Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
”Dwaj panowie z Werony” to komedia autorstwa Williama Shakespeare’a, napisana na wczesnym etapie jego kariery.
Tematem utworu są zależności pomiędzy przyjaźnią pomiędzy dwoma mężczyznami i miłością. Jest to często poruszany temat w dobie renesansu. Stawiano sobie pytanie o to, które z uczuć jest ważniejsze. Wielu wyżej stawiało przyjaźń, gdyż pozbawiona była seksualnych podtekstów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 80
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Avia Artis
2018
Scena w Weronie, Mediolanie i na pograniczu mantuańskim.
Rynek w Weronie. Wchodzi Walencjo i Protej.
Przestań odradzać, miły mój Proteju.
Domowa młodzież ma rozum domowy.
Gdyby nie miłość, która twe dni młode
Do lubych wejrzeń kochanki przykuła,
Ja bym cię raczej chciał mieć towarzyszem,
Byś poznał dziwy świata za granicą,
Zamiast tu w domu, tkwiąc w gnuśnym ospalstwie,
Marnować młodość próżniactwem bez celu.
Lecz ty się kochasz — kochaj! Szczęść ci Boże,
Szczęść i mnie, kiedy miłość mię przemoże.
Chcesz gwałtem jechać? Bądź więc zdrów, Walencjo!
Twego Proteja pomnij, gdy w podróży
Ujrzysz rzecz jaką rzadką i ciekawą.
Chciej, bym był twego szczęścia uczestnikiem,
Gdy szczęście spotkasz — a w ciężkich trafunkach,
Jeżeli kiedy w przygodę popadniesz,
Troskę twą świętym polecaj mym modłom,
Gdyż bogomodlcą będę twym, Walencjo.
Czy się w miłosnej za mnie modląc księdze?
Modląc się w księdze, którąm umiłował.
W płytkiej powieści o głębokim szale,
Jako Leander przepłynął Hellespont?
Treść to głęboka głębszych jeszcze uczuć,
Bo mu wezbrała miłość za trzewiki.
Prawda. A tyś w niej zabrnął aż za buty,
Choć Hellespontu nigdyś nie przepłynął.
Co, aż za buty? Chceszże szyć mi buty?
Nie chcę, bo zbyłeś buty...
Co?
Czci zbyłeś,
Że się tam kochasz, gdzie wzgardę za jęki —
Wstręt za dreszcz westchnień — dwadzieścia bezsennych,
Mdłych, czczych masz nocy za jeden błysk szczęścia.
Wygrasz — to może klęską twa wygrana;
Przegrasz — to straszne zdobywasz męczarnie;
Bądź co bądź, albo rozumem szał kupisz,
Albo szałowi twój rozum ulegnie.
Więc z twych założeń wnosisz, żem szaleniec.
Więc z położenia pono nim zostaniesz.
Miłość wyśmiewasz, jam przecież nie miłość.
Miłość twym władcą, bo tobą wskroś włada,
A ten, co w jarzmo tak się dał głupocie,
Mniemam, że w poczet mędrców się nie wpisze.
Lecz wieszcze mówią, że jak w najkraśniejszym
Pączku tkwi żrący robak, tak i żrąca
Miłość w umysłach najwznioślejszych mieszka.
I wieszcze mówią, że jak robak ścina
Co najrychlejsze pączki, nim rozkwitną,
Tak miłość młode i wątłe umysły
Zmienia w szaleństwo, kalecząc je w pączku,
W samym zawiązku niszcząc ich zieloność
I piękne przyszłych owoców nadzieje.
Lecz po cóż tracę czas, by radzić tobie,
Co jesteś tkliwej żądzy zwolennikiem.
Bądź zdrów raz jeszcze. Ojciec mię po drodze
Czeka, by ujrzeć, jak wsiądę na barkę.
I ja, Walencjo, tam cię odprowadzę.
Luby Proteju, nie. Tu się rozstańmy.
Do Mediolanu donoś mi przez listy
O twym w zalotach szczęściu i o wszystkim,
Co się tu zdarzy w mej nieobecności,
A ja cię również nawiedzę moimi.
