Dwunastu gniewnych ludzi. Najgroźniejsi polscy gangsterzy. Część 2 - Przemysław Słowiński - ebook + audiobook

Dwunastu gniewnych ludzi. Najgroźniejsi polscy gangsterzy. Część 2 ebook i audiobook

Przemysław Słowiński

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Historia Polski to nie tylko kronika wielkich zwycięstw na polach bitew i przegranych powstań narodowych, ale również awanturnicze dzieje przestępczości zorganizowanej. Przemysław Słowiński kreśli barwny i wstrząsający obraz minionych lat, przedstawiając sylwetki najgroźniejszych polskich gangsterów, którzy dzięki bezwzględności oraz powiązaniom ze światem polityki dorobili się ogromnych fortun.

Autor odsłania kulisy działania mafijnych struktur, pokazuje mechanizmy korupcji, a także opisuje najgłośniejsze afery, napady, wymuszenia i porwania. Wszystko to idealnie układa się w opowieść o czasach, gdy prawo niejednokrotnie przegrywało z brutalną siłą.

Książka łączy rzetelną dokumentację z żywym, reporterskim stylem, dzięki czemu wciąga niczym dobrze napisany kryminał. Znajdziemy w niej historie między innymi Bogusława Bagsika, Andrzeja Kolikowskiego „Pershinga” oraz Henryka Niewiadomskiego – bohaterów mrocznych rozdziałów współczesnej historii Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 27 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Michał Białecki

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł: Dwu­na­stu gniew­nych lu­dzi. Naj­groź­niejsi pol­scy gang­ste­rzy. Część 2

Co­py­ri­ght © Prze­my­sław Sło­wiń­ski, 2025

This edi­tion: © Gyl­den­dal Astra/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt okładki: Da­niel Na­tka­niec

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-534-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Gyl­den­dal Astra /Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.gyl­den­da­la­stra.pl

Uśmiech­nij się, je­steś w ukry­tej ka­me­rze!

Ma­rek Me­dve­sek – „Oczko”(1954–)

Na­wet od zło­czyńcy przy­jąć na­leży ofiarę,

aby w ten spo­sób dać mu spo­sob­ność do po­kuty.

Tal­mud, Mi­drasz Tan­chuma

Ma­rek Me­dve­sek, pseu­do­nim „Oczko”, za­ro­bił swoją ksywę jesz­cze w la­tach mło­dzień­czych, kiedy „coś” stało się z jego okiem. Trzeba jed­nak za­uwa­żyć, że ksywy tej nie uży­wano w jego obec­no­ści, gdyż można było za to obe­rwać. Z cza­sem, gdy po­zy­cja Marka w świe­cie prze­stęp­czym ro­sła, na­zy­wano go „Pre­ze­sem” lub „Dy­rek­to­rem”. Trzy­majmy się jed­nak tego pierw­szego pseu­do­nimu, który zo­stał już sze­roko spo­pu­la­ry­zo­wany przez me­dia, ma­jąc jed­no­cze­śnie na­dzieję, że pan Ma­rek długo jesz­cze nie wyj­dzie zza kra­tek i nie upo­mni się o „pra­wi­dłowe” na­zy­wa­nie go.

***

„Oczko” uro­dził się 8 lipca 1954 roku jako Ma­rek Kru­zel w Że­le­cho­wej, naj­bied­niej­szej chyba dziel­nicy Szcze­cina, o naj­więk­szej prze­stęp­czo­ści w mie­ście. Gra­nicę ob­szaru sta­no­wią: ulica Ban­dur­skiego, ulica Kró­lew­skiego („Trasa Pół­nocna”), po­tok Sien­niczka, ulica Bo­gu­miń­ska, ogrody dział­kowe za ulicą Hożą, te­reny prze­my­słowe przy ulica Wi­du­chow­skiej, rzeka Odra, ulica Go­ści­sława, trasa ko­le­jowa Szcze­cin-Po­lice i ulica Ko­muny Pa­ry­skiej. Na­zwę Że­le­chowa wpro­wa­dzono urzę­dowo w 1946 roku, za­stę­pu­jąc nie­miecką na­zwę Zül­l­chow. Po­cząt­kowo Kru­zel miesz­kał przy ulicy Ża­biej, gdzie za­miesz­ki­wali rów­nież Ma­rek Duda, pseu­do­nim „Du­duś”, i Ja­cek Paw­lak, pseu­do­nim „Ślepy”, z któ­rymi wspól­nie sta­wiał pierw­sze kroki na dro­dze swej prze­stęp­czej „ka­riery”. Na­zy­wano ich „za­to­rza­kami”, z po­wodu po­ło­że­nia Ża­biej nie­opo­dal to­rów ko­le­jo­wych.

W Szcze­ci­nie Ma­rek skoń­czył szkołę śred­nią i uzy­skał za­wód ślu­sa­rza. Za­czy­nał od han­dlu wa­lutą pod Pe­we­xem, pra­co­wał rów­nież jako bram­karz w kilku szcze­ciń­skich dys­ko­te­kach, mię­dzy in­nymi w eks­klu­zyw­nej „Ma­łej Sce­nie Roz­rywki” przy placu Sza­rych Sze­re­gów. Upra­wiał boks, sto­czył na­wet kilka ofi­cjal­nych walk na ringu. Nie za­prze­stał zresztą ni­gdy kon­tak­tów ze śro­do­wi­skiem spor­to­wym.

Bły­ska­wicz­nie wszedł w po­znany w noc­nych lo­ka­lach pod­ziemny świat kry­mi­nalny Szcze­cina. Uzna­nie wśród „fe­rajny” zdo­był po nu­me­rze, jaki wy­krę­cił pew­nemu biz­nes­me­nowi z Go­rzowa Wiel­ko­pol­skiego. Sprze­dał mu mia­no­wi­cie cię­ża­rówkę wraz z ła­dun­kiem, który miały sta­no­wić pa­pie­rosy. I rze­czy­wi­ście sta­no­wiły, tyle że za­miast ty­to­niem wy­peł­nione były… tro­ci­nami. Biz­nes­men do­star­czył do sądu do­ku­menty, które bez­spor­nie do­wo­dziły za­równo sa­mego oszu­stwa, jak i wska­zy­wały jego sprawcę. „Oczko” zo­stał jed­nak przez wspa­nia­ło­myślny sąd unie­win­niony, zy­sku­jąc tym sa­mym sławę „go­ścia sze­roko usto­sun­ko­wa­nego”, ma­ją­cego do­brą ochronę nie tylko wśród sko­rum­po­wa­nych po­li­cjan­tów, ale i w są­dzie.

Aresz­to­wany po raz pierw­szy na po­czątku lat 80., wy­szedł z wię­zie­nia w 1984 roku i za­jął się prze­rzu­tem nar­ko­ty­ków do Re­pu­bliki Fe­de­ral­nej Nie­miec. Dzia­łal­ność taka była, jak już dziś po­wszech­nie wia­domo, ak­cep­to­wana i po­pie­rana przez ener­dow­ską Stasi, ale nie ma do­wo­dów na współ­pracę „Oczki” ze służ­bami spe­cjal­nymi na­szego ów­cze­snego za­chod­niego są­siada. Zna­jąc do­brze po­wie­dze­nie: „pań­skie oko ko­nia tu­czy”, „Oczko” za­miesz­kał na­wet w Re­pu­blice Fe­de­ral­nej, a w uzy­ska­niu prawa sta­łego po­bytu po­mo­gło mu za­war­cie mał­żeń­stwa z oby­wa­telką tego kraju, z po­cho­dze­nia Chor­watką, pa­nią Me­dve­sek. Po ślu­bie przy­jął na­zwi­sko żony, co jest wy­bie­giem czę­sto przez kry­mi­na­li­stów sto­so­wa­nym. Ła­twiej wtedy znik­nąć za­równo z po­li­cyj­nych, jak i wszel­kich in­nych kar­to­tek.

W RFN Ma­rek Me­dve­sek, z domu Kru­zel, miesz­kał do po­czątku lat 90., kiedy to roz­wiódł się i wró­cił do Pol­ski. Tu ener­gicz­nie za­jął się han­dlem pa­pie­ro­sami oraz al­ko­ho­lem, a do­kład­niej mó­wiąc – ich prze­my­tem. Bar­dzo szybko sku­pił wo­kół sie­bie grupę bez­względ­nych gang­ste­rów, któ­rej trzon sta­no­wili dawni ko­le­dzy z po­dwórka na ulicy Ża­biej. Z bie­giem czasu grupa ta roz­sze­rzała swoją dzia­łal­ność za­równo w sen­sie bran­żo­wym, jak i te­ry­to­rial­nym. W 1991 roku za­częły się na­pady na TIR-y wio­zące kon­tra­bandę. Na­past­nicy cza­ili się na tra­sach prze­jaz­do­wych, przy­kła­dali kie­row­com broń do głowy i po­ry­wali cię­ża­rówki wraz z to­wa­rem. Nikt oczy­wi­ście nie za­wia­da­miał po­li­cji, prze­myt­nicy wkrótce do­ga­dali się z „Oczkiem” i pła­cili stałą dolę za zo­sta­wie­nie ich trans­por­tów w spo­koju.

Spe­cjal­no­ścią grupy były nar­ko­tyki. „Oczko” był jed­nym z kon­tro­lu­ją­cych prze­pływ ko­ka­iny z ko­lum­bij­skiego Me­de­lin oraz am­fe­ta­miny, w którą za­opa­try­wał się w gan­gach war­szaw­skich i gdań­skich, eks­por­to­wa­nej na­stęp­nie do Nie­miec, Ho­lan­dii i Skan­dy­na­wii. W nar­ko­ty­ko­wych in­te­re­sach sam oso­bi­ście jeź­dził do Me­de­lin, No­wego Jorku i Mo­skwy. W tym przed­mio­cie współ­pra­co­wał ści­śle z prusz­kow­skimi gang­ste­rami An­drze­jem Zie­liń­skim, pseu­do­nim „Sło­wik”, i Lesz­kiem Da­nie­la­kiem, pseu­do­nim „Wańka”.

Nie­koń­czące się źró­dło do­cho­dów z han­dlu szmu­glo­waną do Szwe­cji am­fe­ta­miną za­pew­niał gan­gowi Ja­nusz Go­łę­biow­ski, pseu­do­nim „Go­łąb”, z Mię­dzyz­dro­jów.

***

Przez wiele lat w sys­te­mie ko­mu­ni­stycz­nym nar­ko­ma­nia ofi­cjal­nie nie ist­niała. Twarde nar­ko­tyki były jak na pol­ską kie­szeń zbyt dro­gie. To­le­ro­wano szmu­giel nar­ko­ty­ków i pierw­sze wy­twór­nie am­fe­ta­miny. Nie po­dej­mo­wano współ­pracy z za­chod­nimi służ­bami an­ty­nar­ko­ty­ko­wymi, wszak wła­dze so­cja­li­stycz­nego pań­stwa nie miały naj­mniej­szego in­te­resu, by chro­nić im­pe­ria­li­stów przed nar­ko­ty­kową plagą. In­te­resy Marka i po­dob­nych mu ban­dzio­rów kwi­tły w naj­lep­sze. Obec­nie wi­dać, jak bar­dzo de­cy­denci ów­cze­snej Pol­ski się my­lili. Przy­znał to na­wet kie­dyś były ko­mu­ni­styczny apa­rat­czyk, póź­niej­szy pre­mier Rządu Rze­czy­po­spo­li­tej Le­szek Mil­ler, pod­su­mo­wu­jąc kil­ku­dzie­się­cio­letni okres ko­mu­ni­stycz­nej zbrodni i głu­poty jed­nym krót­kim i cy­nicz­nym stwier­dze­niem: „My­ly­li­śmy się”.

In­nym part­ne­rem „Oczki” był za­miesz­kały w Bel­gii pol­ski gang­ster Ri­cardo Fan­chini (Ma­rian Ko­zina), wła­ści­ciel znaku to­wa­ro­wego i fa­bryki wódki „Krem­low­skaja”, któ­rej „Oczko” był dys­try­bu­to­rem w Pol­sce.

Wy­mu­sza­nie ha­ra­czy od prze­myt­ni­ków, wła­ści­cieli sa­lo­nów ma­sażu i lo­kali ga­stro­no­micz­nych to była także istotna część dzia­łal­no­ści „oczko­wego” gangu. Wła­ści­ciele agen­cji to­wa­rzy­skich od­pro­wa­dzali „po­da­tek” w wy­so­ko­ści trzech ty­sięcy zło­tych mie­sięcz­nie. Wielu z nich zmu­szo­nych zo­stało do za­trud­nie­nia „go­ryli” „Oczki” jako ochro­nia­rzy lo­kalu, aby ci mo­gli spo­koj­nie roz­pro­wa­dzać nar­ko­tyki wśród go­ści. Po­sia­da­nie hur­towni kosz­to­wało zwy­kle 1 000 ma­rek nie­miec­kich za 100 m2 po­wierzchni.

Kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy ma­rek za­pła­cił Da­riusz Z., wła­ści­ciel firmy „EKKO”. Kiedy zbun­to­wał się, nie chcąc pła­cić „po­dat­ków” od sprze­da­wa­nych do Ro­sji lo­dów, w czerwcu 1995 roku wrzu­cono do po­koju jego dziecka gra­nat ga­zowy. Gdy wła­ści­cielka szcze­ciń­skiej agen­cji to­wa­rzy­skiej Ema­nu­elle z ulicy Wierz­bo­wej od­mó­wiła pła­ce­nia, kilka dni póź­niej jej przy­by­tek do­szczęt­nie spło­nął, ob­rzu­cony kok­taj­lami Mo­ło­towa.

Tra­dy­cyjne „kok­tajle” przy­rzą­dza się tak: wlewa się do bu­telki ben­zynę, wtyka się w jej szyjkę na­są­czoną ben­zyną szmatkę, pod­pala tę szmatkę, no i rzuca pło­nącą „bombę” w cel. Współ­cze­sny świat prze­stęp­czy zna o wiele bar­dziej wy­szu­kane „kok­tajle”, któ­rym uży­czył swego na­zwi­ska to­wa­rzysz Wia­cze­sław M. Mo­ło­tow (wła­ści­wie Wia­cze­sław M. Skria­bin), prze­wod­ni­czący Rady Ko­mi­sa­rzy Lu­do­wych i mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych by­łego Związku So­wiec­kiego. Płyn ła­two­palny wlewa się do bu­telki. Do­daje kilka kro­pel stę­żo­nego kwasu siar­ko­wego i szczel­nie za­myka. Bu­telkę okleja się ban­de­rolką na­są­czoną chlo­ra­nem po­tasu i go­towe. Po roz­bi­ciu przy ude­rze­niu w cel opa­ko­wa­nia szkla­nego kwas siar­kowy łą­czy się z chlo­ra­nem po­tasu, po­wo­du­jąc au­to­ma­tyczny za­płon. Do kon­stru­owa­nia „bomb” z opóź­nio­nym za­pło­nem służy mię­dzy in­nymi fos­for biały. Za­pala się do­piero po wy­pa­ro­wa­niu roz­pusz­czal­nika (na przy­kład eteru), łą­cząc się z za­war­tym w po­wie­trzu tle­nem.

Nie­tu­zin­kową po­sta­cią w gru­pie był Syl­we­ster Z., znany jako „Syl­wek”, spe­cja­li­sta od ha­ra­czy i po­rwań. Ban­dycką ka­rierę za­czął jako ochro­niarz pięk­nej pro­sty­tutki z „Bajki”, Lud­miły Olej­nik, zwa­nej „Lilką”. „Syl­wek” za­ko­chał się w niej po uszy, w końcu oże­nił się z nią, przyj­mu­jąc jed­no­cze­śnie na­zwi­sko dziew­czyny. „Lud­miła też ko­chała «Sylwka», ale naj­bar­dziej na świe­cie krę­ciła ją kasa” – na­pi­sali w książce Al­fa­bet ma­fii Ewa Or­nacka i Piotr Py­tla­kow­ski. „Wy­da­wała kro­cie na ciu­chy z Ber­lina i eks­klu­zywne ko­sme­tyki. «Syl­wek» mu­siał za­ra­biać, dla­tego ostro wziął się do gang­sterki. Lud­miła też nie stro­niła od ban­dyc­kiej ro­boty – ne­go­cjo­wała więk­szość oku­pów i han­dlo­wała nar­ko­ty­kami”.

