Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia Polski to nie tylko kronika wielkich zwycięstw na polach bitew i przegranych powstań narodowych, ale również awanturnicze dzieje przestępczości zorganizowanej. Przemysław Słowiński kreśli barwny i wstrząsający obraz minionych lat, przedstawiając sylwetki najgroźniejszych polskich gangsterów, którzy dzięki bezwzględności oraz powiązaniom ze światem polityki dorobili się ogromnych fortun.
Autor odsłania kulisy działania mafijnych struktur, pokazuje mechanizmy korupcji, a także opisuje najgłośniejsze afery, napady, wymuszenia i porwania. Wszystko to idealnie układa się w opowieść o czasach, gdy prawo niejednokrotnie przegrywało z brutalną siłą.
Książka łączy rzetelną dokumentację z żywym, reporterskim stylem, dzięki czemu wciąga niczym dobrze napisany kryminał. Znajdziemy w niej historie między innymi Bogusława Bagsika, Andrzeja Kolikowskiego „Pershinga” oraz Henryka Niewiadomskiego – bohaterów mrocznych rozdziałów współczesnej historii Polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Dwunastu gniewnych ludzi. Najgroźniejsi polscy gangsterzy. Część 2
Copyright © Przemysław Słowiński, 2025
This edition: © Gyldendal Astra/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt okładki: Daniel Natkaniec
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-534-3
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Gyldendal Astra /Gyldendal A/SKlareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.gyldendalastra.pl
Uśmiechnij się, jesteś w ukrytej kamerze!
Marek Medvesek – „Oczko”(1954–)
Nawet od złoczyńcy przyjąć należy ofiarę,
aby w ten sposób dać mu sposobność do pokuty.
Talmud, Midrasz Tanchuma
Marek Medvesek, pseudonim „Oczko”, zarobił swoją ksywę jeszcze w latach młodzieńczych, kiedy „coś” stało się z jego okiem. Trzeba jednak zauważyć, że ksywy tej nie używano w jego obecności, gdyż można było za to oberwać. Z czasem, gdy pozycja Marka w świecie przestępczym rosła, nazywano go „Prezesem” lub „Dyrektorem”. Trzymajmy się jednak tego pierwszego pseudonimu, który został już szeroko spopularyzowany przez media, mając jednocześnie nadzieję, że pan Marek długo jeszcze nie wyjdzie zza kratek i nie upomni się o „prawidłowe” nazywanie go.
***
„Oczko” urodził się 8 lipca 1954 roku jako Marek Kruzel w Żelechowej, najbiedniejszej chyba dzielnicy Szczecina, o największej przestępczości w mieście. Granicę obszaru stanowią: ulica Bandurskiego, ulica Królewskiego („Trasa Północna”), potok Sienniczka, ulica Bogumińska, ogrody działkowe za ulicą Hożą, tereny przemysłowe przy ulica Widuchowskiej, rzeka Odra, ulica Gościsława, trasa kolejowa Szczecin-Police i ulica Komuny Paryskiej. Nazwę Żelechowa wprowadzono urzędowo w 1946 roku, zastępując niemiecką nazwę Züllchow. Początkowo Kruzel mieszkał przy ulicy Żabiej, gdzie zamieszkiwali również Marek Duda, pseudonim „Duduś”, i Jacek Pawlak, pseudonim „Ślepy”, z którymi wspólnie stawiał pierwsze kroki na drodze swej przestępczej „kariery”. Nazywano ich „zatorzakami”, z powodu położenia Żabiej nieopodal torów kolejowych.
W Szczecinie Marek skończył szkołę średnią i uzyskał zawód ślusarza. Zaczynał od handlu walutą pod Pewexem, pracował również jako bramkarz w kilku szczecińskich dyskotekach, między innymi w ekskluzywnej „Małej Scenie Rozrywki” przy placu Szarych Szeregów. Uprawiał boks, stoczył nawet kilka oficjalnych walk na ringu. Nie zaprzestał zresztą nigdy kontaktów ze środowiskiem sportowym.
Błyskawicznie wszedł w poznany w nocnych lokalach podziemny świat kryminalny Szczecina. Uznanie wśród „ferajny” zdobył po numerze, jaki wykręcił pewnemu biznesmenowi z Gorzowa Wielkopolskiego. Sprzedał mu mianowicie ciężarówkę wraz z ładunkiem, który miały stanowić papierosy. I rzeczywiście stanowiły, tyle że zamiast tytoniem wypełnione były… trocinami. Biznesmen dostarczył do sądu dokumenty, które bezspornie dowodziły zarówno samego oszustwa, jak i wskazywały jego sprawcę. „Oczko” został jednak przez wspaniałomyślny sąd uniewinniony, zyskując tym samym sławę „gościa szeroko ustosunkowanego”, mającego dobrą ochronę nie tylko wśród skorumpowanych policjantów, ale i w sądzie.
Aresztowany po raz pierwszy na początku lat 80., wyszedł z więzienia w 1984 roku i zajął się przerzutem narkotyków do Republiki Federalnej Niemiec. Działalność taka była, jak już dziś powszechnie wiadomo, akceptowana i popierana przez enerdowską Stasi, ale nie ma dowodów na współpracę „Oczki” ze służbami specjalnymi naszego ówczesnego zachodniego sąsiada. Znając dobrze powiedzenie: „pańskie oko konia tuczy”, „Oczko” zamieszkał nawet w Republice Federalnej, a w uzyskaniu prawa stałego pobytu pomogło mu zawarcie małżeństwa z obywatelką tego kraju, z pochodzenia Chorwatką, panią Medvesek. Po ślubie przyjął nazwisko żony, co jest wybiegiem często przez kryminalistów stosowanym. Łatwiej wtedy zniknąć zarówno z policyjnych, jak i wszelkich innych kartotek.
W RFN Marek Medvesek, z domu Kruzel, mieszkał do początku lat 90., kiedy to rozwiódł się i wrócił do Polski. Tu energicznie zajął się handlem papierosami oraz alkoholem, a dokładniej mówiąc – ich przemytem. Bardzo szybko skupił wokół siebie grupę bezwzględnych gangsterów, której trzon stanowili dawni koledzy z podwórka na ulicy Żabiej. Z biegiem czasu grupa ta rozszerzała swoją działalność zarówno w sensie branżowym, jak i terytorialnym. W 1991 roku zaczęły się napady na TIR-y wiozące kontrabandę. Napastnicy czaili się na trasach przejazdowych, przykładali kierowcom broń do głowy i porywali ciężarówki wraz z towarem. Nikt oczywiście nie zawiadamiał policji, przemytnicy wkrótce dogadali się z „Oczkiem” i płacili stałą dolę za zostawienie ich transportów w spokoju.
Specjalnością grupy były narkotyki. „Oczko” był jednym z kontrolujących przepływ kokainy z kolumbijskiego Medelin oraz amfetaminy, w którą zaopatrywał się w gangach warszawskich i gdańskich, eksportowanej następnie do Niemiec, Holandii i Skandynawii. W narkotykowych interesach sam osobiście jeździł do Medelin, Nowego Jorku i Moskwy. W tym przedmiocie współpracował ściśle z pruszkowskimi gangsterami Andrzejem Zielińskim, pseudonim „Słowik”, i Leszkiem Danielakiem, pseudonim „Wańka”.
Niekończące się źródło dochodów z handlu szmuglowaną do Szwecji amfetaminą zapewniał gangowi Janusz Gołębiowski, pseudonim „Gołąb”, z Międzyzdrojów.
***
Przez wiele lat w systemie komunistycznym narkomania oficjalnie nie istniała. Twarde narkotyki były jak na polską kieszeń zbyt drogie. Tolerowano szmugiel narkotyków i pierwsze wytwórnie amfetaminy. Nie podejmowano współpracy z zachodnimi służbami antynarkotykowymi, wszak władze socjalistycznego państwa nie miały najmniejszego interesu, by chronić imperialistów przed narkotykową plagą. Interesy Marka i podobnych mu bandziorów kwitły w najlepsze. Obecnie widać, jak bardzo decydenci ówczesnej Polski się mylili. Przyznał to nawet kiedyś były komunistyczny aparatczyk, późniejszy premier Rządu Rzeczypospolitej Leszek Miller, podsumowując kilkudziesięcioletni okres komunistycznej zbrodni i głupoty jednym krótkim i cynicznym stwierdzeniem: „Mylyliśmy się”.
Innym partnerem „Oczki” był zamieszkały w Belgii polski gangster Ricardo Fanchini (Marian Kozina), właściciel znaku towarowego i fabryki wódki „Kremlowskaja”, której „Oczko” był dystrybutorem w Polsce.
Wymuszanie haraczy od przemytników, właścicieli salonów masażu i lokali gastronomicznych to była także istotna część działalności „oczkowego” gangu. Właściciele agencji towarzyskich odprowadzali „podatek” w wysokości trzech tysięcy złotych miesięcznie. Wielu z nich zmuszonych zostało do zatrudnienia „goryli” „Oczki” jako ochroniarzy lokalu, aby ci mogli spokojnie rozprowadzać narkotyki wśród gości. Posiadanie hurtowni kosztowało zwykle 1 000 marek niemieckich za 100 m2 powierzchni.
Kilkadziesiąt tysięcy marek zapłacił Dariusz Z., właściciel firmy „EKKO”. Kiedy zbuntował się, nie chcąc płacić „podatków” od sprzedawanych do Rosji lodów, w czerwcu 1995 roku wrzucono do pokoju jego dziecka granat gazowy. Gdy właścicielka szczecińskiej agencji towarzyskiej Emanuelle z ulicy Wierzbowej odmówiła płacenia, kilka dni później jej przybytek doszczętnie spłonął, obrzucony koktajlami Mołotowa.
Tradycyjne „koktajle” przyrządza się tak: wlewa się do butelki benzynę, wtyka się w jej szyjkę nasączoną benzyną szmatkę, podpala tę szmatkę, no i rzuca płonącą „bombę” w cel. Współczesny świat przestępczy zna o wiele bardziej wyszukane „koktajle”, którym użyczył swego nazwiska towarzysz Wiaczesław M. Mołotow (właściwie Wiaczesław M. Skriabin), przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych i minister spraw zagranicznych byłego Związku Sowieckiego. Płyn łatwopalny wlewa się do butelki. Dodaje kilka kropel stężonego kwasu siarkowego i szczelnie zamyka. Butelkę okleja się banderolką nasączoną chloranem potasu i gotowe. Po rozbiciu przy uderzeniu w cel opakowania szklanego kwas siarkowy łączy się z chloranem potasu, powodując automatyczny zapłon. Do konstruowania „bomb” z opóźnionym zapłonem służy między innymi fosfor biały. Zapala się dopiero po wyparowaniu rozpuszczalnika (na przykład eteru), łącząc się z zawartym w powietrzu tlenem.
Nietuzinkową postacią w grupie był Sylwester Z., znany jako „Sylwek”, specjalista od haraczy i porwań. Bandycką karierę zaczął jako ochroniarz pięknej prostytutki z „Bajki”, Ludmiły Olejnik, zwanej „Lilką”. „Sylwek” zakochał się w niej po uszy, w końcu ożenił się z nią, przyjmując jednocześnie nazwisko dziewczyny. „Ludmiła też kochała «Sylwka», ale najbardziej na świecie kręciła ją kasa” – napisali w książce Alfabet mafii Ewa Ornacka i Piotr Pytlakowski. „Wydawała krocie na ciuchy z Berlina i ekskluzywne kosmetyki. «Sylwek» musiał zarabiać, dlatego ostro wziął się do gangsterki. Ludmiła też nie stroniła od bandyckiej roboty – negocjowała większość okupów i handlowała narkotykami”.
