Dramat zwierząt domowych. Weterynarz patolog o cichych cierpieniach naszych domowych pupili - Achim Gruber - ebook

Dramat zwierząt domowych. Weterynarz patolog o cichych cierpieniach naszych domowych pupili ebook

Gruber Achim

4,3

Opis

We współczesnym świecie zwierzę bywa niemal członkiem rodziny. Kochamy je i chcemy dla niego jak najlepiej. Czy mamy jednak pewność, że nasz sposób traktowania czworonożnych przyjaciół i wybory, których dokonujemy w ich imieniu, naprawdę im służą? Na te pytania szczegółowo odpowiada Achim Gruber, praktykujący lekarz weterynarii i naukowiec-patolog, który od lat zajmuje się zwierzętami i ich relacją z człowiekiem. Przede wszystkim, jak pisze Gruber: „zwierzęta to nie ludzie”. Wydaje się to oczywiste, a jednak niewielu z nas zdaje sobie z tego sprawę, ponieważ człowiek siłą rzeczy patrzy na zwierzę „po ludzku” i rzutuje na nie swoje potrzeby. Pocieszające jest za to, że w naszym stosunku do zwierząt wiele możemy zmienić, z korzyścią dla ukochanego zwierzaka i jego właściciela. Z tej książki dowiesz jednak nie tylko, jak rozpoznać potrzeby swojego pupila i co zrobić, żeby stworzyć z nim wartościową relację, lecz także: • czy na wystawach paradują okazy zdrowia czy raczej zadbani, eleganccy… inwalidzi, • jak wyglądają kulisy zwierzęcych hodowli i do jakich deformacji może doprowadzić ludzka potrzeba dbałości o czystość rasy, • do czego posuwają się „opiekunowie” zwierząt, których ofiary trafiają do sali sekcyjnej patologa zwierzęcego. „Każdy może coś poprawić w swoim stosunku do zwierząt, a rów¬nież wobec własnego, pozornie tak dobrze znanego domowego zwierzaka. Stanie się to z korzyścią dla zwierzęcia, ale pośrednio także dla nas, bo zadowolony zwierzak to zadowolony właściciel”. KSIĄŻKOWY MUST HAVE DLA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW ZWIERZĄT

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (28 ocen)
16
8
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Basiekp

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam z czystym sercem :)
10
lena1666

Nie oderwiesz się od lektury

Po lekturze tej książki całkiem inaczej spojrzysz na swojego pupila niezależnie czy jest rasowy czy nie. Historie bardzo ciekawe, a jednocześnie uświadamiające jak wielką krzywdę może zrobić zwierzętom człowiek w pogoni za czystością rasy.
00
Alutu

Nie oderwiesz się od lektury

Zwierzę jest w stanie znieść tyle cierpienia na ile pozwala jego właściciel. Autorem książki jest lekarz weterynarii zajmujący się patologią zwierząt. Lektura obowiązkowa dla opiekuna i przyszłych opiekunów ras brachycefalistycznych, czyli popolarnych psów, kotów i królików ze spłaszczoną twarzoczaszką. W książce poruszane są wątki zaniedbywania zwierząt przez właścicieli oraz hodowców. Momentami miałam wrażenie, że autor usprawiedliwia zachowania nieodpowiedzialnych "opiekunów". W połączeniu z tematyką pozycji czyta się ją przez to ciężko. Miałam momenty w których musiałam przerwać, choć jestem oswojona z przypadkami krzywdzenia czworonogów dzięki wykonywanej w przeszłości pracy. Achim Gruber niezwykle przystępnie przekazuje wiedzę, dlatego mimo fragmentami medycznego języka książka będzie zrozumiała nawet dla laików w świecie medycyny weterynaryjnej. Czy polecam? Tak. Choćby po to, by dowiedzieć się w jak krótkim czasie i jak dotkliwie człowiek upośledził genetycznie wiele ras zw...
01

Popularność




Przedmowa

PRZEDMOWA

Niespełna dwa lata temu miałem okazję spędzić przedpołudnie z Achimem Gruberem w kierowanym przez niego Zakładzie Patologii Zwierząt na Wolnym Uniwersytecie Berlińskim.

Jestem specjalistą medycyny sądowej z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem na miejscach zbrodni, w salach sądowych i prosektoriach. Sądziłem więc, że nic z tego, co ludzie potrafią zgotować sobie nawzajem lub – w tym wypadku przede wszystkim – innym istotom żywym, nie jest już w stanie mnie zaskoczyć ani zaszokować. I oto tamtego przedpołudnia w berlińskiej dzielnicy Dahlem otrzymałem ważną życiową lekcję. Tym razem bowiem to nie ja snułem mrożące krew w żyłach opowieści na temat swoich codziennych obowiązków zawodowych i to nie we mnie wpatrywał się osłupiały rozmówca, nie mogąc się doczekać dalszego ciągu. Było na odwrót. To ja nie mogłem doczekać się kolejnych opowiadanych przez Achima Grubera historii na temat spotkań z czworonożnymi, upierzonymi lub pokrytymi łuską pacjentami, a także jego opisów badań zwierzęcych zwłok, kostnych szczątków lub widocznych tylko w kilkusetkrotnym powiększeniu śladów pozostawionych przez mikroskopijnych zabójców.

„Patolog zwierzęcy także rozwiązuje zagadki kryminalne” – pisze Gruber. Rzeczywiście, niekiedy zajmuje się on kwestiami ściśle związanymi z medycyną sądową. I nie dzieje się tak bez przyczyny. Mam tego świadomość przynajmniej od czasu, gdy w początkach mojej kariery zawodowej, jeszcze w Hamburgu (a także wielokrotnie później), musiałem jako lekarz sądowy roztrząsać wraz z pewnym hamburskim weterynarzem następujące kwestie: Kto zabił jelenia przy użyciu oszczepu i czy na oszczepie znajdują się ślady DNA sprawcy? Czy spalonego jeża, którego znaleziono na nasypie kolejowym, polano benzyną, a następnie podpalono, czy może zwierzę padło przypadkowo ofiarą pożaru pobliskiego lasu i zdołało doczołgać się aż tutaj? Czy zastrzelony przez policjanta bulterier przeżyłby pierwszy strzał w lewą przednią łapę, gdyby funkcjonariusz następnie nie oddał jeszcze sześciu strzałów prosto w głowę niezdolnego już do obrony ani ucieczki zwierzęcia? Czy jamnik zamarzł, czy też padł z przyczyn naturalnych, po tym jak znudzony nim właściciel porzucił go na mrozie przy wiejskiej drodze?

To, że jako lekarz sądowy, którego zadaniem jest wyjaśnianie przypadków nagłych lub gwałtownych zgonów ludzi, bywałem obarczany badaniem zwłok zwierząt, brało się wówczas zapewne stąd, że moim zleceniodawcom nieznana była profesja patologa zwierzęcego. Tymczasem weterynarz patolog dysponuje nie tylko specjalistycznym wykształceniem w zakresie chorób różnych gatunków zwierząt, ale także znajomością szczególnych przepisów prawnych, regulujących kwestię przemocy wobec zwierząt inaczej, niż Kodeks postępowania karnego czyni to w przypadkach przemocy wobec ludzi. Achim Gruber zabiera nas do miejsc, gdzie rozgrywają się jego opowieści – obserwujemy jego pracę w sali sekcyjnej albo zaglądamy mu przez ramię, gdy wpatruje się w mikroskop. Podczas lektury niniejszej książki spojrzałem na mroczne tajemnice naszego społeczeństwa z zupełnie nowej perspektywy. Przekonałem się też, jak wiele jest podobieństw pomiędzy pracą lekarza sądowego i weterynarza patologa. Tak jak lekarz sądowy, również patolog zwierzęcy nieustannie mierzy się z kwestiami, które każą mu wyglądać poza opłotki własnej profesji.

W roku 2011 Gruber wraz z zespołem przeprowadzał sekcję zwłok Knuta – niedźwiedzia polarnego, znanego szeroko poza granicami berlińskiego zoo. Trzy lata wcześniej zaś, w roku 2008, w Berlińskim Zakładzie Medycyny Sądowej ja dokonywałem sekcji zwłok „ojca chrzestnego” Knuta – jego opiekuna, który osobiście wykarmił butelką maleńkiego niedźwiadka, osieroconego przez matkę tuż po narodzinach. Człowiek i zwierzę – dwie istoty, które zasługują na wyjaśnienie okoliczności i przyczyn śmierci.

Podczas tamtej rozmowy w Instytucie Achim Gruber opowiadał mi o swoich doświadczeniach ze zwierzętami (przekładając to nierzadko na stosunki pomiędzy ludźmi) w charakterystyczny dla siebie, pełen swobody i werwy sposób. Żywy temperament autora wyraźnie przebija się również w tej książce, trzeba jednak zaznaczyć, że Gruber zawsze potrafi odnaleźć właściwy ton, również wtedy, gdy szczegóły opisywanych przez niego przypadków bywają tragiczne, brutalne i wstrząsające. W każdym rozdziale pobrzmiewa też głęboko humanistyczne nastawienie Grubera, z którym podchodzi do losów zwierząt. Dlatego bez wahania zgadzamy się z nim, gdy w zakończeniu książki stwierdza, że sposób, w jaki traktujemy zwierzęta, stanowi miarę naszego człowieczeństwa. Dodam, że dotyczy to w ogóle sposobu, w jaki odnosimy się do wszystkich słabszych i najsłabszych w naszym społeczeństwie – nie tylko w królestwie zwierząt.