Cho­ciaż ma­fia w opi­nii spo­łecz­nej ucho­dzi za ty­powo mę­ską or­ga­ni­za­cję, to jed­nak były ko­biety, które od­gry­wały w niej zna­czącą rolę. Na przy­kład Mo­nika Zie­liń­ska, żona An­drzeja Zie­liń­skiego (Ba­na­siaka) po­słu­gu­ją­cego się pseu­do­ni­mem „Sło­wik”. Je­rzy Ja­cho­wicz pi­sał o niej tak:

„Za­wsze sta­rała się być ele­gancka, ale do­piero zwią­zek z An­drze­jem Zie­liń­skim umoż­li­wił jej ko­rzy­sta­nie z naj­droż­szych stro­jów i ko­sme­ty­ków. Przez bli­sko 10 lat mał­żeń­stwa uży­wała fran­cu­skiej wody An­gel firmy Thierry Mu­gler. Na wszel­kie uro­czy­ste wyj­ścia za­kła­dała ko­stiumy i su­kienki wy­łącz­nie firmy Gai Mat­tiolo. Pi­jąc ca­lva­dosa, lu­biła trzy­mać w ustach dro­gie ku­bań­skie cy­ga­retki. Jej mocną stroną za­wsze były nogi. To­też wciąż nosi, jak w cza­sach mło­do­ści, mi­ni­spód­niczki. Zro­biło się o niej gło­śno, kiedy me­dia in­for­mo­wały o jej za­trzy­ma­niu przez CBA. Zie­liń­ska miała po­śred­ni­czyć w sko­rum­po­wa­niu wy­so­kiego rangą woj­sko­wego le­ka­rza, aby wy­sta­wił fał­szywe za­świad­cze­nie le­kar­skie umoż­li­wia­jące «Sło­wi­kowi» wyj­ście z wię­zie­nia. Ale to już prze­szłość. Po­tem żyła z młod­szym o kil­ka­na­ście lat Va­di­mem S., ro­syj­skim gang­ste­rem zwią­za­nym z gan­giem żo­li­bor­sko – mo­ko­tow­skim. Fa­cet miał duże pie­nią­dze, Zie­liń­ska mó­wiła o nim «biz­nes­men», ni­gdy też spe­cjal­nie nie ukry­wała, że «bie­dacy» jej nie kręcą”.

***

Nie­które nocne kluby na za­chod­nim wy­brzeżu były przez lu­dzi „Oczki” przej­mo­wane. Sche­mat „przej­mo­wa­nia” był zwy­kle po­dobny i wy­glą­dał mniej wię­cej tak: W klu­bie po­ja­wiał się młody czło­wiek z dziew­czyną. Tań­czył, ba­wił się i po­pi­jał drinki. Po pew­nym cza­sie ro­bił kar­czemną awan­turę, że ze stołka zgi­nęła mu skó­rzana kurtka z pie­niędzmi, kartą kre­dy­tową czy te­le­fo­nem ko­mór­ko­wym. Winą za to obar­czał wła­ści­cieli lo­kalu, któ­rzy nie ustrze­gli swego go­ścia przed kra­dzieżą. Ka­zał im pła­cić za to „karę”, na przy­kład w wy­so­ko­ści pię­ciu ty­sięcy zło­tych. Oczy­wi­ście wła­ści­ciele od­rzu­cali tak ab­sur­dalne żą­da­nie, wo­bec czego na­stęp­nego dnia „kara” wy­no­siła już dzie­sięć ty­sięcy. Po kilku dniach „po­szko­do­wany” zja­wiał się w to­wa­rzy­stwie kilku czy kil­ku­na­stu ło­bu­zów uzbro­jo­nych w drągi, or­czyki, szpa­dryny czy – naj­po­pu­lar­niej­sze – kije do ba­se­ballu, zwa­nego u nas pa­lan­tem. Bili go­ści i ob­sługę, de­mo­lo­wali lo­kal, zwięk­szali „karę” i na­li­czali od­setki. I tak do skutku. Wy­so­kość długu ro­sła do ta­kich roz­mia­rów, że wła­ści­ciele mu­sieli pod­pi­sy­wać umowę sprze­daży lo­kalu i cie­szyć się, że do od­da­nego „za friko” klubu nie trzeba było jesz­cze do­pła­cić. Je­śli ktoś nie chciał pła­cić, jego in­te­res szedł z dy­mem. Tak wła­śnie stało się na przy­kład z bur­de­lem „Ema­nu­elle” w Szcze­ci­nie przy ulicy Dwor­skiej.

„Siali po­strach, ro­bili na­jazdy na agen­cje” – opo­wiada wła­ści­ciel jed­nej z nich, Las Ve­gas, Je­rzy Ru­liń­ski. „Trzeba im było pła­cić po dwa, trzy ty­siące do­la­rów mie­sięcz­nie. Nie chcia­łem się pod­po­rząd­ko­wać, więc po­cięli mnie no­żem, a w ga­rażu przy Las Ve­gas pod­ło­żyli bombę”.

Zna­ko­mi­tym po­my­słem oka­zały się po­rwa­nia dla okupu. Po­ry­wani byli naj­czę­ściej biz­nes­meni, któ­rzy do­ro­bili się for­tun na prze­my­cie al­ko­holu czy sprzętu elek­tro­nicz­nego. W ogóle na­le­ża­łoby w tym miej­scu wspo­mnieć, że bar­dzo czę­sto (co nie zna­czy za­wsze) ofia­rami zor­ga­ni­zo­wa­nej prze­stęp­czo­ści pa­dają lu­dzie rów­nież bę­dący na ba­kier z pra­wem. Z ta­kimi o wiele ła­twiej się do­ga­dać w spra­wie okupu czy ha­ra­czu. Tacy nie bie­gną w te pędy na po­li­cję z krzy­kiem, że dzieje im się krzywda. Od po­li­cji i pro­ku­ra­tury sami wolą się trzy­mać jak naj­da­lej. Je­den z miesz­kań­ców Świ­no­uj­ścia zo­stał upro­wa­dzony na­tych­miast po zej­ściu z promu ze Szwe­cji. Prze­trzy­my­wany był pod Ko­ni­nem, gdzie prze­ka­zano go „prusz­ko­wia­kom”. Ci za wy­pusz­cze­nie go wy­eg­ze­kwo­wali od ro­dziny trzy mi­liony zło­tych pol­skich. Zbi­gniew P. z Mię­dzyz­dro­jów za ży­cie i wol­ność za­pła­cił złotą bi­żu­te­rią o war­to­ści stu ty­sięcy do­la­rów i sa­mo­cho­dem marki Volks­wa­gen Golf.

Wio­sną 1994 roku, kiedy wszystko szło się jak po ma­śle, za­częły się pro­blemy. Kilku człon­ków gangu za­pra­gnęło się usa­mo­dziel­nić. „Bry­ga­dier” – Adam Ma­jew­ski, „Syl­wek” – Syl­we­ster Olej­nik i „Du­duś” – Ma­rek Duda, pod­nie­śli bunt prze­ciwko sze­fowi. Po­czuli się na tyle silni, by za­ra­biać da­lej już na wła­sną rękę, a nie dzie­lić się z „prze­sia­du­ją­cym głów­nie w Ber­li­nie i War­sza­wie Mar­kiem Me­dve­skiem. „Oczko” po­skar­żył się „prusz­ko­wia­kom”. Na Wy­brzeże ścią­gnęła duża grupa „sil­no­rę­kich” z War­szawy, z „Masą” i „Sło­wi­kiem” na czele.

„Zro­bi­li­śmy praw­dziwy na­jazd, ta­kowa jakby roz­k­minka” – wspo­mina Ja­ro­sław So­ko­łow­ski, „Masa”. „Trzeba było po­ka­zać chło­pa­kom, kto rzą­dzi Szcze­ci­nem. Za­pa­ko­wa­li­śmy długą broń i zro­bi­li­śmy spo­tka­nie grupy w ho­telu Ra­dis­son. Jed­nego z bun­tow­ni­ków [„Sylwka”] wy­wle­kli­śmy z ho­telu i wy­wieź­li­śmy do lasu. Wy­tłu­ma­czy­li­śmy mu do­sad­nie wszyst­kie pro­ble­ma­tyczne kwe­stie. I było po bun­cie”.

W lipcu 1995 roku do klubu noc­nego El Chico przy ulicy Umul­tow­skiej w Po­zna­niu we­szło trzech roz­ma­wia­ją­cych ze sobą po ro­syj­sku męż­czyzn. Otwo­rzyli ogień do ochro­nia­rzy, z któ­rych je­den zgi­nał, a drugi z raną po­strza­łową w cięż­kim sta­nie tra­fił do szpi­tala. Po bli­sko dwu­dzie­stu la­tach od opi­sy­wa­nych wy­da­rzeń, w grud­niu 2014 roku, za zle­ce­nio­daw­ców zbrodni uznano bos­sów szcze­ciń­skiego pół­światka prze­stęp­czego „Oczkę” i „Du­du­sia”. Na­jazd na „El Chico” miał być ele­men­tem walki o kon­trolę agen­cji to­wa­rzy­skich przy póź­niej­szej au­to­stra­dzie A1. W 2016 roku „Oczko” i „Du­duś” zo­stali ska­zani za po­moc­nic­two w za­bój­stwie ochro­nia­rza w Po­zna­niu. Dwa lata póź­niej sąd uznał jed­nak, że mo­gliby od­po­wia­dać nie za po­moc­nic­two, a co naj­wy­żej za pod­że­ga­nie do zbrodni i umo­rzył po­stę­po­wa­nie.

***

W 1997 roku „Oczko” pod­po­rząd­ko­wał już so­bie całą nie­malże kon­ku­ren­cję i był nie­kwe­stio­no­wa­nym kró­lem Po­mo­rza Za­chod­niego. Dys­po­no­wał po­nad pięć­dzie­się­cioma „żoł­nie­rzami”, a po­śred­nio zwią­za­nych z nim było około sze­ściu­set osób. Gang­ste­rzy za­ra­biali wiel­kie pie­nią­dze, roz­bi­jali się dro­gimi sa­mo­cho­dami, sza­leli po dys­ko­te­kach, pili, nar­ko­ty­zo­wali się i prze­pusz­czali „szmal” w ka­sy­nach. Na przy­kład „Śle­pak”, Ja­cek Paw­lak, po­tra­fił w jedną noc prze­grać sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy ma­rek. Kiedy ćpał, sta­wał się nie­obli­czalny, także dla sie­bie. W 1996 roku w re­stau­ra­cji „Ma­libu” pod­czas szam­pań­skiej za­bawy po­strze­lił się z wła­snej broni w po­śla­dek, czy też ra­czej – jak sam to okre­ślił – „w dupę”.

Tak na mar­gi­ne­sie, wspo­mniany tu „Śle­pak” prze­szedł póź­niej praw­dziwą prze­mianę du­chową. „Po­tężna po­stura, ta­tu­aże na mu­sku­lar­nych rę­kach i prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie” – czy­tamy w ar­ty­kule Ka­mila Pa­we­łoszka Gang­ster się na­wró­cił. „Tak wy­gląda czło­wiek, który kie­dyś był jed­nym z naj­groź­niej­szych pol­skich gang­ste­rów – osła­wiony «Śle­pak» z gangu «Oczki». Dziś [2009 r.], trzy­na­ście lat po wy­roku, Ja­cek Paw­lak (47 l.) jest sa­ma­ry­ta­ni­nem czu­wa­ją­cym przy umie­ra­ją­cych w ho­spi­cjum pa­cjen­tach.

– Jest de­li­katny jak anioł – za­pew­niają scho­ro­wani lu­dzie, któ­rym bez­in­te­re­sow­nie nie­sie po­moc”.

Dzien­ni­karz opo­wiada hi­sto­rię by­łego gang­stera, któ­rego ży­cie po­to­czyło się w zu­peł­nie in­nym kie­runku, niż kto­kol­wiek – łącz­nie z nim sa­mym – mógłby przy­pusz­czać. Daw­niej zaj­mo­wał wy­soką po­zy­cję w zna­nej gru­pie prze­stęp­czej z Po­mo­rza i za dzia­łal­ność kry­mi­nalną tra­fił za kratki na pięt­na­ście lat. Po trzy­na­stu la­tach od­by­wa­nia kary jego spoj­rze­nie na świat i lu­dzi ule­gło cał­ko­wi­tej zmia­nie. Prze­łom na­stą­pił w wię­zie­niu, kiedy do­łą­czył do wspól­noty mo­dli­tew­nej. Pod­czas pierw­szej prze­pustki udał się na piel­grzymkę, co stało się po­cząt­kiem jego du­cho­wej prze­miany. Z cza­sem za­czął dzia­łać na rzecz in­nych – po­wo­łał do ży­cia grupę Ano­ni­mo­wych Al­ko­ho­li­ków, aby wspie­rać współ­więź­niów w walce z uza­leż­nie­niem i prze­ko­ny­wać ich, że abs­ty­nen­cja daje szansę na lep­sze ży­cie.

Jed­nak nie po­prze­stał na tym. Pod­czas jed­nej z ko­lej­nych prze­pu­stek zgło­sił się do szcze­ciń­skiego ho­spi­cjum i za­ofe­ro­wał swoją po­moc. Jak pod­kre­śla dy­rek­tor pla­cówki, ksiądz Eu­ge­niusz Le­śniak, była to nie tyle chęć od­pra­co­wa­nia win, ile re­alne pra­gnie­nie na­pra­wie­nia szkód i oka­za­nia do­bra. Praca z oso­bami ciężko cho­rymi oka­zała się dla niego czymś wy­jąt­ko­wym – za­czął po­da­wać po­siłki, sprzą­tać, a przede wszyst­kim po­świę­cać im czas i uwagę. Sam przy­znaje, że czer­pie z tego ra­dość, bo wi­dzi, iż jego obec­ność i uśmiech po­tra­fią roz­ja­śnić cier­pie­nie pa­cjen­tów.

Szcze­gól­nym do­świad­cze­niem była dla niego śmierć cho­rego ko­legi, z któ­rym pla­no­wał dłuż­szą roz­mowę. To wy­da­rze­nie uświa­do­miło mu kru­chość ży­cia i po­trzebę wy­ko­rzy­sta­nia każ­dej chwili w spo­sób war­to­ściowy. De­kla­ruje, że po wyj­ściu na wol­ność za­mie­rza roz­po­cząć uczciwą dzia­łal­ność go­spo­dar­czą i le­gal­nie pła­cić po­datki. We­dług osób z ho­spi­cjum zmiana w nim jest au­ten­tyczna – nie wy­nika z kal­ku­la­cji, ale z głę­bo­kiej we­wnętrz­nej prze­miany. Po­ma­ga­jąc cho­rym, sam rów­nież otrzy­muje coś nie­uchwyt­nego, co po­zo­sta­nie w nim na za­wsze.

***

W prze­ci­wień­stwie do swych pod­wład­nych „Oczko” nie ob­no­sił się ze swoim bo­gac­twem (po­mi­nąw­szy wspa­niałe żółte fer­rari te­sta­rossa, które par­ko­wał nie­opo­dal ko­mendy po­li­cji). Na or­ga­ni­zo­wa­nych przez sie­bie rau­tach, na któ­rych by­wało wielu po­li­ty­ków róż­nych opcji, za­cho­wy­wał się jak świa­to­wiec, ele­gancko się ubie­rał, był uprzejmy, tak­towny i uj­mu­jący. Wiele waż­nych oso­bi­sto­ści było za­pra­sza­nych na za­mknięte im­prezy do agen­cji Ve­gas, gdzie w jed­nym z po­koi za­in­sta­lo­wano ukrytą ka­merę. Po­dob­nież uzy­skane dzięki tej ka­me­rze ma­te­riały po­zwo­liły żo­nie jed­nego z lu­dzi „Oczki” na za­pła­ce­nie pew­nej sumy pie­nię­dzy za za­sto­so­wa­nie wo­bec męża przez sąd ar­ty­kułu 25 §1 daw­nego ko­deksu kar­nego, który mó­wił, że: „nie po­peł­nia prze­stęp­stwa, kto z po­wodu nie­do­ro­zwoju umy­sło­wego, cho­roby psy­chicz­nej lub in­nego za­kłó­ce­nia czyn­no­ści psy­chicz­nych nie mógł w chwili czynu roz­po­znać jego zna­cze­nia lub po­kie­ro­wać swym po­stę­po­wa­niem”.

Sam „Oczko” we­dług ze­znań świad­ków wy­ku­pił się u pro­ku­ra­tora pro­wa­dzą­cego śledz­two w spra­wie kon­woju le­wego spi­ry­tusu, w któ­rym to kon­woju oso­bi­ście brał udział, sumą sześć­dzie­się­ciu ty­sięcy ma­rek.

