniedziałku w połowie października, i zakończyło wraz z ostatnią dawką radio- i chemioterapii na początku grudnia. Komplikacje i rekonwalescencja pozostawały wciąż świeżym wspomnieniem. Guzek na mojej szyi długo nie zanikał, przetrwał prawie do końca leczenia, by wreszcie wchłonąć się w ciągu kilku dni. Czy guzy Guerry mogą jeszcze zaniknąć? Czy mój może wrócić? Czy los tego pacjenta okaże się zapowiedzią mojego? Widok jego szyi wywoływał u mnie niepokój, do którego nie miałem ochoty przyznawać się nawet przed sobą i którym z całą pewnością nie mogłem podzielić się z innymi. Trudno znieść widok własnych zmaterializowanych lęków i to u osoby stojącej tuż przed nami. I nie chodzi tutaj o zwykłe empatyczne „to mogłem być ja”. Raczej: „to niedługo mogę być ja”. Odepchnąłem te myśli możliwie najdalej od siebie. Rozumiałem, co tego mężczyznę czeka, lepiej niż jakikolwiek zdrowy lekarz.
Podszedłem do niego i wyciągnąłem rękę.
– Buenos días, soy médico, parte de tu equipo de médicos en el hospital. ¿Tienes un ratito para platicar? Dzień dobry, jestem lekarzem, częścią opiekującego się tobą zespołu. Możemy chwilę porozmawiać?
Kiedy wchodzę do swojego biura tylnymi drzwiami, Patty frontowymi wpuszcza do środka dwóch mężczyzn ze służb ochrony prezydenta. Chciałem z samego rana zobaczyć się z Guerrą, ale zatrzymał mnie na korytarzu jeden z ordynatorów. Wyniknął jakiś problem na sali operacyjnej. Znalezienie rozwiązania zajęło prawie godzinę i musiałem już wrócić do biura. Proszę Patty, żeby jak najszybciej dowiedziała się, co u Guerry, i idę przywitać agentów Secret Service.
Są standardowi, jak z rządowego przydziału. Muskularni, krótko ostrzyżeni, w szarych tanich garniturach, mają białe plastikowe słuchawki, których przewody znikają za kołnierzykami koszul. Całości ich wizerunku dopełniają nieodłączne podkładki do pisania. Prezydent oraz przywódcy innych państw mają spotkać się w siedzibie ONZ w przyszłym tygodniu, a Bellevue musi być gotowy na ich przyjęcie w razie jakiegoś wypadku. Agenci chcą sprawdzić zabezpieczenia szpitala oraz przygotowanie urazówki i oddziału kardiologii. Mają osobiście wszystkiego dopilnować. W ramach kontroli systemu zarządzania kryzysowego omawiamy różne scenariusze wydarzeń, takie jak atak biologiczny, wypadki masowe, brudne bomby. Parzę im kawę w nowym ekspresie, który dostałem od Diany. Na lśniącym blacie stołu konferencyjnego w magiczny sposób zmaterializowało się pudełko pączków z Dunkin’ Donuts. To nie smakosze tart i wody Perrier. Zjawiają się u mnie co roku i zawsze przechodzimy przez tę samą listę pytań.
– Całodobowa urazówka? – pyta Randy, starszy oficer.
Jest.
– Sala operacyjna wyspecjalizowana w chirurgii urazowej?
Jest.
– Bieżące przykłady wzrostu liczby nagłych wypadków?
– Dwa tygodnie temu mieliśmy strzelaninę. Trzech rannych w ciągu kilku minut trafiło z SOR-u na salę operacyjną – odpowiadam. – To były porachunki gangów narkotykowych. Poszło pięćdziesiąt jednostek krwi i preparatów krwiopochodnych. Mamy zapewniony szybki dostęp do banku i rezerw szpitali partnerskich.
Randy z uśmiechem podnosi wzrok.
– Jak w Maryland. Z tym że oni specjalizują się w wypadkach samochodowych, nie w nożach i spluwach. A lądowisko dla helikoptera?
Odhaczone.
Jim, niższy rangą, w trakcie naszego spotkania wysyła wiadomości przez blackberry. Gadamy swobodnie i jemy pączki, agenci kończą papierkową robotę.
Potem idziemy na obchód po centrum administracyjnym oddziału intensywnej terapii, gdzie mamy zabezpieczoną wydzieloną część, na wypadek gdyby przywieziono jakiegoś polityka albo dyplomatę wysokiego szczebla w stanie zagrożenia życia. Zatrzymuję się, żeby przedstawić oficerów Marii, sekretarce oddziału intensywnej opieki pooperacyjnej oraz szefowej rezydentów na neurochirurgii. Podchodzę do piętnastu członków zespołu chirurgii urazowej zebranych wokół łóżka młodej kobiety w śpiączce. Jechała na motorze, kiedy uderzył w nią samochód prowadzony przez rozkojarzonego osiemdziesięciolatka. Motocyklistka została wyrzucona w powietrze, podczas upadku doznała licznych pęknięć czaszki, doszło do krwotoków wewnętrznych i obrzęków, które zniszczyły całą tkankę powyżej pnia mózgu. Teraz lekarze przeprowadzają badania, jakimi musieliśmy się zadowalać przed nastaniem ery tomografii komputerowej. Czy źrenice reagują na światło? Czy są jednakowej wielkości? Czy przy obracaniu głowy występuje ruch gałek ocznych w przeciwnym kierunku? Dziewczyna ma regularne rysy twarzy i długie ciemne włosy. Przypomina mi moją córkę. Odwracam wzrok. Są w podobnym wieku. To zbyt trudne.
Dzwoni moja komórka. Prowadząc prezydenckich ochroniarzy do windy, zerkam na wyświetlacz: to Patty. Mówi, że minister zdrowia Meksyku utknął u burmistrza. Mieliśmy przedyskutować współpracę naszego szpitala z konsulatem Meksyku w celu zapewnienia opieki medycznej zarówno legalnym, jak i nielegalnym imigrantom zza południowej granicy. W samym obszarze metropolitalnym Nowego Jorku mieszka ich ponad pięćset tysięcy, a w całych Stanach Zjednoczonych – dwanaście milionów. Proszę Patty, żeby do mnie zadzwoniła, kiedy minister się pojawi.
Zapewnia mnie, że zajęła się sprawą Guerry.
– Jefe, czeka na ciebie doktor Faruz – dodaje jeszcze. – Mówiłam mu, że jesteś zajęty na górze, ale uparł się, że poczeka. Chce się poskarżyć w kwestii…
Modlę się o cierpliwość i rozłączam się.
– Ruchliwe miejsce – stwierdza jeden z prezydenckich ochroniarzy.
A więc Juan Guerra wychodzi do domu. Nie mogę w to uwierzyć. Po tym, jak pół życia spędził w więzieniu, niewykluczone, że rak gardła pozwoli mu pożyć. Kto wie. Wracam pamięcią do naszych pierwszych rozmów. To pięćdziesięciodziewięcioletni mężczyzna urodzony w Nowym Jorku, syn imigrantów z Dominikany.
W dzieciństwie mieszkał na Bronksie, ale kilka razy wyjeżdżał na dłużej na Dominikanę. Najpierw na ranczo, gdzie jeździł konno w pobliżu granicy z Haiti, a później do stolicy kraju, Santo Domingo. Guerra uważał, że w życiu trzeba mieć wyczucie czasu. A on zawsze miał fatalne. Uzyskał pełnoletność akurat wtedy, gdy Wietnam zaczął przypominać granat z wyciągniętą zawleczką, w loterii poborowej wylosował jedenastkę i razem z chłopakami z sąsiedztwa poszedł na wojnę. A nie mieszkał w okolicy w typie teksańskiego Crawford, z nazwami ulic w rodzaju Harvard czy Princeton Place. Odroczenie z przyczyn zdrowotnych czy odmowa służby z powodów moralnych nie wchodziły w grę. Guerra nie miał też krewnych, którzy upchnęliby go bezpiecznie w Gwardii Narodowej, umożliwiając przeczekanie walk o Hue, skąd co wieczór napływały doniesienia o rosnącej liczbie poległych, ku przerażeniu widzów telewizyjnych wiadomości na terenie całego kraju. Guerra i jego rodzina nie mieli wątpliwości, że zawsze padnie właśnie na niego. Twierdził, że kiedy jego matka była w ciąży, przebiegł jej drogę czarny kot.