Michael Tsokos2

Wprowadzenie

WPROWADZENIE

– Ty, on tu coś ma.– Niby co?– No, weź zobacz. Tu jest jakby zgrubienie.– Hm, faktycznie. Nigdy tego nie zauważyłem. A przecież głaszczę go codziennie.– Dziwne. Idź z nim lepiej do weterynarza.

Kochamy nasze domowe zwierzęta, ale ponieważ jesteśmy ludźmi, często popełniamy w stosunku do nich błędy. Niekiedy zdarza się, że podnosimy pupili do rangi towarzyszy życia, podczas gdy dla nich byłoby o wiele lepiej, gdyby były traktowane stosownie do ich zwierzęcej natury. A przecież zwierzęta są nie tylko z nami zżyte, ale i całkowicie na nas zdane, ich los zależy od nas, w tym często od zawartości naszego portfela. To my podejmujemy decyzje w ich imieniu, licząc, że wybieramy to, co najlepsze. Tyle że często niekoniecznie wiemy, na czym owo „najlepsze” polega. Niekiedy błędnie zakładamy, że to, co dobre dla nas, co sami lubimy, spodoba się także zwierzęciu. Bardzo się tu mylimy. Większości z nas nie braknie serca dla zwierząt, najlepszych chęci i ogólnie zmysłu moralnego, brakuje nam jednak wiedzy i konsekwencji w działaniu.

Nasz stosunek do zwierząt odzwierciedla też przemiany, jakie w ostatnich czasach zachodzą w społeczeństwie. Mamy więcej czasu i pieniędzy, niż bywało to w przeszłości, a jednocześnie nie zawsze udaje się nam zaspokoić swoje potrzeby emocjonalne w kontaktach z innymi ludźmi. Wszystko to w ostatnich latach i dziesięcioleciach wywarło ogromny wpływ na stosunek do naszych zwierzęcych przyjaciół.

We współczesnych społeczeństwach elementarne potrzeby ludzkie, które stanowiły motor ewolucji i tym samym zadecydowały o naszym rozwoju i wzorcach zachowań, są zaspokajane niejako automatycznie. Zdobywanie pożywienia, unikanie chorób i zagrożeń – to wszystko przychodzi nam znacznie łatwiej niż naszym przodkom i nie jest wyznacznikiem naszego codziennego funkcjonowania. Czas, który dzięki temu zyskaliśmy (nawet jeśli tak lubimy narzekać, że wciąż mamy go za mało), możemy przeznaczyć na przyjemniejsze zajęcia: aktywność kulturalną, hobby, uprawianie sportu i – rzecz jasna – na zajmowanie się naszymi zwierzakami.

Im jednak w równej mierze szkodzi niedobór naszej troskliwości i starań, jak ich nadmiar. Tymczasem dla niektórych ludzi domowe zwierzęta są najważniejszymi stworzeniami na świecie, towarzyszami życia pozwalającymi łatwiej znosić dotkliwą samotność. Takie podejście obarcza zwierzęta ciężkim brzemieniem, ze swojej natury bowiem bynajmniej nie dążą one do tego, by żyć na równej stopie z człowiekiem. Partnerstwo i egalitaryzm nie są wartościami uniwersalnymi – nie zna ich na przykład wataha wilków, w której podstawowymi zasadami są hierarchia, wspólnota łupów i jasno określony podział ról.

Na marginesie warto dodać, że człowiek i pies bardzo różnią się także w swoich wyobrażeniach na temat uprzejmości. Dlatego do psa najlepiej zwracać się „w krótkich żołnierskich słowach” – bez obawy, że uzna nas za obcesowych czy niewychowanych. Wprost przeciwnie – do nieporozumień dochodzi najczęściej dopiero wtedy, gdy zaczynamy traktować psy jak ludzi i w zamian oczekiwać od nich podobnych zachowań. Zwierzęta to nie ludzie. Oczywiście nie odmówią wygodnego miejsca na kanapie u naszego boku. Jeśli jednak zaczniemy nasze futrzaki postrzegać jako substytut partnera bądź partnerki, może im to nie wyjść na dobre.

Jako patolog zwierzęcy przyglądam się też uważnie ludziom, których stosunek do zwierząt rozciąga się od ogromnej, niekiedy wręcz ślepej miłości do odrażającego wyzysku. Jako kierownik Instytutu Patologii Zwierząt na Wolnym Uniwersytecie Berlińskim mam zaś możność obserwowania naprawdę różnych aspektów kontaktów ludzko-zwierzęcych, niekiedy także takich, od których włos się jeży na głowie. Stykam się z najrozmaitszymi stworzeniami: od ryb przez ptaki i gady po nosorożce i kanapowe pieski. Mam do czynienia ze zwierzętami egzotycznymi (również w ogrodach zoologicznych), doświadczalnymi, gospodarskimi i oczywiście domowymi, o których przede wszystkim będzie mowa w niniejszej książce.

Dlaczego właśnie o zwierzętach domowych? Łatwo to wyjaśnić. Zwierzęta gospodarskie stanowią w ostatnich latach temat niezliczonych alarmujących doniesień, co w dużej mierze wpływa na zmianę naszego ogólnego stosunku do zwierząt. Jednak zwierzęta domowe, z którymi stykamy się na co dzień, też cierpią wskutek naszego postępowania, choć często w ogóle nie zdajemy sobie z tego sprawy. W niniejszej książce przedstawione są straszne historie, które rozgrywają się pod naszym dachem, nie w przemysłowych hodowlach czy laboratoriach. Do prywatnego domu raczej nikt nie wpadnie z kamerą, żeby sfilmować smutny los naszych rzekomych „pupili”, tymczasem na stole sekcyjnym często wychodzą na jaw tragedie, których ofiarą padły te zwierzęta. Często bez winy człowieka lub przez jego lekkomyślność, ale niekiedy także wskutek działań popełnianych z premedytacją: od zaniedbania, prowadzenia pseudohodowli czy stosowania środków dopingujących aż po brutalną przemoc i sodomię.

I jeszcze jedno: patologowie zwierzęcy rozwiązują także zagadki kryminalne. Czy sąsiad podał kotu truciznę, czy też zwierzak padł z przyczyn naturalnych? Czy wysoko ubezpieczony ogier hodowlany zszedł z tego świata sam, czy ktoś mu dopomógł? Czy martwy szczeniak przywlókł ze sobą śmiertelną chorobę od hodowcy, czy zaraził się nią dopiero u właścicieli? Czy można mówić o błędzie w sztuce lekarskiej ze strony weterynarza? To tylko część z wielu spornych kwestii, przy okazji których występuję jako biegły przed sądem.

Niemal w co drugim niemieckim gospodarstwie domowym żyje jakiś zwierzak, a trend ten wyraźnie przybiera na sile. Pod naszą opieką są trzydzieści cztery miliony domowych zwierząt, w tym blisko czternaście milionów kotów i ponad dziewięć milionów psów (mowa tylko o psach zgłoszonych i zarejestrowanych). Dodajmy do tego jeszcze sześć milionów mniejszych zwierzątek, takich jak króliki, chomiki, szynszyle czy świnki morskie, zwykle zakwaterowanych w pokojach dziecięcych, oraz ponad pięć milionów ptaków ozdobnych. Do tego dochodzi równo milion koni wykorzystywanych do celów rekreacyjnych i sportowych, a także około stu milionów ryb i gadów, zamieszkujących cztery miliony naszych akwariów, terrariów i oczek wodnych.

Wszystkie te zwierzęta znajdują się pod specjalną ochroną, zapewnianą przez ustawę o ochronie zwierząt. Do moich obowiązków jako patologa zwierzęcego należy ujawnianie błędów popełnianych przez ludzi i wykrywanie ewentualnego dręczenia zwierząt. Nie zawsze jest to proste i niekiedy wymaga iście detektywistycznego zacięcia.

Przez ostatnie ponad dwadzieścia tysięcy lat skutecznie przekształcaliśmy zwierzęta z podmiotu działań natury w przedmiot działalności człowieka. Traktujemy je jak dobra gospodarcze, spożywamy ich mięso, ubieramy się w ich skóry i futra. Dzikie zwierzęta cierpią wskutek globalizacji i zmian klimatycznych. Obecnie skala tych wszystkich zjawisk jest większa niż kiedykolwiek wcześniej. Zwierzęta to już nie wspaniałe, wolno żyjące stworzenia, lecz poddani człowieka. W Biblii czytamy: „Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: «(…) rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi» (Biblia Tysiąclecia, Rdz 1, 28). Jako naoczny świadek przy stole sekcyjnym obserwuję, jak przerażające rzeczy może to oznaczać. Jednocześnie pod mikroskopem patologa zwierzęcego widać – niczym w kalejdoskopie – zmieniające się relacje pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem.

To my, władcy, decydujemy o losie naszych poddanych. Czy podamy im tabletkę odrobaczającą? Czy wstawimy protezę stawu biodrowego, czy też pozwolimy, by zwierzak dalej kulał? Czy zdecydujemy się na leczenie zębów, chemioterapię, eutanazję? Jednocześnie za sprawą naszych „poddanych” sami sporo zyskujemy, bo właściciele zwierząt domowych żyją zdrowiej. Kontakt z nimi korzystnie wpływa na ciśnienie tętnicze, krążenie i samopoczucie. W przypadku właścicieli psów trzeba tu jeszcze dodać zwiększoną dawkę ruchu na świeżym powietrzu. I jeszcze jedno: zwierzęta składają nam ofiarę z życia – nie tylko wówczas, gdy je zjadamy albo wykorzystujemy w badaniach klinicznych czy podczas wojen. Dzieje się to także każdego dnia w naszych mieszkaniach czy lecznicach weterynaryjnych. Gdyby obie strony rzeczywiście miały równe prawa, czego domagają się niektórzy obrońcy praw zwierząt, należałoby je traktować zupełnie inaczej.