Banda „Oczki” dzia­łała bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie. Gang­ste­rzy pro­wa­dzili na przy­kład stały na­słuch ra­diowy na po­li­cyj­nych czę­sto­tli­wo­ściach. Pod­czas ak­cji dys­po­no­wali wy­so­kiej klasy bro­nią palną, mię­dzy in­nymi uwa­ża­nymi przez wielu fa­chow­ców za naj­lep­sze pi­sto­le­tami ma­szy­no­wymi mini UZI. Pi­sto­let ten jest obec­nie pro­du­ko­wany przez Israel Mi­li­tary In­du­stries oraz na li­cen­cji przez Fa­bri­que Na­tio­nale d’Ar­mes de Gu­erre w Bel­gii, a uży­wany (obok prze­stęp­ców) przez siły zbrojne Izra­ela, Bel­gii, Nie­miec, Ho­lan­dii, Taj­lan­dii, Iranu i We­ne­zu­eli.

Wy­dział do Walki z Prze­stęp­czo­ścią Zor­ga­ni­zo­waną KWP w Szcze­ci­nie przez kilka lat roz­pra­co­wy­wał ope­ra­cyj­nie Marka i jego gang. Przez kilka lat „Oczko” i jego lu­dzie czuli się bez­karni. Pro­ku­ra­to­rzy uma­rzali to­czące się prze­ciw człon­kom grupy sprawy, sądy uzna­wały ich za nie­win­nych. W końcu zde­cy­do­wano się na pod­ję­cie sze­roko za­kro­jo­nych dzia­łań ma­ją­cych na celu uni­ce­stwie­nie bandy. Zor­ga­ni­zo­wano ogól­no­pol­ską ob­ławę, w któ­rej wzięło udział pra­wie pię­ciu­set po­li­cjan­tów. Aresz­to­wano pięć­dzie­siąt cztery osoby. „Oczkę” an­ty­ter­ro­ry­ści wy­wle­kli z si­łowni w sa­mych sli­pach.

Kilka mie­sięcy póź­niej za­siadł na ła­wie oskar­żo­nych Sądu Okrę­go­wego w Szcze­ci­nie. A wraz z nim całe naj­ści­ślej­sze kie­row­nic­two gangu: „Du­duś” – Ma­rek Duda, „Śle­pak” – Ja­cek Paw­lak, „Ko­ka­ina” – Ma­rek Boch­niak, „Bry­ga­dier” – Adam Ma­jew­ski i inni. Ze­zna­nia zło­żyło 270 świad­ków, w tym 250 in­co­gnito. Pro­ce­sowi to­wa­rzy­szyły nad­zwy­czajne środki ostroż­no­ści. Mó­wiono o przy­go­to­wy­wa­nej pró­bie od­bi­cia ban­dy­tów przez ich po­zo­sta­ją­cych na wol­no­ści ko­le­gów. Oba­wiano się także o bez­pie­czeń­stwo pro­ku­ra­tor Bar­bary Za­pa­śnik, któ­rej kil­ka­krot­nie gang­ste­rzy gro­zili śmier­cią. Każ­dego dnia prze­pro­wa­dzane były skru­pu­latne kon­trole pi­ro­tech­niczne, więź­niów eskor­to­wali ko­man­dosi uzbro­jeni w strzelby o du­żej sile ra­że­nia. Pod służ­bo­wymi to­gami pro­ku­ra­to­rzy no­sili ku­lo­od­porne ka­mi­zelki. Po oko­licz­nych da­chach roz­lo­ko­wali się po­li­cyjni snaj­pe­rzy…

Naj­waż­niej­sze oka­zały się ze­zna­nia dwóch osób, dwóch by­łych człon­ków gangu Marka Me­dve­ska, któ­rzy po­szli na współ­pracę z or­ga­nami ści­ga­nia (w tym cza­sie nie było jesz­cze in­sty­tu­cji świadka ko­ron­nego), daw­nego żoł­nie­rza Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej Ar­tura Ro­go­ziń­skiego, pseu­do­nim „Tuła”, i daw­nego skina Ra­fała Chwie­duka, pseu­do­nim „Czarny”. Obaj wy­śpie­wali wszystko, co wie­dzieli, ła­miąc przy oka­zji za­sady omerty. A o Gangu Me­dve­ska wie­dzieli wiele. To głów­nie dzięki ich ze­zna­niom „Oczko” otrzy­mał w 2000 roku trzy­na­ście lat po­zba­wie­nia wol­no­ści, a po­zo­stali człon­ko­wie jego bandy zo­stali rów­nież ska­zani na kary wie­lo­let­niego wię­zie­nia.

„Czarny” był wcze­śniej naj­wier­niej­szym i bu­dzą­cym naj­więk­szy strach człon­kiem gangu „Oczki”. Sły­nął z bru­tal­no­ści i cię­cia opor­nych no­żem. Do grupy przy­stą­pił jako dwu­dzie­sto­trzy­la­tek. Nad­zo­ro­wał pion nar­ko­ty­kowy i ścią­ga­nie ha­ra­czy. Co dziwne, nie wy­wo­dził się – jak wszy­scy – ze śro­do­wi­ska prze­stęp­czego. – Jego oj­ciec, miesz­ka­jący obec­nie w USA, był w cza­sach PRL-u… dy­plo­matą.

11 kwiet­nia 1996 roku po­li­cjanci aresz­to­wali go w cen­trum Szcze­cina. W miesz­ka­niach gang­stera funk­cjo­na­riu­sze zna­leźli 5 pi­sto­le­tów, 500 por­cji am­fe­ta­miny, kil­ka­set por­cji LSD oraz ma­ri­hu­anę. Pro­ces ru­szył rok póź­niej. „Czar­nego” oskar­żono mię­dzy in­nymi o za­ło­że­nie i pro­wa­dze­nie grupy prze­stęp­czej zo­rien­to­wa­nej na han­del nar­ko­ty­kami. Przez po­nad rok po­bytu w aresz­cie nie wsy­pał żad­nego członka szajki. „Czarny” ocze­ki­wał od „Oczki” kon­kret­nych dzia­łań. Bez­sku­tecz­nie li­czył na to, że szef gangu za­stra­szy i zmusi do mil­cze­nia świad­ków. Kiedy nic ta­kiego się nie wy­da­rzyło, zła­mał zmowę mil­cze­nia, bo po­czuł się zdra­dzony. Po pół­tora roku upar­tego od­ma­wia­nia ze­znań zde­cy­do­wał się na współ­pracę z pro­ku­ra­to­rem.

„Nie uwa­żam tego, co zro­bi­łem, za zdradę” – wy­ja­śnił. „To była po pro­stu wojna. Wy­po­wie­dzia­łem ją lu­dziom, któ­rzy mnie zo­sta­wili, olali, bo uznali, że już nie je­stem pro­ble­mem. Nie­któ­rzy fa­ceci za­czy­nali ka­po­wać, to wy­sy­łali im paczki żyw­no­ściowe. A ja mil­cza­łem, więc nie mu­sieli o mnie za­bie­gać”.

Ma­fia wy­dała na niego wy­rok śmierci. W wię­zien­nej celi, w peł­nej izo­la­cji, spę­dził sie­dem lat. Tylko tam mógł się czuć w miarę bez­piecz­nie.

Szcze­rość o wiele bar­dziej opła­ciła się Ro­go­ziń­skiemu. Wy­szedł z aresztu jesz­cze w cza­sie trwa­nia pro­cesu. Na ogło­sze­niu wy­roku po­ja­wił się w mod­nym, ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze. Do­stał dwa lata i dzie­więć mie­sięcy, czyli równo tyle, ile prze­sie­dział w aresz­cie.

***

Wróćmy jed­nak do prze­łomu lat 1996 i 1997, kiedy to „Oczko” nie tylko cie­szył się wol­no­ścią, ale i wy­ra­stał na pierw­szego „ma­fiosa” Po­mo­rza Za­chod­niego. W drogę wszedł mu wtedy Wik­tor Fisz­man, dawny pod­ofi­cer KGB.

Oby­wa­tel Bia­ło­rusi Wik­tor Fisz­man przy­je­chał do Pol­ski na po­czątku lat 90. Naj­pierw przez ja­kiś czas miesz­kał w Gdań­sku, póź­niej prze­pro­wa­dził się do War­szawy. Był świet­nym or­ga­ni­za­to­rem, który w krót­kim cza­sie stwo­rzył na ob­cym so­bie te­re­nie ro­syj­sko­ję­zyczną grupę zaj­mu­jącą się han­dlem kra­dzio­nymi sa­mo­cho­dami i po­bie­ra­niem ha­ra­czy od oby­wa­teli Wspól­noty Nie­pod­le­głych Państw. Ten były za­wod­nik kick-bo­xingu trzy­mał swo­ich lu­dzi że­la­zną ręką. Ale o roli, jaką od­gry­wał w świe­cie bia­ło­ru­skich gang­ste­rów, de­cy­do­wała przede wszyst­kim jego głowa.

Naj­pierw prze­ko­nał więk­szość „współ­pra­cow­ni­ków”, że pod­stawą po­wo­dze­nia we wszyst­kich ak­cjach jest nie­za­wodna łącz­ność. Sam cho­dził z trzema te­le­fo­nami ko­mór­ko­wymi trzech róż­nych ope­ra­to­rów. Sze­fo­wie „ze­spo­łów” mu­sieli mieć przy­naj­mniej po dwa. Wszyst­kim „żoł­nie­rzom” ko­mórki fun­do­wała „firma”. Swoim lu­dziom Fisz­man wpoił za­sadę, że każdą ope­ra­cję musi po­prze­dzać do­bre roz­po­zna­nie i pełna ase­ku­ra­cja. Każdy trans­port nie­le­gal­nych aut eskor­to­wany był przez dwa sa­mo­chody na le­gal­nych pa­pie­rach. Ten z przodu ko­lumny spraw­dzał, czy droga jest czy­sta. Je­śli po­ja­wiało się za­gro­że­nie, na­tych­miast je sy­gna­li­zo­wał. Wzdłuż trasy przy­go­to­wane były ci­che miej­sca po­stoju, a także roz­rzu­cone „dziu­ple”, naj­czę­ściej w go­spo­dar­stwach w za­bi­tych de­skami wsiach. Tam sa­mo­chody prze­cze­ki­wały do czasu, kiedy trasa znowu sta­nie się „prze­jezdna”.

Zda­rzało się, przy­mu­sowy po­stój trwał na­wet kil­ka­na­ście go­dzin. Za­da­niem sa­mo­chodu ja­dą­cego za ko­lumna było śle­dze­nie, czy wszystko prze­biega zgod­nie z pla­nem. In­for­ma­cje o przy­mu­so­wym po­stoju prze­ka­zy­wano do szefa kie­ru­ją­cego prze­rzu­tem, ten z ko­lei po­wia­da­miał swo­ich lu­dzi na gra­nicy i ewen­tu­al­nego od­biorcę ocze­ku­ją­cego na prze­syłkę po stro­nie wschod­niej. W ra­zie wpadki ob­ser­wa­tor alar­mo­wał cen­tralę w Szcze­ci­nie. W ta­kim wy­padku bły­ska­wicz­nie „czysz­czono” wszyst­kie punkty – miesz­ka­nia, ga­raże i warsz­taty znane człon­kom gangu za­trzy­ma­nym przez po­li­cję.

Fisz­man był też mi­strzem kon­spi­ra­cji. Nikt nie miał po­ję­cia, ja­kimi ka­na­łami prze­rzuca pie­nią­dze dla bia­ło­ru­skich bos­sów, ani gdzie lo­kuje wła­sne. Przez ja­kiś czas przy­pusz­czano, że łącz­niczką jest jego żona miesz­ka­jąca na stałe w Miń­sku. Kil­ka­krot­nie spraw­dzała ją za­równo po­li­cja pol­ska, jak i bia­ło­ru­ska, ale nie zna­le­ziono żad­nych do­wo­dów.

Ro­syj­sko­ję­zyczni miesz­kańcy Wy­brzeża Szcze­ciń­skiego – na­wet ci nie­zwią­zani z gan­giem – zgła­szali się do Fisz­mana jak do ra­bina po radę. Gang­ster miał rzą­dził wpraw­dzie twardą ręką, ale spory w gru­pie za­wsze sta­rał się za­ła­twiać po­lu­bow­nie. Ła­go­dził rów­nież kon­flikty mię­dzy swo­imi a Po­la­kami. Naj­czę­ściej do­cho­dziło do nich w noc­nych lo­ka­lach na tle ry­wa­li­za­cji o dziew­czyny.

„Pod ko­niec 1996 roku świat prze­stęp­czy Wy­brzeża Szcze­ciń­skiego ba­wił się w ho­telu Ra­dis­son” – opo­wia­dał je­den z po­li­cjan­tów. „Krótko po pół­nocy do­szło do kłótni mię­dzy miej­sco­wymi a Bia­ło­ru­si­nami. Je­den z Bia­ło­ru­si­nów zła­pał ciężki stół, uniósł go w górę jak piórko i na­tarł na grupę Po­la­ków. Pod no­gami chrzę­ściły mu tylko po­tłu­czone ta­le­rze, bu­telki i kie­liszki. Na­gle po­śli­zgnął się na zrzu­co­nej ze stołu sa­łatce i ru­nął jak długi. Po­lacy wy­cią­gnęli «kosy» i rzu­cili się na le­żą­cego. Za noże zła­pali też Bia­ło­ru­sini. Pisk ko­biet za­alar­mo­wał Fisz­mana, który sie­dział z żoną i naj­bliż­szymi współ­pra­cow­ni­kami kil­ka­na­ście sto­li­ków da­lej. Na­wet nie pod­cho­dził bli­żej. Wstał tylko i wrza­snął: «Ko­niec! Gri­sza, do mnie!». Po­tężny Bia­ło­ru­sin, po­tul­nie pod­szedł do sto­lika swego szefa. I na­gle wszy­scy scho­wali noże, a pol­scy ban­dyci, przed se­kundą jesz­cze go­towi do walki, po­mo­gli Bia­ło­ru­si­nom po­sta­wić stół na miej­sce”.

Jak wy­nika z in­for­ma­cji mo­skiew­skiego In­ter­polu, Fisz­man był ska­zany w 1985 roku za nie­le­galny han­del de­wi­zami oraz po­sia­da­nie broni pal­nej na karę czte­rech lat po­zba­wie­nia wol­no­ści. W roku 1987 zo­stał ska­zany na karę trzech lat po­zba­wie­nia wol­no­ści za kra­dzieże, a w 1989 roku po­now­nie za kra­dzieże i oszu­stwa na pięć lat. Kary tej jed­nak nie od­był, po­nie­waż uciekł z bu­dynku sądu po ogło­sze­niu wy­roku.

Po­szu­ki­wany na te­re­nie Bia­ło­rusi li­stem goń­czym, uciekł do Pol­ski, gdzie dys­po­nu­jąc fał­szy­wym pasz­por­tem, na­wet się nie ukry­wał. 23 maja 1992 roku na te­re­nie War­szawy uczest­ni­czył w zda­rze­niu za­koń­czo­nym za­strze­le­niem dwóch oby­wa­teli bia­ło­ru­skich: Wa­si­lija Aw­sie­jewa i Olega Koł­to­wi­cza. Kilka mie­sięcy prze­by­wał w aresz­cie, w końcu pro­ku­ra­tura war­szaw­ska umo­rzyła wo­bec niego za­rzut za­bój­stwa, a sprawa nie do­pro­wa­dziła ni­gdy do usta­le­nia fak­tycz­nego prze­biegu zda­rze­nia, gdyż ro­ze­grało się ono w kręgu kilku osób tej sa­mej na­ro­do­wo­ści. Bia­ło­ru­sini też do­brze wie­dzą, co zna­czy omerta.

Tym nie­mniej Wik­tor Fisz­man po­sta­no­wił zmie­nić kli­mat na mor­ski i w 1993 roku prze­niósł się do Szcze­cina. Tu roz­wi­nął w pełni swoją prze­stęp­czą dzia­łal­ność. Ni­g­dzie oczy­wi­ście nie pra­co­wał, ale żył do­stat­nio, po­ru­szał się luk­su­so­wym sa­mo­cho­dem, prze­by­wał w dro­gich lo­ka­lach, li­czyli się z nim wszy­scy przy­by­sze zza wschod­niej gra­nicy.