Chociaż mafia w opinii społecznej uchodzi za typowo męską organizację, to jednak były kobiety, które odgrywały w niej znaczącą rolę. Na przykład Monika Zielińska, żona Andrzeja Zielińskiego (Banasiaka) posługującego się pseudonimem „Słowik”. Jerzy Jachowicz pisał o niej tak:
„Zawsze starała się być elegancka, ale dopiero związek z Andrzejem Zielińskim umożliwił jej korzystanie z najdroższych strojów i kosmetyków. Przez blisko 10 lat małżeństwa używała francuskiej wody Angel firmy Thierry Mugler. Na wszelkie uroczyste wyjścia zakładała kostiumy i sukienki wyłącznie firmy Gai Mattiolo. Pijąc calvadosa, lubiła trzymać w ustach drogie kubańskie cygaretki. Jej mocną stroną zawsze były nogi. Toteż wciąż nosi, jak w czasach młodości, minispódniczki. Zrobiło się o niej głośno, kiedy media informowały o jej zatrzymaniu przez CBA. Zielińska miała pośredniczyć w skorumpowaniu wysokiego rangą wojskowego lekarza, aby wystawił fałszywe zaświadczenie lekarskie umożliwiające «Słowikowi» wyjście z więzienia. Ale to już przeszłość. Potem żyła z młodszym o kilkanaście lat Vadimem S., rosyjskim gangsterem związanym z gangiem żoliborsko – mokotowskim. Facet miał duże pieniądze, Zielińska mówiła o nim «biznesmen», nigdy też specjalnie nie ukrywała, że «biedacy» jej nie kręcą”.
***
Niektóre nocne kluby na zachodnim wybrzeżu były przez ludzi „Oczki” przejmowane. Schemat „przejmowania” był zwykle podobny i wyglądał mniej więcej tak: W klubie pojawiał się młody człowiek z dziewczyną. Tańczył, bawił się i popijał drinki. Po pewnym czasie robił karczemną awanturę, że ze stołka zginęła mu skórzana kurtka z pieniędzmi, kartą kredytową czy telefonem komórkowym. Winą za to obarczał właścicieli lokalu, którzy nie ustrzegli swego gościa przed kradzieżą. Kazał im płacić za to „karę”, na przykład w wysokości pięciu tysięcy złotych. Oczywiście właściciele odrzucali tak absurdalne żądanie, wobec czego następnego dnia „kara” wynosiła już dziesięć tysięcy. Po kilku dniach „poszkodowany” zjawiał się w towarzystwie kilku czy kilkunastu łobuzów uzbrojonych w drągi, orczyki, szpadryny czy – najpopularniejsze – kije do baseballu, zwanego u nas palantem. Bili gości i obsługę, demolowali lokal, zwiększali „karę” i naliczali odsetki. I tak do skutku. Wysokość długu rosła do takich rozmiarów, że właściciele musieli podpisywać umowę sprzedaży lokalu i cieszyć się, że do oddanego „za friko” klubu nie trzeba było jeszcze dopłacić. Jeśli ktoś nie chciał płacić, jego interes szedł z dymem. Tak właśnie stało się na przykład z burdelem „Emanuelle” w Szczecinie przy ulicy Dworskiej.
„Siali postrach, robili najazdy na agencje” – opowiada właściciel jednej z nich, Las Vegas, Jerzy Ruliński. „Trzeba im było płacić po dwa, trzy tysiące dolarów miesięcznie. Nie chciałem się podporządkować, więc pocięli mnie nożem, a w garażu przy Las Vegas podłożyli bombę”.
Znakomitym pomysłem okazały się porwania dla okupu. Porywani byli najczęściej biznesmeni, którzy dorobili się fortun na przemycie alkoholu czy sprzętu elektronicznego. W ogóle należałoby w tym miejscu wspomnieć, że bardzo często (co nie znaczy zawsze) ofiarami zorganizowanej przestępczości padają ludzie również będący na bakier z prawem. Z takimi o wiele łatwiej się dogadać w sprawie okupu czy haraczu. Tacy nie biegną w te pędy na policję z krzykiem, że dzieje im się krzywda. Od policji i prokuratury sami wolą się trzymać jak najdalej. Jeden z mieszkańców Świnoujścia został uprowadzony natychmiast po zejściu z promu ze Szwecji. Przetrzymywany był pod Koninem, gdzie przekazano go „pruszkowiakom”. Ci za wypuszczenie go wyegzekwowali od rodziny trzy miliony złotych polskich. Zbigniew P. z Międzyzdrojów za życie i wolność zapłacił złotą biżuterią o wartości stu tysięcy dolarów i samochodem marki Volkswagen Golf.
Wiosną 1994 roku, kiedy wszystko szło się jak po maśle, zaczęły się problemy. Kilku członków gangu zapragnęło się usamodzielnić. „Brygadier” – Adam Majewski, „Sylwek” – Sylwester Olejnik i „Duduś” – Marek Duda, podnieśli bunt przeciwko szefowi. Poczuli się na tyle silni, by zarabiać dalej już na własną rękę, a nie dzielić się z „przesiadującym głównie w Berlinie i Warszawie Markiem Medveskiem. „Oczko” poskarżył się „pruszkowiakom”. Na Wybrzeże ściągnęła duża grupa „silnorękich” z Warszawy, z „Masą” i „Słowikiem” na czele.
„Zrobiliśmy prawdziwy najazd, takowa jakby rozkminka” – wspomina Jarosław Sokołowski, „Masa”. „Trzeba było pokazać chłopakom, kto rządzi Szczecinem. Zapakowaliśmy długą broń i zrobiliśmy spotkanie grupy w hotelu Radisson. Jednego z buntowników [„Sylwka”] wywlekliśmy z hotelu i wywieźliśmy do lasu. Wytłumaczyliśmy mu dosadnie wszystkie problematyczne kwestie. I było po buncie”.
W lipcu 1995 roku do klubu nocnego El Chico przy ulicy Umultowskiej w Poznaniu weszło trzech rozmawiających ze sobą po rosyjsku mężczyzn. Otworzyli ogień do ochroniarzy, z których jeden zginał, a drugi z raną postrzałową w ciężkim stanie trafił do szpitala. Po blisko dwudziestu latach od opisywanych wydarzeń, w grudniu 2014 roku, za zleceniodawców zbrodni uznano bossów szczecińskiego półświatka przestępczego „Oczkę” i „Dudusia”. Najazd na „El Chico” miał być elementem walki o kontrolę agencji towarzyskich przy późniejszej autostradzie A1. W 2016 roku „Oczko” i „Duduś” zostali skazani za pomocnictwo w zabójstwie ochroniarza w Poznaniu. Dwa lata później sąd uznał jednak, że mogliby odpowiadać nie za pomocnictwo, a co najwyżej za podżeganie do zbrodni i umorzył postępowanie.
***
W 1997 roku „Oczko” podporządkował już sobie całą niemalże konkurencję i był niekwestionowanym królem Pomorza Zachodniego. Dysponował ponad pięćdziesięcioma „żołnierzami”, a pośrednio związanych z nim było około sześciuset osób. Gangsterzy zarabiali wielkie pieniądze, rozbijali się drogimi samochodami, szaleli po dyskotekach, pili, narkotyzowali się i przepuszczali „szmal” w kasynach. Na przykład „Ślepak”, Jacek Pawlak, potrafił w jedną noc przegrać siedemdziesiąt tysięcy marek. Kiedy ćpał, stawał się nieobliczalny, także dla siebie. W 1996 roku w restauracji „Malibu” podczas szampańskiej zabawy postrzelił się z własnej broni w pośladek, czy też raczej – jak sam to określił – „w dupę”.
Tak na marginesie, wspomniany tu „Ślepak” przeszedł później prawdziwą przemianę duchową. „Potężna postura, tatuaże na muskularnych rękach i przeszywające spojrzenie” – czytamy w artykule Kamila Pawełoszka Gangster się nawrócił. „Tak wygląda człowiek, który kiedyś był jednym z najgroźniejszych polskich gangsterów – osławiony «Ślepak» z gangu «Oczki». Dziś [2009 r.], trzynaście lat po wyroku, Jacek Pawlak (47 l.) jest samarytaninem czuwającym przy umierających w hospicjum pacjentach.
– Jest delikatny jak anioł – zapewniają schorowani ludzie, którym bezinteresownie niesie pomoc”.
Dziennikarz opowiada historię byłego gangstera, którego życie potoczyło się w zupełnie innym kierunku, niż ktokolwiek – łącznie z nim samym – mógłby przypuszczać. Dawniej zajmował wysoką pozycję w znanej grupie przestępczej z Pomorza i za działalność kryminalną trafił za kratki na piętnaście lat. Po trzynastu latach odbywania kary jego spojrzenie na świat i ludzi uległo całkowitej zmianie. Przełom nastąpił w więzieniu, kiedy dołączył do wspólnoty modlitewnej. Podczas pierwszej przepustki udał się na pielgrzymkę, co stało się początkiem jego duchowej przemiany. Z czasem zaczął działać na rzecz innych – powołał do życia grupę Anonimowych Alkoholików, aby wspierać współwięźniów w walce z uzależnieniem i przekonywać ich, że abstynencja daje szansę na lepsze życie.
Jednak nie poprzestał na tym. Podczas jednej z kolejnych przepustek zgłosił się do szczecińskiego hospicjum i zaoferował swoją pomoc. Jak podkreśla dyrektor placówki, ksiądz Eugeniusz Leśniak, była to nie tyle chęć odpracowania win, ile realne pragnienie naprawienia szkód i okazania dobra. Praca z osobami ciężko chorymi okazała się dla niego czymś wyjątkowym – zaczął podawać posiłki, sprzątać, a przede wszystkim poświęcać im czas i uwagę. Sam przyznaje, że czerpie z tego radość, bo widzi, iż jego obecność i uśmiech potrafią rozjaśnić cierpienie pacjentów.
Szczególnym doświadczeniem była dla niego śmierć chorego kolegi, z którym planował dłuższą rozmowę. To wydarzenie uświadomiło mu kruchość życia i potrzebę wykorzystania każdej chwili w sposób wartościowy. Deklaruje, że po wyjściu na wolność zamierza rozpocząć uczciwą działalność gospodarczą i legalnie płacić podatki. Według osób z hospicjum zmiana w nim jest autentyczna – nie wynika z kalkulacji, ale z głębokiej wewnętrznej przemiany. Pomagając chorym, sam również otrzymuje coś nieuchwytnego, co pozostanie w nim na zawsze.
***
W przeciwieństwie do swych podwładnych „Oczko” nie obnosił się ze swoim bogactwem (pominąwszy wspaniałe żółte ferrari testarossa, które parkował nieopodal komendy policji). Na organizowanych przez siebie rautach, na których bywało wielu polityków różnych opcji, zachowywał się jak światowiec, elegancko się ubierał, był uprzejmy, taktowny i ujmujący. Wiele ważnych osobistości było zapraszanych na zamknięte imprezy do agencji Vegas, gdzie w jednym z pokoi zainstalowano ukrytą kamerę. Podobnież uzyskane dzięki tej kamerze materiały pozwoliły żonie jednego z ludzi „Oczki” na zapłacenie pewnej sumy pieniędzy za zastosowanie wobec męża przez sąd artykułu 25 §1 dawnego kodeksu karnego, który mówił, że: „nie popełnia przestępstwa, kto z powodu niedorozwoju umysłowego, choroby psychicznej lub innego zakłócenia czynności psychicznych nie mógł w chwili czynu rozpoznać jego znaczenia lub pokierować swym postępowaniem”.