Guerra służył w jednostce bojowej w Wietnamie, ale faktycznie stacjonował w Kambodży. Przerzucał nielegalnie na tereny przygraniczne amerykańskich żołnierzy mających lokalizować i niszczyć tunele Wietkongu. Nie wiedział, że bomby pułapki i miejscowi w czarnych pidżamach – którzy mogli być żołnierzami, sympatykami komunistów albo po prostu wieśniakami usiłującymi przeżyć, opowiadając się raz po jednej, raz po drugiej stronie – to niejedyne zagrożenia związane ze służbą wojskową. Nie wiedział, że zanim skończy dwadzieścia jeden lat, przyszłość zabierze mu biały proszek, który zmieni go w innego człowieka.
Wrócił uzależniony od heroiny, jak wielu w jego oddziale. Przez kolejne trzydzieści lat dziesiątki razy próbował zerwać z nałogiem, ale nigdy skutecznie. Skazany za posiadanie narkotyków, został wysłany do Rikers. Od czasu do czasu odsiadywał dłuższe wyroki w zakładach karnych na północy stanu, za każdym razem zwalniano go warunkowo. Ostatnią karę więzienia dostał za piętnastominutowe spóźnienie na spotkanie z kuratorem sądowym. Całe dorosłe życie Guerry po powrocie z wojny było przedłużającym się epilogiem Wietnamu z Departamentem Więziennictwa stanu Nowy Jork w roli głównej. Więzienie stało się drugim domem Juana. A może nawet pierwszym. Miał żonę i syna, za którymi straszliwie tęsknił i którzy latami wspierali go bez względu na okoliczności, a także starzejących się rodziców i daleką rodzinę w Republice Dominikany. To znacznie więcej niż wielu innych niezbrodniarzy w podobnej sytuacji.
Rozmawiałem z nim o tym często podczas szpitalnych posiłków przy jego łóżku. Zapytałem go, dlaczego podejmował takie, a nie inne decyzje, mając świadomość ich konsekwencji. I wiedząc, w jaki sposób policja realizuje cele dotyczące liczby aresztowań. W jego przypadku zawsze chodziło o drobne przestępstwa narkotykowe – posiadanie albo sprzedaż niewielkich ilości metadonu. Po co tak ryzykował?
Odparł, że dzięki życzliwości armii Stanów Zjednoczonych jest uzależniony od trzydziestu pięciu lat. Jego kontakty towarzyskie ograniczały się do innych uzależnionych, dilerów i pomniejszych ćpunów z sąsiedztwa, którzy nie mogli znaleźć żadnego zatrudnienia.
– Nieraz podjąłem złą decyzję i za każdym razem słono za to zapłaciłem. Po jakimś czasie to już nie ma znaczenia. Jak cię zgarną, to i tak cię wrobią, bo wiedzą, że się przyznasz w zamian za niższy wyrok. Byle nie dać się zapuszkować na północy stanu.
– Skoro tak, to nie możesz po prostu być superostrożny?
– Potrzebuję metadonu. Kiedyś nie przyjęli mnie do kliniki z powodu jakichś papierów, których sami zapomnieli dołączyć do dokumentacji. Kazali mi wrócić za pięć dni. Mogłem przez ten czas być na głodzie albo zorganizować sobie coś na przetrwanie. Nie ma lekko. Człowiek zrobi wszystko, żeby nie być na głodzie.
Guerra umilkł.
– Rok temu zgarnęli mnie za wyprowadzanie Tigera bez smyczy – podjął po chwili. – To chihuahua mojego wnuka, nie waży nawet dwóch kilo. Akurat był koniec miesiąca i jakiś gliniarz żółtodziób musiał się wykazać odpowiednią statystyką. Starsi koledzy go wyśmiali. Oni mieli z niego ubaw, ale ja poszedłem do więzienia. Na procedury nowojorskiej policji nie ma mocnych. Mogą człowieka zatrzymać pod byle pretekstem, nawet tygodnia się nie uchowasz.
– Jak to znosi twoja rodzina?
– Es una locura, to szaleństwo, nie wiem, jakim cudem żona tyle ze mną wytrzymała. Będzie już ponad trzydzieści pięć lat. Bóg raczy wiedzieć. Kiedyś sporo przeszła ze swoim bratem, zgarniali gościa za grube sprawy. Mnie wsadzają za drobiazgi, nie zdradzam jej, kocham ją i dzieciaka. Raz więzienie, raz zwolnienie. I spore szanse, że wrócę za kratki.
Chorobę zdiagnozowano u Guerry na początku ostatniej odsiadki. Rozpoczął radioterapię. Codziennie rano o dziesiątej trzydzieści strażnicy zgodnie z procedurami eskortowali go ze skutymi rękami i nogami przez żelazną bramę do wind towarowych, zwozili na parter i wyprowadzali do błękitnego pokoju. Tam czekał na więzienną furgonetkę, która miała go zabrać do oddalonego o trzy przecznice na północ szpitala uniwersyteckiego. Potem dwaj strażnicy eskortowali go do zlokalizowanego w podziemiach budynku centrum radioterapii. Rozkuwali go i prowadzili do stołu, gdzie kładł się na cienkim metalowym blacie nakrytym prześcieradłem.
Technik zakładał mu na twarz dopasowaną maskę z plastikowej siatki i przykręcał ją do stołu. Następnie przypiekał gardło pacjenta wiązką promieni. Obszar, przez który przenikały, znaczyły dwie koliste łysiny z tyłu głowy. Przed rozpoczęciem zabiegu pielęgniarka wstrzykiwała Juanowi Ativan, środek uspokajający mający złagodzić lęk i dyskomfort wywołane unieruchomieniem na metalowym stole, podchodzącym do gardła kwasem żołądkowym i nudnościami po chemioterapii, które groziły samorzutnymi spazmatycznymi wymiotami. Ze stołu zwisała sonda żołądkowa Guerry, prawie dotykając podłogi.
Bardzo niewiele osób w Stanach Zjednoczonych wie, że największy kompleks więzienny w kraju znajduje się w Nowym Jorku. Dla większości Amerykanów Rikers Island istnieje po prostu jako telewizyjna scenografia. Tylko zatrudnieni tam strażnicy, więźniowie i ich rodziny mają pojęcie o rozmiarach tego miejsca i stosowanych tam procedurach. Na wyspie wielkości mniej więcej Central Parku, leżącej o rzut beretem od pasów startowych lotniska LaGuardia, mieści się jedenaście więzień, w których przetrzymuje się w izolacji od społeczeństwa tysiące ludzi. Jedyny dostęp do tego kompleksu zapewnia most z Queens, ściśle kontrolowany przez Departament Więziennictwa. Członkowie rodzin osadzonych, prawnicy, strażnicy i sami więźniowie są dowożeni na wyspę furgonetkami i autobusami. Znajdują się tam między innymi więzienie o zaostrzonym rygorze, przeznaczone dla szczególnie agresywnych i niebezpiecznych skazańców, oddział dla matek z niemowlętami (jeśli osadzona jest zdolna do opieki nad dzieckiem) i prom z celami wykorzystywany w sytuacjach przepełnienia stacjonarnych jednostek. Garstka najpilniej strzeżonych więźniów, takich jak skorumpowani gliniarze czy przestępcy finansowi pokroju Madoffa, jest separowana od pozostałych – w przeciwnym wypadku łatwo sobie wyobrazić, co by się stało.
W Rikers przebywają zatrzymani oczekujący na proces lub wyrok oraz skazani na karę krótszą niż rok pozbawienia wolności. Na więźniów z dłuższymi wyrokami czeka ponad sześćdziesiąt więzień na północy stanu, w których aktualnie przetrzymywanych jest ponad pięćdziesiąt tysięcy osadzonych, w większości pochodzących z Nowego Jorku. To skutek lobbingu legislatury stanowej z Albany, dążącej do przeniesienia więzień do uboższych wiejskich okolic na północy, co miało przynieść korzyści ekonomiczne tamtejszym zamierającym obszarom przemysłowym. Fakt, że w rezultacie więźniowie zostają odseparowani od bliskich i tego kruchego ludzkiego ekosystemu, który po wyjściu na wolność stanowi dla nich ważne wsparcie, stał się niefortunnym skutkiem ubocznym tych posunięć. Koszty ekonomiczne i społeczne modelu stosowania kary pozbawienia wolności na masową skalę nie są brane pod uwagę przy rozpatrywaniu „korzyści” dla rozwoju obszarów wiejskich czy kwestii bezpieczeństwa publicznego. Powroty byłych osadzonych do więzień są niektórym branżom na rękę.