Owszem, ja również życzyłbym sobie, żebyśmy byli fair wobec naszych zwierzęcych przyjaciół, pojawia się tu jednak pewien problem. W naszym społeczeństwie akceptuje się cierpienie zwierząt dla dobra człowieka. Paradoks polega na tym, że chociaż wprawdzie leczymy choroby u zwierząt, jednocześnie sami przyczyniamy się do ich powstawania bądź dlatego, że nieumiejętnie dbamy o dobro zwierząt, bądź dlatego, że skupiamy się przede wszystkim na dobru własnym, postrzegając człowieka jako koronę stworzenia. Z jednej strony więc w licznych relacjach ze zwierzętami przyznajemy sobie niemal boski status, z drugiej często awansujemy zwierzęta do poziomu człowieka, robiąc im w ten sposób krzywdę. Dotychczasowy „poddany” przejmuje władzę i zasiada obok pańci na kanapie, decyduje o rozkładzie jej dnia, a nocami sypia z nią w jednym łóżku – choćby po kryjomu. No bo kto przyzna się do czegoś takiego? Każdy wie, że psy nie powinny spać razem z człowiekiem, przynajmniej w teorii.

Niektóre „nieprzyjazne zwierzętom” działania mogą okazać się absolutnie konieczne, do innych dochodzi być może tylko z przyzwyczajenia, a często z braku wiedzy. Z niewiedzy ludzie potrafią wyrządzać zwierzętom straszną krzywdę! Czasami, gdy wpatruję się w mikroskop i nie mam niestety dobrych wieści ani dla moich pacjentów, ani dla ich właścicieli, myślę, że cierpienia dałoby się uniknąć, gdyby tylko choroba została wykryta odpowiednio wcześnie. Mam nadzieję, że za pomocą niniejszej książki uda mi się rozproszyć jak najwięcej wątpliwości, a jednocześnie doradzić czytelnikom, w jaki sposób należy dbać na co dzień, a już szczególnie w przypadku choroby, o domowych ulubieńców odpowiednio do potrzeb gatunku i z myślą o dobru wszystkich zainteresowanych.

W kolejnych rozdziałach przedstawione zostaną przykładowe losy moich zwierzęcych bohaterów. Z perspektywy patologa zwierzęcego, uzbrojonego w narzędzia sekcyjne oraz mikroskop, będę się też przyglądać kulisom naszych relacji ze zwierzętami, które przyjmujemy do domów i rodzin. Treść podzielona jest na trzy odrębne kręgi tematyczne, co pozwala pokazać z różnych punktów widzenia dynamiczne zmiany zachodzące w ostatnich dziesięcioleciach w relacjach pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem.

Na początek przyjrzymy się sprawom kryminalnym, z którymi zetknąłem się w charakterze biegłego sądowego. Przytaczane przypadki są bardzo różne: od zagadkowych zgonów przez brutalne dręczenie aż po kanibalizm i morderstwa popełniane z zimną krwią.

W kolejnej części przejdziemy do chorób zakaźnych, przenoszonych pomiędzy gatunkami wskutek coraz bliższych kontaktów ludzi i zwierząt. Niektóre zarazki powodujące choroby zwierząt mogą atakować także ludzi, ale wcale nie mniej śmiercionośnych bakterii i wirusów sami „sprzedajemy” naszym pupilom. Co gorsza, wskutek globalizacji i zmian klimatycznych importujemy wciąż nowe, śmiertelne choroby z najdalszych zakątków świata – wprost do naszych salonów i pokojów dziecięcych. Jak się przed tym chronić – o tym także chcę opowiedzieć w swojej książce, której celem jest dobro zarówno zwierząt, jak i ludzi.

I wreszcie sporo miejsca poświęcam fałszywie rozumianej hodowli. Kształtujemy nasze ulubione zwierzątka według własnego uznania, nie bacząc na to, jakich przysparzamy im przez to cierpień – to prawdziwie toksyczna miłość. Względem pochodzących z hodowli domowników nie mamy bynajmniej tak czystego sumienia, jak chcielibyśmy to sobie wmówić. Pragnąłbym bardzo uczulić na to wszystkich czytelników, również za pomocą ilustracji zamieszczonych w barwnej wkładce.

Każdy może coś poprawić w swoim stosunku do zwierząt, a również wobec własnego, pozornie tak dobrze znanego domowego zwierzaka. Stanie się to z korzyścią dla zwierzęcia, ale pośrednio także dla nas, bo zadowolony zwierzak to zadowolony właściciel. A przecież wszystkie te stworzenia – pokryte sierścią, piórami czy łuskami – wyświadczają nam tyle dobrego! Niby zabierają nam sporo czasu, w gruncie rzeczy jednak go nam ofiarowują, bo spędzone z nimi minuty i godziny liczą się zupełnie inaczej. Zjawisko to zna z doświadczenia każdy przyjaciel zwierząt. Pozornie nic nie robimy – ot, bawimy się z psem czy kotem, szczotkujemy konia, obserwujemy rybki – a w efekcie czujemy się odprężeni, wzbogaceni, naładowani energią. Ta książka ma przyczynić się do tego, by zawsze działo się tak bez szkody dla żadnej ze stron.

Rozdział 1. Co robi patolog zwierzęcy

Rozdział 1

Co robi patolog zwierzęcy

Gdy nasze ukochane zwierzę zachoruje, cierpimy razem z nim. Czy cierpimy wówczas „po ludzku” czy „po zwierzęcemu”? I czy w ogóle można powiedzieć, że zwierzę cierpi tak samo jak człowiek? A co z dzikimi zwierzętami, które nie znajdują się pod ludzką opieką? Czy cierpią rzadziej, jak często się sądzi, czy tylko nikt tego nie dostrzega? A może po prostu to nasze domowe zwierzaki są, podobnie jak my, rozpieszczone, zdegenerowane i wyobcowane ze świata natury?

Mimo całego postępu naukowego nie wiemy, jak zwierzęta odczuwają ból i czy traktują go inaczej niż my. Możemy co najwyżej odczytywać pewne sygnały, dostępne naszym ludzkim zmysłom, które – jak to wiemy obecnie – nie rejestrują bynajmniej wszystkiego. Gdy ktoś wykrzywia twarz w grymasie bólu, zakładamy, że coś mu dolega, a gdy do tego mówi „Auu!” albo płacze, zyskujemy całkowitą pewność. Tyle że zwierzęta nie krzyczą „Auu!”. Ale może skrzętnie skrywają własny ból, by nie zwracać na siebie uwagi ewentualnych drapieżników albo nie ryzykować wygnania ze stada. Mimo wszystkich łączących nas pokrewieństw, jeśli chodzi o emocje naszych zwierzęcych przyjaciół, często błądzimy w ciemnościach.

„Ależ ja przecież świetnie wyczuwam, co się dzieje z moim zwierzakiem” – obruszy się niejeden miłośnik zwierząt. Cóż, ja też wyczuwam co nieco w kontakcie z moimi zwierzęcymi domownikami. Jednak jako naukowiec nie mogę zdawać się na wyczucie. Pragnę wiedzieć, aby później móc podejmować bardziej skuteczne działania dla dobra zwierzęcia. Dlatego wpatruję się w mikroskop, a to, co pod nim widzę, znacznie dokładniej tłumaczy samopoczucie i cierpienie zwierzęcia niż mgliste przeczucia. Mikroskop jest moją najpotężniejszą bronią, ponieważ każda choroba pozostawia w tkankach swoje „odciski palców”. Każdy patolog to tropiciel śladów.

Weterynarz może podejrzewać, że niewielkie zgrubienie oznacza nowotwór, i wysłać próbkę tkanki do patologa. Dopiero spojrzenie przez mikroskop na otrzymany wycinek pozwoli ustalić, czy to rzeczywiście rak, a jeśli tak – jaki. Odpowiednio wczesna diagnoza postawiona przez patologa pozwala zaoszczędzić mnóstwo cierpień, czasu i pieniędzy, a nierzadko uratować życie. Po jej poznaniu weterynarz może od razu przedstawić właścicielowi zwierzęcia dostępne warianty leczenia i uprzedzić go o ewentualnych problemach i kosztach z tym związanych. I co najważniejsze, ocenić rozmaite konsekwencje takich działań dla zwierzęcia, czyli postawić rokowanie. Rokowanie to rzut oka w przyszłość, swego rodzaju szklana kula patologa. Znając ją, właściciel może rozważyć wszelkie za i przeciw, a następnie podjąć decyzję – zależnie od swoich możliwości, zasad moralnych i zasobności portfela.