Sam „Oczko” według zeznań świadków wykupił się u prokuratora prowadzącego śledztwo w sprawie konwoju lewego spirytusu, w którym to konwoju osobiście brał udział, sumą sześćdziesięciu tysięcy marek.
Banda „Oczki” działała bardzo profesjonalnie. Gangsterzy prowadzili na przykład stały nasłuch radiowy na policyjnych częstotliwościach. Podczas akcji dysponowali wysokiej klasy bronią palną, między innymi uważanymi przez wielu fachowców za najlepsze pistoletami maszynowymi mini UZI. Pistolet ten jest obecnie produkowany przez Israel Military Industries oraz na licencji przez Fabrique Nationale d’Armes de Guerre w Belgii, a używany (obok przestępców) przez siły zbrojne Izraela, Belgii, Niemiec, Holandii, Tajlandii, Iranu i Wenezueli.
Wydział do Walki z Przestępczością Zorganizowaną KWP w Szczecinie przez kilka lat rozpracowywał operacyjnie Marka i jego gang. Przez kilka lat „Oczko” i jego ludzie czuli się bezkarni. Prokuratorzy umarzali toczące się przeciw członkom grupy sprawy, sądy uznawały ich za niewinnych. W końcu zdecydowano się na podjęcie szeroko zakrojonych działań mających na celu unicestwienie bandy. Zorganizowano ogólnopolską obławę, w której wzięło udział prawie pięciuset policjantów. Aresztowano pięćdziesiąt cztery osoby. „Oczkę” antyterroryści wywlekli z siłowni w samych slipach.
Kilka miesięcy później zasiadł na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Szczecinie. A wraz z nim całe najściślejsze kierownictwo gangu: „Duduś” – Marek Duda, „Ślepak” – Jacek Pawlak, „Kokaina” – Marek Bochniak, „Brygadier” – Adam Majewski i inni. Zeznania złożyło 270 świadków, w tym 250 incognito. Procesowi towarzyszyły nadzwyczajne środki ostrożności. Mówiono o przygotowywanej próbie odbicia bandytów przez ich pozostających na wolności kolegów. Obawiano się także o bezpieczeństwo prokurator Barbary Zapaśnik, której kilkakrotnie gangsterzy grozili śmiercią. Każdego dnia przeprowadzane były skrupulatne kontrole pirotechniczne, więźniów eskortowali komandosi uzbrojeni w strzelby o dużej sile rażenia. Pod służbowymi togami prokuratorzy nosili kuloodporne kamizelki. Po okolicznych dachach rozlokowali się policyjni snajperzy…
Najważniejsze okazały się zeznania dwóch osób, dwóch byłych członków gangu Marka Medveska, którzy poszli na współpracę z organami ścigania (w tym czasie nie było jeszcze instytucji świadka koronnego), dawnego żołnierza Legii Cudzoziemskiej Artura Rogozińskiego, pseudonim „Tuła”, i dawnego skina Rafała Chwieduka, pseudonim „Czarny”. Obaj wyśpiewali wszystko, co wiedzieli, łamiąc przy okazji zasady omerty. A o Gangu Medveska wiedzieli wiele. To głównie dzięki ich zeznaniom „Oczko” otrzymał w 2000 roku trzynaście lat pozbawienia wolności, a pozostali członkowie jego bandy zostali również skazani na kary wieloletniego więzienia.
„Czarny” był wcześniej najwierniejszym i budzącym największy strach członkiem gangu „Oczki”. Słynął z brutalności i cięcia opornych nożem. Do grupy przystąpił jako dwudziestotrzylatek. Nadzorował pion narkotykowy i ściąganie haraczy. Co dziwne, nie wywodził się – jak wszyscy – ze środowiska przestępczego. – Jego ojciec, mieszkający obecnie w USA, był w czasach PRL-u… dyplomatą.
11 kwietnia 1996 roku policjanci aresztowali go w centrum Szczecina. W mieszkaniach gangstera funkcjonariusze znaleźli 5 pistoletów, 500 porcji amfetaminy, kilkaset porcji LSD oraz marihuanę. Proces ruszył rok później. „Czarnego” oskarżono między innymi o założenie i prowadzenie grupy przestępczej zorientowanej na handel narkotykami. Przez ponad rok pobytu w areszcie nie wsypał żadnego członka szajki. „Czarny” oczekiwał od „Oczki” konkretnych działań. Bezskutecznie liczył na to, że szef gangu zastraszy i zmusi do milczenia świadków. Kiedy nic takiego się nie wydarzyło, złamał zmowę milczenia, bo poczuł się zdradzony. Po półtora roku upartego odmawiania zeznań zdecydował się na współpracę z prokuratorem.
„Nie uważam tego, co zrobiłem, za zdradę” – wyjaśnił. „To była po prostu wojna. Wypowiedziałem ją ludziom, którzy mnie zostawili, olali, bo uznali, że już nie jestem problemem. Niektórzy faceci zaczynali kapować, to wysyłali im paczki żywnościowe. A ja milczałem, więc nie musieli o mnie zabiegać”.
Mafia wydała na niego wyrok śmierci. W więziennej celi, w pełnej izolacji, spędził siedem lat. Tylko tam mógł się czuć w miarę bezpiecznie.
Szczerość o wiele bardziej opłaciła się Rogozińskiemu. Wyszedł z aresztu jeszcze w czasie trwania procesu. Na ogłoszeniu wyroku pojawił się w modnym, eleganckim garniturze. Dostał dwa lata i dziewięć miesięcy, czyli równo tyle, ile przesiedział w areszcie.
***
Wróćmy jednak do przełomu lat 1996 i 1997, kiedy to „Oczko” nie tylko cieszył się wolnością, ale i wyrastał na pierwszego „mafiosa” Pomorza Zachodniego. W drogę wszedł mu wtedy Wiktor Fiszman, dawny podoficer KGB.
Obywatel Białorusi Wiktor Fiszman przyjechał do Polski na początku lat 90. Najpierw przez jakiś czas mieszkał w Gdańsku, później przeprowadził się do Warszawy. Był świetnym organizatorem, który w krótkim czasie stworzył na obcym sobie terenie rosyjskojęzyczną grupę zajmującą się handlem kradzionymi samochodami i pobieraniem haraczy od obywateli Wspólnoty Niepodległych Państw. Ten były zawodnik kick-boxingu trzymał swoich ludzi żelazną ręką. Ale o roli, jaką odgrywał w świecie białoruskich gangsterów, decydowała przede wszystkim jego głowa.
Najpierw przekonał większość „współpracowników”, że podstawą powodzenia we wszystkich akcjach jest niezawodna łączność. Sam chodził z trzema telefonami komórkowymi trzech różnych operatorów. Szefowie „zespołów” musieli mieć przynajmniej po dwa. Wszystkim „żołnierzom” komórki fundowała „firma”. Swoim ludziom Fiszman wpoił zasadę, że każdą operację musi poprzedzać dobre rozpoznanie i pełna asekuracja. Każdy transport nielegalnych aut eskortowany był przez dwa samochody na legalnych papierach. Ten z przodu kolumny sprawdzał, czy droga jest czysta. Jeśli pojawiało się zagrożenie, natychmiast je sygnalizował. Wzdłuż trasy przygotowane były ciche miejsca postoju, a także rozrzucone „dziuple”, najczęściej w gospodarstwach w zabitych deskami wsiach. Tam samochody przeczekiwały do czasu, kiedy trasa znowu stanie się „przejezdna”.
Zdarzało się, przymusowy postój trwał nawet kilkanaście godzin. Zadaniem samochodu jadącego za kolumna było śledzenie, czy wszystko przebiega zgodnie z planem. Informacje o przymusowym postoju przekazywano do szefa kierującego przerzutem, ten z kolei powiadamiał swoich ludzi na granicy i ewentualnego odbiorcę oczekującego na przesyłkę po stronie wschodniej. W razie wpadki obserwator alarmował centralę w Szczecinie. W takim wypadku błyskawicznie „czyszczono” wszystkie punkty – mieszkania, garaże i warsztaty znane członkom gangu zatrzymanym przez policję.
Fiszman był też mistrzem konspiracji. Nikt nie miał pojęcia, jakimi kanałami przerzuca pieniądze dla białoruskich bossów, ani gdzie lokuje własne. Przez jakiś czas przypuszczano, że łączniczką jest jego żona mieszkająca na stałe w Mińsku. Kilkakrotnie sprawdzała ją zarówno policja polska, jak i białoruska, ale nie znaleziono żadnych dowodów.
Rosyjskojęzyczni mieszkańcy Wybrzeża Szczecińskiego – nawet ci niezwiązani z gangiem – zgłaszali się do Fiszmana jak do rabina po radę. Gangster miał rządził wprawdzie twardą ręką, ale spory w grupie zawsze starał się załatwiać polubownie. Łagodził również konflikty między swoimi a Polakami. Najczęściej dochodziło do nich w nocnych lokalach na tle rywalizacji o dziewczyny.
„Pod koniec 1996 roku świat przestępczy Wybrzeża Szczecińskiego bawił się w hotelu Radisson” – opowiadał jeden z policjantów. „Krótko po północy doszło do kłótni między miejscowymi a Białorusinami. Jeden z Białorusinów złapał ciężki stół, uniósł go w górę jak piórko i natarł na grupę Polaków. Pod nogami chrzęściły mu tylko potłuczone talerze, butelki i kieliszki. Nagle poślizgnął się na zrzuconej ze stołu sałatce i runął jak długi. Polacy wyciągnęli «kosy» i rzucili się na leżącego. Za noże złapali też Białorusini. Pisk kobiet zaalarmował Fiszmana, który siedział z żoną i najbliższymi współpracownikami kilkanaście stolików dalej. Nawet nie podchodził bliżej. Wstał tylko i wrzasnął: «Koniec! Grisza, do mnie!». Potężny Białorusin, potulnie podszedł do stolika swego szefa. I nagle wszyscy schowali noże, a polscy bandyci, przed sekundą jeszcze gotowi do walki, pomogli Białorusinom postawić stół na miejsce”.
Jak wynika z informacji moskiewskiego Interpolu, Fiszman był skazany w 1985 roku za nielegalny handel dewizami oraz posiadanie broni palnej na karę czterech lat pozbawienia wolności. W roku 1987 został skazany na karę trzech lat pozbawienia wolności za kradzieże, a w 1989 roku ponownie za kradzieże i oszustwa na pięć lat. Kary tej jednak nie odbył, ponieważ uciekł z budynku sądu po ogłoszeniu wyroku.
Poszukiwany na terenie Białorusi listem gończym, uciekł do Polski, gdzie dysponując fałszywym paszportem, nawet się nie ukrywał. 23 maja 1992 roku na terenie Warszawy uczestniczył w zdarzeniu zakończonym zastrzeleniem dwóch obywateli białoruskich: Wasilija Awsiejewa i Olega Kołtowicza. Kilka miesięcy przebywał w areszcie, w końcu prokuratura warszawska umorzyła wobec niego zarzut zabójstwa, a sprawa nie doprowadziła nigdy do ustalenia faktycznego przebiegu zdarzenia, gdyż rozegrało się ono w kręgu kilku osób tej samej narodowości. Białorusini też dobrze wiedzą, co znaczy omerta.
Tym niemniej Wiktor Fiszman postanowił zmienić klimat na morski i w 1993 roku przeniósł się do Szczecina. Tu rozwinął w pełni swoją przestępczą działalność. Nigdzie oczywiście nie pracował, ale żył dostatnio, poruszał się luksusowym samochodem, przebywał w drogich lokalach, liczyli się z nim wszyscy przybysze zza wschodniej granicy.