Po dotarciu na dziewiętnaste piętro południowego skrzydła, gdzie mieści się nasz więzienny oddział chirurgii, poświęcam jakieś dziesięć minut na pokonanie złożonego systemu zabezpieczeń. Wszyscy wchodzący i wychodzący ze szpitalnej jednostki więziennej muszą przejść przez wykrywacze metalu, serię bramek elektronicznych i wydzieloną płytami z pleksi strefę monitorowaną przez kilku strażników w błękitnych uniformach. Dzwonię do Patty, żeby ją poinformować, że przez jakiś czas będę incommunicado, a potem umieszczam komórkę w szafce wielkości skrzynki na listy i chowam klucz do kieszeni – wszystko pod czujnym okiem siedzącego nieopodal oficera służby więziennej.
– Brama! – wołam.
Powoli, ze stoickim spokojem podchodzi do mnie wielki strażnik z potężnym kluczem w dłoni. Otwiera bramę, nie patrząc na mnie – wzrok ma utkwiony w jakimś niewidzialnym punkcie tuż nad moją głową. Kiedy wreszcie przechodzę na drugą stronę, od razu czuję, że znalazłem się w przestrzeni więziennej. Pomimo naszych starań, żeby zbudować pomost między środowiskiem szpitala i więzienia, osiągnąć równowagę między środkami bezpieczeństwa a otoczeniem sprzyjającym powrotom więźniów do zdrowia, nie ulega wątpliwości, że to inny świat. Wchodzę do sali spotkań, Juan Guerra podnosi wzrok i uśmiecha się. Rozmawia właśnie ze swoim dwudziestodwuletnim synem. Jego żona – dziarska, silna kobieta – wydaje się zmartwiona.
Obskurna salka zapewnia przynajmniej odrobinę prywatności i, co najważniejsze, chwilowe wytchnienie od ciągłego zgiełku, krzyków, jasnego, fluorescencyjnego oświetlenia i wołań o otwarcie bramy. Te ostatnie przeszywają powietrze jak uderzenie w policzek za każdym razem, kiedy pielęgniarki, sanitariusze, lekarze, strażnicy, technicy farmacji, dietetycy, terapeuci, administratorzy, osoby nadzorujące i naczelnicy wchodzą na oddział lub z niego wychodzą. Pozbawione okien pomieszczenie jest jednak dość przygnębiające z powodu burych kolorów, szczęku metalu, porysowanych płyt z pleksi i strażnika na korytarzu, który nie odstępuje drzwi.
Cieszę się, bo Guerra wydaje się w dobrej formie. Na mój widok chce wstać. Daję obecnym do zrozumienia, żeby nie przerywali rozmowy. Udając, że szukam czegoś w karcie, chcę dać im czas.
– Gangi to śmierć, mi hijo. Musisz szybko podjąć decyzję, bo inaczej zdecydują za ciebie. – Guerra gestem zaprasza mnie do środka, ale ja wychodzę na korytarz, dając mu znak, żeby się nie spieszył.
– Chronią mnie przyjaciele – odpowiada jego syn.
– Taka ochrona to śmiertelna pułapka.
– Bez nich już byłbym martwy.
– W takim razie jeszcze w tym tygodniu polecisz na Dominikanę do tío Juanito – wtrąca się żona Guerry. – Za naszych czasów uciekało się z Santo Domingo przed Trujillo i jego rzeźnikami, a teraz muszę posyłać syna do domu, żeby go chronić przed tutejszymi gangsterami.
– Pierdolę tío Juana. Ile ja mam lat, żeby jeździć konno, sprzątać stajnie i prowadzić traktor?
– Jak byłem w twoim wieku, był tylko gang albo wojsko – mówi Guerra.
– No i co z tego?
– Ja tylko mówię, że ty też nie masz wielkiego wyboru.
Javie się śmieje.
– Że niby wojsko mnie uratuje? Popatrz na siebie!
– Ucz się na moich błędach. Zaciągasz się, ale uważasz, z kim się zadajesz. Trzymasz się z dala od prochów. Nie wciągasz, nie dajesz sobie w żyłę. Jeśli będziesz się pilnował, twoje szanse wzrosną.
W chwili przerwy w rozmowie zaglądam ponownie do salki. Javie patrzy mi w oczy bez gniewu czy wrogości. Wie, że jestem po stronie jego ojca. Kilkadziesiąt lat zwolnień i powrotów do więzienia nauczyło Guerrę wykorzystywać spryt i poczucie humoru do zjednywania sobie ludzi. Nie jest zupełnie bezsilny, chociaż ma raka i siedzi w pudle. Próbuje nauczyć syna sztuki przetrwania w sytuacji, która nagle wydaje mi się właściwie beznadziejna.
Guerra wstaje trochę roztrzęsiony i przedstawia mnie rodzinie jako mero mero, faceta, który wyjaśnia mu leczenie. Ściskamy sobie dłonie i wymieniamy przyniesione płyty kompaktowe z bachatą – zaraźliwymi rytmami z Dominikany. Często żartujemy sobie z Guerrą z jego tocayo, czyli imiennika, Juana Luisa Guerry, jednego z najpopularniejszych bachateros na świecie. Bilety na jego koncerty w Madison Square Garden wyprzedają się w ciągu godziny.
Rodzina Guerry odwiedzała go już w więzieniach w Nowym Jorku i na północy stanu, przy granicy z Kanadą. Bliscy zawsze go wspierali, a on, choć w nieoczywisty sposób, wspierał ich. Powoli i ostrożnie przygotowuję go na to, czego może się spodziewać po chemii, naświetlaniach. Uprzedzam go o osłabieniu, mówię o lekach przeciwbólowych i tak dalej. Wyczerpująco odpowiadam na jego pytania, na kartkach z zeszytu rysuję wykresy i ramy czasowe. Leczenie potrwa jeszcze dwa miesiące, a powrót do zdrowia kolejne cztery. Odzyskanie dobrego samopoczucia możliwe jest w najlepszym razie po roku, w praktyce trzeba liczyć dwa lata. W tym czasie o jego przyszłości (a raczej o tym, czy w ogóle będzie miał jakąś przyszłość) będą decydowały wyniki cokwartalnych badań kontrolnych – PET, czyli pozytonowej tomografii emisyjnej. Choroba i leczenie będą ciężką próbą dla całej rodziny, przyda jej się wsparcie krewnych i przyjaciół.
Guerra stopuje mnie, kiedy uważa, że mówię za dużo. To mnie zaskakuje, bo sądziłem, że nie słucha zbyt uważnie, tymczasem on nie tylko jest bardzo skupiony, ale także bierze pod uwagę wytrzymałość żony i syna. Zdumiewa mnie to subtelne odmierzanie stresu, z jakim jego zdaniem rodzina będzie w stanie sobie poradzić.
Od lat trzymałem się na uboczu dyskusji o zwolnieniach z odbywania kary nieuleczalnie chorych więźniów. Wielu z nich jest tak wyniszczonych chorobą, że niezależnie od popełnionych zbrodni nie stwarzają zagrożenia dla społeczeństwa. Guerra, który nigdy nie popełnił przestępstwa z użyciem przemocy i walczył z groźną dla życia chorobą, wydawał się dobrym kandydatem do takiego zwolnienia.
Względy humanitarne nakazują umożliwienie osobom takim jak on spędzenie ostatnich dni z rodziną. Przez ponad trzydzieści lat środowiska polityczne zmuszały terminalnie chorych skazanych do bezwzględnego odsiedzenia wyroku do końca. Wielu pacjentów niestety nie miało już rodzin albo pozostały z nich dysfunkcyjne niedobitki – ciche ofiary odsiadki. Czasem jednak ta podstawowa komórka społeczna okazywała się szczególnie trwała. Większość pacjentów zwolnionych ze względu na stan zdrowia nie było w stanie samodzielnie się poruszać. Inni cierpieli na postępujące schorzenia neurologiczne i nie mogli już oddychać bez pomocy respiratora. Większość miała przed sobą góra kilka tygodni życia. Mimo to wielu przeciwników podejścia humanitarnego wciąż głośno domagało się, by gnili w więzieniu i umierali w samotności.
Ja jednak nie mogę zapomnieć starego powiedzenia: „Ten, kto planuje zemstę, powinien wykopać dwa groby: jeden dla swojej ofiary, a drugi dla siebie”.