Niestety biopsję wykonuje się często dopiero po odbyciu wielu wizyt u rozmaitych weterynarzy, co nierzadko wiąże się z poważnym stresem, frustracją, rosnącym strachem i kosztami – i może już być za późno. Bo owszem, zgrubienie czy guzek mogą być całkowicie niegroźne. Ale mogą też rosnąć, rozprzestrzeniać się i wymagać operacji. Im więcej czasu damy nowotworowi na wzrost, tym większe ryzyko dla pacjenta. U ludzi jest dokładnie tak samo. Dlatego często zastanawiam się, czemu właściciele króliczków, piesków czy kotków zjawiają się u weterynarza dopiero wtedy, gdy guz ma już rozmiar piłeczki golfowej, tenisowej czy wręcz piłki ręcznej. W dużej mierze diagnoza patologa decyduje o tym, czy operacja będzie niewielka i pozostawi po sobie wąską bliznę czy też trzeba będzie wycinać mnóstwo otaczającej tkanki. Czy nowotwór jest łagodny i powierzchowny, czy też „siedzi” głęboko? Czy istnieje ryzyko przerzutów do innych narządów? A może na przykład niezbędna okaże się amputacja kończyny? Podjęcie decyzji o tym ostatnim zabiegu wciąż gdzieniegdzie budzi kontrowersje. To przecież tylko zwierzę. Czemu go po prostu nie uśpisz? Z moich doświadczeń wynika, że amputacja stanowi znacznie większy problem dla sąsiadów i postronnych obserwatorów-laików niż dla samego zwierzaka i jego właściciela.

Może pacjent ma właśnie szczęście, bo pozostał przy życiu, nawet jeśli na trzech łapach? To, jak właściciel zwierzęcia zareaguje na diagnozę, odzwierciedla jego własne wyobrażenie o relacjach pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Samo zwierzę, czyli pacjent, którego to wszystko bezpośrednio dotyczy, nie ma bowiem prawa głosu. Musi przyjąć decyzję, jaką podejmą jego pan lub pani wraz z weterynarzem. Musi też zaakceptować warunki, w których przyjdzie mu żyć. Krótko mówiąc, może mieć szczęście albo pecha.

W ostatnich latach medycyna poczyniła szalone postępy. Procedury identyfikacji kodu genetycznego i rozpoznawania zmienionych chorobowo cząsteczek stają się coraz szybsze, a przy okazji tańsze. Wiemy dziś, że rak rakowi nierówny. Rozróżniamy setki rodzajów nowotworów, na które można zachorować. Zdobycze ludzkiej medycyny z pewnym opóźnieniem przenikają także do weterynarii, gdzie również coraz lepiej umiemy różnicować leczenie w zależności od choroby. W przypadku ludzi mówi się o „medycynie spersonalizowanej”, względnie „precyzyjnej”, w ramach której zindywidualizowana jest zarówno diagnoza, jak i sama terapia. Zrozumienie przebiegu choroby na płaszczyźnie molekularnej, najnowocześniejsza diagnostyka i nowatorskie leki doprowadziły do wielu dobroczynnych przełomów w leczeniu ludzi, a rozwój wciąż trwa. Medycyna precyzyjna zastępuje obowiązujące dotąd toporne kategoryzowanie i wydatnie zwiększa szanse powodzenia terapii, szczególnie w przypadku dawniej nieodwołalnie śmiertelnych chorób nowotworowych. Natomiast spersonalizowana weterynaria znajduje się dopiero w okresie, nomen omen, szczenięcym, choć i tutaj wyraźny jest zwrot w tym kierunku. Odpowiednie metody już istnieją i można je wdrażać. Jednak dopiero przyszłość pokaże, czy precyzyjna medycyna dla zwierząt przyjmie się i zacznie opłacać na szerszą skalę oraz czy będzie odpowiadać zasadom moralnym właścicieli naszych pacjentów.

Rzut oka na patologię zwierzęcą

Patologia zwierzęca ma długą tradycję, choć przez lata operowano zwierzęta nie po to, by im pomóc, lecz aby zaspokoić ludzką ciekawość. W tamtych czasach zwierzęta nie miały przecież jeszcze duszy. Czyżby wyrosła im dopiero w ostatnich dziesięcioleciach? A może to człowiek dojrzał i jest dziś w stanie przyznać możliwość jej istnienia?

Przez długie wieki zwłoki zwierzęce otwierano, by dowiedzieć się czegoś na temat ludzkiej fizjologii i anatomii oraz dręczących nas chorób. Ciało człowieka, a już zwłaszcza ludzkie zwłoki uchodziły bowiem za tabu. Gdy natomiast chodziło „tylko” o zwierzęta, do których w owych czasach nie stosowały się choćby zbliżone zasady etyczne, nie wzdragano się nawet przed przeprowadzaniem wiwisekcji, czyli zabiegów na żywych organizmach, i to najprawdopodobniej bez jakiegokolwiek znieczulenia. Istnieją teksty z 450 roku p.n.e., w których znajdziemy wzmianki o przecinaniu żyjącym psom nerwów wzrokowych, aby zbadać konsekwencje takiego zabiegu dla zmysłu wzroku. U żywych świń badano, w jaki sposób bije serce. Galen z Pergamonu, słynny antyczny lekarz i anatom (129–201), masakrował u żywych psów, małp, kóz i świń jeden narząd wewnętrzny po drugim, aby poznawać i badać ich funkcje.

Również w epoce wczesnochrześcijańskiej korzystanie z ludzkich zwłok do celów naukowych uchodziło za absolutnie niedopuszczalne. Natomiast otwieranie zwłok zwierzęcych połączone z demonstracją narządów traktowano w średniowieczu jak spektakl i niekiedy pobierano nawet opłaty za udział w nim. W pewnym sensie patologią zwierzęcą (od greckiego pathos – ból, cierpienie i logos – nauka) zajmowano się też od tysięcy lat przy okazji badania zabitych zwierząt przez rzeźników oraz hycli. W rozmaitych religiach pojawia się przecież kwestia odpowiedniego przygotowywania do spożycia mięsa i narządów określonych zwierząt. Do dziś kontrola mięsa w rzeźniach stanowi jeden z głównych obszarów działania weterynarzy patologów.

Jednak szersze znaczenie w społeczeństwie uzyskały badania weterynaryjne dopiero w XVIII i XIX wieku, kiedy to pod wpływem rozmaitych epidemii dziesiątkujących pogłowie zwierząt hodowlanych zaczęto przeprowadzać systematyczne oględziny padłych osobników. Znane nam z historii zarazy, takie jak pomór bydła (księgosusz), pryszczyca (zaraza pyska i racic), ospa owiec i kóz, zaraza płucna bydła czy nosacizna, pozostawiają rozpoznawalne gołym okiem ślady w narządach wewnętrznych zwierząt, stanowiące niekiedy tzw. objawy znamienne (patognomoniczne), a więc wystarczające do postawienia diagnozy. Natomiast wściekliznę, podobnie jak wiele innych chorób, można rozpoznać jedynie na podstawie mikroskopowego badania chorej tkanki, co oczywiście stało się możliwe dopiero (i to też nie od razu) po wynalezieniu mikroskopu przez Malpighiego (1628–1694) w Bolonii i Leeuwenhoeka (1632–1723) w Delfcie.

Weterynaria, w tym również patologia weterynaryjna, stały się w XVIII i XIX wieku wysoko cenionymi naukami także w wojsku ze względu na konieczność utrzymania w dobrej formie koni kawaleryjskich. Obecnie, w dobie uprzemysłowionej produkcji zwierzęcej, inspektoraty weterynaryjne pokrywają gęstą siecią całe Niemcy. Trudno sobie wyobrazić ich funkcjonowanie bez patologów, którzy gołym okiem albo za pomocą mikroskopu i specjalnych technik oceniają stan zdrowia zwierząt. Ma to szczególne znaczenie w przypadku chorób przywleczonych z dalekich krajów albo zupełnie nowych chorób zakaźnych. Natomiast patologia zwierząt domowych była przez większą część naszych dziejów dziedziną całkowicie pomijaną. Dopiero w ostatnich latach patologowie zwierzęcy częściej zajmują się domowymi pupilami niż zwierzętami gospodarskimi.

Zgodnie ze znanym porzekadłem patologowie nie mają przyjaciół. To oni bowiem przynoszą złe nowiny. Raz po raz zdarza się, że koncerny farmaceutyczne inwestują grube miliony w rozwój nowego leku, po czym cały projekt trafia do kosza właśnie za sprawą patologa, który odkrywa niepożądane działania uboczne. Cóż, ktoś taki z trudem zdobywa przyjaciół. A jednak patologia jest nauką służącą naszemu życiu. Badamy choroby po to, by pomóc pacjentom i ustrzec zdrowych przed zachorowaniem. Choć często uważa się, że patolog zwierzęcy zajmuje się wyłącznie zwłokami, znacznie częściej – i chętniej – badamy żywe zwierzęta. Badania zwłok to tylko niewielki wycinek naszej pracy. Zwykle moje zadanie polega na tym, by pomóc żywym zachować życie, przy czym może dotyczyć to zwierząt, ale także ludzi w ich otoczeniu.