Te­ren był trudny, bo­wiem dzia­łały na nim lo­kalne grupy prze­stęp­cze zwią­zane zwłasz­cza z prze­my­tem sa­mo­cho­dów i han­dlem nar­ko­ty­kami. Tu dzia­łał przede wszyst­kim Ma­rek Me­dwe­sek pseu­do­nim „Oczko”. Fisz­man zaj­mo­wał się kra­dzie­żami sa­mo­cho­dów i win­dy­ka­cją dłu­gów, w czym współ­pra­co­wał z grupą „Oczki”, który dał na taką dzia­łal­ność przy­zwo­le­nie. „Oczko” wy­ko­rzy­sty­wał go także do pro­wa­dze­nia ne­go­cja­cji z ro­syj­skimi gru­pami prze­stęp­czymi dzia­ła­ją­cymi na tre­nie Szcze­cina. Fisz­man ogra­ni­czał sa­mo­dzielną dzia­łal­ność swo­jego gangu do ścią­ga­nia ha­ra­czy wy­łącz­nie z ro­syj­sko­ję­zycz­nych han­dla­rzy lub przed­się­bior­ców i wszystko od­by­wało się w ra­mach wy­zna­czo­nych przez „Oczkę”.

Do czasu. Już na prze­ło­mie 1995 i 1996 roku Bia­ło­ru­sin za­czął pro­wa­dzić bar­dziej sa­mo­dzielną dzia­łal­ność, i to na dużo więk­szą skalę. Taka sy­tu­acja nie po­do­bała się przy­wódcy szcze­ciń­skich gang­ste­rów ani tro­chę, po­waż­nie cier­piały na tym pre­stiż i do­chody jego gangu. Wik­tor Fisz­man za­czął wy­ra­stać na zbyt groź­nego kon­ku­renta pol­skiego gang­stera.

***

W marcu 1996 roku na ką­pie­li­sku „Dzie­wo­klicz” w Szcze­ci­nie do­szło do spo­tka­nia zor­ga­ni­zo­wa­nego przez „Oczkę”, który człon­kom swo­jej grupy przed­sta­wił de­cy­zję o zli­kwi­do­wa­niu „ru­skiego fra­jera”, który „wrył się” na ich te­ren. We­dług pierw­szej kon­cep­cji miano wy­sa­dzić Fisz­mana przy uży­ciu ma­te­riału wy­bu­cho­wego. W tym celu Ra­fał Chwie­duk, pseu­do­nim „Czarny”, pro­wa­dził ob­ser­wa­cję Fisz­mana i fo­to­gra­fo­wał go, by usta­lić miej­sca jego po­bytu i zwy­czaje oraz roz­po­znać kon­takty, ale w końcu zre­zy­gno­wano z tego planu w oba­wie przed zde­ma­sko­wa­niem lu­dzi, któ­rych Bia­ło­ru­sin znał, je­śli nie oso­bi­ście, to przy­naj­mniej z wi­dze­nia. „Oczko” po­sta­no­wił po­pro­sić o po­moc swego ko­legę ze Ślą­ska – „Kra­ko­wiaka”

Gdzie i kiedy po­znał Ja­nu­sza Trelę, tego nie zdo­łano usta­lić. Wi­dać, że po­dobne za­in­te­re­so­wa­nia po­zwa­lają na zbli­że­nie lu­dzi, a także na ko­le­żeń­ską wy­mianę „żoł­nie­rzy” i sprzętu, gdyż obie grupy od pew­nego czasu wspie­rały się w dzia­ła­niach prze­stęp­czych na te­re­nie wielu miast Pol­ski.

Wy­ko­rzy­stał przy tym kon­flikt, jaki mieli z Fisz­ma­nem lu­dzie „Kra­ko­wiaka”: „Młody Kra­wat” – Se­ba­stian K. i „Skor­pion” – Jan R. Jak po­twier­dzają ze­zna­nia świadka in­co­gnito, wy­stę­pu­ją­cego pod kryp­to­ni­mem SI-3, „Młody Kra­wat” zaj­mo­wał się kra­dzieżą war­to­ścio­wych sa­mo­cho­dów dla „Kra­ko­wiaka” na te­re­nie Szcze­cina. Tam po­znał za­równo „Oczkę”, jak i Wik­tora Fisz­mana. „Oczko” i „Kra­ko­wiak” pro­wa­dzili wspólne in­te­resy, ale nie­pi­sa­nym pra­wem jest, że na ob­cym te­re­nie bez zgody tam­tej­szego szefa nie wolno po­peł­niać żad­nych prze­stępstw. Z chwilą gdy „Młody Kra­wat” ukradł dro­go­cen­nego mer­ce­desa na te­re­nie wpły­wów „Oczki”, zo­stał za­mknięty w piw­nicy przez Wik­tora Fisz­mana, który za­żą­dał dzie­się­ciu ty­sięcy do­la­rów za uwol­nie­nie in­truza. Do­piero okup przy­wie­ziony do Szcze­cina przez „Skor­piona” na po­le­ce­nie Ja­nu­sza Treli po­zwo­lił na uwol­nie­nie „Mło­dego Kra­wata”. „Oczko” po­le­cił mu na­tych­miast opu­ścić Szcze­cin.

W sierp­niu 1996 roku w ho­telu War­szawa w Ka­to­wi­cach od­było się spo­tka­nie, w któ­rym uczest­ni­czyli: „Kra­ko­wiak”, Jan S., „Żyd” – „Skar­bek”, Sła­wo­mir Ci­pir­ski – „Zdzi­cho”, Wie­sław Cze­me­ris – „Ka­stor”, Woj­ciech B. – „Szczęka” i An­drzej F. – „Szkop”. Ze Szcze­cina przy­je­chał „Oczko” w to­wa­rzy­stwie „Śle­paka” i Syl­we­stra O. – „Bos­mana”. „Oczko” wy­tłu­ma­czył „Kra­ko­wia­kowi”, że na jego te­re­nie działa pe­wien ro­syj­sko­ję­zyczny męż­czy­zna, który prze­szka­dza w biz­ne­sie, co przy­nosi szkodę ich wspól­nym in­te­re­som. Wspo­mniał, że „Młody Kra­wat” ma z tym „Ru­skiem” oso­bi­ste po­ra­chunki. W końcu za­pro­po­no­wał, aby Wik­tora Fisz­mana zli­kwi­do­wać. Mó­wił, że nie może tego zro­bić nikt ze Szcze­cina, bo są tam zbyt znani. Za­pro­po­no­wał „Kra­ko­wia­kowi” za zor­ga­ni­zo­wa­nie za­bój­stwa sto ty­sięcy zło­tych. Bez­po­średni wy­ko­nawcy mieli do­stać dwa­dzie­ścia ty­sięcy.

Cóż, ro­bota była brudna, ale za to czy­sty zysk. Ja­nusz Trela zgo­dził się na pro­po­zy­cję szcze­ciń­skiego gang­stera i w jego obec­no­ści wy­zna­czył do wy­ko­na­nia zle­ce­nia „Zdzi­cha” – Zdzi­sława Ła­budka oraz „Ka­stora”. „Oczko” wrę­czył im dwa­dzie­ścia ty­sięcy za­liczki i od tej chwili wy­padki po­to­czyły się już szybko, jak­kol­wiek przed Wik­to­rem Fisz­ma­nem było jesz­cze pół roku ży­cia.

***

Zle­ce­nie „Oczki” miało być wy­ko­nane do końca 1996 roku i „Skor­pion” oraz „Młody Kra­wat”, któ­rym przy­pa­dło za­da­nie przy­go­to­wa­nia za­bój­stwa, udzie­le­nia wy­ko­naw­com nie­zbęd­nych in­for­ma­cji, pro­wa­dze­nia ob­ser­wa­cji ofiary i przy­go­to­wa­nia dróg ucieczki, przy­stą­pili do dzia­ła­nia. „Kra­ko­wiak” miał do­star­czyć broń.

„Ka­stor” za­pro­po­no­wał sze­fowi, aby w ak­cji uczest­ni­czył rów­nież „Bob” – Ro­bert L., na co ten wy­ra­ził zgodę. Za­pro­te­sto­wał jed­nak „Zdzi­cho”, który uwa­żał, że o eg­ze­ku­cji wie już zbyt dużo osób, co jest zja­wi­skiem nad wy­raz nie­zdro­wym i pod jego na­ci­skiem „Kra­ko­wiak” od­wo­łał całą ak­cję.

„Zdzi­cho” jed­nak nie „pę­kał”. Jak wy­nika z dal­szych usta­leń śledz­twa, wy­jazd do Szcze­cina w celu „od­pa­le­nia Ru­ska” za­pro­po­no­wał To­ma­szowi K. – „To­mowi”, ale tej wer­sji nie udało się zwe­ry­fi­ko­wać wo­bec nie­uję­cia wy­mie­nio­nego, który na­dal po­szu­ki­wany jest li­stem goń­czym. Ma­te­riały w za­kre­sie ewen­tu­al­nego współ­uczest­nic­twa To­ma­sza K. w do­ko­na­nym za­bój­stwie zo­stały wy­łą­czone do od­ręb­nego pro­wa­dze­nia.

Z prze­pro­wa­dzo­nych oka­zań po­dej­rza­nych, kon­fron­ta­cji i ze­znań świad­ków wy­nika, że pod ko­niec grud­nia 1996 roku na te­re­nie Szcze­cina pod­jęto ob­ser­wa­cję Wik­tora Fisz­mana. Z sa­mo­chodu marki Mer­ce­des pro­wa­dzili ją: „Zdzi­cho”, „Skor­pion”, „Młody Kra­wat” oraz Wie­sław J., pseu­do­nim „Wie­sław”. Ob­ser­wo­wali miej­sce za­miesz­ka­nia swo­jej przy­szłej ofiary przy ulicy Mal­czew­skiego, po­bli­ski ho­tel Ra­dis­son, gdzie wie­czo­rami Bia­ło­ru­sin zwykł ćwi­czyć na si­łowni, i par­king, na któ­rym po­zo­sta­wiał swo­jego srebr­nego Mer­ce­desa. Pew­nie już wów­czas po­wstał plan ak­cji uwzględ­nia­jący te wszyst­kie miej­sca, cho­ciaż nie­ła­two wy­ko­nać ta­kie za­da­nie w sa­mym cen­trum du­żego mia­sta.

Po wy­da­niu zle­ce­nia przez „Oczkę” sy­tu­acja w Szcze­ci­nie sta­wała się co­raz bar­dziej na­pięta. Syl­we­stra świat prze­stęp­czy Za­chod­niego Wy­brzeża spę­dzał w ho­telu Ra­dis­son. Byli tam rów­nież Wik­tor Fisz­man i jego zna­jomi. Z na­sta­niem No­wego Roku po­ja­wili się lu­dzie „Oczki”. Do­szło do wspo­mnia­nej wy­żej bójki z uży­ciem noży i strze­la­niny po­mię­dzy ekipą Fisz­mana a grupą Marka Me­dve­ska. W jej trak­cie ran po­strza­ło­wych do­znało dwóch Bia­ło­ru­si­nów, zaś czte­rej Po­lacy otrzy­mali rany cięte i kłute za­dane no­żami.

Fisz­man tym­cza­sem nie zdra­dzał żad­nych obaw o swoje bez­pie­czeń­stwo, nor­mal­nie pro­wa­dził in­te­resy i ni­komu nie mó­wił o ja­kich­kol­wiek kło­po­tach. Może dla­tego, iż nie wie­dział o tym, że na jego tro­pie jest naj­lep­szy eg­ze­ku­tor „Kra­ko­wiaka” Zdzi­sław Ła­bu­dek. Roz­po­częło się po­lo­wa­nie. Pierw­sza próba oka­zała się jed­nak nie­wy­pa­łem. Wy­na­jęty czło­wiek strze­lił przez po­myłkę nie do Fisz­mana, lecz do łu­dząco po­dob­nego do niego męż­czy­zny, który do­dat­kowo, na swoje nie­szczę­ście, jeź­dził ta­kim sa­mym jak bia­ło­ru­ski gang­ster srebr­nym mer­ce­de­sem. Pierw­szy strzał tra­fił „so­bo­wtóra” w po­śla­dek, drugi był nie­celny. Po­li­cji nie udało się usta­lić, kto był pierw­szym za­ma­chow­cem, wia­domo tylko, że po­cho­dził z gdań­skiego Wy­brzeża.

Wresz­cie na­stał dzień 22 stycz­nia 1997 roku. Wik­tor Fisz­man prze­by­wał w swoim miesz­ka­niu do go­dziny 15.30. Około 16.00 po­ja­wił się na si­łowni. Opu­ścił ją około 18.00. Kilka mi­nut póź­niej przy­je­chał swoim mer­ce­de­sem o nu­me­rach re­je­stra­cyj­nych SCS 7610 na par­king strze­żony przy ulicy Mal­czew­skiego. Tu­taj, na wy­so­ko­ści bu­dynku nu­mer 35, ukryty za czer­wo­nym volks­wa­ge­nem pas­sa­tem, cze­kał na niego „Zdzi­cho”. Był opa­no­wany, zde­ter­mi­no­wany, praw­dziwy fa­cho­wiec. Gdy po­ja­wił się Fisz­man, roz­le­gły się strzały…

***

Około go­dziny 18.30 funk­cjo­na­riu­sze Ko­mendy Wo­je­wódz­kiej Po­li­cji w Szcze­ci­nie zo­stali po­wia­do­mieni przez nie­usta­loną osobę o po­strze­le­niu męż­czy­zny przy ulicy Mal­czew­skiego. Po przy­by­ciu na miej­sce zda­rze­nia usta­lono, że za­mor­do­wa­nym jest oby­wa­tel Re­pu­bliki Bia­ło­rusi Wik­tor Fisz­man. Prze­pro­wa­dzone oglę­dziny po­zwo­liły na ujaw­nie­nie i za­bez­pie­cze­nie sze­ściu łu­sek o śred­nicy 9 mi­li­me­trów, które znaj­do­wały się na chod­niku, na wy­so­ko­ści bu­dynku nu­mer 35, a także jed­nego po­ci­sku, który prze­bił szybę w oknie miesz­ka­nia Pio­tra i Re­giny P. Usta­lono rów­nież wstępny ry­so­pis sprawcy, z któ­rego wy­ni­kało, że był to męż­czy­zna bar­dzo sprawny ru­chowo, wzro­stu około 170 cen­ty­me­trów, ubrany w ciemna kurtkę i czapkę ko­loru czar­nego. Przez ra­mię miał prze­wie­szoną torbę or­ta­lio­nową, do któ­rej scho­wał broń.

Na pod­sta­wie tre­ści ze­znań bez­po­śred­nich świad­ków zda­rze­nia usta­lono, że około go­dziny 18.20 przy ulicy Mal­czew­skiego sprawca za­szedł Wik­tora Fisz­mana od tyłu i od­dał do niego dwa strzały z trzy­ma­nej obu­rącz broni au­to­ma­tycz­nej. Mie­rzył naj­praw­do­po­dob­niej w serce, lecz chy­bił o kilka mi­li­me­trów. Kule rzu­ciły Bia­ło­ru­sina na za­par­ko­wa­nego przy chod­niku pas­sata. Ranny od­bił się od ma­ski, sku­lił się i pod­niósł ręce jakby w ge­ście ka­pi­tu­la­cji, po czym pró­bo­wał uciec na drugą stronę ulicy. Biegł mię­dzy sa­mo­cho­dami, klu­czył jak za­jąc ści­gany przez psy. Za­bójca da­lej stał na chod­niku. Prze­su­nął się tylko na jego skraj, bli­sko jezdni, i na­ci­snął spust ko­lejne cztery razy. Strzały na­stę­po­wały szybko, je­den po dru­gim. Fisz­man prze­szedł jesz­cze kilka kro­ków, za­sła­nia­jąc twarz rę­kami i prze­wró­cił się na chod­nik w po­bliżu kio­sku Ru­chu. Spa­ra­li­żo­wani prze­chod­nie przy­glą­dali się niemo krwa­wemu po­lo­wa­niu. Od­głosy po­ci­sków za­głu­szał je­dy­nie alarm wy­ją­cego pas­sata.

Sprawca spo­koj­nie scho­wał broń do torby i szyb­kim kro­kiem od­da­lił się w kie­runku ho­telu Nep­tun, gdzie cze­kał na niego za­par­ko­wany sa­mo­chód. Do naj­bliż­szej ko­mendy po­li­cji było za­le­d­wie pięć­set me­trów. Ża­den ze świad­ków nie po­tra­fił opi­sać ry­sów twa­rzy strze­la­ją­cego męż­czy­zny z uwagi na pa­nu­jący mrok i od­le­głość dzie­lącą ich od sprawcy.