Dlaczego w przypadku Guerry wciąż nie podjęto decyzji o zwolnieniu z przyczyn zdrowotnych? Owszem, był recydywistą i wciąż był uzależniony od heroiny. Cierpiał na śmiertelną chorobę, ale dającą spore, bo ponad trzydziestoprocentowe szanse na powrót do zdrowia. Wszystko to oczywiście liczby, statystyki i rachunki prawdopodobieństwa. Leczenie będzie długotrwałe, ale jeżeli je dokończy, będzie miał jakąś szansę. W przeciwnym razie niepowstrzymany wzrost guzów i przerzuty zabiją go w ciągu roku.
Po tym, jak złożyliśmy wnioski o zwolnienie Guerry u prokuratorki, niedawnej absolwentki Wydziału Prawa na Harvardzie (o czym poinformowała mnie w ciągu trzech pierwszych minut rozmowy), próbowaliśmy dodzwonić się do jej biura z dziesięć razy. Bezskutecznie. W końcu postanowiłem uruchomić znajomości. Mąż jednej z moich lekarek był prokuratorem i dobrze zapowiadającym się politykiem. Udało mu się przekonać koleżankę, żeby wreszcie do mnie oddzwoniła.
Była zmęczona, nie w humorze i ewidentnie słabo orientowała się w sprawie, która widocznie nie była dla niej priorytetowa. Jej dalsza kariera zawodowa zależała od wsadzania więźniów za kratki, nie od ich wypuszczania. To skazani przestępcy byli jej przepustką do zostania wspólniczką w kancelarii i do świata prawniczych elit. Rozumiałem to i zamiast bezskutecznie odwoływać się do jej współczucia, skupiłem się na kwestiach finansowych. Opieka nad Guerrą w więzieniu miała kosztować ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a przecież miał żonę, syna i stabilną sytuację mieszkaniową. Zapewniłem też prokuratorkę, że sprawa Guerry nie zrujnuje jej kariery. Na korzyść więźnia przemawiały służba w Wietnamie i fakt, że nie miał na koncie przestępstw z użyciem broni czy w ogóle przemocy.
Przez ponad miesiąc nie dostaliśmy jednak odpowiedzi. W tym okresie od czasu do czasu zaglądałem do Guerry, żeby pogadać, zbadać jego szyję i rzucić jakieś ogólnikowe pocieszenie. Chudł, wypadały mu włosy i przy całej swojej niezłomności zaczynał tracić nadzieję. Nie skarżył się na więzienie czy swoje życie. Mówił o swojej sytuacji półżartem, lekko się uśmiechając. To było jedyne życie, jakie znał. Więzienne procedury, system sądownictwa, obrońcy z urzędu, gówniane jedzenie, poniżenia, ryzyko i przemoc, gangi, ochrona – wszystko to było jego chlebem powszednim, choć rzadko o tym mówił. Chodziło o to, żeby wyglądać na pewnego siebie, a nie bezbronnego. Na tym polegała jego podstawowa strategia przetrwania. Przeczekać. Teraz jednak czekanie z oczywistych względów nie wchodziło w grę. Pielęgnowanie w sobie nadziei to nie był plan.
Kiedy wychodzę z salki konferencyjnej, żeby wrócić do siebie, dopada mnie Budd.
– Jest pewien problem… – zaczyna.
– No nie! – odpowiadam, zaskoczony własnym zaskoczeniem.
– Niestety. – W rzeczowym tonie Budda pobrzmiewa frustracja. – Wygląda na to, że aplikant przefaksował zły formularz, a o sprawie dowiedział się jeden z tych gości z Albany, zaciekłych przeciwników takich zwolnień. Więc teraz wszystko wisi na włosku. Nie możemy Guerry zwolnić bez właściwego dokumentu. Jeżeli ma wyjść do domu, trzeba jak najszybciej zdobyć podpisany formularz.
– Guerra o niczym nie wie. Możesz to trochę przeciągnąć?
– Tak, trzeba będzie. Coś wymyślę.
– Dobra. Przyjdę później. Zadzwoń, jak się czegoś dowiesz.
– Dobra. Nara.
Wyjście z oddziału więziennego jest znacznie łatwiejsze niż wejście do środka – oczywiście jeśli się jest lekarzem, a nie więźniem.
Dzwonię do Patty i dowiaduję się, że minister zdrowia Meksyku się spóźni. Wchodzę po schodach na następne piętro, na którym mieści się męski oddział psychiatryczny. Chcę się rozejrzeć. Część pacjentów siedzi w dużej sali przy okrągłych stołach, rozmawiając z salowymi, pielęgniarzami i lekarzami, inni siedzą sami w milczeniu albo spacerują. Rozdano kawę, kartoniki z sokiem jabłkowym i paczki ciasteczek, jak w czasie przerwy na letnim obozie. Przy obu wejściach stoją strażnicy w mundurach. Pacjentów jest około trzydziestu. W większości to czarni, jest też kilku białych i paru Latynosów. Cierpią na schizofrenię, dwubiegunówkę, depresję, stany lękowe, zaburzenia schizoafektywne i osobowości, mają skłonności samobójcze. Wielu z nich to ofiary wykorzystywania, byli przestępcy, narkomani, chorzy na AIDS. W wielu wypadkach wszystko naraz.
Oddział psychiatryczny przypomina mi pewne zdarzenie z czasów, kiedy odbywałem praktyki na Brooklynie.
Recepcjonista na izbie przyjęć psychiatrycznego oddziału ratunkowego zwrócił uwagę na dwunastolatka, który przez kilka dni siedział tam na tym samym krześle. Chłopiec miał na głowie szarą wełnianą czapkę, na nosie okulary słoneczne. Pielęgniarka wzięła go na wywiad, zdjęła mu czapkę i okulary. Siniaki i guzy, podbite oczy – w tym prawe tak spuchnięte, że chłopak nic na nie nie widział – mówiły same za siebie. Stopniowo w ciągu kolejnych tygodni poznawaliśmy jego historię. Matka i jej partner przywiązywali chłopca do kaloryfera w mieszkaniu. Jadł z psiej miski, z drugiej pił. Był bity, jeżeli płakał, a także wtedy, kiedy nie płakał. Patrzył, jak dorośli palą crack. Matka za dziesięć dolców przyjmowała innych mężczyzn. Jeżeli pisnął, bili go. Któregoś dnia zostawili go pod szpitalem. Po przyjęciu na oddział przynosiliśmy mu lody, batoniki, hamburgery z McDonalda, ryżowe chrupki i co tylko chciał. Potem trafił do pogotowia opiekuńczego, gdzie miał czekać na rodzinę, która by się nim zajęła. To wszystko.
Dzisiaj miałby czterdzieści sześć lat. Kiedy go poznałem, sam miałem dwadzieścia cztery. Do dziś nie mogę zapomnieć widoku jego dziecinnej buzi. Za każdym razem kiedy widzę siniaka, staje mi przed oczami twarz tego chłopca. Czy był teraz na oddziale więziennym? Może pił właśnie sok pomarańczowy w jakimś miejscu podobnym do tego? Czy w ogóle żył?
Wielu – o ile nie przytłaczająca większość – pacjentów oddziału psychiatrycznego padło w dzieciństwie ofiarą skrajnych postaci przemocy. Gdyby istniały eksperymenty polegające na hodowaniu ludzi niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania poprzez pozbawianie ich wszelkich form wsparcia społecznego, edukacji, opieki medycznej i uczestnictwa w życiu społecznym, to tak wyglądałyby obiekty takich doświadczeń. Nasi pacjenci byli królikami doświadczalnymi wyrzuconymi z klatek wprost na ulicę. Prokuratorzy zamykają ich w miejskich więzieniach, a my leczymy problemy medyczne i psychiatryczne, które w więziennej atmosferze kwitną jak w cieplarni. W ciągu czterdziestu lat w systemie więziennictwa dokonał się zwrot o 180 stopni – od rehabilitacji do kary, przy czym nikt nie interesuje się negatywnymi skutkami społecznymi takiej polityki.
Dzwoni mój telefon, na wyświetlaczu pojawia się nazwisko Budda.
– Wciąż nic. Rodzina Guerry jest coraz bardziej zaniepokojona.
– Dobra. Pracujemy nad tym.
Postanawiam wrócić na oddział więzienny i tam czekać na wiadomość od Patty. Chcę się na coś przydać pacjentowi i jego bliskim, ułatwić jakoś to zwolnienie. Poza tym – przypominam sobie – są tam jeszcze inni moi pacjenci, z którymi też powinienem porozmawiać.