Mała Sarah poważnie zachorowała i nikt nie był w stanie stwierdzić, co jej dolega. Na dodatek padła jej papużka falista. Biedna dziewczynka. Żaden weterynarz nie wszczynałby alarmu u patologa z powodu martwej papużki. Gdy jednak pani doktor dowiedziała się, że choruje również dziewczynka, z miejsca nabrała podejrzeń: może zwłoki papużki zdradzą patologowi, na co zachorowała Sarah? Istnieje całkiem sporo chorób zwierzęcych, którymi mogą zarazić się także ludzie. I odwrotnie. Dlatego na przykład osoby cierpiące na opryszczkę nie powinny w żadnym wypadku całować swoich ukochanych króliczków czy szynszyli, byłby to bowiem prawdziwy pocałunek śmierci. Sygnałem, że dany przypadek wymaga naszej ekspertyzy, może być zresztą nie tylko ewidentna choroba, ale także „dziwne” zachowanie. Przykład: agresywnego psa zwykle zaleca się uśpić. Co jednak w sytuacji, gdy jego agresja ma przyczynę organiczną? Czy lis, który porwał gęś, a następnie ugryzł myśliwego, miał wściekliznę czy na przykład nowotwór mózgu? Właśnie patolog może udzielić odpowiedzi na takie pytania.

W lecznicy weterynaryjnej

Moi rozmówcy pytają mnie niekiedy, czy już jako dziecko dokonywałem z ciekawości sekcji martwych ptaków czy dżdżownic. Odpowiedź brzmi: nie. Fascynowały mnie zawsze żywe zwierzęta, które – za co serdecznie dziękuję moim rodzicom – towarzyszyły mi od maleńkości. W naszym domu był zawsze pies, a oprócz tego żółwie, króliki, papużki (faliste i nimfy) oraz kanarki. Jeszcze zanim poszedłem do gimnazjum, zostałem akwarystą i hodowałem rybki amazońskie. Wspólnie z rodzeństwem przyglądałem się też naszym pląsającym myszkom. Owe tańczące myszy, zwane także japońskimi, stanowiły wówczas ostatni krzyk mody: pocieszne czarno-białe stworzonka, które całymi dniami kręciły się w kółko i zatrzymywały tylko na czas spania i jedzenia. Boki zrywać.

Dziś wiem, że śmiać się tu raczej nie ma z czego. Te biedne zwierzęta muszą „tańczyć” za sprawą wady genetycznej. Również tak zwany tańczący doberman to nie samorodny czworonożny talent na miarę Freda Astaire’a, tylko ofiara celowych zabiegów hodowców. Tymczasem jego właściciele często nawet nie mają o tym pojęcia. Uważają, że pies jest niezwykle zabawny, i z dumą prezentują go znajomym. Podobnie zachowują się hodowcy rasowych gołębi zwanych wywrotkami przyziemnymi. Ptaki te niemal nie latają i nawet nie chodzą jak należy, jednak ich specjalnie utrwalane w procesie hodowli wady genetyczne, powodujące problemy z ruchem, budzą wesołość u hodowców i obserwatorów. W latach mojego dzieciństwa takimi sprawami nikt się nie przejmował.

Jako uczeń spędzałem z naszymi zwierzakami wiele godzin. W tamtych czasach dzieci nie były tak zajęte jak dziś i mogły swobodnie rozwijać swoje zainteresowania. Moją ulubienicą była długowłosa jamniczka o imieniu Nicki. Włóczyłem się z nią po lasach i polach i pewnie wtedy zaświtała mi myśl, że gdy dorosnę, chciałbym zostać weterynarzem. W okresie dziecięcym Nicki była moją najbliższą powiernicą. Towarzyszyła mi, gdy pogrążałem się w smutnych myślach, na przykład o pierwszej ocenie niedostatecznej z łaciny. Dzięki niej wszystko dawało się jakoś znieść.

Zdominowane przez zwierzęta otoczenie, w którym dorastałem, a także moja fascynacja skomplikowanymi zależnościami pomiędzy naturą a działalnością człowieka i postępem technologicznym, zaprowadziły mnie na studia weterynaryjne do Hanoweru. Jako student pracowałem w lecznicach weterynaryjnych zwierząt domowych, sporo czasu spędziłem też w uniwersyteckiej klinice małych zwierząt.

Większość weterynarzy decyduje się na jedną z trzech specjalizacji: tak zwane małe zwierzęta (psy i mniejsze), konie albo zwierzęta hodowlane. Ale praca w lecznicach weterynaryjnych nie w pełni mnie satysfakcjonowała, bo zbyt wiele pytań pozostawiała bez odpowiedzi. Oczywiście, móc skutecznie wyleczyć zwierzę to wspaniałe uczucie, nie dawało mi jednak spokoju to, że nie zawsze było dla mnie jasne, na co te zwierzęta właściwie cierpią i dlaczego. Niektóre z nich zdrowiały, inne nie. Z czego to wynikało?

Pamiętam, jak kiedyś przyprowadzono do mnie psa z biegunką. Przepisałem lekarstwo, po dwóch dniach biegunka ustąpiła bez śladu, a przeszczęśliwa właścicielka obdarowała mnie butelką wina. Czułem się nieswojo, bo nie miałem pewności, czy pomogły moje leki, czy może pies wyzdrowiałby również bez żadnej terapii. Mój wykładowca uznał, że należy się tylko cieszyć z wina, stanowiącego przecież dowód uznania dla mojej pracy. Zdrowy pies i szczęśliwa właścicielka – czegóż chcieć więcej? To prawda, taki był właściwie mój cel, sądziłem jednak, że wolałbym być w stanie lepiej – czytaj: bardziej świadomie – pomagać moim pacjentom, zwłaszcza że przecież zdarzają się znacznie trudniejsze przypadki niż zwykła biegunka. Wiedzy domagała się też moja natura badacza. Koniec końców okazało się, że na pracę w przychodni okazałem się po prostu zbyt ciekawski. W tej sytuacji logicznym wyborem okazała się patologia zwierzęca, dzięki której mogłem bardziej wnikliwie zgłębiać niejasne kwestie.

Wśród „patologów od dwunogów”, jak – pozwalając sobie na interdyscyplinarny żarcik – nazywam moich kolegów, lekarzy sądowych, całość badań skupia się wyłącznie na jednym gatunku: człowieku. Tymczasem dla mnie i dla innych patologów weterynarzy na pierwszy plan wysuwa się patologia porównawcza, a więc kwestia różnic pomiędzy gatunkami. Różnic nie tylko w anatomii, zachowaniu i funkcjach organizmu, ale przede wszystkim w chorobach i przyczynach śmierci.

Mały pies może z pewnej odległości przypominać kota, ale nim nie jest. Dlatego też będzie cierpiał na choroby, które u kotów nigdy nie występują, na przykład na nosówkę. Teoretycznie weterynarz i patolog zwierzęcy powinien być w stanie rozpoznać wszystkie choroby wszystkich zwierząt, czy będzie to szczur, czy hipopotam. Nierzadko przydaje się też interdyscyplinarna wiedza o chorobach ludzkich, bo przecież z naszego punktu widzenia człowiek jest zaledwie kolejnym gatunkiem zwierzęcia. Taka porównawcza, międzygatunkowa perspektywa przydaje się zarówno, gdy pojawiają się choroby pozornie nowe, jak i w przypadkach bardzo rzadkich lub szczególnie trudnych. Ostatnio na przykład dostarczono mi do zbadania zwłoki uśpionego psa z bardzo zagadkowym obrazem choroby. Był to podrośnięty już nieco szczeniak labradora, którego głowa wciąż stawała się coraz większa. Rozmaici weterynarze, do których zwracali się coraz bardziej zdesperowani właściciele, nie potrafili nic na to poradzić. Początkowo podejrzewano, że jest to wynik użądlenia osy, jednak gdy czaszka psa przybrała tak gigantyczne wymiary, że wskutek zniekształcenia zgryzu biedne zwierzę nie było już w stanie jeść, podjęto decyzję o eutanazji (patrz barwna wkładka, ilustr. 1).

Niewyjaśniony a tragiczny los młodego psa nie dawał spokoju jego właścicielom. Czy popełnili jakiś błąd? Czy w najbliższym otoczeniu znajdowało się coś, co wyrządziło szczeniakowi taką krzywdę? Ponieważ w bliskiej przyszłości zamierzali kupić nowego psa i pragnęli uniknąć ewentualnych błędów, zwrócili się do mnie z prośbą o wyjaśnienie przyczyny zgonu. Wyniki oględzin natychmiast nasunęły mi skojarzenie z nienaturalnie powiększonymi głowami u koni (tzw. big head disease), dzięki czemu szybko znaleźliśmy przyczynę choroby, a właściciele pacjenta mogli, mimo smutku, odetchnąć z ulgą. Winne wszystkiemu było bardzo rzadkie u młodych psów zaburzenie rozwoju kości, stanowiące objaw postępującego zatrucia fosforanami. W przypadku tego szczeniaka przyczyną była niewydolność nerek, dlatego można było od razu wykluczyć jakąkolwiek niedbałość czy tym bardziej winę ze strony właścicieli. Nic też nie zagrażało kolejnemu psu. Natomiast u koni przyczyną takich dolegliwości często bywają błędy żywieniowe, a więc łatwy do wyeliminowania błąd hodowcy – oczywiście pod warunkiem, że wcześniej zrozumie on zależności pomiędzy jednym a drugim.