Teren był trudny, bowiem działały na nim lokalne grupy przestępcze związane zwłaszcza z przemytem samochodów i handlem narkotykami. Tu działał przede wszystkim Marek Medwesek pseudonim „Oczko”. Fiszman zajmował się kradzieżami samochodów i windykacją długów, w czym współpracował z grupą „Oczki”, który dał na taką działalność przyzwolenie. „Oczko” wykorzystywał go także do prowadzenia negocjacji z rosyjskimi grupami przestępczymi działającymi na trenie Szczecina. Fiszman ograniczał samodzielną działalność swojego gangu do ściągania haraczy wyłącznie z rosyjskojęzycznych handlarzy lub przedsiębiorców i wszystko odbywało się w ramach wyznaczonych przez „Oczkę”.
Do czasu. Już na przełomie 1995 i 1996 roku Białorusin zaczął prowadzić bardziej samodzielną działalność, i to na dużo większą skalę. Taka sytuacja nie podobała się przywódcy szczecińskich gangsterów ani trochę, poważnie cierpiały na tym prestiż i dochody jego gangu. Wiktor Fiszman zaczął wyrastać na zbyt groźnego konkurenta polskiego gangstera.
***
W marcu 1996 roku na kąpielisku „Dziewoklicz” w Szczecinie doszło do spotkania zorganizowanego przez „Oczkę”, który członkom swojej grupy przedstawił decyzję o zlikwidowaniu „ruskiego frajera”, który „wrył się” na ich teren. Według pierwszej koncepcji miano wysadzić Fiszmana przy użyciu materiału wybuchowego. W tym celu Rafał Chwieduk, pseudonim „Czarny”, prowadził obserwację Fiszmana i fotografował go, by ustalić miejsca jego pobytu i zwyczaje oraz rozpoznać kontakty, ale w końcu zrezygnowano z tego planu w obawie przed zdemaskowaniem ludzi, których Białorusin znał, jeśli nie osobiście, to przynajmniej z widzenia. „Oczko” postanowił poprosić o pomoc swego kolegę ze Śląska – „Krakowiaka”
Gdzie i kiedy poznał Janusza Trelę, tego nie zdołano ustalić. Widać, że podobne zainteresowania pozwalają na zbliżenie ludzi, a także na koleżeńską wymianę „żołnierzy” i sprzętu, gdyż obie grupy od pewnego czasu wspierały się w działaniach przestępczych na terenie wielu miast Polski.
Wykorzystał przy tym konflikt, jaki mieli z Fiszmanem ludzie „Krakowiaka”: „Młody Krawat” – Sebastian K. i „Skorpion” – Jan R. Jak potwierdzają zeznania świadka incognito, występującego pod kryptonimem SI-3, „Młody Krawat” zajmował się kradzieżą wartościowych samochodów dla „Krakowiaka” na terenie Szczecina. Tam poznał zarówno „Oczkę”, jak i Wiktora Fiszmana. „Oczko” i „Krakowiak” prowadzili wspólne interesy, ale niepisanym prawem jest, że na obcym terenie bez zgody tamtejszego szefa nie wolno popełniać żadnych przestępstw. Z chwilą gdy „Młody Krawat” ukradł drogocennego mercedesa na terenie wpływów „Oczki”, został zamknięty w piwnicy przez Wiktora Fiszmana, który zażądał dziesięciu tysięcy dolarów za uwolnienie intruza. Dopiero okup przywieziony do Szczecina przez „Skorpiona” na polecenie Janusza Treli pozwolił na uwolnienie „Młodego Krawata”. „Oczko” polecił mu natychmiast opuścić Szczecin.
W sierpniu 1996 roku w hotelu Warszawa w Katowicach odbyło się spotkanie, w którym uczestniczyli: „Krakowiak”, Jan S., „Żyd” – „Skarbek”, Sławomir Cipirski – „Zdzicho”, Wiesław Czemeris – „Kastor”, Wojciech B. – „Szczęka” i Andrzej F. – „Szkop”. Ze Szczecina przyjechał „Oczko” w towarzystwie „Ślepaka” i Sylwestra O. – „Bosmana”. „Oczko” wytłumaczył „Krakowiakowi”, że na jego terenie działa pewien rosyjskojęzyczny mężczyzna, który przeszkadza w biznesie, co przynosi szkodę ich wspólnym interesom. Wspomniał, że „Młody Krawat” ma z tym „Ruskiem” osobiste porachunki. W końcu zaproponował, aby Wiktora Fiszmana zlikwidować. Mówił, że nie może tego zrobić nikt ze Szczecina, bo są tam zbyt znani. Zaproponował „Krakowiakowi” za zorganizowanie zabójstwa sto tysięcy złotych. Bezpośredni wykonawcy mieli dostać dwadzieścia tysięcy.
Cóż, robota była brudna, ale za to czysty zysk. Janusz Trela zgodził się na propozycję szczecińskiego gangstera i w jego obecności wyznaczył do wykonania zlecenia „Zdzicha” – Zdzisława Łabudka oraz „Kastora”. „Oczko” wręczył im dwadzieścia tysięcy zaliczki i od tej chwili wypadki potoczyły się już szybko, jakkolwiek przed Wiktorem Fiszmanem było jeszcze pół roku życia.
***
Zlecenie „Oczki” miało być wykonane do końca 1996 roku i „Skorpion” oraz „Młody Krawat”, którym przypadło zadanie przygotowania zabójstwa, udzielenia wykonawcom niezbędnych informacji, prowadzenia obserwacji ofiary i przygotowania dróg ucieczki, przystąpili do działania. „Krakowiak” miał dostarczyć broń.
„Kastor” zaproponował szefowi, aby w akcji uczestniczył również „Bob” – Robert L., na co ten wyraził zgodę. Zaprotestował jednak „Zdzicho”, który uważał, że o egzekucji wie już zbyt dużo osób, co jest zjawiskiem nad wyraz niezdrowym i pod jego naciskiem „Krakowiak” odwołał całą akcję.
„Zdzicho” jednak nie „pękał”. Jak wynika z dalszych ustaleń śledztwa, wyjazd do Szczecina w celu „odpalenia Ruska” zaproponował Tomaszowi K. – „Tomowi”, ale tej wersji nie udało się zweryfikować wobec nieujęcia wymienionego, który nadal poszukiwany jest listem gończym. Materiały w zakresie ewentualnego współuczestnictwa Tomasza K. w dokonanym zabójstwie zostały wyłączone do odrębnego prowadzenia.
Z przeprowadzonych okazań podejrzanych, konfrontacji i zeznań świadków wynika, że pod koniec grudnia 1996 roku na terenie Szczecina podjęto obserwację Wiktora Fiszmana. Z samochodu marki Mercedes prowadzili ją: „Zdzicho”, „Skorpion”, „Młody Krawat” oraz Wiesław J., pseudonim „Wiesław”. Obserwowali miejsce zamieszkania swojej przyszłej ofiary przy ulicy Malczewskiego, pobliski hotel Radisson, gdzie wieczorami Białorusin zwykł ćwiczyć na siłowni, i parking, na którym pozostawiał swojego srebrnego Mercedesa. Pewnie już wówczas powstał plan akcji uwzględniający te wszystkie miejsca, chociaż niełatwo wykonać takie zadanie w samym centrum dużego miasta.
Po wydaniu zlecenia przez „Oczkę” sytuacja w Szczecinie stawała się coraz bardziej napięta. Sylwestra świat przestępczy Zachodniego Wybrzeża spędzał w hotelu Radisson. Byli tam również Wiktor Fiszman i jego znajomi. Z nastaniem Nowego Roku pojawili się ludzie „Oczki”. Doszło do wspomnianej wyżej bójki z użyciem noży i strzelaniny pomiędzy ekipą Fiszmana a grupą Marka Medveska. W jej trakcie ran postrzałowych doznało dwóch Białorusinów, zaś czterej Polacy otrzymali rany cięte i kłute zadane nożami.
Fiszman tymczasem nie zdradzał żadnych obaw o swoje bezpieczeństwo, normalnie prowadził interesy i nikomu nie mówił o jakichkolwiek kłopotach. Może dlatego, iż nie wiedział o tym, że na jego tropie jest najlepszy egzekutor „Krakowiaka” Zdzisław Łabudek. Rozpoczęło się polowanie. Pierwsza próba okazała się jednak niewypałem. Wynajęty człowiek strzelił przez pomyłkę nie do Fiszmana, lecz do łudząco podobnego do niego mężczyzny, który dodatkowo, na swoje nieszczęście, jeździł takim samym jak białoruski gangster srebrnym mercedesem. Pierwszy strzał trafił „sobowtóra” w pośladek, drugi był niecelny. Policji nie udało się ustalić, kto był pierwszym zamachowcem, wiadomo tylko, że pochodził z gdańskiego Wybrzeża.
Wreszcie nastał dzień 22 stycznia 1997 roku. Wiktor Fiszman przebywał w swoim mieszkaniu do godziny 15.30. Około 16.00 pojawił się na siłowni. Opuścił ją około 18.00. Kilka minut później przyjechał swoim mercedesem o numerach rejestracyjnych SCS 7610 na parking strzeżony przy ulicy Malczewskiego. Tutaj, na wysokości budynku numer 35, ukryty za czerwonym volkswagenem passatem, czekał na niego „Zdzicho”. Był opanowany, zdeterminowany, prawdziwy fachowiec. Gdy pojawił się Fiszman, rozległy się strzały…
***
Około godziny 18.30 funkcjonariusze Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie zostali powiadomieni przez nieustaloną osobę o postrzeleniu mężczyzny przy ulicy Malczewskiego. Po przybyciu na miejsce zdarzenia ustalono, że zamordowanym jest obywatel Republiki Białorusi Wiktor Fiszman. Przeprowadzone oględziny pozwoliły na ujawnienie i zabezpieczenie sześciu łusek o średnicy 9 milimetrów, które znajdowały się na chodniku, na wysokości budynku numer 35, a także jednego pocisku, który przebił szybę w oknie mieszkania Piotra i Reginy P. Ustalono również wstępny rysopis sprawcy, z którego wynikało, że był to mężczyzna bardzo sprawny ruchowo, wzrostu około 170 centymetrów, ubrany w ciemna kurtkę i czapkę koloru czarnego. Przez ramię miał przewieszoną torbę ortalionową, do której schował broń.
Na podstawie treści zeznań bezpośrednich świadków zdarzenia ustalono, że około godziny 18.20 przy ulicy Malczewskiego sprawca zaszedł Wiktora Fiszmana od tyłu i oddał do niego dwa strzały z trzymanej oburącz broni automatycznej. Mierzył najprawdopodobniej w serce, lecz chybił o kilka milimetrów. Kule rzuciły Białorusina na zaparkowanego przy chodniku passata. Ranny odbił się od maski, skulił się i podniósł ręce jakby w geście kapitulacji, po czym próbował uciec na drugą stronę ulicy. Biegł między samochodami, kluczył jak zając ścigany przez psy. Zabójca dalej stał na chodniku. Przesunął się tylko na jego skraj, blisko jezdni, i nacisnął spust kolejne cztery razy. Strzały następowały szybko, jeden po drugim. Fiszman przeszedł jeszcze kilka kroków, zasłaniając twarz rękami i przewrócił się na chodnik w pobliżu kiosku Ruchu. Sparaliżowani przechodnie przyglądali się niemo krwawemu polowaniu. Odgłosy pocisków zagłuszał jedynie alarm wyjącego passata.