Marlene Scott, która od dwudziestu pięciu lat jest tutaj oddziałową, pochyla się właśnie nad leżącą na biurku dokumentacją. Drobna kobieta w średnim wieku o afrokaraibskiej urodzie emanuje spokojem i autorytetem. Nie zważa na coraz głośniejsze przekleństwa pacjenta wiezionego korytarzem za jej plecami do szpitalnej sali-celi. Podnosi wzrok i uśmiecha się do mnie.
– Budd jest u pacjenta.
Wspominamy stary oddział więzienny, który funkcjonował w budynku administracji Bellevue, zanim zbudowano nowy szpital. Nikt nie chciał tam trafić. Składał się z typowych w owym czasie otwartych pomieszczeń. W Kings County, gdzie odbywałem staż, było tak samo. Wszyscy pacjenci w jednej wielkiej sali, odrobinę prywatności mogły zapewnić jedynie zasłonki. Gdyby działały… Pierwszego dnia rezydentury w czasie obchodu spróbowałem zaciągnąć taką zasłonę. Wypadły z niej dziesiątki małych karaluchów – prosto na potężny, nabrzmiały płynem brzuch mężczyzny cierpiącego na marskość wątroby. Żółtawy odcień jego skóry zlewał się z kolorem poplamionej pościeli. Chory nawet się nie poruszył, kiedy owady czmychały z jego ciała na łóżko.
Pytam Marlene o Guerrę.
– Żadnych wieści – mówi. – Ale rodzina zorientowała się już, że jest jakiś problem. Po wszystkim, przez co przeszli, to dla nich trudne. Możliwość, że on jednak nie wyjdzie, wydaje się teraz wręcz ponad ich siły.
– Właśnie do niego idę.
Marlene postanawia towarzyszyć mi w drodze do poczekalni. Opowiada mi o przyjęciu urządzonym przez koleżankę odchodzącą na emeryturę. Podczas imprezy jakaś kobieta wspominała początki swojej pracy w szpitalu więziennym, miała wtedy osiemnaście lat. Wywołała więźnia po numerze. Przełożony poprosił ją na zewnątrz i upomniał, że to człowiek, do którego ma się zwracać „panie Jones”. Nigdy nie zapomniała tej lekcji. Przytoczyła ją jako przykład sprzeczności towarzyszących próbom traktowania innych po ludzku w otoczeniu, które odziera ich z człowieczeństwa.
Widzę, że żona Guerry prowadzi z synem poważną rozmowę. Zastanawiam się, kto pociesza ją.
Kładę dłoń na ramieniu Guerry i zapewniam go, że działamy nad jego zwolnieniem. Ten wzrusza ramionami.
– Byłem kretynem, że w ogóle robiłem sobie nadzieję. Ale ze mnie pendejo!
Wygląda staro. W więzieniu wszyscy, może z wyjątkiem nastolatków, wydają się o co najmniej dziesięć, a niektórzy nawet dwadzieścia pięć lat starsi, niż są w rzeczywistości.
Spoglądam na zegarek, po czym idę do dyżurki pielęgniarek, żeby zadzwonić do Patty. Mój pager na razie milczy, co wróży dobrze. Asystentka od razu odbiera i mówi, że w konsulacie Meksyku wynikło coś nieoczekiwanego, co znowu zatrzymało ministra. Ma się u mnie pojawić najdalej późnym popołudniem. Zadzwoni. Patty ponownie przygotowała wnioski o zwolnienie Guerry i osobiście dostarczyła właściwy formularz do prokuratury. Chce, żebym do nich zadzwonił i poprosił o przyspieszenie procedury, o podpisanie dokumentów i ich jak najszybsze odesłanie. Jej nie posłuchają.
Mój pager odzywa się kilkakrotnie. Wracam do dyżurki pielęgniarek, żeby skorzystać z telefonu, komputera i odrobiny spokoju. Dzwoni dyrektor medyczny Ed Fishkin z brooklińskiego szpitala Woodhull. Chodzi o to, że w Bellevue brakuje łóżek na intensywnej terapii i nie mogą przewieźć do nas trojga pacjentów, którzy czekają już dłużej niż dobę. Jedno z nich to młoda kobieta z malarią wywołaną przez zarodźca sierpowego. Wróciła z podróży po Azji Południowo-Wschodniej. Jest w trzecim trymestrze ciąży i nie może oddychać. Natychmiast potrzebne są łóżko na OIOM-ie oraz zespół medyczny złożony z położników specjalizujących się w opiece nad pacjentką w ciąży wysokiego ryzyka, pulmonologów i specjalistów intensywnej terapii.
Kolejną osobą próbującą się ze mną skontaktować jest moja córka Marina. Zaprasza mnie na kolację w niewielkim bistro na Pierwszej Alei. Umawiamy się tam zwykle wtedy, gdy Diana wyjeżdża wykładać poza Nowym Jorkiem. Marina wróciła z rocznych studiów uzupełniających w Izraelu, zaczyna właśnie nową pracę w Midtown. Czasem umawiamy się całą piątką, łącznie z naszym synem Alexeiem, który mieszka na Brooklynie, i jego żoną Gladys. Diana skarży się czasem, że najlepsze rodzinne kolacje odbywają się bez niej, ale rozumie i docenia nasz familijny system wsparcia.
Kiedy udaje mi się zorganizować łóżko na OIOM-ie, dzwonię do prokuratury i wyjaśniam asystentce, że sprawa jest pilna. Obiecuję napisać maila do prokuratorki. Nie zapominam o wtrąceniach w rodzaju „sprawiedliwość”, „amerykańskie wartości” czy „mój przyjaciel z »New York Timesa«” w nadziei, że to przyspieszy sprawę.
Relacjonuję wszystko Patty.
– Jefe, na twoim biurku czeka kanapka z indykiem – mówi.
Potem włącza moje wiadomości głosowe – dotyczą samych rutynowych spraw, z wyjątkiem nagrania Diany. Żona przesyła mi uściski i buziaki z Santiago oraz donosi, że znalazła dla mnie idealną powieść Faciolince’a i wibrujące kolumbijskie vallenato, które polecili jej kolumbijscy przyjaciele. Od dawna ma w zwyczaju z każdej ze swoich niezliczonych podróży przywozić jakąś ciekawą książkę, taką, o której wszyscy mówią, i płytę, bez której nie można żyć.
Przedzieram się z powrotem przez bramę, odzyskuję swój telefon i kieruję się do biura. Zbyt późno przypominam sobie, że czeka na mnie doktor Faruz. W ciągu ostatnich kilku tygodni przychodził już parokrotnie, skarżąc się, że pracownicy innego oddziału wchodzą mu w paradę. W miarę rozwoju nowych technologii zdarza się, że niektórzy specjaliści (nierzadko mający monopol na jakieś źródło dochodu) tracą wpływy w dziedzinie, którą uważali za swoje odwieczne królestwo. Postęp w kardiologii interwencyjnej z cewnikowaniem serca sprawił, że na całym świecie drastycznie spadła liczba operacji wszczepienia bypassów. W tej finansowej grze są medyczni wygrani i przegrani. To dlatego Faruz na mnie czekał, chociaż niezmiennie przedstawiał mi ten konflikt w kategoriach jakości opieki zdrowotnej, bezpieczeństwa pacjenta, kompetencji i tak dalej. Nie okazywałem mu zrozumienia. Czasy się zmieniają, ciągle pojawiają się nowinki medyczne. Specjaliści, którzy usiłują trzymać się starych rozwiązań za pomocą strategii technicznych i biurokratycznych, żeby utrzymać kontrolę nad swoimi monopolistycznymi praktykami, szkodzą nie tylko sobie. Na dłuższą metę ograniczają zdolność całej instytucji do adaptacji i podążania z duchem czasu, co ostatecznie odbija się na naszych pacjentach.
Nie jestem w nastroju na doktora Faruza – chcę tylko w spokoju zjeść kanapkę z indykiem.
Kiedy kładę dłoń na klamce tylnych drzwi do mojego biura, słyszę swoje imię. To Beth, szefowa oddziału medycyny sądowej. Nie przerywając rozmowy przez komórkę, macha do mnie, żebym zaczekał. Uważnie słucha swojego rozmówcy. Kiedy kończy rozmowę, pyta, czy mam chwilę, żeby pójść z nią na psychiatryczny oddział ratunkowy zobaczyć nowego więźnia, którego niedawno przewieziono. Myślę o swojej kanapce, a potem zerkam na wyświetlacz telefonu. Widzę, że Patty przesunęła spotkanie z meksykańskim ministrem zdrowia na koniec dnia. Przypominam sobie o doktorze Faruzie i odwracam się: ruszam schodami za Beth z powrotem na dół, na parter.