Dlatego podstawowym zadaniem patologa zwierzęcego jest rozpoznawanie chorób zwierząt z uwzględnieniem często decydujących różnic pomiędzy gatunkami. Patologowie zajmujący się badaniem ludzi – trzeba to jeszcze raz podkreślić – nie są specjalistami ani w zakresie chorób zwierząt, ani różnic między gatunkami. Zdarza się niekiedy, że bywam proszony o dodatkową opinię w przypadkach nastręczających wątpliwości diagnoz postawionych niestety przez patologów „ludzkich” podczas badania próbek tkanek zwierzęcych. Często zdarzają się tam oceny całkowicie błędne, niekiedy pociągające za sobą nawet śmierć chorych zwierząt. Na dodatek takie postępowanie stanowi z prawnego punktu widzenia wykroczenie, mamy tu bowiem do czynienia z praktyką poza obszarem kompetencji w świetle ustawy o wykonywaniu zawodów medycznych. Z drugiej strony ja sam odmawiam analizowania próbek pochodzących od ludzi, które znajomi weterynarze pobierają czy to samym sobie, czy przyjaciołom i członkom rodziny i w zaufaniu kierują do mnie, ponieważ cenią moje kompetencje w zakresie badania zwierząt.

Rozpruwacz

Zawód weterynarza bywa żartobliwie określany mianem drugiego najstarszego zawodu świata – bo przecież ludzie od dawien dawna dzielą życie ze zwierzętami. Na podstawie odnalezionych grobów, w których ludzi pochowano wspólnie z psami, uznano, że pierwsze przypadki udomowienia zwierząt miały miejsce mniej więcej czternaście tysięcy lat temu. Wedle innych szacunków proces ten zachodził już grubo ponad dwadzieścia tysięcy lat temu. Skoro zaś udomowione zwierzęta nie tylko żyły, ale oczywiście także umierały wspólnie z ludźmi, proponuję, by profesję patologa zwierzęcego uznać za trzeci najstarszy zawód świata.

Kształcenie weterynarza patologa trwa bardzo długo. Nietrudno to zrozumieć, biorąc pod uwagę zakres materiału wiążący się z wymogiem choćby ogólnej orientacji we wszystkich chorobach zwierzęcych. Moim studentom zapowiadam z góry: Będziecie musieli poznać wszystkie ważne i często występujące choroby zwierząt żyjących w naszej części świata plus takie, które – mówiąc metaforycznie – czają się tuż za drzwiami, na przykład choroby, które łatwo mogą zostać do nas przywleczone, a oprócz tego choroby zwierzęce, które mogą być przenoszone na ludzi i odwrotnie.

W ten sposób nakreślone zostają teoretyczne ramy naszej wiedzy. Muszę przyznać, że sam nie znam wszystkich afrykańskich chorób pasożytniczych atakujących naczynia krwionośne. O tym jednak wiem tylko ja…

Po ukończeniu studiów młody adept weterynarii podejmuje szkolenie specjalizacyjne w jednej z posiadających odpowiednie uprawnienia placówek, gdzie powinien się zetknąć z możliwie jak największą liczbą gatunków zwierząt i chorób. Specjalizacja patologiczna należy do najdłuższych; minimalny czas jej trwania wynosi pięć lat (a pamiętajmy, że już poprzedzające ją studia trwają pięć i pół roku). Z reguły po tym czasie uzyskuje się tytuł doktora nauk weterynaryjnych (dr n. wet.). Obecnie w Niemczech pracuje około 250 specjalistów patologii zwierzęcej, zatrudnionych w laboratoriach diagnostycznych, w inspektoratach weterynaryjnych, gdzie zajmują się między innymi zwalczaniem epidemii, w przemyśle, w ośrodkach badawczych albo na uczelniach. Bardzo nieliczni mają prywatne gabinety.

Od czasu do czasu zdarza mi się słyszeć pytanie: „Jakim cudem, będąc miłośnikiem zwierząt, mógł pan wybrać zawód polegający na ich krojeniu i patroszeniu?”. To prawda, patologów określa się niekiedy mianem „rozpruwaczy”; był nawet austriacki film z 2010 roku pod takim tytułem o pracy moich kolegów „od ludzi”. Jednak by skutecznie pomagać żywym zwierzętom oraz ich właścicielom, po prostu musimy wykonywać czynności, które u osób postronnych budzą z reguły grozę. Inna rzecz, że dotyczy to (choć może w nieco łagodniejszej formie) wszystkich praktykujących lekarzy weterynarii. W ramach swojej codziennej pracy trafiają oni niekiedy na widoki naprawdę przerażające: psy straszliwie zniekształcone w wypadkach samochodowych albo okaleczone przez zwyrodnialców klacze. W takich sytuacjach, aby móc szybko skupić się na konkretnych czynnościach lekarskich, niezbędne jest wyrobienie w sobie pewnej odporności i umiejętności podchodzenia do sprawy z zawodowym dystansem.

Nadmierne osobiste zaangażowanie emocjonalne może zmącić ogląd sytuacji i uniemożliwić prawidłowe wnioskowanie. Lekarze weterynarii, a zwłaszcza patologowie zwierzęcy nie są zatem pozbawieni serca, tyle że w toku studiów przeszli długą szkołę skupiania się na konkretach, która zaczyna się już w pierwszym semestrze podczas zajęć z anatomii i preparowania zwłok. Owszem, można się do tego przyzwyczaić, w zdecydowanej większości przypadków nie równa się to jednak stępieniu wrażliwości. Ja osobiście nigdy nie zdecydowałbym się przeprowadzić sekcji własnego zwierzęcia lub takiego, które dobrze znałem za życia. W przypadku gdyby sekcja była rzeczywiście konieczna, poprosiłbym o jej wykonanie któregoś z kolegów. Tym bardziej zdumiewa mnie, gdy studenci przynoszą niekiedy na zajęcia ciała swych martwych pupili i chcą samodzielnie wykonać ich sekcję u nas – bo pragną dowiedzieć się, co się stało, a jednocześnie skorzystać z naszej pomocy. To kolejna okazja, gdy przekonuję się, że stosunek ludzi do ich czworonożnych ulubieńców bywa bardzo różny i że miłość do zwierząt miewa naprawdę niejedno oblicze.

Rozszerzona eutanazja

Spacerowicze odnaleźli w lesie zwłoki siedemdziesięcioczteroletniego mężczyzny. Ściśle mówiąc, odkrył je pies jednego ze spacerowiczów. Obok zwłok leżało truchło.

Ciała martwych ludzi to zwłoki, ciała martwych zwierząt – truchło albo padlina.

Okoliczności zdarzenia wydawały się bardzo tajemnicze. Prokuratura zleciła lekarzom sądowym przebadanie zwłok, my natomiast, patologowie zwierzęcy, mieliśmy zająć się psem.

Z początku nie było jasne, czy śmierć mężczyzny nastąpiła w wyniku samobójstwa, równie dobrze mogło to być przestępstwo, w trakcie którego życie straciły dwie istoty. Z drugiej szukano także motywu ewentualnego samobójstwa. Być może mężczyzna i pies byli chorzy (albo tylko mężczyzna lub tylko pies) i właściciel chciał oszczędzić zwierzęciu cierpień? A może pragnął odebrać sobie życie, a nie chciał zostawiać psa samego, bo kto by się o niego zatroszczył?

W przypadku człowieka, który zabiera ze sobą w ostatnią podróż drugą osobę, mówi się o rozszerzonym samobójstwie. Bywa, że następuje ono za zgodą i przyzwoleniem tej drugiej osoby. Zwierzę nie może wyrazić zgody. Również w przypadku „zwykłej” eutanazji jest całkowicie zdane na wolę właściciela. To on decyduje o jego życiu i śmierci – zwykle po konsultacji z weterynarzem i przy uwzględnieniu przepisów ustawy o ochronie zwierząt. Czy w tym przypadku mieliśmy do czynienia z rozszerzonym samobójstwem, gdzie pierwotnym motywem była wola odebrania sobie życia przez człowieka, psa zaś zabito, by oszczędzić mu zmian bytowych i ewentualnego zaniedbania? Czy raczej była to rozszerzona eutanazja i to właściciel postanowił towarzyszyć psu w drodze na drugą stronę? A może mężczyzna pragnął na swój sposób uwolnić psa? Tylko od czego? Takie pytania krążyły mi po głowie, gdy przystępowałem do sekcji zwierzęcia.

Suka rasy owczarek niemiecki miała zgodnie z danymi w książeczce zdrowia osiem lat. Potwierdziły to badania określające wiek na podstawie stanu uzębienia i innych cech fizycznych. Stan utrzymania był bardzo dobry. Oględziny zewnętrzne wykazały okrągły otwór w czole o średnicy dziewięciu milimetrów, z czarnymi śladami prochu oraz wąską strefą spalenia sierści. Mózg i podstawa czaszki były całkowicie pofragmentowane. W kości klinowej tkwił pocisk pełnopłaszczowy 9 x 19 mm. Jak się wkrótce okazało, kaliber pocisku odpowiadał temu, który moi koledzy znaleźli w czaszce leżącego obok mężczyzny. W otaczającej tkance zaobserwowano silne wylewy krwawe, a ponieważ doszło także do odłamkowego złamania kości klinowej, obecność skrzepłej krwi stwierdzono również w rejonie gardła. Na tej podstawie szybko ustalono przyczynę śmierci: strzał z bliskiej odległości, prawdopodobnie z pistoletu o wspomnianym kalibrze.

W dalszym toku sekcji dokonano jednak dodatkowych i bardzo istotnych odkryć. Już podczas oględzin zewnętrznych rzucały się w oczy dwie blizny, każda długości około dwudziestu sześciu centymetrów, przebiegające powyżej całkowicie usuniętych listw mlecznych. Blizny te powstały dwa do trzech miesięcy wcześniej, brzegi ran były całkowicie zasklepione, nie dawało się też stwierdzić obecności nici chirurgicznych. Operacyjnie usunięto całość gruczołów sutkowych oraz oba węzły chłonne pachwinowe. Badanie narządów wewnętrznych przebiegało zgodnie ze standardową procedurą prowadzenia sekcji u psów. Najważniejszym odkryciem było stwierdzenie, że płuca były w 80 procentach zajęte przerzutami gruczolakoraka gruczołu mlekowego, co można było jednoznacznie stwierdzić na podstawie tzw. pępków rakowych.