Oglę­dziny i sek­cja zwłok Wik­tora Fisz­mana wy­ka­zały obec­ność trzech ran po­strza­ło­wych w ob­rę­bie ple­ców oraz szyi, któ­rych ka­nały pe­ne­tro­wały w ob­rę­bie szyi, śród­pier­sia i pra­wej jamy opłuc­nej, po­wo­du­jąc roz­le­głe uszko­dze­nia tcha­wicy, pra­wego płuca, serca oraz na­rzą­dów śród­pier­sia z na­stę­pową obu­stronną odmą prężną, ma­syw­nym krwo­to­kiem do obu jam opłuc­nych i krwo­tok dol­nych dróg od­de­cho­wych. Bie­gli uwa­żali, że bez­po­śred­nią przy­czyną śmierci stała się ostra nie­wy­dol­ność krą­że­niowo-od­de­chowa w prze­biegu roz­le­głych uszko­dzeń na­rzą­dów we­wnętrz­nych spo­wo­do­wa­nych trzema ra­nami po­strza­ło­wymi, to jest trzema po­ci­skami wy­strze­lo­nymi z broni pal­nej, na­da­ją­cej po­ci­skowi dużą ener­gię ki­ne­tyczną, o ka­li­brze 9 mi­li­me­trów. Wszyst­kie wy­mie­nione ob­ra­że­nia miały cha­rak­ter ran po­strza­ło­wych, zaś ce­chy i lo­ka­li­za­cja ob­ra­żeń wska­zy­wały na to, że pierw­szą za­daną Fisz­ma­nowi raną była ta, która roz­po­czy­nała się w oko­licy lę­dź­wio­wej, przy­krę­go­słu­powo po stro­nie le­wej i da­lej koń­czyła się wy­lo­tem w oko­licy le­wej bro­dawki sut­ko­wej. Ta rana po­strza­łowa za­dana zo­stała Wik­to­rowi Fisz­ma­nowi, gdy był zwró­cony do strze­la­ją­cego ple­cami.

Za­bez­pie­czone na miej­scu zda­rze­nia sześć łu­sek po­cho­dziło z na­boi 9 mi­li­me­trów LU­GER. Rów­nież po­cisk za­bez­pie­czony w miesz­ka­niu pań­stwa P. po­cho­dził od na­boju tego sa­mego ro­dzaju. Typu i mo­delu broni wy­ko­rzy­sta­nej do za­bój­stwa nie można było jed­no­znacz­nie okre­ślić. Ukształ­to­wa­nie ele­men­tów broni na łu­skach su­ge­ro­wało, że do ich od­strze­le­nia wy­ko­rzy­stano pi­sto­let ma­szy­nowy.

***

W trak­cie pro­wa­dzo­nego w tej spra­wie śledz­twa w dniu 24 stycz­nia 1997 roku zo­stał za­trzy­many przez po­li­cję Se­ba­stian K. – „Młody Kra­wat”, który le­gi­ty­mo­wał się do­wo­dem oso­bi­stym Jana R. – „Skor­piona”. Za­trzy­mano go w sa­mo­cho­dzie marki Mazda, na­le­żą­cym do jego te­ścia Ten po­jazd w dniu za­bój­stwa był wi­dziany przez świadka w po­bliżu miej­sca zbrodni. Prze­szu­kano mazdę przy uży­ciu psów prze­szko­lo­nych do roz­po­zna­wa­nia i wy­szu­ki­wa­nia śla­dów broni i nar­ko­ty­ków. W obu wy­pad­kach pies wy­raź­nie za­zna­czył ślady na tyl­nej ka­na­pie sa­mo­chodu, jed­nak od­stą­piono od dal­szych czyn­no­ści, bo­wiem jed­nemu z funk­cjo­na­riu­szy do­ko­nu­ją­cych oglę­dzin wy­padł pi­sto­let służ­bowy w ka­bi­nie po­jazdu, co nie­wąt­pli­wie świad­czy o wy­so­kim pro­fe­sjo­na­li­zmie wy­żej wy­mie­nio­nego i po­zwala wy­su­nąć przy­pusz­cze­nie, że tra­fił on do po­li­cji jak bi­skup na zjazd les­bi­jek.

Jak usta­lono, w cza­sie po­prze­dza­ją­cym za­bój­stwo Fisz­mana, a także w chwili za­bój­stwa „Młody Kra­wat” ze swą żoną prze­by­wali w ka­sy­nie gry ho­telu Nep­tun, bar­dzo bli­sko miej­sca zda­rze­nia. Około go­dziny 18.30 ode­brali te­le­fon, który wy­raź­nie ich po­ru­szył, po czym opu­ścili lo­kal, wy­cho­dząc osobno. „Młody Kra­wat” – jak ze­znali pra­cow­nicy ka­syna – spra­wiał wra­że­nie czło­wieka wy­raź­nie pod­eks­cy­to­wa­nego.

Do­ko­nano wni­kli­wej pe­ne­tra­cji ewen­tu­al­nych dróg ucieczki sprawcy lub spraw­ców, od miej­sca za­bój­stwa przy ulicy Mal­czew­skiego w kie­runku ho­telu „Nep­tun” oraz parku imie­nia Że­rom­skiego, ce­lem po­szu­ki­wa­nia dal­szych śla­dów kry­mi­na­li­stycz­nych. W toku tych czyn­no­ści zna­le­ziono dwie czapki typu ko­mi­niarka, które pod­dano oglę­dzi­nom. Ujaw­niono po­je­dyn­cze włosy oraz za­bez­pie­czono ślady za­pa­chowe z ich wnę­trza. W toku dal­szego śledz­twa prze­pro­wa­dzono eks­pe­ry­ment pro­ce­sowy na tym te­re­nie, który po­zwo­lił na usta­le­nie, że miej­sca po­rzu­ce­nia ko­mi­nia­rek są od­da­lone od miej­sca zbrodni o od­po­wied­nio: 140 i 266 me­trów. Po­twier­dzało to jed­no­znacz­nie prak­tyczną moż­li­wość od­da­le­nia się za­ma­chow­ców w krót­kim cza­sie, bez ko­rzy­sta­nia z sa­mo­chodu, tym bar­dziej że funk­cjo­na­riu­sze po­ło­żo­nej w po­bliżu Ko­mendy Po­li­cji pod­jęli dzia­ła­nia na­tych­miast i sy­gnały dźwię­kowe nad­jeż­dża­ją­cych ra­dio­wo­zów mu­siały być sły­szane przez ucie­ka­ją­cych spraw­ców.

Za­bez­pie­czone na miej­scu zda­rze­nia ko­mi­niarki zda­łyby się przy­pusz­czal­nie psu na budę, gdyby nie póź­niej­sza skru­cha „Ka­stora”. Dzięki jego ze­zna­niom można było po­rów­nać zna­le­zione w jed­nej z nich włosy z od­po­wied­nią głową, na któ­rej wcze­śniej wy­ro­sły. Eks­per­tyza kry­mi­na­li­styczna z za­kresu ba­dań bio­lo­gicz­nych prze­pro­wa­dzona w La­bo­ra­to­rium Kry­mi­na­li­stycz­nym Ślą­skiej Ko­mendy Wo­je­wódz­kiej Po­li­cji wy­ka­zała, iż włosy te mają swoje mor­fo­lo­giczne od­po­wied­niki wśród wło­sów po­bra­nych do ba­dań jako ma­te­riał po­rów­naw­czy od po­dej­rza­nego Zdzi­sława Ła­budka pseu­do­nim „Zdzi­cho”.

La­bo­ra­to­rium kry­mi­na­li­styczne prze­pro­wa­dziło rów­nież przy uży­ciu spe­cjal­nych psów prze­szko­lo­nych do iden­ty­fi­ko­wa­nia śla­dów za­pa­cho­wych eks­pe­ry­ment osmo­lo­giczny ma­jący na celu usta­le­nie, czy za­pa­chy za­bez­pie­czone z ko­mi­nia­rek od­po­wia­dają tak zwa­nym kon­ser­wom za­pa­cho­wym po­bra­nym od po­dej­rza­nych. Na pod­sta­wie prze­pro­wa­dzo­nych ba­dań stwier­dzono, że ślad za­pa­chowy za­bez­pie­czony w jed­nej z ko­mi­nia­rek po­twier­dza zgod­ność za­pa­chową z próbką po­braną od Zdzi­sława Ła­budka.

W toku śledz­twa oka­zano świad­kom zda­rze­nia wi­ze­runki wszyst­kich po­dej­rza­nych utrwa­lone na ta­śmie ma­gne­to­wi­do­wej, a także oka­zano przez lu­stro ob­ser­wa­cyjne osoby zwią­zane bez­po­śred­nio z za­bój­stwem. Wielu świad­ków wska­zało „Zdzi­cha” jako męż­czy­znę od­po­wia­da­ją­cego wy­glą­dem sprawcy za­strze­le­nia Wik­tora Fisz­mana.

Ża­den z po­dej­rza­nych nie przy­znał się do udziału w za­bój­stwie. „Oczko” wy­ja­śnił, że nie znał oso­bi­ście Wik­tora Fisz­mana, nie pro­wa­dził z nim żad­nych in­te­re­sów i nie po­padł w ża­den kon­flikt. Sły­szał o jego śmierci, bo sprawa była gło­śna w Szcze­ci­nie, ale nie był nią za­in­te­re­so­wany. Ob­cią­ża­jące go ze­zna­nia świad­ków okre­ślił jako ab­sur­dalne. „Kra­ko­wiak” wy­ja­śnił, że ni­gdy nie był w Szcze­ci­nie i ni­komu nie zle­cał za­bój­stwa czło­wieka. „Młody Kra­wat” i „Skor­pion” wy­ja­śnili, że nie mają nic wspól­nego z za­bój­stwem Wik­tora Fisz­mana, nie znali go i ni­gdy nie pro­wa­dzili jego ob­ser­wa­cji. „Zdzi­cho” nic nie po­wie­dział, od­mó­wiw­szy skła­da­nia ja­kich­kol­wiek wy­ja­śnień w tej spra­wie.

***

W lu­tym 2001 roku „Oczko”, „Kra­ko­wiak”, „Zdzi­cho” i wielu in­nych ban­dzio­rów za­sia­dło na ła­wie oskar­żo­nych Sądu Okrę­go­wego w Ka­to­wi­cach. Po trwa­ją­cym sie­dem lat pro­ce­sie w marcu 2008 roku „Oczko” za­fa­so­wał „ćwiartkę”, czyli dwa­dzie­ścia lat po­bytu za krat­kami. Sąd od­wo­ław­czy ob­ni­żył mu karę o de­kadę.

Wy­szedł na wol­ność w 2012 roku i… w grud­niu roku 2014 po­now­nie tra­fił za kratki, po­dej­rzany o udział w za­bój­stwie, do któ­rego do­szło dzie­więt­na­ście lat wcze­śniej w po­znań­skim El Chico – sa­lo­nie od­nowy bio­lo­gicz­nej dla pa­nów. W kwiet­niu 2018 roku, po wpła­ce­niu 400 ty­sięcy zło­tych po­rę­cze­nia ma­jąt­ko­wego, znowu mógł cie­szyć się swo­bodą. Nie mu­siał się już ukry­wać, la­tem 2019 roku wi­dy­wano go w So­po­cie i w war­szaw­skich re­stau­ra­cjach. Jed­no­cze­śnie pod­czas roz­praw, od­po­wia­da­jąc z wol­nej stopy, prze­ko­ny­wał, że po­zo­staje na utrzy­ma­niu ro­dziny.

Na od­bu­do­wa­nie daw­nych struk­tur w Szcze­ci­nie nie miał co li­czyć, w tam­tej­szym pół­światku pa­no­szyli się już inni gang­ste­rzy, któ­rzy po­ka­zali swoją siłę, spusz­cza­jąc la­nie kom­pa­nom „Oczki”: „Du­du­siowi”, „Sylw­kowi” i „Pa­sto­rowi” – Zbi­gnie­wowi S. Ko­rzy­sta­jąc ze zgro­ma­dzo­nego na zło­dziej­skim pro­ce­de­rze ka­pi­tału, Me­dve­sek za­miesz­kał w Hisz­pa­nii.

W stycz­niu 2025 roku „Oczko” zo­stał pra­wo­moc­nie unie­win­niony od za­rzutu zle­ce­nia w Szcze­ci­nie za­bój­stwa Wik­tora Fisz­mana.Ale rok wcze­śniej szcze­ciń­ski sąd okrę­gowy ska­zał go na 5 lat i 10 mie­sięcy po­zba­wie­nia wol­no­ści za han­del nar­ko­ty­kami.

Król ucie­czek

Zdzi­sław Naj­mrodzki – „Sa­szłyk”(1954–1995)

Na­ukowa na­zwa zwie­rzę­cia, które nie ucieka

ani nie wal­czy brzmi „lunch”.

Mi­chael Fried­man

Nie­wy­soki bru­net, z wą­sem, o śmia­łym spoj­rze­niu, sym­pa­tyczny – tak opi­sy­wała go prasa. Sam sie­bie okre­ślał jako nie­winną ofiarę nie­szczę­śli­wych zbie­gów oko­licz­no­ści. Zdzi­sław Naj­mrodzki alias Jó­zef Ber­nacki, alias Ro­man Dą­brow­ski, alias Bog­dan Gór­ski i dia­bli wie­dzą alias kto jesz­cze żył za­le­d­wie czter­dzie­ści je­den lat. Po raz pierw­szy za­darł z pra­wem, ma­jąc lat dwa­dzie­ścia je­den. Był naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nym zło­dzie­jem PRL-u, praw­dziwą le­gendą prze­stęp­czego świata, „lu­do­wym bo­ha­te­rem” swo­ich cza­sów. Wszystko za sprawą zu­chwa­łych kra­dzieży i spek­ta­ku­lar­nych ucie­czek, które w tam­tych cza­sach śle­dziła cała Pol­ska. Wsła­wił się dwu­dzie­stoma dzie­wię­cioma uciecz­kami z są­dów, aresz­tów, wię­zień i kon­wo­jów. Nie do­ko­ny­wał ich dys­kret­nie i po ci­chu, sta­rał się ro­bić wszystko tak, aby przy oka­zji udo­wod­nić or­ga­nom ści­ga­nia ich sła­bość i bez­sil­ność wo­bec wła­snej po­my­sło­wo­ści. Wielka po­my­sło­wość, bra­wura, a także miły spo­sób by­cia, zjed­ny­wały mu sym­pa­tię spo­łe­czeń­stwa. Zwłasz­cza że ośmie­szał po­wszech­nie znie­na­wi­dzoną ko­mu­ni­styczną wła­dzę.

***

Przy­szedł na świat 20 sierp­nia 1954 roku w Sto­mor­gach w po­wie­cie ko­nec­kim, w ów­cze­snym wo­je­wódz­twie kie­lec­kim (gmina Fał­ków). Oj­ciec był nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym ro­bot­ni­kiem, matka zaj­mo­wała się pro­wa­dze­niem ma­łego skle­piku. Kilka lat po uro­dze­niu Zdziśka ro­dzina pań­stwa Naj­mrodz­kich prze­pro­wa­dziła się do miej­sco­wo­ści So­kule koło Ży­rar­dowa. Tam przy­szły „król ucie­czek” za­czął uczęsz­czać do szkoły pod­sta­wo­wej. Był zdolny i by­stry, lecz jego edu­ka­cja za­koń­czyła się na szkole spe­cjal­nej o pro­filu ślu­sar­skim. Naj­praw­do­po­dob­niej przy­czyną kło­po­tów z na­uką był wy­pa­dek, któ­remu uległ w dzie­ciń­stwie. Mały Zdzi­sław spadł mia­no­wi­cie z drzewa, wsku­tek czego do­znał po­waż­nego urazu głowy i czę­ściowo utra­cił zdol­ność po­praw­nego pi­sa­nia i mó­wie­nia (afa­zja i agra­fia). Miał jed­nak wiel­kie am­bi­cje in­te­lek­tu­alne, pa­sjo­no­wał się hi­sto­rią sta­ro­żytną i pi­sał wier­sze.