Wędrujemy tylnymi korytarzami, po czym zatrzymuje nas falanga funkcjonariuszy służby więziennej. To zwykli strażnicy w błękitnych uniformach, z bronią w kaburach, ale jest też wielu w białych koszulach. Cała część budynku została odcięta. Naszym oczom ukazuje się więzień przeprowadzany korytarzem z błękitnego pokoju na psychiatryczny oddział ratunkowy pod eskortą oddziału błękitnych i białych koszul.
To ten sam więzień, którego widziałem rano z okna swojego biura. Powłóczy skutymi łańcuchem nogami. Patrzy na nas – jedyne osoby w jego polu widzenia niebędące strażnikami. Ma twarz bez wyrazu. Tylko w jego oczach widać ożywienie, ale i one niczego nie zdradzają. Tatuaże mężczyzny są teraz doskonale widoczne, z tej odległości robią jeszcze większe wrażenie, ma je wszędzie, tylko nie na twarzy. Na jego szyi widnieją litery MS oraz numer 13.
Mara Salvatrucha nie może się równać z gangami Crips i Bloods. W Nowym Jorku działa stosunkowo krótko. Zetknąłem się z tym gangiem podczas pobytów w Chiapas, najbardziej wysuniętym na południe stanie Meksyku, położonym przy granicy z Gwatemalą. Las maras czyhają na nielegalnych imigrantów usiłujących przedostać się na północ. Potrafią ukraść i wymusić dosłownie wszystko. Pod byle pretekstem odcinają ręce albo głowy i wypruwają wnętrzności. Kiedy trafiają do więzienia, przejmują kontrolę nad instytucją, organizują się, terroryzują strażników i szkolą współwięźniów w stosowaniu swoich szczególnie bestialskich metod.
Psychiatryczny oddział ratunkowy, dokąd prowadzony jest ten człowiek, został odpowiednio zabezpieczony. Przy wszystkich drzwiach i oknach stoją policjanci oraz szpitalni funkcjonariusze. Liczny personel skrzydła więziennego przywykł do radzenia sobie z wszelkiego rodzaju trudnymi sytuacjami z udziałem najbardziej agresywnych i nieprzewidywalnych pacjentów. Tako – bo tak zgodnie z dokumentacją brzmi ksywa mężczyzny – połknął coś ze sztućców w więzieniu o zaostrzonym rygorze na Rikers, więc przywieziono go na rentgen i konsultację chirurgiczną. Ma zostać na obserwacji, dopóki połknięte przedmioty nie przedostaną się przez jego organizm i nie wyjdą z drugiej strony. To dość powszechna praktyka. Pacjentów, którzy ją stosują, nazywamy połykaczami. Więźniowie uciekają się do tego rodzaju sztuczek, żeby wydostać się z wyspy i przełamać nudę. Nasz przyjaciel z gangu nic nie mówi. Z ulgą stamtąd wychodzę. Dziękuję koleżance, że zabrała mnie ze sobą, chociaż teraz pewnie przez kilka tygodni będą prześladowały mnie pesadillas – koszmary o las maras.
Kieruję się do biura, kiedy znowu odzywa się mój pager. To Budd. Dzwonię do niego. Guerra odmówił jedzenia. Nie pozwala się też dożywiać przez sondę. Jego żona i syn wychodzą z siebie. Mówię, że jadę na górę.
Późnym popołudniem rytuał wejścia na dziewiętnaste piętro południowego skrzydła dodatkowo się komplikuje, bo wokół wind tłoczą się i przepychają oczekujący, a wszystkim się spieszy. Kiedy jestem już na oddziale, Budd prowadzi mnie do Guerry. Mam wrażenie, że jego twarz poszarzała, jakby od dzisiejszego ranka się postarzał. Podnosi na mnie zmęczony wzrok, a potem znowu spogląda na swoje buty. Siedzi zgarbiony, opierając łokcie na kolanach. Jego żona i syn wyglądają na zdenerwowanych.
– Co się dzieje? – pytam.
– Niedobrze mi.
– Dlaczego nie jesz?
– Boję się, że zwymiotuję. I że będzie bolało.
– Musisz jeść, Juan, bo inaczej osłabniesz. Na to, co cię czeka, będziesz potrzebował siły. Teraz będziemy używali wyłącznie sondy żołądkowej, nie musisz się martwić przełykaniem. Kiedy będziesz silniejszy, nauczysz się przełykać na nowo. Mięśnie gardła znowu nauczą się pracować.
Patrzy na mnie.
– Co za różnica.
– Nie poddawaj się. Niedługo będziesz w domu. Musisz oszczędzać siły na leczenie. Nie utrudniaj sytuacji żonie i synowi.
Guerra znowu podnosi wzrok i patrzy kolejno na swoich bliskich.
– No dobra. Dawajcie.
Jego żona podłącza strzykawkę do plastikowej końcówki zgłębnika wyprowadzonego tuż ponad pępkiem pacjenta i podaje mu preparat żywieniowy Ensure. Po raz pierwszy karmi go w ten sposób. Kiedy płyn wędruje przez rurkę, Guerra trzyma żonę za rękę.
– Dobrze – mówię. – Oboje będziecie się musieli nauczyć karmienia i dbania o sprzęt. To nie jest trudne. W mig pani załapie. Małe porcje sześć razy dziennie i karmienie nocne za pomocą pompy. Będzie dobrze.
Uśmiecham się do nich i wychodzę.
Po powrocie do biura nastawiam jakąś muzykę i parzę kawę. Wysyłam Patty maila z prośbą o najnowsze wieści, ale proszę, żeby w miarę możliwości dała mi parę minut. Dlaczego ktoś taki jak Juan Guerra jest traktowany tak samo jak członek Mara Salvatrucha? Odkąd to choroba i posiadanie niewielkiej ilości narkotyków są porównywalne z morderstwem? Chorzy psychicznie potrzebują opieki psychiatrycznej, a Guerra potrzebuje leczenia onkologicznego – w domu, w gronie rodziny. Tako powinien przebywać w izolacji i pod nieustanną kontrolą, choć nie ma szans, żeby kara pozbawienia wolności zmieniła jego stosunek do popełnionych zbrodni. Liczba członków Mara Salvatrucha sięga dziesiątek tysięcy, mnożą się od Los Angeles po Long Island. Czy naprawdę musimy finansować ich dodatkową wylęgarnię? Dlaczego więzienie ma być uniwersalnym rozwiązaniem tak odmiennych problemów?
Jeżeli jako społeczeństwo dążymy do zamykania ludzi i wyrzucamy klucze do ich cel, to tak zwane prawo trzech przestępstw, nakazujące surowsze kary dla recydywistów, można uznać za sukces. Jeżeli jednak chodzi nam o to, żeby czuć się bezpieczniej, tworzyć zdrowsze i bardziej produktywne społeczeństwo, to ponieśliśmy sromotną klęskę.
Dzwoni Patty, przerywając moje rozmyślania. Dokumenty Guerry zostały podpisane i w ciągu godziny ma być zwolniony. Asystentka mówi mi przy okazji, że pacjentka po wypadku na motocyklu zmarła. Normalnie Patty nie informowałaby mnie o takim przypadku, ale zanim pojawił się lekarz sądowy, którego siedziba znajduje się zaledwie o jedną przecznicę od szpitala, minęło sześć godzin. Teraz rodzice zmarłej, którzy przylecieli z Włoch, są nie tylko pogrążeni w żałobie, ale także oburzeni tym opóźnieniem. Skarżą się, że nie będą mogli zabrać ciała córki do domu na pogrzeb. Odpowiadam, że pomówię z lekarzem, a kiedy zapoznam się ze szczegółami, zadzwonię do rodziców dziewczyny z przeprosinami. Patty dodaje, że zjawił się ministro de salud Meksyku, za pięć minut będzie na górze. Patrzę na budynek przesłaniający mi widok z okna, na samochody płynące jednostajnym strumieniem na północ po Franklin Delano Roosevelt Drive. W jednym z nich, na tylnym siedzeniu, będą wkrótce siedzieli Juan Guerra z żoną i synem, jadąc w stronę Bronksu, ku niepewnej przyszłości. Czy w ogóle wystarczy mu sił, żeby dokończyć leczenie? Ta myśl nie daje mi spokoju. Odpycham ją, wyłączam rozdzierające serce fado w wykonaniu Dulce Pontes i idę przywitać ministra zdrowia Meksyku.