Sprawca spokojnie schował broń do torby i szybkim krokiem oddalił się w kierunku hotelu Neptun, gdzie czekał na niego zaparkowany samochód. Do najbliższej komendy policji było zaledwie pięćset metrów. Żaden ze świadków nie potrafił opisać rysów twarzy strzelającego mężczyzny z uwagi na panujący mrok i odległość dzielącą ich od sprawcy.
Oględziny i sekcja zwłok Wiktora Fiszmana wykazały obecność trzech ran postrzałowych w obrębie pleców oraz szyi, których kanały penetrowały w obrębie szyi, śródpiersia i prawej jamy opłucnej, powodując rozległe uszkodzenia tchawicy, prawego płuca, serca oraz narządów śródpiersia z następową obustronną odmą prężną, masywnym krwotokiem do obu jam opłucnych i krwotok dolnych dróg oddechowych. Biegli uważali, że bezpośrednią przyczyną śmierci stała się ostra niewydolność krążeniowo-oddechowa w przebiegu rozległych uszkodzeń narządów wewnętrznych spowodowanych trzema ranami postrzałowymi, to jest trzema pociskami wystrzelonymi z broni palnej, nadającej pociskowi dużą energię kinetyczną, o kalibrze 9 milimetrów. Wszystkie wymienione obrażenia miały charakter ran postrzałowych, zaś cechy i lokalizacja obrażeń wskazywały na to, że pierwszą zadaną Fiszmanowi raną była ta, która rozpoczynała się w okolicy lędźwiowej, przykręgosłupowo po stronie lewej i dalej kończyła się wylotem w okolicy lewej brodawki sutkowej. Ta rana postrzałowa zadana została Wiktorowi Fiszmanowi, gdy był zwrócony do strzelającego plecami.
Zabezpieczone na miejscu zdarzenia sześć łusek pochodziło z naboi 9 milimetrów LUGER. Również pocisk zabezpieczony w mieszkaniu państwa P. pochodził od naboju tego samego rodzaju. Typu i modelu broni wykorzystanej do zabójstwa nie można było jednoznacznie określić. Ukształtowanie elementów broni na łuskach sugerowało, że do ich odstrzelenia wykorzystano pistolet maszynowy.
***
W trakcie prowadzonego w tej sprawie śledztwa w dniu 24 stycznia 1997 roku został zatrzymany przez policję Sebastian K. – „Młody Krawat”, który legitymował się dowodem osobistym Jana R. – „Skorpiona”. Zatrzymano go w samochodzie marki Mazda, należącym do jego teścia Ten pojazd w dniu zabójstwa był widziany przez świadka w pobliżu miejsca zbrodni. Przeszukano mazdę przy użyciu psów przeszkolonych do rozpoznawania i wyszukiwania śladów broni i narkotyków. W obu wypadkach pies wyraźnie zaznaczył ślady na tylnej kanapie samochodu, jednak odstąpiono od dalszych czynności, bowiem jednemu z funkcjonariuszy dokonujących oględzin wypadł pistolet służbowy w kabinie pojazdu, co niewątpliwie świadczy o wysokim profesjonalizmie wyżej wymienionego i pozwala wysunąć przypuszczenie, że trafił on do policji jak biskup na zjazd lesbijek.
Jak ustalono, w czasie poprzedzającym zabójstwo Fiszmana, a także w chwili zabójstwa „Młody Krawat” ze swą żoną przebywali w kasynie gry hotelu Neptun, bardzo blisko miejsca zdarzenia. Około godziny 18.30 odebrali telefon, który wyraźnie ich poruszył, po czym opuścili lokal, wychodząc osobno. „Młody Krawat” – jak zeznali pracownicy kasyna – sprawiał wrażenie człowieka wyraźnie podekscytowanego.
Dokonano wnikliwej penetracji ewentualnych dróg ucieczki sprawcy lub sprawców, od miejsca zabójstwa przy ulicy Malczewskiego w kierunku hotelu „Neptun” oraz parku imienia Żeromskiego, celem poszukiwania dalszych śladów kryminalistycznych. W toku tych czynności znaleziono dwie czapki typu kominiarka, które poddano oględzinom. Ujawniono pojedyncze włosy oraz zabezpieczono ślady zapachowe z ich wnętrza. W toku dalszego śledztwa przeprowadzono eksperyment procesowy na tym terenie, który pozwolił na ustalenie, że miejsca porzucenia kominiarek są oddalone od miejsca zbrodni o odpowiednio: 140 i 266 metrów. Potwierdzało to jednoznacznie praktyczną możliwość oddalenia się zamachowców w krótkim czasie, bez korzystania z samochodu, tym bardziej że funkcjonariusze położonej w pobliżu Komendy Policji podjęli działania natychmiast i sygnały dźwiękowe nadjeżdżających radiowozów musiały być słyszane przez uciekających sprawców.
Zabezpieczone na miejscu zdarzenia kominiarki zdałyby się przypuszczalnie psu na budę, gdyby nie późniejsza skrucha „Kastora”. Dzięki jego zeznaniom można było porównać znalezione w jednej z nich włosy z odpowiednią głową, na której wcześniej wyrosły. Ekspertyza kryminalistyczna z zakresu badań biologicznych przeprowadzona w Laboratorium Kryminalistycznym Śląskiej Komendy Wojewódzkiej Policji wykazała, iż włosy te mają swoje morfologiczne odpowiedniki wśród włosów pobranych do badań jako materiał porównawczy od podejrzanego Zdzisława Łabudka pseudonim „Zdzicho”.
Laboratorium kryminalistyczne przeprowadziło również przy użyciu specjalnych psów przeszkolonych do identyfikowania śladów zapachowych eksperyment osmologiczny mający na celu ustalenie, czy zapachy zabezpieczone z kominiarek odpowiadają tak zwanym konserwom zapachowym pobranym od podejrzanych. Na podstawie przeprowadzonych badań stwierdzono, że ślad zapachowy zabezpieczony w jednej z kominiarek potwierdza zgodność zapachową z próbką pobraną od Zdzisława Łabudka.
W toku śledztwa okazano świadkom zdarzenia wizerunki wszystkich podejrzanych utrwalone na taśmie magnetowidowej, a także okazano przez lustro obserwacyjne osoby związane bezpośrednio z zabójstwem. Wielu świadków wskazało „Zdzicha” jako mężczyznę odpowiadającego wyglądem sprawcy zastrzelenia Wiktora Fiszmana.
Żaden z podejrzanych nie przyznał się do udziału w zabójstwie. „Oczko” wyjaśnił, że nie znał osobiście Wiktora Fiszmana, nie prowadził z nim żadnych interesów i nie popadł w żaden konflikt. Słyszał o jego śmierci, bo sprawa była głośna w Szczecinie, ale nie był nią zainteresowany. Obciążające go zeznania świadków określił jako absurdalne. „Krakowiak” wyjaśnił, że nigdy nie był w Szczecinie i nikomu nie zlecał zabójstwa człowieka. „Młody Krawat” i „Skorpion” wyjaśnili, że nie mają nic wspólnego z zabójstwem Wiktora Fiszmana, nie znali go i nigdy nie prowadzili jego obserwacji. „Zdzicho” nic nie powiedział, odmówiwszy składania jakichkolwiek wyjaśnień w tej sprawie.
***
W lutym 2001 roku „Oczko”, „Krakowiak”, „Zdzicho” i wielu innych bandziorów zasiadło na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Katowicach. Po trwającym siedem lat procesie w marcu 2008 roku „Oczko” zafasował „ćwiartkę”, czyli dwadzieścia lat pobytu za kratkami. Sąd odwoławczy obniżył mu karę o dekadę.
Wyszedł na wolność w 2012 roku i… w grudniu roku 2014 ponownie trafił za kratki, podejrzany o udział w zabójstwie, do którego doszło dziewiętnaście lat wcześniej w poznańskim El Chico – salonie odnowy biologicznej dla panów. W kwietniu 2018 roku, po wpłaceniu 400 tysięcy złotych poręczenia majątkowego, znowu mógł cieszyć się swobodą. Nie musiał się już ukrywać, latem 2019 roku widywano go w Sopocie i w warszawskich restauracjach. Jednocześnie podczas rozpraw, odpowiadając z wolnej stopy, przekonywał, że pozostaje na utrzymaniu rodziny.
Na odbudowanie dawnych struktur w Szczecinie nie miał co liczyć, w tamtejszym półświatku panoszyli się już inni gangsterzy, którzy pokazali swoją siłę, spuszczając lanie kompanom „Oczki”: „Dudusiowi”, „Sylwkowi” i „Pastorowi” – Zbigniewowi S. Korzystając ze zgromadzonego na złodziejskim procederze kapitału, Medvesek zamieszkał w Hiszpanii.
W styczniu 2025 roku „Oczko” został prawomocnie uniewinniony od zarzutu zlecenia w Szczecinie zabójstwa Wiktora Fiszmana.Ale rok wcześniej szczeciński sąd okręgowy skazał go na 5 lat i 10 miesięcy pozbawienia wolności za handel narkotykami.
Król ucieczek
Zdzisław Najmrodzki – „Saszłyk”(1954–1995)
Naukowa nazwa zwierzęcia, które nie ucieka
ani nie walczy brzmi „lunch”.
Michael Friedman
Niewysoki brunet, z wąsem, o śmiałym spojrzeniu, sympatyczny – tak opisywała go prasa. Sam siebie określał jako niewinną ofiarę nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Zdzisław Najmrodzki alias Józef Bernacki, alias Roman Dąbrowski, alias Bogdan Górski i diabli wiedzą alias kto jeszcze żył zaledwie czterdzieści jeden lat. Po raz pierwszy zadarł z prawem, mając lat dwadzieścia jeden. Był najbardziej rozpoznawalnym złodziejem PRL-u, prawdziwą legendą przestępczego świata, „ludowym bohaterem” swoich czasów. Wszystko za sprawą zuchwałych kradzieży i spektakularnych ucieczek, które w tamtych czasach śledziła cała Polska. Wsławił się dwudziestoma dziewięcioma ucieczkami z sądów, aresztów, więzień i konwojów. Nie dokonywał ich dyskretnie i po cichu, starał się robić wszystko tak, aby przy okazji udowodnić organom ścigania ich słabość i bezsilność wobec własnej pomysłowości. Wielka pomysłowość, brawura, a także miły sposób bycia, zjednywały mu sympatię społeczeństwa. Zwłaszcza że ośmieszał powszechnie znienawidzoną komunistyczną władzę.
***
Przyszedł na świat 20 sierpnia 1954 roku w Stomorgach w powiecie koneckim, w ówczesnym województwie kieleckim (gmina Fałków). Ojciec był niewykwalifikowanym robotnikiem, matka zajmowała się prowadzeniem małego sklepiku. Kilka lat po urodzeniu Zdziśka rodzina państwa Najmrodzkich przeprowadziła się do miejscowości Sokule koło Żyrardowa. Tam przyszły „król ucieczek” zaczął uczęszczać do szkoły podstawowej. Był zdolny i bystry, lecz jego edukacja zakończyła się na szkole specjalnej o profilu ślusarskim. Najprawdopodobniej przyczyną kłopotów z nauką był wypadek, któremu uległ w dzieciństwie. Mały Zdzisław spadł mianowicie z drzewa, wskutek czego doznał poważnego urazu głowy i częściowo utracił zdolność poprawnego pisania i mówienia (afazja i agrafia). Miał jednak wielkie ambicje intelektualne, pasjonował się historią starożytną i pisał wiersze.