Podobne przerzuty w mniejszej liczbie znaleziono także w wątrobie, śledzionie, otrzewnej i opłucnej, a także w jamie szpikowej licznych kości długich. Przerzuty były rozpoznawalne już w badaniu makroskopowym także w węzłach chłonnych biodrowych przyśrodkowych oraz płucnych. Żołądek był wypełniony słabo przeżutymi kawałeczkami kiełbasy. Typowy ostatni posiłek skazańca, który w naszym zawodzie często widujemy w takiej właśnie formie. W badaniu mikroskopowym zidentyfikowano gęsto rozsiane przerzuty praktycznie we wszystkich zbadanych narządach, przy czym wzór komórek nowotworowych wskazywał na gruczolakoraka nabłonka gruczołu sutkowego o wysokim stopniu złośliwości. Zmiany w płucach były już na tyle zaawansowane, że suka najprawdopodobniej cierpiała na silne duszności, przynajmniej przy wysiłku. Rozsiany nowotwór gruczołu sutkowego w końcowym stadium, choć sam gruczoł został już usunięty.

Co trzeci pies – podobnie jak człowiek – umiera na raka. I podobnie jak u ludzi, również u naszych czworonożnych towarzyszy przyczyna choroby pozostaje często nieznana. Niekiedy powody bywają jednak identyczne jak u nas; przykładem może być choćby bierne palenie. Jeśli pani lub pan regularnie sięga po papierosa, zwiększa tym samym również ryzyko nowotworu u swojego zwierzaka, choć często nie ma o tym pojęcia. Cierpienia powodowane przez chorobę bywają naprawdę straszne, jednak w przypadku zwierząt to my decydujemy – miejmy nadzieję, kierując się najlepszymi intencjami – kiedy należy położyć im kres, w miarę możliwości nie przysparzając zwierzęciu dodatkowego bólu. W tym przypadku postawiłem hipotezę, że za pomocą pistoletu właściciel dokonał właściwie eutanazji swego psa, aby oszczędzić mu cierpień pod koniec życia. Wykonana niewiele wcześniej operacja polegała na usunięciu pierwotnego guza w gruczole sutkowym oraz całkowitej mastektomii z usunięciem węzłów chłonnych włącznie, ale nastąpiła niestety za późno – nowotwór zdołał się już rozprzestrzenić w całym ciele.

Najbardziej tragiczne było w tamtym przypadku to, że wiele typów raka piersi, zwanych u psów rakiem gruczołu sutkowego, rozwija się bardzo powoli. Trzeba czasu, by nowotwór nabrał cech nowotworu złośliwego, i jeszcze więcej czasu, by zaczął dawać przerzuty. Obraz gruczolakoraka, z którym mieliśmy do czynienia w tym przypadku, odpowiadał typowi nowotworu, który nabiera cech nowotworu złośliwego po bardzo wielu miesiącach czy nawet latach. Prawdopodobnie można było spokojnie przeprowadzić operację znacznie wcześniej, co dawałoby duże szanse na wyzdrowienie. Jednak z chwilą, gdy przerzuty docierają do płuc lub innych narządów wewnętrznych, na ratunek jest już za późno. Wiele typów nowotworów rośnie bardzo powoli i rozsiewa się dopiero w późnym stadium. W takich przypadkach szybkie wykrycie guza i odpowiednio wcześnie przeprowadzony zabieg mogą zapobiec najgorszemu. Dotyczy to zarówno zwierząt, jak i ludzi: podobnie jest przecież w przypadku niektórych typów raka piersi u kobiet czy złośliwych nowotworów prostaty i jelita grubego.

Na podstawie mikroskopowego badania tkanki pobranej z rejonu blizny oceniłem, że operacja odbyła się mniej więcej osiem tygodni wcześniej. W ostatnich tygodniach i dniach życia suka musiała bardzo mocno kaszleć. Taki psi kaszel brzmi naprawdę przerażająco. Pod koniec z pewnością była też bardzo słaba. Możliwe, że weterynarz wykonał prześwietlenie i przekazał właścicielowi hiobową wieść: na wszelkie leczenie jest za późno, chemio- i radioterapia są wykluczone, brak szans na wyzdrowienie.

– Czemu nie przyszedł pan wcześniej? – zapytał zapewne.

A teraz zastanówmy się nad właścicielem. Samotny mężczyzna, lat siedemdziesiąt cztery. Być może sam schorowany albo zmarła mu żona, niewykluczone, że także na raka. Dzieci – o ile je miał – wyjechały daleko. Jedyne, co mu pozostało, to pies – Hella. I nagle okazuje się, że straci także i ją. Zostanie wtedy całkiem sam. Bez swojej Helli. Nie chciał tego sobie nawet wyobrażać. Z kim będzie wtedy rozmawiał? Kto będzie go słuchał? Kto ucieszy się z jego przyjścia do domu? Kto mu ogrzeje stopy i spojrzy w oczy? I wreszcie, kto po prostu będzie u jego boku w dzień i w nocy?

Bez Helli nie mam tu już czego szukać.

Taki obraz od razu stanął mi przed oczami, gdy tylko poznałem więcej szczegółów i zobaczyłem więcej niż kilka szczątków kostnych na stole sekcyjnym. Wielu ludzi wyrzuca sobie, że nie wybrali się odpowiednio wcześnie do weterynarza. Często bardzo trudno uporać się ze świadomością, że padło zwierzę, które dałoby się uratować. Albo że w obecnej sytuacji nie obejdzie się już bez amputacji kończyny, ponieważ nowotwór zdążył zniszczyć staw, a wszystko dlatego, że właściciel zbyt późno poszedł do lekarza. Zwykle rozmawiam tylko z lekarzami weterynarii, niekiedy zdarza się jednak, że dzwoni sam właściciel zwierzęcia i pyta: „Panie profesorze, czy można było zrobić coś więcej?”.

W wielu wypadkach szczera odpowiedź powinna brzmieć: „Tak, można było”. Gdyby mój rozmówca poszedł do weterynarza wcześniej albo gdyby lekarz, nie zwlekając, wysłał do badania próbkę tkanki, wtedy istotnie byłaby poważna szansa na uratowanie zwierzęcia. Ale co przyjdzie teraz z takiego gdybania? Czy zrozpaczonego człowieka mam dodatkowo obarczać poczuciem winy?

Dlatego w takich sytuacjach pytam zwykle, ile lat miało zwierzę. Jeśli mam szczęście, pies zdołał dożyć dwucyfrowego wieku i wtedy mogę powiedzieć:

– To naprawdę piękny wiek. I z pewnością było mu u pana dobrze. Lepszego życia nie można psu życzyć.

– Może pan być pewien, profesorze, że niczego mu u mnie nie brakowało.

– Tak, wierzę. Ale tak to już jest: stary pies na coś musi umrzeć.

Człowiek i zwierzę: wspólnota stołu i łoża

Samotność, nie tylko starszych ludzi, to poważny i zatrważający problem naszych czasów. Dla coraz większej liczby osób domowe zwierzaki stają się jedynymi bliskimi stworzeniami na świecie. I w ten sposób papużki faliste, papugi żako, psy czy koty zostają wyniesione do rangi życiowych partnerów. Mają wypełniać pustkę, nieść pociechę, rozgrzewać serce, zastąpić dorosłe dzieci lub zmarłego partnera i ogólnie nadać życiu sens. Człowiek, który troszczy się o swego zwierzaka, ma przed sobą jakieś zadanie. Dawniej poświęcaliśmy życie innym ludziom. Teraz to zwierzę awansuje do roli pełnoprawnego życiowego partnera.

Na temat takiego „skrzywionego” stosunku człowieka do przedstawiciela innego przecież gatunku można by napisać całe tomy. Ma to swoje znaczenie także w kontekście praw zwierząt, o których respektowaniu nie może być mowy, jeśli nie pozwalamy zwierzęciu być po prostu zwierzęciem. Sądzę jednak, że oceniając stosunek człowieka do jego pupila, musimy też wziąć pod uwagę ludzką samotność. Samo zjawisko nie jest zresztą nowe. Już w XVIII wieku Fryderyk Wielki sypiał i jadał ze swymi chartami, a w ostatnich latach życia przedkładał wręcz ich towarzystwo nad towarzystwo ludzi. W tamtych czasach kwitowano to uśmieszkiem i traktowano jako przywilej zdziwaczałego monarchy, obecnie jednak dla wielu osób to stan najzupełniej normalny.