W 1973 roku zo­stał po­wo­łany do od­by­cia za­sad­ni­czej służby woj­sko­wej. W woj­sku od­kryto, że ma duży ta­lent spor­towy, zna­ko­mite wy­niki osią­gał w sprin­cie i rzu­cie gra­na­tem. Po­dobno je­den z prze­ło­żo­nych zle­cił mu w tym cza­sie oso­bliwe za­da­nie. Ze znaj­du­ją­cej się na te­re­nie wo­je­wódz­twa zie­lo­no­gór­skiego jed­nostki miał po­je­chać pod Ży­rar­dów do ro­dziny. Bez prze­pustki, tak, by nie dać się zła­pać żan­dar­mom Woj­sko­wej Służby We­wnętrz­nej. Czy w ten spo­sób sta­rano się spraw­dzić jego pre­dys­po­zy­cje do wy­ko­ny­wa­nia za­dań spe­cjal­nych? Tego nie wia­domo. W każ­dym ra­zie „wy­cieczka” udała się w stu pro­cen­tach. Ści­ga­jący go w War­sza­wie pa­trol funk­cjo­na­riu­szy WSW chło­pak zgu­bił, wska­ku­jąc do przy­pad­ko­wego po­ciągu.

Ka­riery spor­to­wej w ar­mii jed­nak nie zro­bił, bo­wiem star­tu­jąc w ogól­no­pol­skich za­wo­dach w rzu­cie gra­na­tem, na­ba­wił się przy­krej kon­tu­zji barku, która na za­wsze prze­kre­śliła jego szanse w woj­sko­wym trój­boju. Za to ta­lenty sprin­ter­skie miały się oka­zać w przy­szło­ści bez­cenne…

Pro­po­no­wano mu po­zo­sta­nie w ar­mii na stałe, lecz Naj­mrodzki od­mó­wił. Po zdję­ciu mun­duru za­czął pra­co­wać w warsz­ta­cie sa­mo­cho­do­wym, gdzie na­uczył się wszyst­kiego o au­tach, a przede wszyst­kim – jak je kraść. Ma­rzył o ka­rie­rze kie­rowcy wy­ści­go­wego. Wprost uwiel­biał jeź­dzić. Ni­gdy nie udało mu się uzy­skać le­gal­nie prawa jazdy, lecz kie­rowcą był za­prawdę uro­dzo­nym. Miał też – jak to mó­wią – „gest”. Kel­ne­rzy, szat­nia­rze i mu­zycy dan­cin­gowi w knaj­pach kła­niali mu się w pas.

Pew­nego razu na wiej­skiej za­ba­wie wdał się w bójkę z ja­kimś fa­ce­tem. Miał wów­czas dwa­dzie­ścia lat i nie­źle w czu­bie. Przed są­dem tłu­ma­czył, że tylko bro­nił się przed ata­kiem agre­syw­nego pi­jaka. Po­nie­waż jed­nak był to pi­jany taj­niak ze Służby Bez­pie­czeń­stwa, nie dano mu wiary. In­sty­tu­cji obrony ko­niecz­nej przed na­pa­ścią pi­ja­nych es­be­ków ów­cze­sny sys­tem prawa kar­nego nie prze­wi­dy­wał. Ba! Bi­cie uchla­nych funk­cjo­na­riu­szy było w tam­tych cza­sach trak­to­wane z całą su­ro­wo­ścią prawa, nie­malże jako za­mach na cały sys­tem ko­mu­ni­styczny, przez tychże lu­dzi re­pre­zen­to­wany. Młody czło­wiek usły­szał swój pierw­szy wy­rok: pół­tora roku po­zba­wie­nia wol­no­ści. W ża­den spo­sób nie mógł się z tym po­go­dzić. Wie­ziony po­cią­giem do aresztu, zwiał z kon­woju.

Kon­wo­jenci i wię­zień mieli do dys­po­zy­cji cały prze­dział. Po­dróż ko­leją się dłu­żyła, do­dat­kowo jesz­cze do­ku­czało wszyst­kim pra­gnie­nie. Zdzi­chu z wła­ści­wym so­bie ge­stem za­pro­po­no­wał za­kup kilku „bro­war­ków”. W krót­kim cza­sie at­mos­fera wy­raź­nie się roz­luź­niła. Więź­niowi zdjęto z rąk kaj­danki, bo prze­cież nie wy­pa­dało źle trak­to­wać fun­da­tora. Po trze­ciej ko­lejce straż­ni­ków za­czął mo­rzyć sen. Naj­mrodzki tylko na to cze­kał. W pew­nej chwili otwo­rzył okno i wy­sko­czył z ja­dą­cego aku­rat wolno po­ciągu.

„To był mo­ment” – opo­wia­dał po la­tach dzien­ni­ka­rzowi „No­wej Try­buny Opol­skiej”. „Zo­ba­czy­łem bo­ciana za oknem i po­czu­łem zew wol­no­ści. Wy­sko­czy­łem bez uży­cia rąk. Taki skok byłby oce­niony na każ­dej olim­pia­dzie jako złoty”.

I tak wła­śnie roz­po­częła się prze­stęp­cza ka­riera „naj­więk­szego zło­dzieja PRL-u”.

***

Roz­pi­sano za nim list goń­czy, ale Zdzi­sław za­padł się jak ka­mień w wodę. Zo­stał ujęty przez cze­cho­sło­wac­kie służby gra­niczne w 1976 roku, kiedy wraz z matką, Sa­biną Naj­mrodzką usi­ło­wał prze­kro­czyć zie­loną gra­nicę z Re­pu­bliką Fe­de­ralną Nie­miec. Pod­czas le­śnej wę­drówki w oko­li­cach Brna za­uwa­żył ich ga­jowy, który za­wia­do­mił służby. Po­szczute psy po­gra­nicz­ni­ków za­pę­dziły ucie­ki­niera na wy­soką so­snę. Kiedy z niej zszedł, żoł­nie­rze spra­wili mu „pe­da­go­giczny” ło­mot, ja­kiego nie do­stał ni­gdy wcze­śniej ani póź­niej. Cze­cho­sło­waccy po­gra­nicz­nicy, ow­szem, strze­gli so­cja­li­zmu jak nie­pod­le­gło­ści, ale i pa­mię­tali Po­la­kom na­jazd z 1968 roku. Naj­mrodz­kiemu ta pa­mięć od­biła się na że­brach. Od­sta­wiono oboje do gra­nicz­nego Cie­szyna i prze­ka­zano funk­cjo­na­riu­szom Wojsk Ochrony Po­gra­ni­cza. Pod­czas prze­wo­że­nia do aresztu Naj­mrodzki znowu uciekł.

W 1977 roku po­ja­wił się na Ślą­sku. Był prze­ko­nany, że w wie­lo­mi­lio­no­wej aglo­me­ra­cji ła­twiej bę­dzie mu się ukry­wać. Z cze­goś jed­nak mu­siał żyć, po­sta­no­wił więc zo­stać wła­my­wa­czem. Nie in­te­re­so­wały go zwy­kłe sklepy, w czym nie ma ni­czego dziw­nego, zwa­żyw­szy na fakt, że w owym cza­sie za­czy­nały one już świe­cić pust­kami. Za­czął się wła­my­wać do Pe­we­xów. W tym celu opra­co­wał tak zwaną me­todę na pla­kat: w szy­bie wy­sta­wo­wej wy­ci­nał dia­men­tem otwór, przez który wcho­dził do środka sklepu, otwór zaś za­kle­jał dla nie­po­znaki pla­ka­tem. Umie­jęt­nie ra­dził so­bie też z kra­tami, dzwon­kami alar­mo­wymi i fo­to­ko­mór­kami, które za­częto in­sta­lo­wać w od­po­wie­dzi na jego na­bie­ra­jącą co­raz więk­szego roz­ma­chu dzia­łal­ność. Kradł al­ko­hole, sprzęt AGD, cze­ko­ladę, za­bawki i dżinsy. Po­tem sprze­da­wał wszystko na ba­za­rach.

Po pew­nym cza­sie zmon­to­wał całą grupę wła­my­wa­czy, zło­żoną z kil­ku­na­sto­let­nich chłop­ców. W śro­do­wi­sku prze­stęp­czym ucho­dził za twar­dego, bez­względ­nego fa­ceta. Przy­lgnął do niego pseu­do­nim „Sa­szłyk”, gdyż z po­wodu wspo­mnia­nego wcze­śniej upadku z drzewa miał kło­poty z po­praw­nym wy­sła­wia­niem się. Inna wer­sja z ko­lei mówi, że wspo­mnianą ksywę Naj­mrodzki zy­skał z po­wodu sła­bo­ści do gril­lo­wa­nych po­traw.

Po­szu­ki­wany Zdzi­sław Naj­mrodzki czuł się w opi­sy­wa­nym okre­sie do tego stop­nia bez­karny, że… po­sta­no­wił za­wrzeć le­galny zwią­zek mał­żeń­ski z po­znaną w Gli­wi­cach dziew­czyną. Pa­piery zło­żył w gli­wic­kim Urzę­dzie Stanu Cy­wil­nego. Po­nie­waż w Pol­sce nikt nie bada kry­mi­nal­nej prze­szło­ści no­wo­żeń­ców, więc oże­nił się bez naj­mniej­szych prze­szkód, po czym za­mel­do­wał się pod swoim praw­dzi­wym na­zwi­skiem w miesz­ka­niu te­ściów.

Nie­usta­jące pa­smo suk­ce­sów prze­rwało przy­pad­kowe aresz­to­wa­nie „Sa­szłyka” w stycz­niu 1980 roku. W lipcu wraz z żoną i kil­koma wspól­ni­kami sta­nął przed ob­li­czem Sądu Wo­je­wódz­kiego w Ka­to­wi­cach pod za­rzu­tem zor­ga­ni­zo­wa­nia czter­dzie­stu wła­mań do Pe­we­xów i skle­pów fu­trzar­skich na te­re­nie po­łu­dnio­wej Pol­ski. Roz­prawa to­czyła się na se­sji wy­jaz­do­wej w Gli­wi­cach, w bu­dynku tam­tej­szego sądu…

Szó­stego dnia po­stę­po­wa­nia, 23 lipca 1980 roku, sę­dzia za­rzą­dził pół­go­dzinną prze­rwę w roz­pra­wie. Naj­mrodzki zo­stał od­pro­wa­dzony na ten czas do przy­go­to­wa­nego spe­cjal­nie w tym celu po­miesz­cze­nia z okra­to­wa­nym oknem. Kiedy mi­li­cyjny kon­wo­jent chciał go stam­tąd za­brać z po­wro­tem na salę, oka­zało się, że w celi nie ma już krat w oknie i oczy­wi­ście nie ma także Naj­mrodz­kiego.

Prze­pro­wa­dzone w spra­wie ucieczki do­cho­dze­nie wy­ka­zało, że zor­ga­ni­zo­wali ją po­zo­sta­jący na wol­no­ści wspól­nicy „Sa­szłyka”. Po­przed­niego dnia prze­pi­ło­wali kraty i za­mo­co­wali je na po­wrót za po­mocą pla­stra. Taki sam za­bieg wy­ko­nali na wszelki wy­pa­dek rów­nież z kra­tami w oknie to­a­lety. Z obu zwi­sały na ze­wnątrz cien­kie, pra­wie nie­wi­doczne linki. Oka­zało się też, że Naj­mrodzki miał naj­praw­do­po­dob­niej przy­go­to­wany i trzeci wa­riant ucieczki…

Bu­dy­nek sądu w Gli­wi­cach po­łą­czony jest z gma­chem są­sia­du­ją­cego z nim tech­ni­kum. „Sa­szłyk” oraz po­zo­stali oskar­żeni sie­dzieli pod­czas roz­prawy zwró­ceni ple­cami do ko­tary, za którą znaj­do­wały się drzwi do te­goż tech­ni­kum. Za­pewne Naj­mrodzki pla­no­wał re­zer­wowo „dać nogę” tymi wła­śnie drzwiami. W śledz­twie stwier­dzono, że zo­stały one uprzed­nio na­oli­wione, a w pu­stej pod­czas wa­ka­cji szkole przy­go­to­wano pu­łapki dla ści­ga­ją­cych.

***

Po tej ucieczce Naj­mrodzki za­me­li­no­wał się po­cząt­kowo w oko­li­cach No­wego Targu, gdzie chciał prze­cze­kać w ukry­ciu okres naj­in­ten­syw­niej­szych po­szu­ki­wań. Po pew­nym cza­sie prze­niósł się do sto­licy, stam­tąd zaś do… Gli­wic, do któ­rych spro­wa­dzili się w tym cza­sie rów­nież jego ro­dzice. Po dwóch la­tach, po od­sie­dze­niu wy­roku, z wię­zie­nia wy­szła jego była żona. Była, po­nie­waż w okre­sie prze­by­wa­nia w za­kła­dzie kar­nym prze­pro­wa­dziła roz­wód.

W Gli­wi­cach „Sa­szłyk” wró­cił do sta­rych kum­pli, a wraz z nimi do Pe­we­xów. Bo­gat­szy o nowe do­świad­cze­nia i znacz­nie spryt­niej­szy. Ma­jąc bazę wy­pa­dową na Ślą­sku, grupa po­sta­no­wiła dla zmy­le­nia śla­dów dzia­łać w in­nych re­jo­nach kraju. Do tego ro­dzaju dzia­łal­no­ści po­trzebne były jed­nak sa­mo­chody. Po­cząt­kowo słu­żyły im je­dy­nie do spraw­nego po­ru­sza­nia się, z cza­sem jed­nak Naj­mrodzki za­uwa­żył, że na sprze­daży kra­dzio­nych „wóz­ków” można nie­źle za­ro­bić. Wy­ko­rzy­stu­jąc umie­jęt­no­ści na­byte pod­czas pracy w warsz­ta­cie sa­mo­cho­do­wym, wy­spe­cja­li­zo­wał się w kra­dzie­żach po­jaz­dów. Za­bie­rał głów­nie po­lo­nezy. Opra­co­wał przy tym spe­cjalną me­todę ich kra­dzieży. Od­kle­jał mia­no­wi­cie uszczelkę tyl­nej szyby auta i wcho­dził do środka. Zwal­niał bieg i wy­py­chał sa­mo­chód kil­ka­set me­trów da­lej. Kiedy zna­lazł się już bez­piecz­nej od­le­gło­ści, od­pa­lał po­jazd „na krótko”.

Naj­trud­niej­szą do po­ko­na­nia ba­rierą dla zło­dzieja jest za­mek sta­cyjki. „Sa­szłyk” mu­siał tu prze­zwy­cię­żyć dwie prze­szkody: pod­nieść blo­kadę kie­row­nicy i po­łą­czyć ob­wód elek­tryczny za­płonu i roz­rusz­nika. Do­piero wów­czas moż­liwe było od­je­cha­nie przy­własz­czo­nym po­jaz­dem. Utrud­nie­nia po­le­gają na tym, że cy­lin­der zamka sta­cyjki wy­po­sa­żony jest zwy­kle w więk­szą liczbę za­sta­wek niż cy­lin­dry zam­ków drzwio­wych, a obu­dowa cy­lin­dra od strony czo­ło­wej jest bar­dziej sta­bilna. Otwo­rze­nie tego zamka wy­try­chem lub w po­dobny spo­sób sta­nowi więc za­da­nie trudne i cza­so­chłonne, tak że na­wet do­brej klasy pro­fe­sjo­na­li­ści skła­niają się tu do me­tod si­ło­wych. Za­blo­ko­wa­nie kie­row­nicy na­stę­puje po wy­ję­ciu klu­cza przez za­zę­bie­nie za­pa­dek trzpieni ry­glu­ją­cych w rowki blo­kady w ko­lum­nie kie­row­nicy i w ten spo­sób unie­moż­li­wiony zo­staje jej ob­rót. Kla­syczna me­toda prze­ła­my­wa­nia blo­kady po­le­gała na prze­krę­ce­niu koła kie­row­nicy przy uży­ciu siły. Da się to zro­bić tylko wtedy, gdy trzpie­nie ry­glu­jące zamka nie za­zę­bią się w rowki blo­kady wału kie­row­nicy, lecz tylko wy­wie­rają sprę­ży­sty na­cisk na ko­lumnę kie­row­nicy. Sy­tu­acja taka po­wstaje wów­czas, gdy w chwili opusz­cza­nia sa­mo­chodu klucz zo­staje wy­cią­gnięty, ale blo­kada kie­row­nicy nie jest włą­czona przez skręt kie­row­nicy. (Nie­stety bar­dzo po­wszechna tego typu nie­fra­so­bli­wość cią­gle jesz­cze uła­twia zło­dzie­jom pracę). Ob­szar luzu za­sta­wek, który od­po­wiada skrę­ce­niu kie­row­nicy do wy­stą­pie­nia blo­kady, zo­staje wy­ko­rzy­stany przez zło­dzieja jako roz­ruch i przez ko­lejne po­je­dyn­cze skręty kie­row­nicy za­stawki wy­gi­nają się nad kra­wę­dziami rowka blo­kady. Na­to­miast po­ko­na­nie blo­kady kie­row­nicy przy za­zę­bio­nych za­pad­kach bez na­rzę­dzia typu dźwi­gni jest pra­wie nie­moż­liwe.