W 1973 roku został powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej. W wojsku odkryto, że ma duży talent sportowy, znakomite wyniki osiągał w sprincie i rzucie granatem. Podobno jeden z przełożonych zlecił mu w tym czasie osobliwe zadanie. Ze znajdującej się na terenie województwa zielonogórskiego jednostki miał pojechać pod Żyrardów do rodziny. Bez przepustki, tak, by nie dać się złapać żandarmom Wojskowej Służby Wewnętrznej. Czy w ten sposób starano się sprawdzić jego predyspozycje do wykonywania zadań specjalnych? Tego nie wiadomo. W każdym razie „wycieczka” udała się w stu procentach. Ścigający go w Warszawie patrol funkcjonariuszy WSW chłopak zgubił, wskakując do przypadkowego pociągu.
Kariery sportowej w armii jednak nie zrobił, bowiem startując w ogólnopolskich zawodach w rzucie granatem, nabawił się przykrej kontuzji barku, która na zawsze przekreśliła jego szanse w wojskowym trójboju. Za to talenty sprinterskie miały się okazać w przyszłości bezcenne…
Proponowano mu pozostanie w armii na stałe, lecz Najmrodzki odmówił. Po zdjęciu munduru zaczął pracować w warsztacie samochodowym, gdzie nauczył się wszystkiego o autach, a przede wszystkim – jak je kraść. Marzył o karierze kierowcy wyścigowego. Wprost uwielbiał jeździć. Nigdy nie udało mu się uzyskać legalnie prawa jazdy, lecz kierowcą był zaprawdę urodzonym. Miał też – jak to mówią – „gest”. Kelnerzy, szatniarze i muzycy dancingowi w knajpach kłaniali mu się w pas.
Pewnego razu na wiejskiej zabawie wdał się w bójkę z jakimś facetem. Miał wówczas dwadzieścia lat i nieźle w czubie. Przed sądem tłumaczył, że tylko bronił się przed atakiem agresywnego pijaka. Ponieważ jednak był to pijany tajniak ze Służby Bezpieczeństwa, nie dano mu wiary. Instytucji obrony koniecznej przed napaścią pijanych esbeków ówczesny system prawa karnego nie przewidywał. Ba! Bicie uchlanych funkcjonariuszy było w tamtych czasach traktowane z całą surowością prawa, niemalże jako zamach na cały system komunistyczny, przez tychże ludzi reprezentowany. Młody człowiek usłyszał swój pierwszy wyrok: półtora roku pozbawienia wolności. W żaden sposób nie mógł się z tym pogodzić. Wieziony pociągiem do aresztu, zwiał z konwoju.
Konwojenci i więzień mieli do dyspozycji cały przedział. Podróż koleją się dłużyła, dodatkowo jeszcze dokuczało wszystkim pragnienie. Zdzichu z właściwym sobie gestem zaproponował zakup kilku „browarków”. W krótkim czasie atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Więźniowi zdjęto z rąk kajdanki, bo przecież nie wypadało źle traktować fundatora. Po trzeciej kolejce strażników zaczął morzyć sen. Najmrodzki tylko na to czekał. W pewnej chwili otworzył okno i wyskoczył z jadącego akurat wolno pociągu.
„To był moment” – opowiadał po latach dziennikarzowi „Nowej Trybuny Opolskiej”. „Zobaczyłem bociana za oknem i poczułem zew wolności. Wyskoczyłem bez użycia rąk. Taki skok byłby oceniony na każdej olimpiadzie jako złoty”.
I tak właśnie rozpoczęła się przestępcza kariera „największego złodzieja PRL-u”.
***
Rozpisano za nim list gończy, ale Zdzisław zapadł się jak kamień w wodę. Został ujęty przez czechosłowackie służby graniczne w 1976 roku, kiedy wraz z matką, Sabiną Najmrodzką usiłował przekroczyć zieloną granicę z Republiką Federalną Niemiec. Podczas leśnej wędrówki w okolicach Brna zauważył ich gajowy, który zawiadomił służby. Poszczute psy pograniczników zapędziły uciekiniera na wysoką sosnę. Kiedy z niej zszedł, żołnierze sprawili mu „pedagogiczny” łomot, jakiego nie dostał nigdy wcześniej ani później. Czechosłowaccy pogranicznicy, owszem, strzegli socjalizmu jak niepodległości, ale i pamiętali Polakom najazd z 1968 roku. Najmrodzkiemu ta pamięć odbiła się na żebrach. Odstawiono oboje do granicznego Cieszyna i przekazano funkcjonariuszom Wojsk Ochrony Pogranicza. Podczas przewożenia do aresztu Najmrodzki znowu uciekł.
W 1977 roku pojawił się na Śląsku. Był przekonany, że w wielomilionowej aglomeracji łatwiej będzie mu się ukrywać. Z czegoś jednak musiał żyć, postanowił więc zostać włamywaczem. Nie interesowały go zwykłe sklepy, w czym nie ma niczego dziwnego, zważywszy na fakt, że w owym czasie zaczynały one już świecić pustkami. Zaczął się włamywać do Pewexów. W tym celu opracował tak zwaną metodę na plakat: w szybie wystawowej wycinał diamentem otwór, przez który wchodził do środka sklepu, otwór zaś zaklejał dla niepoznaki plakatem. Umiejętnie radził sobie też z kratami, dzwonkami alarmowymi i fotokomórkami, które zaczęto instalować w odpowiedzi na jego nabierającą coraz większego rozmachu działalność. Kradł alkohole, sprzęt AGD, czekoladę, zabawki i dżinsy. Potem sprzedawał wszystko na bazarach.
Po pewnym czasie zmontował całą grupę włamywaczy, złożoną z kilkunastoletnich chłopców. W środowisku przestępczym uchodził za twardego, bezwzględnego faceta. Przylgnął do niego pseudonim „Saszłyk”, gdyż z powodu wspomnianego wcześniej upadku z drzewa miał kłopoty z poprawnym wysławianiem się. Inna wersja z kolei mówi, że wspomnianą ksywę Najmrodzki zyskał z powodu słabości do grillowanych potraw.
Poszukiwany Zdzisław Najmrodzki czuł się w opisywanym okresie do tego stopnia bezkarny, że… postanowił zawrzeć legalny związek małżeński z poznaną w Gliwicach dziewczyną. Papiery złożył w gliwickim Urzędzie Stanu Cywilnego. Ponieważ w Polsce nikt nie bada kryminalnej przeszłości nowożeńców, więc ożenił się bez najmniejszych przeszkód, po czym zameldował się pod swoim prawdziwym nazwiskiem w mieszkaniu teściów.
Nieustające pasmo sukcesów przerwało przypadkowe aresztowanie „Saszłyka” w styczniu 1980 roku. W lipcu wraz z żoną i kilkoma wspólnikami stanął przed obliczem Sądu Wojewódzkiego w Katowicach pod zarzutem zorganizowania czterdziestu włamań do Pewexów i sklepów futrzarskich na terenie południowej Polski. Rozprawa toczyła się na sesji wyjazdowej w Gliwicach, w budynku tamtejszego sądu…
Szóstego dnia postępowania, 23 lipca 1980 roku, sędzia zarządził półgodzinną przerwę w rozprawie. Najmrodzki został odprowadzony na ten czas do przygotowanego specjalnie w tym celu pomieszczenia z okratowanym oknem. Kiedy milicyjny konwojent chciał go stamtąd zabrać z powrotem na salę, okazało się, że w celi nie ma już krat w oknie i oczywiście nie ma także Najmrodzkiego.
Przeprowadzone w sprawie ucieczki dochodzenie wykazało, że zorganizowali ją pozostający na wolności wspólnicy „Saszłyka”. Poprzedniego dnia przepiłowali kraty i zamocowali je na powrót za pomocą plastra. Taki sam zabieg wykonali na wszelki wypadek również z kratami w oknie toalety. Z obu zwisały na zewnątrz cienkie, prawie niewidoczne linki. Okazało się też, że Najmrodzki miał najprawdopodobniej przygotowany i trzeci wariant ucieczki…
Budynek sądu w Gliwicach połączony jest z gmachem sąsiadującego z nim technikum. „Saszłyk” oraz pozostali oskarżeni siedzieli podczas rozprawy zwróceni plecami do kotary, za którą znajdowały się drzwi do tegoż technikum. Zapewne Najmrodzki planował rezerwowo „dać nogę” tymi właśnie drzwiami. W śledztwie stwierdzono, że zostały one uprzednio naoliwione, a w pustej podczas wakacji szkole przygotowano pułapki dla ścigających.
***
Po tej ucieczce Najmrodzki zamelinował się początkowo w okolicach Nowego Targu, gdzie chciał przeczekać w ukryciu okres najintensywniejszych poszukiwań. Po pewnym czasie przeniósł się do stolicy, stamtąd zaś do… Gliwic, do których sprowadzili się w tym czasie również jego rodzice. Po dwóch latach, po odsiedzeniu wyroku, z więzienia wyszła jego była żona. Była, ponieważ w okresie przebywania w zakładzie karnym przeprowadziła rozwód.
W Gliwicach „Saszłyk” wrócił do starych kumpli, a wraz z nimi do Pewexów. Bogatszy o nowe doświadczenia i znacznie sprytniejszy. Mając bazę wypadową na Śląsku, grupa postanowiła dla zmylenia śladów działać w innych rejonach kraju. Do tego rodzaju działalności potrzebne były jednak samochody. Początkowo służyły im jedynie do sprawnego poruszania się, z czasem jednak Najmrodzki zauważył, że na sprzedaży kradzionych „wózków” można nieźle zarobić. Wykorzystując umiejętności nabyte podczas pracy w warsztacie samochodowym, wyspecjalizował się w kradzieżach pojazdów. Zabierał głównie polonezy. Opracował przy tym specjalną metodę ich kradzieży. Odklejał mianowicie uszczelkę tylnej szyby auta i wchodził do środka. Zwalniał bieg i wypychał samochód kilkaset metrów dalej. Kiedy znalazł się już bezpiecznej odległości, odpalał pojazd „na krótko”.
Najtrudniejszą do pokonania barierą dla złodzieja jest zamek stacyjki. „Saszłyk” musiał tu przezwyciężyć dwie przeszkody: podnieść blokadę kierownicy i połączyć obwód elektryczny zapłonu i rozrusznika. Dopiero wówczas możliwe było odjechanie przywłaszczonym pojazdem. Utrudnienia polegają na tym, że cylinder zamka stacyjki wyposażony jest zwykle w większą liczbę zastawek niż cylindry zamków drzwiowych, a obudowa cylindra od strony czołowej jest bardziej stabilna. Otworzenie tego zamka wytrychem lub w podobny sposób stanowi więc zadanie trudne i czasochłonne, tak że nawet dobrej klasy profesjonaliści skłaniają się tu do metod siłowych. Zablokowanie kierownicy następuje po wyjęciu klucza przez zazębienie zapadek trzpieni ryglujących w rowki blokady w kolumnie kierownicy i w ten sposób uniemożliwiony zostaje jej obrót. Klasyczna metoda przełamywania blokady polegała na przekręceniu koła kierownicy przy użyciu siły. Da się to zrobić tylko wtedy, gdy trzpienie ryglujące zamka nie zazębią się w rowki blokady wału kierownicy, lecz tylko wywierają sprężysty nacisk na kolumnę kierownicy. Sytuacja taka powstaje wówczas, gdy w chwili opuszczania samochodu klucz zostaje wyciągnięty, ale blokada kierownicy nie jest włączona przez skręt kierownicy. (Niestety bardzo powszechna tego typu niefrasobliwość ciągle jeszcze ułatwia złodziejom pracę). Obszar luzu zastawek, który odpowiada skręceniu kierownicy do wystąpienia blokady, zostaje wykorzystany przez złodzieja jako rozruch i przez kolejne pojedyncze skręty kierownicy zastawki wyginają się nad krawędziami rowka blokady. Natomiast pokonanie blokady kierownicy przy zazębionych zapadkach bez narzędzia typu dźwigni jest prawie niemożliwe.