Wszech ci powodzeń życzę w Mediolanie.
Tyleż ci w domu, za czym już cię żegnam.
Odchodzi.
On sławę ściga, ja miłość. Przyjaciół
On swych opuszcza, by im chlubę przynieść,
Ja siebie, swoich, wszystko — dla miłości.
Tyś mię zmieniła, Julio, tyś przyczyną,
Że czas mój trwonię, żem ustał w naukach,
Że z rad przychylnych, ze świata szyderca,
Tracę w snach płonnych hart duszy i serca.
WchodziŚpiech.
Szczęść ci, Proteju. Gdzie mój pan, czy nie wiesz?
Wraz szedł na barkę wsiąść do Mediolanu.
Więc wsiadł już, ręczę sto przeciw jednemu.
Jam istny baran, żem w tył podał barki.
Często tak baran zabłąka się w tyle,
Skoro się pasterz oddali na chwilę.
Stąd więc wywodzisz, że mój pan pasterzem,
A ja baranem.
Tak, tak, rzecz to znana.
Więc moje rogi są jego rogami,
Czyli śpię w nocy, czy się budzę z rana.
Głupia odpowiedź i godna barana.
To jeszcze silniej dowodzi, żem baran.
Prawda, jak również, że twój pan pasterzem.
O nie, zaprzeczyć temu mogę pewną okolicznością.
To sęk, gdyż ja ci tego inną dowiodę.
Pasterz szuka barana, a nie baran pasterza, lecz ja mego pana szukam, a mój pan mię nie szuka, stąd widać, żem nie baran.
Baran dla paszy chodzi za pasterzem, pasterz dla strawy nie chodzi za baranem. Ty gwoli twym zasługom chodzisz za twym panem, twój pan według zasług nie chodzi za tobą, stąd więc jesteś baranem.
Jeszcze jeden taki dowód, a zabeczę: bee!
Lecz słuchaj, czyś mój list Julii doręczył?
A jużci, panie; ja, zgubiony baran, list twój oddałem onej, wytrefionemu barankowi, a ona, wytrefiony baranek, mnie, zgubionemu baranowi, nic za trud nie dała.
Brak mi tu pastwiska dla tak licznej trzody baranków.
Jeśli brak, a grunt przeciążony, to ją lepiej wybrakuj.
Znów się zgubiłeś, raczej tobie marsz do kata.
Co, masz dukata? O, mniej dukata starczy mi za to, żem list nosił.
Nie rozumiesz; do kata znaczy: do oprawcy.
Ej, z dukata w oprawcę — to mała poprawa,
Nie bierz listów od gacha, co tak mało dawa.
Lecz czyż po odebraniu mego pisma nie skinęła, nie rzekła nic?
potakując głową
Po nim.
Nic i po nim, to razem będzie nicponiem.
Nie zrozumiałeś mię, panie, jam ci mówił, że skinęła. Ty się pytasz, czy po odebraniu tego pisma nie skinęła, nie rzekła nic. Po nim, odpowiadam, jużci nie przed nim.
Co społem wzięte, staje się nicponiem.
Teraz więc, gdyś w składaniu tyle zażył trudów, weź to za twe trudy.
Nie, tobie się to należy za wręczenie listu.
No, widzę, że cierpliwie muszę cię znosić.
Jak to znosić mię musisz?
Nosząc twój list uczciwie, a za trud niczego nie otrzymując prócz nazwania nicponiem.
Dalibóg, rączy masz dowcip.
A jednak twej opieszałej kieski dognać nie może.
No, no, otwórz twą tajemnicę pokrótce. Cóż ona rzekła?
Otwórz twą kieskę, aby twój pieniądz i moja tajemnica mogły się razem objawić.
Masz więc za twój trud. Cóż rzekła?
Zaprawdę mniemam, panie, że jej zdobyć nie zdołasz.
Co, czyś tyle z niej wydobył?