Po prze­gwał­ce­niu blo­kady w opi­sany wy­żej spo­sób, je­żeli sprawca nie dys­po­no­wał klu­czy­kiem, ko­nieczne było jesz­cze za­pa­le­nie sil­nika, czyli tak zwany „za­płon na krótko”. Naj­lep­szą me­todą było tu wy­od­ręb­nie­nie i po­łą­cze­nie ze sobą pro­wa­dzą­cych do prze­łącz­nika za­płon/roz­rusz­nik od­po­wied­nich ka­bel­ków. Są to ko­lo­rowe prze­wody znaj­du­jące się wraz z in­nymi w jed­nej obu­do­wa­nej wiązce. W celu zmost­ko­wa­nia ob­wodu prądu trzeba ze­brać ra­zem trzy ka­ble: do­pro­wa­dza­jący prąd (czer­wony, ozna­ko­wa­nie koń­cówki 30), pro­wa­dzący do cewki za­pło­no­wej (szary lub czarny, ozna­ko­wa­nie koń­cówki 15) i pro­wa­dzący do roz­rusz­nika (czer­wono – biały, ozna­ko­wa­nie 50). Po zdję­ciu izo­la­cji ka­bel do­pro­wa­dze­nia prądu (ozna­cze­nie 30) skręca się ra­zem z ka­blem za­płonu (ozna­cze­nie 15). W ten spo­sób pod­łą­czony zo­staje za­płon. Ten ob­wód prądu musi po­zo­stać za­mknięty także pod­czas póź­niej­szej jazdy (przy sil­ni­kach ben­zy­no­wych). Ka­bel roz­rusz­nika ze zdjętą z koń­cówki izo­la­cją przy­kłada się do pod­łą­czo­nych wcze­śniej prze­wo­dów, aż sil­nik za­pali i… chodu!

***

Banda Naj­mrodz­kiego dzia­łała ni­czym prężna i do­brze zor­ga­ni­zo­wana firma. Kra­dzione po­jazdy były od­pro­wa­dzane do za­przy­jaź­nio­nych warsz­ta­tów sa­mo­cho­do­wych, czyli tak zwa­nych „dziu­pli”, roz­lo­ko­wa­nych głów­nie na Ma­zow­szu. Tam prze­bi­jano nu­mery i wsta­wiano ta­bliczki zna­mio­nowe. Sprytni zło­dzieje wła­my­wali się do urzę­dów, skąd kra­dli po­trzebne do sprze­daży, nie­wy­peł­nione jesz­cze do­ku­menty. Tak przy­go­to­wane po­jazdy sprze­da­wano na gieł­dach w Gli­wi­cach, My­sło­wi­cach, Kra­ko­wie, Ło­dzi czy Lu­bli­nie. Pod­sta­wowa za­sada sprze­daży brzmiała: auta „dy­mane”, czyli kra­dzione, sprze­daje się w jak naj­bar­dziej od­le­głym od miej­sca kra­dzieży re­jo­nie kraju.

Ści­ga­niu Naj­mrodz­kiego zde­cy­do­wa­nie nie sprzy­jał trwa­jący wów­czas w kraju „kar­na­wał So­li­dar­no­ści”. Mi­li­cja miała na gło­wie waż­niej­sze za­da­nia o cha­rak­te­rze po­li­tycz­nym. Zde­mo­ra­li­zo­wani kon­fi­denci nie kwa­pili się do współ­pracy, za­sta­wiane pu­łapki oka­zy­wały się za­wodne, po­nie­waż „mistrz” kie­row­nicy oka­zy­wał się za­wsze bar­dziej po­my­słowy i prze­wi­du­jący. No i przede wszyst­kim szyb­szy.

We­dług do dziś nie­po­twier­dzo­nych spe­ku­la­cji Naj­mrodzki był tak zu­chwały i nie­uchwytny, po­nie­waż prze­ku­pił wy­so­kiego ofi­cera ko­mendy głów­nej lub sto­łecz­nej, który in­for­mo­wał go o pla­no­wa­nych ru­chach MO. Dzia­łacz opo­zy­cji Piotr Niem­czyk, póź­niej­szy wi­ce­mi­ni­ster go­spo­darki i funk­cjo­na­riusz Urzędu Ochrony Pań­stwa, wie­lo­krot­nie sły­szał „pod celą” od Naj­mrodz­kiego o jego ukła­dach z ofi­ce­rem po­li­cji. „Opo­wia­dał, że wie­dział, na któ­rych gieł­dach sa­mo­cho­do­wych będą kon­trole” – wspo­mina.

W roku 1982 Naj­mrodzki zwi­nął in­te­resy w Gli­wi­cach i prze­niósł się do War­szawy. Na Ślą­sku grunt za­czął pa­lić mu się pod no­gami, kiedy od­wie­dza­jąc byłą żonę, wpadł pro­sto w łapy cze­ka­ją­cej tam na niego mi­li­cji. Uciekł wtedy, ska­cząc z otwar­tego okna. Z dru­giego pie­tra!

W ślad za nim ru­szyła pod sto­licę rów­nież ro­dzina, z kry­jącą go nie­ustan­nie matką na czele. Za pie­nią­dze – rze­komo po­cho­dzące jesz­cze ze spadku – pań­stwo Naj­mrodzcy ku­pili trzy­ipół­hek­ta­rowe go­spo­dar­stwo oraz ładny dom w Wi­skit­kach, w wo­je­wódz­twie skier­nie­wic­kim. „Sa­szłyk” za­me­li­no­wał się u krew­nych w Pia­sto­wie pod War­szawą. Na te­re­nie ca­łego kraju obo­wią­zy­wały „prawa” stanu wo­jen­nego. W od­po­wie­dzi na za­gro­że­nie schwy­ta­niem, zwią­zane z wszech­obec­no­ścią woj­ska i mi­li­cji na uli­cach, uzbroił się w dwa pi­sto­lety ga­zowe, „efenkę”, pro­du­ko­wany przez bel­gij­skie za­kłady Fa­bri­que Na­tio­nale (FN) pi­sto­let ka­li­bru 5,7 × 28 mi­li­me­trów. Z lufą na na­boje do ka­be­ka­esu i cze­ski pi­sto­let spor­towy. Jego ku­zyn Jó­zef Ber­nacki „zgu­bił” do­wód oso­bi­sty. Z wy­da­nym na tę oko­licz­ność za­świad­cze­niem oraz wła­sną fo­to­gra­fią Naj­mrodzki zgło­sił się do urzędu mia­sta, gdzie wy­ro­bił so­bie nowy do­wód oso­bi­sty.

Już jako Jó­zef Ber­nacki spo­wo­do­wał po pi­ja­nemu wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy i zo­stał skie­ro­wany do la­bo­ra­to­rium na ba­da­nie krwi. Na­stęp­nej nocy wła­mał się do bu­dynku, by znisz­czyć próbkę. Sąd skie­ro­wał do za­kładu pracy praw­dzi­wego Jó­zefa Ber­nac­kiego prośbę o opi­nię prze­ło­żo­nych. Otrzy­mał nie­na­ganną. W tej sy­tu­acji ska­zał Ber­nac­kiego, czyli w rze­czy­wi­sto­ści Naj­mrodz­kiego, na karę po­zba­wie­nia wol­no­ści w za­wie­sze­niu. Po­szu­ki­wa­nemu prze­stępcy per saldo bar­dzo się to wszystko opła­ciło. Te­raz już nikt w Pia­sto­wie, z mi­li­cją na czele, nie mógł mieć naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że na­prawdę na­zywa się Jó­zef Ber­nacki – „prze­cież miał na­wet sprawę w są­dzie”.

W tym sa­mym roku, 1982, Ber­nacki-Naj­mrodzki po­znał nie­ja­kiego An­to­niego R., ksywa „In­ży­nier”, ab­sol­wenta Wy­działu Elek­tro­nicz­nego Po­li­tech­niki War­szaw­skiej, bie­gle wła­da­ją­cego sze­ścioma ję­zy­kami. Pan R., który przed sze­ścioma laty opu­ścił był mury wię­zie­nia po od­sie­dze­niu trzy­let­niego wy­roku za wła­ma­nia i pa­ser­stwo, szybko wró­cił na złą drogę. W nie­zwy­kle spraw­nym fi­zycz­nie Zdziśku zna­lazł wy­ma­rzo­nego wręcz wy­ko­nawcę pla­no­wa­nych przez sie­bie sko­ków. Zo­stali wspól­ni­kami, cho­ciaż ich współ­dzia­ła­nie miało dość luźny cha­rak­ter, każdy z nich po­sia­dał swoją bandę, a spo­ty­kali się tylko przy oka­zji nie­któ­rych wspól­nych „wła­mów” albo kra­dzieży. Dys­po­nu­jący chłod­nym, ści­słym umy­słem „In­ży­nier” pla­no­wał skoki, „Sa­szłyk” je wy­ko­ny­wał.

Przede wszyst­kim da­lej kradł sa­mo­chody, głów­nie po­lo­nezy. Skra­dzione wozy trzy­mał w la­sku w po­bliżu Pę­cic pod War­szawą. Tam, w pro­wi­zo­rycz­nym warsz­ta­cie jego lu­dzie zmie­niali ta­blice re­je­stra­cyjne i fał­szo­wali do­ku­menty po­trzebne do sprze­daży, do­wody oso­bi­ste, prawa jazdy, opłaty PZU i ta­lony na ben­zynę, jako że w opi­sy­wa­nym cza­sie płyn ów do­stępny był tylko „na kartki”, w ści­śle li­mi­to­wa­nych ilo­ściach. Blan­kiety sto­sow­nych dru­ków po­cho­dziły z wła­mań do urzę­dów gminy w Prom­nej pod Bia­ło­brze­gami i Bo­rówce w wo­je­wódz­twie łom­żyń­skim. Stam­tąd też zło­dzieje za­brali po­trzebne pie­czątki, ni­tow­nicę i urzą­dze­nie do sta­wia­nia su­chych pie­częci.

Za­nim „Sa­szłyk” uzy­skał wspo­mniane urzą­dze­nie do wy­ko­ny­wa­nia su­chych pie­częci, ra­dził so­bie z pro­ble­mem w spo­sób, który pod­pa­trzył kie­dyś na fran­cu­skim fil­mie W peł­nym słońcu w re­ży­se­rii René Clémenta. Do fo­to­gra­fii w au­ten­tycz­nym do­wo­dzie oso­bi­stym przy­kła­dał masę sto­ma­to­lo­giczną „stenz”. Po jej odłą­cze­niu uzy­ski­wał ma­trycę przed­sta­wia­jącą pro­sto­kąt wiel­ko­ści fo­to­gra­fii i od­cisk su­chego stem­pla. Do po­wsta­łej w ten spo­sób ma­trycy wkła­dał fo­to­gra­fię przy­go­to­waną do wy­miany i za­pałką wy­gnia­tał na zdję­ciu miej­sca, gdzie na ma­trycy wy­stę­po­wały wgłę­bie­nia po­wstałe po od­bi­ciu od­ci­sków su­chej pie­częci. Miało to na celu uzy­ska­nie pie­częci na fo­to­gra­fii przy­go­to­wa­nej do wy­miany w miej­sce zdję­cia pier­wot­nego. Ży­letką zdra­py­wał z do­wodu ory­gi­nalną fo­to­gra­fię. W miej­scu pier­wot­nego zdję­cia przy­kle­jał nowe, uży­wa­jąc do tego celu drew­nia­nego klocka. Po zdję­ciu klocka na wkle­jo­nej no­wej fo­to­gra­fii wid­niał do­brze wi­doczny od­cisk su­chej pie­częci. Frag­menty od­ci­sku pie­częci na wy­mie­nio­nej fo­to­gra­fii i na pod­łożu do­wodu oso­bi­stego pa­so­wały do sie­bie ide­al­nie, two­rząc okrą­głą pie­częć, jakby zo­stała od­ci­śnięta jed­no­cze­śnie na fo­to­gra­fii i na pod­łożu.

***

W czerwcu 1983 roku An­toni R., ja­dąc jed­nym ze skra­dzio­nych po­lo­ne­zów, spo­wo­do­wał w War­sza­wie wy­pa­dek, w wy­niku któ­rego do­znał po­waż­nych ob­ra­żeń i zna­lazł się w szpi­talu na Czer­nia­ko­wie. Przez pe­wien czas gro­ziła mu na­wet am­pu­ta­cja nogi. Tym­cza­sem mi­li­cja zo­rien­to­wała się, że ranny kie­rowca je­chał skra­dzio­nym po­jaz­dem na le­wych pa­pie­rach. Kiedy R. po­czuł się nieco le­piej, mi­li­cja wy­słała po niego ra­dio­wóz, z za­da­niem prze­wie­zie­nia na ko­mendę, po­tem zaś – za­pewne – do szpi­tala wię­zien­nego. Ja­ki­miś swo­imi ka­na­łami do­wie­dział się o tym rów­nież Naj­mrodzki. W szpi­talu na Czer­nia­ko­wie po­ja­wił się do­słow­nie na dzie­sięć mi­nut przed przy­jaz­dem funk­cjo­na­riu­szy. Wy­kradł wspól­nika i umie­ścił go u swo­jej ciotki.

Przez na­stępny rok An­toni R. ukry­wał się tam z gip­sem na po­ha­ra­ta­nej no­dze, „Sa­szłyk” zaś dzia­łał da­lej – krad­nąc i wła­mu­jąc się do skle­pów. Mię­dzy in­nymi „ob­ro­bił” też ma­ga­zyn spe­dy­cyj­nej firmy po­lo­nij­nej na Sa­skiej Kę­pie w War­sza­wie. W na­szym kraju, z czego nie­wielu zda­wało so­bie wów­czas sprawę, po­wsta­wać za­częły już pierw­sze „słupy mi­lowe” w pol­skiej dro­dze do wol­nego rynku i wiel­kich for­tun. Jed­nym z nich była ustawa z 1982 roku, która umoż­li­wiła dzia­ła­nie tak zwa­nym fir­mom po­lo­nij­nym. Ban­kru­tu­jący sys­tem zmu­szał wła­dze PRL do li­be­ra­li­zo­wa­nia po­li­tyki go­spo­dar­czej, ustawa zaś sta­no­wić miała do­wód na to, że rzą­dząca w kraju junta na­prawdę stara się re­for­mo­wać go­spo­darkę. Jej szcze­gólne zna­cze­nie po­le­gało na tym, że le­ga­li­zo­wała moż­li­wo­ści pro­wa­dze­nia pry­wat­nych in­te­re­sów na dużą skalę (oczy­wi­ście jak na ów­cze­sne uwa­run­ko­wa­nia spo­łeczno-go­spo­dar­cze i po­li­tyczne). Dzięki tej usta­wie po raz pierw­szy od końca lat czter­dzie­stych moż­liwe stało się ofi­cjalne ist­nie­nie przed­się­bior­stwa pry­wat­nego, które było czymś wię­cej niż ma­łym za­kła­dem rze­mieśl­ni­czym, pro­duk­cyj­nym czy usłu­go­wym o bar­dzo ogra­ni­czo­nym za­kre­sie dzia­ła­nia i nie­wiel­kich ob­ro­tach.

Źró­dłem prze­wagi kon­ku­ren­cyj­nej „spółek po­lo­nij­nych” były roz­ma­ite przy­wi­leje przy­zna­wane za­gra­nicz­nym in­we­sto­rom przez wła­dze PRL. Do tych pre­ro­ga­tyw na­le­żały mię­dzy in­nymi trzy­let­nie zwol­nie­nia po­dat­kowe, swo­boda wy­ko­rzy­sta­nia na cele im­portu wpły­wów de­wi­zo­wych z eks­portu, moż­li­wość za­trzy­ma­nia 50% zy­sków i 10% war­to­ści in­we­sty­cji, czy prawo bez­po­śred­niego eks­portu bez obo­wiąz­ko­wego po­śred­nic­twa pań­stwo­wych cen­trali han­dlu za­gra­nicz­nego. Wpraw­dzie utrzy­my­wano wiele ogra­ni­czeń ad­mi­ni­stra­cyj­nych (le­galne za­trud­nie­nie nie mo­gło prze­kro­czyć trzy­stu osób), ale dzia­ła­nie na rynku za­mknię­tym dla kon­ku­ren­cji za­gra­nicz­nej i pro­duk­cja lub sprze­daż ar­ty­ku­łów do­stęp­nych głów­nie za de­wizy spra­wiły, że oferta wielu „spółek po­lo­nij­nych” była bar­dzo atrak­cyjna. W tym sa­mym cza­sie ka­pi­ta­li­sta pol­ski mógł za­trud­nić do pię­ciu osób, mu­siał zdać eg­za­miny kie­run­kowe i uzy­skać po­zy­tywną opi­nię ce­chów, czyli kon­ku­ren­tów, że nie bę­dzie im prze­szka­dzał w dzia­łal­no­ści.