Po przegwałceniu blokady w opisany wyżej sposób, jeżeli sprawca nie dysponował kluczykiem, konieczne było jeszcze zapalenie silnika, czyli tak zwany „zapłon na krótko”. Najlepszą metodą było tu wyodrębnienie i połączenie ze sobą prowadzących do przełącznika zapłon/rozrusznik odpowiednich kabelków. Są to kolorowe przewody znajdujące się wraz z innymi w jednej obudowanej wiązce. W celu zmostkowania obwodu prądu trzeba zebrać razem trzy kable: doprowadzający prąd (czerwony, oznakowanie końcówki 30), prowadzący do cewki zapłonowej (szary lub czarny, oznakowanie końcówki 15) i prowadzący do rozrusznika (czerwono – biały, oznakowanie 50). Po zdjęciu izolacji kabel doprowadzenia prądu (oznaczenie 30) skręca się razem z kablem zapłonu (oznaczenie 15). W ten sposób podłączony zostaje zapłon. Ten obwód prądu musi pozostać zamknięty także podczas późniejszej jazdy (przy silnikach benzynowych). Kabel rozrusznika ze zdjętą z końcówki izolacją przykłada się do podłączonych wcześniej przewodów, aż silnik zapali i… chodu!
***
Banda Najmrodzkiego działała niczym prężna i dobrze zorganizowana firma. Kradzione pojazdy były odprowadzane do zaprzyjaźnionych warsztatów samochodowych, czyli tak zwanych „dziupli”, rozlokowanych głównie na Mazowszu. Tam przebijano numery i wstawiano tabliczki znamionowe. Sprytni złodzieje włamywali się do urzędów, skąd kradli potrzebne do sprzedaży, niewypełnione jeszcze dokumenty. Tak przygotowane pojazdy sprzedawano na giełdach w Gliwicach, Mysłowicach, Krakowie, Łodzi czy Lublinie. Podstawowa zasada sprzedaży brzmiała: auta „dymane”, czyli kradzione, sprzedaje się w jak najbardziej odległym od miejsca kradzieży rejonie kraju.
Ściganiu Najmrodzkiego zdecydowanie nie sprzyjał trwający wówczas w kraju „karnawał Solidarności”. Milicja miała na głowie ważniejsze zadania o charakterze politycznym. Zdemoralizowani konfidenci nie kwapili się do współpracy, zastawiane pułapki okazywały się zawodne, ponieważ „mistrz” kierownicy okazywał się zawsze bardziej pomysłowy i przewidujący. No i przede wszystkim szybszy.
Według do dziś niepotwierdzonych spekulacji Najmrodzki był tak zuchwały i nieuchwytny, ponieważ przekupił wysokiego oficera komendy głównej lub stołecznej, który informował go o planowanych ruchach MO. Działacz opozycji Piotr Niemczyk, późniejszy wiceminister gospodarki i funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, wielokrotnie słyszał „pod celą” od Najmrodzkiego o jego układach z oficerem policji. „Opowiadał, że wiedział, na których giełdach samochodowych będą kontrole” – wspomina.
W roku 1982 Najmrodzki zwinął interesy w Gliwicach i przeniósł się do Warszawy. Na Śląsku grunt zaczął palić mu się pod nogami, kiedy odwiedzając byłą żonę, wpadł prosto w łapy czekającej tam na niego milicji. Uciekł wtedy, skacząc z otwartego okna. Z drugiego pietra!
W ślad za nim ruszyła pod stolicę również rodzina, z kryjącą go nieustannie matką na czele. Za pieniądze – rzekomo pochodzące jeszcze ze spadku – państwo Najmrodzcy kupili trzyipółhektarowe gospodarstwo oraz ładny dom w Wiskitkach, w województwie skierniewickim. „Saszłyk” zamelinował się u krewnych w Piastowie pod Warszawą. Na terenie całego kraju obowiązywały „prawa” stanu wojennego. W odpowiedzi na zagrożenie schwytaniem, związane z wszechobecnością wojska i milicji na ulicach, uzbroił się w dwa pistolety gazowe, „efenkę”, produkowany przez belgijskie zakłady Fabrique Nationale (FN) pistolet kalibru 5,7 × 28 milimetrów. Z lufą na naboje do kabekaesu i czeski pistolet sportowy. Jego kuzyn Józef Bernacki „zgubił” dowód osobisty. Z wydanym na tę okoliczność zaświadczeniem oraz własną fotografią Najmrodzki zgłosił się do urzędu miasta, gdzie wyrobił sobie nowy dowód osobisty.
Już jako Józef Bernacki spowodował po pijanemu wypadek samochodowy i został skierowany do laboratorium na badanie krwi. Następnej nocy włamał się do budynku, by zniszczyć próbkę. Sąd skierował do zakładu pracy prawdziwego Józefa Bernackiego prośbę o opinię przełożonych. Otrzymał nienaganną. W tej sytuacji skazał Bernackiego, czyli w rzeczywistości Najmrodzkiego, na karę pozbawienia wolności w zawieszeniu. Poszukiwanemu przestępcy per saldo bardzo się to wszystko opłaciło. Teraz już nikt w Piastowie, z milicją na czele, nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości, że naprawdę nazywa się Józef Bernacki – „przecież miał nawet sprawę w sądzie”.
W tym samym roku, 1982, Bernacki-Najmrodzki poznał niejakiego Antoniego R., ksywa „Inżynier”, absolwenta Wydziału Elektronicznego Politechniki Warszawskiej, biegle władającego sześcioma językami. Pan R., który przed sześcioma laty opuścił był mury więzienia po odsiedzeniu trzyletniego wyroku za włamania i paserstwo, szybko wrócił na złą drogę. W niezwykle sprawnym fizycznie Zdziśku znalazł wymarzonego wręcz wykonawcę planowanych przez siebie skoków. Zostali wspólnikami, chociaż ich współdziałanie miało dość luźny charakter, każdy z nich posiadał swoją bandę, a spotykali się tylko przy okazji niektórych wspólnych „włamów” albo kradzieży. Dysponujący chłodnym, ścisłym umysłem „Inżynier” planował skoki, „Saszłyk” je wykonywał.
Przede wszystkim dalej kradł samochody, głównie polonezy. Skradzione wozy trzymał w lasku w pobliżu Pęcic pod Warszawą. Tam, w prowizorycznym warsztacie jego ludzie zmieniali tablice rejestracyjne i fałszowali dokumenty potrzebne do sprzedaży, dowody osobiste, prawa jazdy, opłaty PZU i talony na benzynę, jako że w opisywanym czasie płyn ów dostępny był tylko „na kartki”, w ściśle limitowanych ilościach. Blankiety stosownych druków pochodziły z włamań do urzędów gminy w Promnej pod Białobrzegami i Borówce w województwie łomżyńskim. Stamtąd też złodzieje zabrali potrzebne pieczątki, nitownicę i urządzenie do stawiania suchych pieczęci.
Zanim „Saszłyk” uzyskał wspomniane urządzenie do wykonywania suchych pieczęci, radził sobie z problemem w sposób, który podpatrzył kiedyś na francuskim filmie W pełnym słońcu w reżyserii René Clémenta. Do fotografii w autentycznym dowodzie osobistym przykładał masę stomatologiczną „stenz”. Po jej odłączeniu uzyskiwał matrycę przedstawiającą prostokąt wielkości fotografii i odcisk suchego stempla. Do powstałej w ten sposób matrycy wkładał fotografię przygotowaną do wymiany i zapałką wygniatał na zdjęciu miejsca, gdzie na matrycy występowały wgłębienia powstałe po odbiciu odcisków suchej pieczęci. Miało to na celu uzyskanie pieczęci na fotografii przygotowanej do wymiany w miejsce zdjęcia pierwotnego. Żyletką zdrapywał z dowodu oryginalną fotografię. W miejscu pierwotnego zdjęcia przyklejał nowe, używając do tego celu drewnianego klocka. Po zdjęciu klocka na wklejonej nowej fotografii widniał dobrze widoczny odcisk suchej pieczęci. Fragmenty odcisku pieczęci na wymienionej fotografii i na podłożu dowodu osobistego pasowały do siebie idealnie, tworząc okrągłą pieczęć, jakby została odciśnięta jednocześnie na fotografii i na podłożu.
***
W czerwcu 1983 roku Antoni R., jadąc jednym ze skradzionych polonezów, spowodował w Warszawie wypadek, w wyniku którego doznał poważnych obrażeń i znalazł się w szpitalu na Czerniakowie. Przez pewien czas groziła mu nawet amputacja nogi. Tymczasem milicja zorientowała się, że ranny kierowca jechał skradzionym pojazdem na lewych papierach. Kiedy R. poczuł się nieco lepiej, milicja wysłała po niego radiowóz, z zadaniem przewiezienia na komendę, potem zaś – zapewne – do szpitala więziennego. Jakimiś swoimi kanałami dowiedział się o tym również Najmrodzki. W szpitalu na Czerniakowie pojawił się dosłownie na dziesięć minut przed przyjazdem funkcjonariuszy. Wykradł wspólnika i umieścił go u swojej ciotki.
Przez następny rok Antoni R. ukrywał się tam z gipsem na poharatanej nodze, „Saszłyk” zaś działał dalej – kradnąc i włamując się do sklepów. Między innymi „obrobił” też magazyn spedycyjnej firmy polonijnej na Saskiej Kępie w Warszawie. W naszym kraju, z czego niewielu zdawało sobie wówczas sprawę, powstawać zaczęły już pierwsze „słupy milowe” w polskiej drodze do wolnego rynku i wielkich fortun. Jednym z nich była ustawa z 1982 roku, która umożliwiła działanie tak zwanym firmom polonijnym. Bankrutujący system zmuszał władze PRL do liberalizowania polityki gospodarczej, ustawa zaś stanowić miała dowód na to, że rządząca w kraju junta naprawdę stara się reformować gospodarkę. Jej szczególne znaczenie polegało na tym, że legalizowała możliwości prowadzenia prywatnych interesów na dużą skalę (oczywiście jak na ówczesne uwarunkowania społeczno-gospodarcze i polityczne). Dzięki tej ustawie po raz pierwszy od końca lat czterdziestych możliwe stało się oficjalne istnienie przedsiębiorstwa prywatnego, które było czymś więcej niż małym zakładem rzemieślniczym, produkcyjnym czy usługowym o bardzo ograniczonym zakresie działania i niewielkich obrotach.
Źródłem przewagi konkurencyjnej „spółek polonijnych” były rozmaite przywileje przyznawane zagranicznym inwestorom przez władze PRL. Do tych prerogatyw należały między innymi trzyletnie zwolnienia podatkowe, swoboda wykorzystania na cele importu wpływów dewizowych z eksportu, możliwość zatrzymania 50% zysków i 10% wartości inwestycji, czy prawo bezpośredniego eksportu bez obowiązkowego pośrednictwa państwowych centrali handlu zagranicznego. Wprawdzie utrzymywano wiele ograniczeń administracyjnych (legalne zatrudnienie nie mogło przekroczyć trzystu osób), ale działanie na rynku zamkniętym dla konkurencji zagranicznej i produkcja lub sprzedaż artykułów dostępnych głównie za dewizy sprawiły, że oferta wielu „spółek polonijnych” była bardzo atrakcyjna. W tym samym czasie kapitalista polski mógł zatrudnić do pięciu osób, musiał zdać egzaminy kierunkowe i uzyskać pozytywną opinię cechów, czyli konkurentów, że nie będzie im przeszkadzał w działalności.