Mnie się nic, panie, nie udało z niej wydobyć, nic, ani nawet jednego dukata za wręczenie listu. A ponieważ ona tak twardą była względem mnie, com wyznanie twego serca jej przyniósł, bodaj czy również twardą się nie okaże tobie, gdy ci wyjawi swoje. Nie dawaj jej żadnego zadatku, chyba kamienie, gdyż ona twarda jak stal.
Cóż, nic więc nie rzekła?
Nic, ani nawet: „Weź to za twe trudy”. Dzięki ci, że chcąc wydać się hojnym, dałeś mi dydka, więc, wet za wet, noś sam twe listy na przyszłość. Za czym idę polecić cię memu panu.
Idź, by ochronić barkę od rozbicia,
Gdyż, niosąc ciebie, zatonąć nie może.
Czeka cię bowiem suchsza śmierć na lądzie.
Muszę innego wyprawić posłańca.
Może mych Julia czytać nie raczyła
Słów, otrzymanych tak niegodną pocztą.
Wychodzą w przeciwne strony.
Ogród przy domu Julii. Wchodzi Julia i Lucetta.
Lecz mów, Lucetto, gdyśmy teraz same,
Czyli mi radzisz poddać się miłości?
Czemu nie, pani, byle ulec bacznie.
Z całej nadobnej rzeszy zalotników,
Którzy codziennie słówka do mnie mierzą,
Kogoż miłości najgodniejszym sądzisz?
Racz ich nazwiska wymienić, a prostym,
Płytkim mym sądem myśl ci mą otworzę.
Cóż o nadobnym sądzisz Eglamurze?
Choć mąż wymowny, postać gładka, miła,
Nie byłby dla mnie, gdybym tobą była.
Jak ci się bogacz Merkacjo podoba?
Majątek śliczny, lecz mierna osoba.
Jakaż o tkliwym Proteju twa rada?
O Boże, jakiż szał nad nami włada!
Co? Skąd gniew taki jego imię rodzi?
Przebacz mi, pani, to wstyd, czy się godzi,
Bym ja, tak nędzne, tak liche stworzenie
Śmiała przymawiać takich panów cenie?
Sądź i Proteja, innych osądziwszy.
Więc: z tylu zacnych, mniemam, najpoczciwszy.
Racja?
Nie inna jak racja kobieca:
Tak sądzę o nim, bo tak o nim sądzę.
I chcesz, bym jemu dała miłość moją?
Tak, gdy ci nie strach, że ją stracisz marnie.
On jeden z wszystkich nie błagał mnie zgoła.
Jak on cię kocha, żaden tak nie zdoła.
Ta małomówność drobną miłość zdradza.
W ogniu tłumionym najdzielniejsza władza.
Kto nie objawia miłości, nie kocha.
Głośną przed ludźmi tylko miłość płocha.
Chciałabym jego znać myśli.
Przeczytaj
To pismo, pani.
„Do Julii”. Od kogo?
To list pokaże.
Mów, kto ci go wręczył?
Paź to Walencja, wysłan przez Proteja,
Szedł ci go oddać, jam się nawinęła
I przebacz, żem go w twym imieniu wzięła.
No, na mą skromność! wybornaś stręczarka.
Tyż to śmiesz płoche przechowywać pisma,
Na moją młodość zmawiać się, knuć spiski?
Śliczny to urząd, wierz mi, wzniosła godność,
A tyś urzędnik na to miejsce właśnie.
Weź stąd to pismo, pamiętaj je zwrócić
Lub mi się więcej nie pokaż na oczy.
Lepszej wart płacy ten, co miłość krzepi.
Odejdź!
Byś mogła rozmyślić się lepiej.
Wychodzi.
Trzeba mi było list przejrzeć przynajmniej!
Teraz wstyd byłby przyzwać ją na powrót
I w błąd ją kusić, który tuż zgromiłam.
Jakaż niezdara, że wiedząc, żem dziewczę,
Gwałtem mi listu przed oczy nie wparła.
„Nie” — mówi dziewczę przez skromność, a pragnie,