W „spół­kach po­lo­nij­nych” znaj­do­wali się czę­sto różni cisi udzia­łowcy, w tym osoby ze służb spe­cjal­nych i krę­gów wła­dzy. W wielu wy­pad­kach słowo „po­lo­nijna” było w tego ro­dzaju przed­się­wzię­ciach zu­pełną fik­cją. Bar­dzo nie­wiele z nich na do­brą sprawę za­kła­dali lu­dzie, któ­rzy au­ten­tycz­nie przy­je­chali z za­gra­nicy i na ogół bez więk­szego ka­pi­tału. W ogrom­nej więk­szo­ści tych spółek „po­lo­nus” był po pro­stu pod­sta­wiony. „Sami so­bie ro­bi­li­śmy pa­piery cu­dzo­ziem­ców i dzięki temu mo­gli­śmy za­trud­niać in­nych i pro­wa­dzić dzia­łal­ność na wielką skalę” – wy­znał szcze­rze, choć ano­ni­mowo, je­den z funk­cjo­na­riu­szy służb spe­cjal­nych w roz­mo­wie z dzien­ni­ka­rzem ty­go­dnika „Wprost”. W re­zul­ta­cie, przy „spół­kach po­lo­nij­nych” nie­rzadko mie­li­śmy do czy­nie­nia z ru­chem po­wrot­nym ka­pi­tału nie­le­gal­nie zdo­by­tego w Pol­sce i wra­ca­ją­cego do kraju pod płasz­czy­kiem wie­lo­let­niej pracy na za­cho­dzie.

Mo­zolna, trwa­jąca przez nie­mal całe lata osiem­dzie­siąte cyr­ku­la­cja ka­pi­tału wy­dała w la­tach 90. swój owoc: w dwa lata po pro­kla­mo­wa­niu w Pol­sce ka­pi­ta­li­zmu stu naj­bo­gat­szych Po­la­ków – w ran­kingu przy­go­to­wy­wa­nym re­gu­lar­nie od 1991 roku przez ty­go­dnik „Wprost” – było współ­wła­ści­cie­lami przed­się­biorstw ob­ra­ca­ją­cych ka­pi­ta­łem war­tym tylko kil­ka­dzie­siąt razy mniej niż pol­ski pro­dukt kra­jowy brutto. W ten spo­sób – nie­po­strze­że­nie, acz­kol­wiek zgod­nie z jej na­turą – od­ro­dziła się ra­zem z Trze­cią Rze­czą­po­spo­litą jej piąta wła­dza – wła­dza ka­pi­tału.

***

Wróćmy jed­nak do „Sa­szłyka”, któ­remu – mimo ukra­dze­nia w tym cza­sie po­nad osiem­dzie­się­ciu po­lo­ne­zów – da­leko było do miana praw­dzi­wego ka­pi­ta­li­sty. W zło­dziej­skiej branży stał się wręcz „śmie­cia­rzem”, bio­rą­cym wszystko, co na­wi­nie się pod rękę. Nie gar­dził wła­ma­niami do dom­ków let­ni­sko­wych i dział­ko­wych al­ta­nek, skąd za­bie­rał uży­wane garnki, stare koce, szklanki, od­krę­cał grzej­niki, któ­re­goś razu zwi­nął na­wet wy­pcha­nego ba­żanta. Po­cho­dzące z kra­dzieży przed­mioty szybko spie­nię­żał, a zło­tówki za­mie­niał na do­lary, gro­ma­dząc co­raz po­kaź­niej­szy ma­ją­tek.

„W po­rów­na­niu do in­nych słyn­nych kry­mi­na­li­stów z cza­sów PRL, psy­cho­pa­tycz­nych de­wian­tów, per­wer­syj­nych gwał­ci­cieli, se­ryj­nych mor­der­ców, Zdzi­sław Naj­mrodzki może się wy­dać po­sta­cią wręcz sym­pa­tyczną” – pi­szą Ka­zi­mierz Ku­nicki i To­masz Ła­wecki w książce Za­gadki kry­mi­nalne PRL. „Nie sto­so­wał prze­mocy, poza rzad­kimi przy­pad­kami, które uzna­wał za wyż­szą ko­niecz­ność, a i wtedy nie­prze­sad­nie. Ni­gdy nie spla­mił się krwią swo­ich ofiar. Wy­soki, przy­stojny, za­wsze mod­nie ubrany: włosy na­jeża, wąs, złoty łań­cu­szek i ob­ci­sły golf. Dzięki swej sła­wie i uro­dzie po­do­bał się wielu pa­niom; gdy przy­wo­żono go na prze­słu­cha­nia albo roz­prawy, se­kre­tarki po­pra­wiały fry­zury i dys­kret­nie spry­ski­wały się per­fu­mami. Miał głę­boką więź z matką, która przez całe ży­cie po­zo­sta­wała dla niego naj­waż­niej­szą ko­bietą, jak i on dla niej sta­no­wił przy­sło­wiowe «oczko w gło­wie». Wy­róż­niał się fan­ta­zją i po­czu­ciem hu­moru. Bar­dzo sprawny fi­zycz­nie i wy­spor­to­wany, zo­stałby ko­man­do­sem, ale hie­rar­chiczne pod­po­rząd­ko­wa­nie i wy­mogi re­gu­lar­nej były wręcz sprzeczne z jego na­turą wol­nego «nie­bie­skiego ptaka»”.

Jesz­cze w 1982 roku Naj­mrodzki po­znał dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nią Ulę, roz­piesz­czoną je­dy­naczkę, córkę bo­ga­tego rze­mieśl­nika z Ur­susa. Za­czął ob­sy­py­wać ją za­równo kra­dzioną, jak i na­bytą le­gal­nie bi­żu­te­rią, ob­da­ro­wał wartą dwa mi­liony bran­so­letką i willą w pod­war­szaw­skiej We­so­łej za sie­dem­na­ście mi­lio­nów. Wkrótce Ula, wzo­rem po­przed­niej żony Zdzi­sława, zo­stała wcią­gnięta w wir jego prze­stęp­czych in­te­re­sów. A in­te­resy te szły co­raz le­piej. Na pol­skich dro­gach za­częły się co­raz czę­ściej po­ja­wiać dro­gie po­jazdy z Za­chodu. Ich kra­dzież opła­cała się o wiele bar­dziej niż po­czci­wych, sta­rych „po­ld­ków”. Sam Naj­mrodzki spra­wił so­bie (czy­taj: ukradł) pra­wie no­wiut­kiego forda. Z czę­ściami za­pa­so­wymi nie miał kło­po­tów. Je­śli coś ze­psuło się w jego ma­szy­nie, kradł po pro­stu ko­lejny sa­mo­chód tej marki i wy­mon­to­wy­wał z niego bra­ku­jący de­tal.

Wkrótce za­mie­nił forda na lśniące bmw, mo­del 827, za­ju­mane pew­nemu Li­bań­czy­kowi. Jeż­dżąc ta­kim „wóz­kiem”, na­wet nie trosz­czył się o lewe pa­piery, po­ru­sza­jąca się zdez­o­lo­wa­nymi fia­tami mi­li­cja mo­gła mu „na­dmu­chać”. Dwu­krot­nie za­trzy­my­wany do kon­troli, wci­snął tylko tro­chę moc­niej ak­ce­le­ra­tor, po­ka­zu­jąc dro­gówce przez otwarte okno cha­rak­te­ry­stycz­nie wy­pro­sto­wany środ­kowy pa­lec le­wej ręki. Po raz pierw­szy na war­szaw­skiej Ocho­cie, po­tem na dro­dze z Piły do Szcze­cina. „Ch.w.d.p.”, a wła­ści­wie – w tam­tych cza­sach: „Ch.w.d.m.”. Był co­raz bar­dziej pewny sie­bie, ale jak mówi stare przy­sło­wie: „No­sił wilk razy kilka”…

Na po­czątku marca 1984 roku, z do­ku­men­tami wy­sta­wio­nymi na na­zwi­sko Ro­mana Dą­brow­skiego, „Sa­szłyk” wra­cał do War­szawy z Mrą­gowa, gdzie nie udała mu się próba ukra­dze­nia ze­stawu au­dio-wi­deo. Wi­dząc wy­cią­gnięty mi­li­cyjny „li­zak”, sta­rym zwy­cza­jem do­dał tylko gazu w swo­jej „be­emce”. Mi­li­cjanci ru­szyli w po­goń, a w su­kurs im ko­lejni funk­cjo­na­riu­sze. Dwu­stu­ki­lo­me­trowy od­ci­nek trasy Olsz­tyn–War­szawa zo­stał za­blo­ko­wany przez kil­ka­dzie­siąt ra­dio­wo­zów. Kie­rowca bmw nie re­ago­wał na żadne sy­gnały. Z cyr­kową zręcz­no­ścią omi­jał ko­lejne za­pory. Do czasu…

Usta­wiona przed Bło­niem blo­kada zmu­siła go do zje­cha­nia w jedną z bocz­nych uli­czek. Tam na­tra­fił na opusz­cza­jący się wła­śnie szla­ban ko­le­jowy. Do wy­boru miał prze­je­chać pod opusz­czo­nymi za­po­rami, tuż przed nad­jeż­dża­ją­cym po­cią­giem, albo skrę­cić w lewo. Pierw­sza moż­li­wość da­wała szansę zgu­bie­nia ści­ga­ją­cych raz na za­wsze, lecz gro­ziła śmier­cią. Po raz pierw­szy za­wio­dły go nerwy i zimna krew. Wy­brał drugą. W re­zul­ta­cie wje­chał na po­dwórko, z któ­rego nie było już wy­jazdu. Po­rzu­cił więc sa­mo­chód i za­czął ucie­kać pie­szo. Po prze­bie­gnię­ciu pię­ciu ki­lo­me­trów, po­rzu­ciw­szy przed­tem pi­sto­let ga­zowy, zo­stał schwy­tany.

Prze­pro­wa­dzone już na ko­men­dzie ba­da­nie dak­ty­lo­sko­pijne wy­ka­zało, że ujęto nie ja­kie­goś tam ni­komu bli­żej nie­zna­nego Ro­mana Dą­brow­skiego, któ­remu można by co naj­wy­żej za­rzu­cić prze­kro­cze­nie do­zwo­lo­nej pręd­ko­ści i nie­za­trzy­ma­nie się do kon­troli, lecz groź­nego prze­stępcę Zdzi­sława Naj­mrodz­kiego, po­szu­ki­wa­nego bez­sku­tecz­nie aż do­tąd li­stem goń­czym przez osiem lat. Do „Sa­szłyka” do­tarło chyba wresz­cie, w jak trud­nym po­ło­że­niu się zna­lazł. Za wszyst­kie do­tąd po­peł­nione prze­stęp­stwa każdy sąd bez wa­ha­nia ska­załby go na „ćwiartkę”, czyli dwa­dzie­ścia pięć lat po­zba­wie­nia wol­no­ści. Po­zo­stało tylko grać na ob­ni­że­nie wy­roku. W prak­tyce ozna­cza to: „sy­pać”. No więc sy­pał równo wszyst­kich, w su­mie po­nad trzy­dzie­ści osób, już na pierw­szym prze­słu­cha­niu, 7 marca 1984 roku.

Kiedy Naj­mrodzki sie­dział w aresz­cie przy ulicy Ra­ko­wiec­kiej, te­le­wi­zja krę­ciła film, który miał się roz­pra­wić z jego le­gendą.

„Zle­ce­nie przy­szło z MSW, jak na wiele in­nych pro­duk­cji w tam­tym okre­sie” – wspo­mina Zdzi­sław Mac, au­tor fa­bu­la­ry­zo­wa­nego do­ku­mentu pod ty­tu­łem Ar­sene Lu­pin po pol­sku?. Film zo­stał wy­emi­to­wany 7 li­sto­pada 1984 roku o 22.25 w Pro­gra­mie Dru­gim TVP. Są w nim szyb­kie sa­mo­chody, ucieczka z sądu i roz­mowy z „Sa­szły­kiem”, w któ­rego wcie­lił się ak­tor de­kla­mu­jący jego słowa z pro­to­ko­łów prze­słu­chań. Na ko­niec fil­mowy Naj­mrodzki mówi: „Ja stąd i tak ucieknę”.

***

5 lu­tego 1985 roku, pod­czas jed­nego z ko­lej­nych prze­słu­chań, od­by­wa­ją­cego się tym ra­zem w Pa­łacu Mo­stow­skich w War­sza­wie, Naj­mrodzki zo­staje na chwilę sam na sam w po­koju z jed­nym tylko śled­czym, Bog­da­nem Gór­skim… Wali mi­li­cjanta w głowę za­ku­tymi w kaj­danki rę­kami. (W in­nej re­la­cji – le­żą­cym na biurku cięż­kim me­ta­lo­wym dziur­ka­czem). Oszo­ło­miony funk­cjo­na­riusz pada na zie­mię. Ukry­tym spryt­nie aż do tego mo­mentu wy­try­chem „Sa­szłyk” uwal­nia dło­nie, wkłada na sie­bie mun­dur mi­li­cjanta, za­biera jego le­gi­ty­ma­cję służ­bową wy­sta­wioną na na­zwi­sko Bog­dan Gór­ski i ma­cha­jąc nią na bramce przy wyj­ściu, spo­koj­nie opusz­cza ko­mendę.

Dla mi­li­cji była to nie­wy­obra­żalna wręcz kom­pro­mi­ta­cja. W ca­łym kie­ro­wa­nym przez ge­ne­rała Kisz­czaka re­sor­cie roz­draż­nie­nie się­gnęło ze­nitu. Za zbie­giem ro­ze­słano po raz ko­lejny li­sty goń­cze. Tym ra­zem byłą to już na­prawdę po­ważna sprawa. Or­gany ści­ga­nia zda­wały so­bie sprawę, że prze­stępca jest uzbro­jony, zde­spe­ro­wany i zde­cy­do­wany na wszystko. Jego po­szu­ki­wa­nia pro­wa­dzono nie mniej, a może na­wet bar­dziej – gor­li­wie niż ukry­wa­ją­cych się wciąż w pod­zie­miu dzia­ła­czy „So­li­dar­no­ści”.

Zła­pano go i… znowu uciekł. Tym ra­zem z po­ciągu, w któ­rym kon­wo­jo­wano go na prze­słu­cha­nie. Schwy­tano go raz jesz­cze.

W za­kła­dzie kar­nym jako wię­zień wy­jąt­kowo nie­bez­pieczny zo­stał ob­jęty szcze­gól­nym nad­zo­rem. W cza­sie pro­cesu je­sie­nią 1987 roku war­szaw­ski sąd przy­po­mi­nał ob­lę­żoną twier­dzę. Prze­stępca przy­cho­dził na roz­prawę z tek­tu­rową plan­szą z wy­pi­sa­nym ha­słem gło­szą­cym, że puł­kow­nik Jan Płó­cien­ni­czak jest kłamcą. (Te­le­wi­zja lat 80. sta­rała się ośmie­szyć „Sa­szłyka”. Pre­zen­te­rzy Dzien­nika Te­le­wi­zyj­nego pod­kre­ślali, że jest nie­pi­śmienny. Puł­kow­nik Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej Jan Płó­cien­ni­czak, który jako pierw­szy pro­wa­dził pro­gram 997, prze­ko­ny­wał, że w pół­światku na­zy­wają Naj­mrodz­kiego „śmie­cia­rzem”, bo krad­nie wszystko, co wpad­nie mu w ręce).

19 paź­dzier­nika 1987 roku za wła­ma­nia do Pe­we­xów i kra­dzieże aut bo­ha­ter tej hi­sto­rii zo­stał ska­zany na 15 lat wię­zie­nia, naj­su­row­szą karę za ta­kie prze­stęp­stwa. Karę za­czął od­sia­dy­wać znów w Gli­wi­cach.