W „spółkach polonijnych” znajdowali się często różni cisi udziałowcy, w tym osoby ze służb specjalnych i kręgów władzy. W wielu wypadkach słowo „polonijna” było w tego rodzaju przedsięwzięciach zupełną fikcją. Bardzo niewiele z nich na dobrą sprawę zakładali ludzie, którzy autentycznie przyjechali z zagranicy i na ogół bez większego kapitału. W ogromnej większości tych spółek „polonus” był po prostu podstawiony. „Sami sobie robiliśmy papiery cudzoziemców i dzięki temu mogliśmy zatrudniać innych i prowadzić działalność na wielką skalę” – wyznał szczerze, choć anonimowo, jeden z funkcjonariuszy służb specjalnych w rozmowie z dziennikarzem tygodnika „Wprost”. W rezultacie, przy „spółkach polonijnych” nierzadko mieliśmy do czynienia z ruchem powrotnym kapitału nielegalnie zdobytego w Polsce i wracającego do kraju pod płaszczykiem wieloletniej pracy na zachodzie.
Mozolna, trwająca przez niemal całe lata osiemdziesiąte cyrkulacja kapitału wydała w latach 90. swój owoc: w dwa lata po proklamowaniu w Polsce kapitalizmu stu najbogatszych Polaków – w rankingu przygotowywanym regularnie od 1991 roku przez tygodnik „Wprost” – było współwłaścicielami przedsiębiorstw obracających kapitałem wartym tylko kilkadziesiąt razy mniej niż polski produkt krajowy brutto. W ten sposób – niepostrzeżenie, aczkolwiek zgodnie z jej naturą – odrodziła się razem z Trzecią Rzecząpospolitą jej piąta władza – władza kapitału.
***
Wróćmy jednak do „Saszłyka”, któremu – mimo ukradzenia w tym czasie ponad osiemdziesięciu polonezów – daleko było do miana prawdziwego kapitalisty. W złodziejskiej branży stał się wręcz „śmieciarzem”, biorącym wszystko, co nawinie się pod rękę. Nie gardził włamaniami do domków letniskowych i działkowych altanek, skąd zabierał używane garnki, stare koce, szklanki, odkręcał grzejniki, któregoś razu zwinął nawet wypchanego bażanta. Pochodzące z kradzieży przedmioty szybko spieniężał, a złotówki zamieniał na dolary, gromadząc coraz pokaźniejszy majątek.
„W porównaniu do innych słynnych kryminalistów z czasów PRL, psychopatycznych dewiantów, perwersyjnych gwałcicieli, seryjnych morderców, Zdzisław Najmrodzki może się wydać postacią wręcz sympatyczną” – piszą Kazimierz Kunicki i Tomasz Ławecki w książce Zagadki kryminalne PRL. „Nie stosował przemocy, poza rzadkimi przypadkami, które uznawał za wyższą konieczność, a i wtedy nieprzesadnie. Nigdy nie splamił się krwią swoich ofiar. Wysoki, przystojny, zawsze modnie ubrany: włosy najeża, wąs, złoty łańcuszek i obcisły golf. Dzięki swej sławie i urodzie podobał się wielu paniom; gdy przywożono go na przesłuchania albo rozprawy, sekretarki poprawiały fryzury i dyskretnie spryskiwały się perfumami. Miał głęboką więź z matką, która przez całe życie pozostawała dla niego najważniejszą kobietą, jak i on dla niej stanowił przysłowiowe «oczko w głowie». Wyróżniał się fantazją i poczuciem humoru. Bardzo sprawny fizycznie i wysportowany, zostałby komandosem, ale hierarchiczne podporządkowanie i wymogi regularnej były wręcz sprzeczne z jego naturą wolnego «niebieskiego ptaka»”.
Jeszcze w 1982 roku Najmrodzki poznał dwudziestoczteroletnią Ulę, rozpieszczoną jedynaczkę, córkę bogatego rzemieślnika z Ursusa. Zaczął obsypywać ją zarówno kradzioną, jak i nabytą legalnie biżuterią, obdarował wartą dwa miliony bransoletką i willą w podwarszawskiej Wesołej za siedemnaście milionów. Wkrótce Ula, wzorem poprzedniej żony Zdzisława, została wciągnięta w wir jego przestępczych interesów. A interesy te szły coraz lepiej. Na polskich drogach zaczęły się coraz częściej pojawiać drogie pojazdy z Zachodu. Ich kradzież opłacała się o wiele bardziej niż poczciwych, starych „poldków”. Sam Najmrodzki sprawił sobie (czytaj: ukradł) prawie nowiutkiego forda. Z częściami zapasowymi nie miał kłopotów. Jeśli coś zepsuło się w jego maszynie, kradł po prostu kolejny samochód tej marki i wymontowywał z niego brakujący detal.
Wkrótce zamienił forda na lśniące bmw, model 827, zajumane pewnemu Libańczykowi. Jeżdżąc takim „wózkiem”, nawet nie troszczył się o lewe papiery, poruszająca się zdezolowanymi fiatami milicja mogła mu „nadmuchać”. Dwukrotnie zatrzymywany do kontroli, wcisnął tylko trochę mocniej akcelerator, pokazując drogówce przez otwarte okno charakterystycznie wyprostowany środkowy palec lewej ręki. Po raz pierwszy na warszawskiej Ochocie, potem na drodze z Piły do Szczecina. „Ch.w.d.p.”, a właściwie – w tamtych czasach: „Ch.w.d.m.”. Był coraz bardziej pewny siebie, ale jak mówi stare przysłowie: „Nosił wilk razy kilka”…
Na początku marca 1984 roku, z dokumentami wystawionymi na nazwisko Romana Dąbrowskiego, „Saszłyk” wracał do Warszawy z Mrągowa, gdzie nie udała mu się próba ukradzenia zestawu audio-wideo. Widząc wyciągnięty milicyjny „lizak”, starym zwyczajem dodał tylko gazu w swojej „beemce”. Milicjanci ruszyli w pogoń, a w sukurs im kolejni funkcjonariusze. Dwustukilometrowy odcinek trasy Olsztyn–Warszawa został zablokowany przez kilkadziesiąt radiowozów. Kierowca bmw nie reagował na żadne sygnały. Z cyrkową zręcznością omijał kolejne zapory. Do czasu…
Ustawiona przed Błoniem blokada zmusiła go do zjechania w jedną z bocznych uliczek. Tam natrafił na opuszczający się właśnie szlaban kolejowy. Do wyboru miał przejechać pod opuszczonymi zaporami, tuż przed nadjeżdżającym pociągiem, albo skręcić w lewo. Pierwsza możliwość dawała szansę zgubienia ścigających raz na zawsze, lecz groziła śmiercią. Po raz pierwszy zawiodły go nerwy i zimna krew. Wybrał drugą. W rezultacie wjechał na podwórko, z którego nie było już wyjazdu. Porzucił więc samochód i zaczął uciekać pieszo. Po przebiegnięciu pięciu kilometrów, porzuciwszy przedtem pistolet gazowy, został schwytany.
Przeprowadzone już na komendzie badanie daktyloskopijne wykazało, że ujęto nie jakiegoś tam nikomu bliżej nieznanego Romana Dąbrowskiego, któremu można by co najwyżej zarzucić przekroczenie dozwolonej prędkości i niezatrzymanie się do kontroli, lecz groźnego przestępcę Zdzisława Najmrodzkiego, poszukiwanego bezskutecznie aż dotąd listem gończym przez osiem lat. Do „Saszłyka” dotarło chyba wreszcie, w jak trudnym położeniu się znalazł. Za wszystkie dotąd popełnione przestępstwa każdy sąd bez wahania skazałby go na „ćwiartkę”, czyli dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. Pozostało tylko grać na obniżenie wyroku. W praktyce oznacza to: „sypać”. No więc sypał równo wszystkich, w sumie ponad trzydzieści osób, już na pierwszym przesłuchaniu, 7 marca 1984 roku.
Kiedy Najmrodzki siedział w areszcie przy ulicy Rakowieckiej, telewizja kręciła film, który miał się rozprawić z jego legendą.
„Zlecenie przyszło z MSW, jak na wiele innych produkcji w tamtym okresie” – wspomina Zdzisław Mac, autor fabularyzowanego dokumentu pod tytułem Arsene Lupin po polsku?. Film został wyemitowany 7 listopada 1984 roku o 22.25 w Programie Drugim TVP. Są w nim szybkie samochody, ucieczka z sądu i rozmowy z „Saszłykiem”, w którego wcielił się aktor deklamujący jego słowa z protokołów przesłuchań. Na koniec filmowy Najmrodzki mówi: „Ja stąd i tak ucieknę”.
***
5 lutego 1985 roku, podczas jednego z kolejnych przesłuchań, odbywającego się tym razem w Pałacu Mostowskich w Warszawie, Najmrodzki zostaje na chwilę sam na sam w pokoju z jednym tylko śledczym, Bogdanem Górskim… Wali milicjanta w głowę zakutymi w kajdanki rękami. (W innej relacji – leżącym na biurku ciężkim metalowym dziurkaczem). Oszołomiony funkcjonariusz pada na ziemię. Ukrytym sprytnie aż do tego momentu wytrychem „Saszłyk” uwalnia dłonie, wkłada na siebie mundur milicjanta, zabiera jego legitymację służbową wystawioną na nazwisko Bogdan Górski i machając nią na bramce przy wyjściu, spokojnie opuszcza komendę.
Dla milicji była to niewyobrażalna wręcz kompromitacja. W całym kierowanym przez generała Kiszczaka resorcie rozdrażnienie sięgnęło zenitu. Za zbiegiem rozesłano po raz kolejny listy gończe. Tym razem byłą to już naprawdę poważna sprawa. Organy ścigania zdawały sobie sprawę, że przestępca jest uzbrojony, zdesperowany i zdecydowany na wszystko. Jego poszukiwania prowadzono nie mniej, a może nawet bardziej – gorliwie niż ukrywających się wciąż w podziemiu działaczy „Solidarności”.
Złapano go i… znowu uciekł. Tym razem z pociągu, w którym konwojowano go na przesłuchanie. Schwytano go raz jeszcze.
W zakładzie karnym jako więzień wyjątkowo niebezpieczny został objęty szczególnym nadzorem. W czasie procesu jesienią 1987 roku warszawski sąd przypominał oblężoną twierdzę. Przestępca przychodził na rozprawę z tekturową planszą z wypisanym hasłem głoszącym, że pułkownik Jan Płócienniczak jest kłamcą. (Telewizja lat 80. starała się ośmieszyć „Saszłyka”. Prezenterzy Dziennika Telewizyjnego podkreślali, że jest niepiśmienny. Pułkownik Milicji Obywatelskiej Jan Płócienniczak, który jako pierwszy prowadził program 997, przekonywał, że w półświatku nazywają Najmrodzkiego „śmieciarzem”, bo kradnie wszystko, co wpadnie mu w ręce).
19 października 1987 roku za włamania do Pewexów i kradzieże aut bohater tej historii został skazany na 15 lat więzienia, najsurowszą karę za takie przestępstwa. Karę zaczął odsiadywać znów w Gliwicach.