Rozdział 2
Tanisha
Wędrówka z Bushwick na północnym Brooklynie zajęła jej kilka godzin. Lodowate zimno i topniejący śnieg pobudziły Tanishę jak dodatkowa dawka adrenaliny. Tuż przed świtem, w czasie objazdu śmieciarek, wydostała się przez okno swojego pokoju i zeszła po schodkach przeciwpożarowych, kalecząc sobie dłonie o lodowaty, pordzewiały metal. Trzy piętra w dół, a potem kontrolowany upadek na chodnik z wysokości czterech i pół metra. Przy jej stu pięćdziesięciu centymetrach wzrostu, kiedy zwisała uczepiona ostatniego łuszczącego się szczebla, jej stopy dzieliły od chodnika już tylko trzy metry. O czwartej nad ranem na ulicy było pusto. Migocząca latarnia oświetlała jedynie śnieg, lód i szyld zakładu fryzjerskiego. Światła sklepu całodobowego El Amanecer na rogu prawie ginęły za obłokiem pary z przewodu wentylacyjnego w chodniku. Tanisha puściła szczebel i po chwili podeszwy jej trampek uderzyły o beton, prawie nie wydając dźwięku. Jeszcze przez kilka sekund kucała, rozcierając sobie kostki.
Tanisha była ładną szesnastolatką. Włosy sięgające do połowy pleców zaplotła w warkoczyki. Miała na sobie kilka T-shirtów, sweter, długą bluzę Yankees i dżinsy włożone na piżamę. Rozglądając się ostrożnie, ruszyła w kierunku oddalonej o kilka przecznic Myrtle Avenue. Szła szybko, wydychając parę. Minęło ją kilka pojedynczych samochodów. Cieszyła się, że jest tak zimno, bo dzięki temu nikt się nie kręcił po okolicy.
Przebywała w tej rodzinie zastępczej zbyt długo. Od samego początku – a umieszczono ją tam dokładnie cztery tygodnie wcześniej – czuła, że tak będzie. Pracownice pogotowia opiekuńczego zawiozły ją tam samochodem. To była jej dwunasta rodzina zastępcza, więc od swojego urodzenia – w szpitalu w Kings County szesnaście lat temu – zmieniała miejsce pobytu średnio prawie co roku. Przyjechały na miejsce przed południem. Otworzyła im uśmiechnięta kobieta w średnim wieku i zaprosiła je do środka. Tanisha trochę straciła czujność, kiedy gospodyni, Letitia, la Puertoriqueña, przemówiła z hiszpańskim akcentem. Dziewczyna przez chwilę poczuła się jak u rodziny zastępczej sprzed kilku lat – jedynej, którą uważała za dom.
Panujące w mieszkaniu ciepło – kaloryfery nie miały regulacji – i zaparowane szyby w oknach sprawiały, że wydawało się tam niemal przytulnie. Pracownice opieki społecznej spędziły ponad godzinę, rozmawiając z Letitią oraz pomagając Tanishy się zaaklimatyzować i rozpakować niewielki plecak zawierający resztki jej dobytku. Dziewczyna miała kilka ubrań na zmianę i małą zasuwaną kosmetyczkę na szczoteczkę do zębów i szczotkę do włosów. Anna, starsza pracownica społeczna, wręczyła Letitii dwa plastikowe pudełeczka na tabletki Tanishy i przekazała instrukcje dotyczące dawkowania leków oraz możliwych skutków ubocznych. W plastikowej teczce miała plik papierów. Wyciągnęła z niej kopie jakichś dokumentów i poprosiła Letitię, żeby podpisała je z odpowiednią datą. Na koniec obie pracownice podeszły do siedzącej cicho przy jadalnianym stole Tanishy i uściskały ją na pożegnanie. Zapewniły, że będzie jej tu dobrze i że wpadną za kilka dni.
Problemy zaczęły się jeszcze tej samej nocy. Późnym popołudniem wróciła do domu córka Letitii ze swoim chłopakiem. Letitia pobieżnie przedstawiła im dziewczynę, a potem wyszła coś załatwić. Młodzi włączyli telewizor, jedli pizzę i rozmawiali, traktując Tanishę jak powietrze. Chłopak miał około dwudziestu lat i mieszkał piętro wyżej.
Tanisha położyła się spać po północy. Zostawiła uchylone okno, bo w pokoju było gorąco. Nagle usłyszała szuranie odsuwanej ramy i do środka wsunął się trampek, za nim noga i pozostała część chłopaka, którego poznała po południu. Zasunął okno z powrotem, popatrzył na Tanishę i wyjął nóż sprężynowy.
To nie był pierwszy raz, kiedy padła ofiarą gwałtu, molestowania czy została wykorzystana w rodzinie zastępczej, ale postanowiła, że ten będzie ostatni. Rano, nie zważając na dobijających się do łazienki członków rodziny, spędziła piętnaście minut pod prawie wrzącym prysznicem, żeby oczyścić ciało i umysł. Nikomu nic nie powiedziała. Okna nie dało się zablokować od środka, więc tamtego ranka zatrzasnęła je i zaklinowała złamanym kijem od szczotki. Przyniosła sobie z kuchni nóż, który położyła przy łóżku. Kilka nocy później usłyszała łomotanie w okno, znowu po północy. Chłopak ponawiał próby kilka razy w tygodniu, aż któregoś wieczoru Tanisha zauważyła, że kij, którym blokowała okno, zniknął. Nadeszła pora, żeby się zmywać.
Dotarła do Myrtle Avenue i skręciła w prawo pod estakadą kolejki nadziemnej. Wskazówek, jak dojść na Manhattan, udzielił jej sympatyczny kasjer w całodobowym White Castle.
– Wychodzisz na Myrtle – powiedział, wskazując kierunek za oknem – i skręcasz w prawo. Piętnaście minut i jesteś na Broadwayu. Tam znowu jest kolejka i znowu skręcasz w prawo. Idziesz Broadwayem do końca, cały czas pod estakadą. Dojdziesz prosto na Williamsburg Bridge. Nie da się go nie zauważyć. Tam już jesteś praktycznie nad East River. Zupełnie inny świat. Jakbyś była w innym kraju. – Uśmiechnął się tajemniczo, podając jej dwa hamburgery i porcję frytek. – Na koszt firmy, chica. Suerte. Powodzenia.
Kiedy dotarła do stuletniego mostu, minęła piąta i ulice zaczynały się zaludniać. Z początku czuła niepokój, ale słyszała pisk przejeżdżających nad jej głową pociągów. Ranne ptaszki jechały do pracy. Opatuleni ludzie ledwo omiatali Tanishę spojrzeniem. Kierowali się szybko do stromych schodów prowadzących na peron linii M albo dawali nura w mroczne, pozbawione słońca zaświaty sklepików z kawą i pączkami przy Broadwayu. Kiedy na ulicach Williamsburga zobaczyła grupę mężczyzn w długich czarnych płaszczach, brązowych futrzanych czapach i w białych skarpetkach na nogach, wiedziała, że most musi być niedaleko. Słyszała o tym skupiającym chasydów ruchu Satmar. Nie zwrócili na nią uwagi, pogrążeni w rozmowie w obcym, gardłowym języku. Na rogu ulicy stał pomarańczowy autobus szkolny wydzielający smugi białych spalin jak jakaś surrealistyczna, postapokaliptyczna bestia. Drzwi się otworzyły, a długie czarne płaszcze i futrzane czapy zniknęły w środku.
Odnalezienie pieszej drogi przez most zajęło jej trochę czasu. Zauważyła grupę robotników w średnim wieku z czarnymi metalowymi skrzynkami na lunch w dłoniach. Zaczekała, aż wyruszą do pracy, i poszła za nimi, trzymając się w bezpiecznej odległości. Mieli być jej eskortą w drodze na drugi brzeg. Poranek był bezchmurny i bardzo zimny. Wiatr wdzierał się między warstwy jej ubrań. Naciągnęła kaptur na głowę i wsunęła dłonie pod pachy. Ruch był coraz większy. Mijające ją samochody błyskały czerwono. Na East River migotały światła holownika płynącego w stronę Roosevelt Island. Przed nią, jak okiem sięgnąć, skrzył się złociście Manhattan. Kiedy Tanisha już przejdzie przez most, znajdzie się na znajomym terenie. Dwa lata wcześniej została umieszczona na Lower East Side. Na obszarze między ulicami Delaney a Czternastą znała każdą przecznicę, bodegę i pizzerię. Avenue C w Alphabet City była jej bazą. Nie mogła się doczekać opuszczenia Brooklynu – tego obcego, szalonego patchworku ulic krzyżujących się pod różnymi kątami. Miała dość tej mieszaniny języków, ulicznych gangów, dilerów narkotykowych, dziwek, hipsterów i przesiadujących na werandach staruszków. Na Brooklynie człowiek musiał nieustannie mieć się na baczności i nie wychylać nosa ze swojej bezpiecznej strefy, bo wokół był rezerwat dzikich zwierząt.
Kiedy Tanisha minęła środek mostu opadającego teraz łagodnie ku brzegom Manhattanu, zaczęła myśleć po hiszpańsku. Znowu była w domu swojej abuelity. Jej własna rodzina nazywała ją Mamą Lolą, zaś dla sześciu dziewczynek przebywających w rodzinnym domu dziecka prowadzonym przez nią i jej oddanego męża Hugo była właśnie abuelitą, babunią. Hugo pracował po piętnaście godzin dziennie jako kierowca samochodu reklamowego i nielegalnej taksówki, choć rosnące nieubłaganie ceny benzyny coraz bardziej uszczuplały jego dochody. Abuela mawiała o swoim mężu: „To ewenement na skalę całej Dominikany. Ma jedną żonę, jedną rodzinę i jest kochającym człowiekiem. W swoim miasteczku trafiłam na tego jedynego”.
Idąc, Tanisha próbowała sobie przypomnieć kolejne rodziny i rodzinne domy dziecka, w których mieszkała przez wszystkie te lata. Matki nie pamiętała, praktycznie niczego jej o niej nie powiedziano, niewykluczone, że po prostu niewiele udało się ustalić. Tanisha wiedziała tylko, że matka była Latynoską i że była uzależniona od narkotyków, szczególnie cracku. Miała kilkoro dzieci. Wszystkie trafiły do pogotowia opiekuńczego i zostały umieszczone w rodzinach zastępczych. Kiedy Tanisha miała kilka miesięcy, matka zostawiła ją z jakimiś „siostrami od odlotów” i ktoś z sąsiadów zadzwonił pod 911. Kiedy policjanci znaleźli sześciomiesięczną dziewczynkę w brudnym kocyku, zabrali dziecko do szpitala St. Barnabas na Bronksie. Powiadomiono pogotowie opiekuńcze, którego pracownicy odnaleźli matkę Tanishy w więzieniu dla kobiet imienia Rose M. Singer na Rikers Island. Ze względu na długotrwałe uzależnienie od narkotyków, porzucenie dziecka i prostytucję pozbawiono ją prawa do opieki nad córką. Matka Tanishy sama była ofiarą – członkinią gangu, narkomanką i drobną dilerką. Nie tyle znęcała się nad swoimi dziećmi, ile zaniedbywała je. W raporcie udostępnionym nastoletniej Tanishy przez pracownicę społeczną użyto słowa „zdziczała”. Dziewczynka nie miała pojęcia, co może się kryć za tym określeniem. Kojarzyło jej się ze zwierzęciem, udomowionym tygrysem.
Pierwszą rodziną, którą Tanisha zapamiętała, byli Smithowie – czarna jamajska para sprawująca opiekę nad sześciorgiem dzieci. Dziewczynka przebywała u nich jako czterolatka. Dobrze traktowali swoich podopiecznych. Wszyscy mieli co jeść, byli kąpani, mieli czysto, sucho i ciepło. Sypiali w jednej dużej sypialni przy otwartym oknie. Pan Smith był kierowcą miejskiego autobusu. Po powrocie do domu siadał przed telewizorem i popijał rum z butelki opakowanej w papierową torebkę. Po kilku łykach brązowawego płynu z cichego, spokojnego człowieka zmieniał się w ryczące zwierzę. Tanisha do dziś pamiętała jego głos dobiegający zza ściany przez otwarte drzwi. „Rusz pierdoloną dupę i chodź tutaj, kurwo! Rusz dupę i chodź tu!”
Wrzaski, przekleństwa, walenie w drzwi i rzucanie przedmiotami cichło około północy, po czym rozlegało się głośne chrapanie pana Smitha. Co jakiś czas zapadała dłuższa cisza spowodowana jego bezdechem, a potem słychać było kilka końskich parsknięć i znowu chrapanie. Dzieci wreszcie zasypiały, choć dręczyły je koszmary i moczyły się w nocy. Któregoś dnia pod dom podjechało kilka białych pojazdów i w mieszkaniu zjawiło się kilkunastu pracowników opieki społecznej. Dzieci zostały zapakowane do samochodów i zabrane. Każdemu z nich towarzyszyło dwoje opiekunów. Pani Smith nigdzie nie było. Pan Smith był w pracy. Wszystkie dzieci zawieziono do dużego schroniska gdzieś na Brooklynie.
Kiedy Tanisha miała siedem lat, zdążyła już przejść przez siedem różnych ośrodków opiekuńczo-wychowawczych i rodzin zastępczych oraz kilka schronisk i oddziałów pogotowia opiekuńczego. Wspominając swój pierwszy pobyt w szpitalu, dotarła na drugi brzeg East River i zeszła z mostu na Delancey Street. Zatrzymała się w Dunkin’ Donuts po północnej stronie ulicy. Ucieszyła się, że po tylu latach to miejsce wciąż istnieje. Przed ladą, za którą nad pączkami i kawą czuwało kilka Hindusek, zdążyła się już ustawić kolejka. Tanisha usiadła na chwilę przy oknie, żeby się rozgrzać. W wieku siedmiu lat stała się nieposłuszna. W kolejnej rodzinie zastępczej rzuciła się na inne dziecko, które ją uderzyło i nazwało dziwką. Opiekunowie zadzwonili pod 911. Wtedy w jej głowie jakby coś się przestawiło. Potem tego rodzaju sytuacje zaczęły się powtarzać, bez ostrzeżenia.
Czuła się dobrze i nagle pstryk – stawała się hiperczujna. Po wszystkim nie bardzo wiedziała, co się wydarzyło. Pamiętała tylko, że jacyś dorośli ją trzymali, siedzieli na niej i robili jej zastrzyk z Haldolu, po którym zasypiała albo ogarniało ją otępienie podobne do snu. Raz trafiła na oddział ratunkowy miejscowego szpitala. Po wielu godzinach siedzenia na kozetce w obecności znudzonej kobiety w brązowym pielęgniarskim stroju, która ją obserwowała, czytając przy tym gazetę i rozmawiając przez komórkę ze swoim chłopakiem, przyjęto ją na oddział pediatryczny. Inne dzieci miały cukrzycę, zapalenie płuc, grypę, epilepsję, astmę albo były opóźnione w rozwoju. Tanisha zapamiętała lekarza, który rozmawiał z nią dwa dni po przyjęciu do szpitala. Zabrał ją do cichego pomieszczenia. Obok siedział pracownik opieki społecznej i robił notatki. W pokoju były zabawki. Zapytali ją, czy chce się pobawić albo porysować. Tanisha nie miała ochoty rozmawiać z mężczyzną, który wyglądał na znudzonego i zmęczonego. Była głodna i poprosiła o coś do jedzenia. Powiedzieli, że dostanie jeść, jak im coś narysuje. Postanowiła ich przeczekać. Po miesiącu na oddziale, gdzie odwiedzali ją pracownicy społeczni, psychologowie i pracownicy pogotowia opiekuńczego, a od czasu do czasu psychiatrzy, została umieszczona w kolejnej rodzinie zastępczej.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Rozdział 3
Od świtu do zmierzchu
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 4
Beso de Angel
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 5
Czwarty Krok
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 6
Serce dla Rabinal
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 7
Cztery pokolenia
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 8
Osobliwość
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 9
Trauma Detroit
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 10
Wzmożona czujność
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 11
Niekochana kobieta
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 12
Straty wśród ludności cywilnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału
Twelve Patients: Life and Death at Bellevue Hospital
Copyright © 2012 by Eric Manheimer
This edition published by arrangement with Grand Central Publishing, a division of Hachette Book Group, Inc., New York, New York, USA. All rights reserved.
Copyright © for the translation by Małgorzata Kafel
Projekt okładki
Magda Kuc
Fotografie na froncie okładki
© PeopleImages / iStock
© sfam_photo / Shutterstock
Redaktor nabywający
Artur Wiśniewski
Redaktorka prowadząca
Dominika Ziemba
Opracowanie tekstu i przygotowanie do druku
d2d.pl
ISBN 978-83-240-8282-7
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2021
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