Martin Rütter, znany niemiecki trener psów i autor licznych książek na ten temat, opowiadał kiedyś w telewizji o pewnej starszej damie, która jadała posiłki wspólnie ze swym pokojowym pieskiem nie tylko przy jednym stole, ale i z jednego talerza. Natychmiast stanął mi przed oczami opisywany obraz: oto starsza pani z głową pełną siwych loczków i piesek z różową kokardką, każde na swoim fotelu, pies dodatkowo na dwóch poduszkach ozdobionych rzecz jasna stosownym psim motywem. Jedna łyżeczka dla ciebie, druga dla mnie. Jako higienista zapytałbym przede wszystkim, czy pies został należycie odrobaczony. Jako weterynarz miałbym tylko nadzieję, że nie dostawał cebuli, winogron, rodzynek, czekolady, a przede wszystkim jakichkolwiek słodzików z ksylitolem, bo mogłyby okazać się dla niego zabójcze. Ogólnie rzecz biorąc, byłoby lepiej, gdyby to jego właścicielka odżywiała się psim jedzeniem z puszki. W dzisiejszych czasach karma dla zwierząt domowych jest nierzadko pożywniejsza i z dietetycznego punktu widzenia bardziej wartościowa niż to, co wielu z nas trzyma w kuchennych szafkach.

Pozostaje jednak pytanie, czy powinno się tak postępować. Dawniej odpowiedź brzmiałaby niewątpliwie: nie, pod żadnym pozorem. Właścicielka zostałaby określona mianem zdziecinniałej starowinki lub bardziej dosadnie: starej wariatki. Dziś wiele osób postrzega to inaczej: a właściwie dlaczego nie powinna tak postępować? Skoro sprawia jej to przyjemność, a psu nie szkodzi? I w ogóle co komu do tego?

Właśnie w takim duchu wypowiadał się w programie pan Rütter. Tyle że ochrona zwierząt ma jednak coś do tego. Czy takie traktowanie zwierzęcia jest wciąż zgodne z jego wymaganiami gatunkowymi? Każdy właściciel powinien mieć na uwadze dobrostan swojego zwierzęcia. Zgodnie z ustawą o ochronie zwierząt każdy, kto trzyma zwierzę, jest zobowiązany nie tylko strzec je od bólu, cierpienia i szkód, ale także zadbać o właściwy dla jego natury tryb życia.

Spójrzmy też jednak na sprawę z drugiej strony: co robić w sytuacji, gdy Pusio od maleńkości nie zna innego życia? Myślę, że zapewne znacznie bardziej cierpiałby, gdyby nagle musiał zacząć jadać „jak normalny pies”. Osobiście wolę ludzi, którzy pozwalają psom jeść przy stole albo i na nim, od tych, którzy przywiązują psu kamień do szyi i żywcem wrzucają do rzeki. Bo, niestety, zdarzają się i takie przypadki.

Czego dzielić nie wolno

Niektórzy właściciele psów dzielą jednak ze swymi ulubieńcami nie tylko stół i łoże, ale także własne lekarstwa. Zwłaszcza w starszym wieku nietrudno wpaść na taki pomysł, bo wielu seniorów – czy to ludzkich, czy psich – zmaga się z podobnymi problemami. Obaj muszą zażywać, powiedzmy, tabletki na serce. Cóż bardziej oczywistego niż podzielić się więc swoją pigułką? Ten czy ów może się nawet dopatrywać w takim rozwiązaniu licznych zalet. Raz, że dzielone cierpienie zmniejsza się o połowę. Dwa, że babcine tabletki na serce są refundowane, więc emerycki portfel tylko zyska, gdy Pimpuś zamiast drogich lekarstw dla zwierząt zażyje tę samą pigułkę co właścicielka. Ale takie myślenie może okazać się zgubne, bo to, co pomaga człowiekowi, może zabić psa, i odwrotnie. Psy i inne zwierzęta muszą bez żadnych wyjątków przyjmować tylko leki dla nich przeznaczone i przepisane przez weterynarza. A już absolutnie nie wolno po prostu dzielić tabletki na pół! Tak również się zdarza, a przecież istnieje ryzyko, że dla babci taka dawka okaże się nieskuteczna, dla Pimpusia zaś szkodliwa lub wręcz zabójcza.

Bywa wreszcie i tak, że jeden chory ratuje drugiego w potrzebie, gdy pudełeczko tamtego świeci pustkami – o ile w ogóle mają dwa osobne pudełeczka z lekami. Oczywiście, nie dotyczy to tylko lekarstw na serce, bo ludzie i psy w starszym wieku cierpią na wiele wspólnych chorób: problemy z kolanami, stawami biodrowymi czy kręgosłupem, rwa kulszowa, podwyższony poziom cukru (koty!) i – naturalnie – demencja. Dlatego należy bezwzględnie i bez żadnych wyjątków odradzać dzielenie się lekarstwami z pupilem, choćby w najlepszej wierze. Nie ma nawet potrzeby, by wcześniej konsultować to z lekarzem, weterynarzem czy farmaceutą! W kwestii lekarstw musimy się pilnie wystrzegać nadmiernego uczłowieczania swoich zwierząt.

Nigdy nie zapomnę pewnego kuriozalnego przypadku niezamierzonego dzielenia się ze zwierzęciem lekarstwem, który udało mi się wykryć w laboratorium diagnostycznym dopiero po mrówczej detektywistycznej pracy. Pewien pies niemal całkiem wyłysiał, zanikły mu jądra, stracił też zainteresowanie dla niezwykle go wcześniej pociągających suczek z sąsiedztwa. Ta utrata libido specjalnie nie zmartwiła jego właścicielki, nie mogła się jednak pogodzić z utratą sierści. Każde wyjście na spacer przypominało drogę przez mękę; wszyscy chcieli się dowiedzieć, co dolega pieskowi. Podejrzewano, że może mieć wszy albo pchły, a właścicielce groził ostracyzm. Poza tym naturalnie żal jej było psa, którego usposobienie także mocno się zmieniło. Czyżby był poważnie chory?

Stan pacjenta konsultowano z wieloma weterynarzami, ale żaden z nich nie mógł znaleźć przyczyny zmian. Moja mikroskopowa diagnoza na podstawie badania wycinka skóry brzmiała: „Zaburzenia metaboliczne w naskórku i mieszkach włosowych wraz ze zwłóknieniem cebulek włosowych jak przy poważnych zaburzeniach hormonalnych”. Przeprowadzono wszystkie możliwe badania laboratoryjne, kosztowne i czasochłonne, by odkryć ewentualne choroby narządów wytwarzających hormony – bez rezultatu. A może przyczyna pochodziła z zewnątrz? Czyżby hormony w jedzeniu? Spytana o zdanie astrolożka podejrzewała, że przyczyną może być konstelacja Wenus, natomiast specjalistka od komunikacji zwierzęcej stawiała raczej na nieszczęśliwą miłość. Z tym z kolei nie zgodził się homeopata zwierzęcy, lecz niestety jego granulki D14 również nie doprowadziły do powiększenia atroficznych jąder. Nawet uzdrowicielka duchowa nie potrafiła doradzić nic więcej poza pogodzeniem się z faktem, że zwierzęciu przypadła taka karma i trzeba wyciągnąć z tego naukę.

Jak sprawy potoczyły się dalej? Otóż okazało się, że przyczyną wypadania sierści i zaniku jąder psa była sama właścicielka. Pies sypiał z nią w łóżku, oboje lubili głaskanie i przytulanie przed snem. Tymczasem aby złagodzić dokuczliwość objawów towarzyszących menopauzie, takich jak uderzenia gorąca, zlewne poty, zaburzenia snu i huśtawki nastrojów, pani smarowała się regularnie maścią estrogenową. I to właśnie zmieniło jej psa w eunucha.

Ta historia zdarzyła się ładnych parę lat temu, a od tego czasu wciąż przybywa podobnych przypadków w związku z częstszym stosowaniem hormonalnej terapii zastępczej i prawdopodobnie coraz powszechniejszym bliskim kontaktem fizycznym z domowymi zwierzętami. Zastanawiające wydaje mi się natomiast to, że partnerzy owych pań, sypiający na drugiej połowie łoża, nigdy nie wydawali się dotknięci jakimikolwiek dolegliwościami tego typu. Jak to świadczy o wzajemnych kontaktach?

Metamorfozy

Psy oczywiście w żadnym razie nie są jeszcze ludźmi, ale jednocześnie dawno przestały być wilkami. Prawdopodobnie od ponad czternastu tysięcy lat zmieniamy przez hodowlę ich geny, wskutek czego mają nie tylko wiele odmiennych cech fizycznych niż wilki, ale także inny metabolizm i wiele zachowań. Dostosowanie do ludzkiego otoczenia można w licznych kwestiach zmierzyć metodami naukowymi. Weźmy choćby sprawę pożywienia. W wilczej diecie skrobia nie odgrywa i nigdy nie odgrywała żadnej roli i jej przyswajalność przez te drapieżniki jest bardzo ograniczona. Natomiast nasze psy, po wielokrotnych duplikacjach odpowiadających za to genów (proces ten zajął wiele tysiącleci), mogą bez żadnych problemów strawić pokaźne ilości gotowanych ziemniaków, ryżu czy pszenicy. Nie ma wątpliwości, że pożywienie podawane psom przez naszych prehistorycznych przodków, żyjących przede wszystkim z uprawy roli, pozostawiło ślady w psim materiale genetycznym. Po zjedzeniu purée ziemniaczanego, drożdżówki z budyniem czy tortu z kremem wilk najprawdopodobniej zwymiotowałby na miejscu albo dostał biegunki. Tymczasem Pusio oblizuje się ze smakiem i najczęściej przyswaja taki pokarm bez żadnych problemów, nawet jeśli ciasta z całą pewnością nie są dla psów szczególnie wskazane. Istnieje też wiele innych genów odpowiedzialnych za przyswajanie pokarmu, które są różne u psów i u wilków. Dlatego oceniając żywienie psów, nie możemy kierować się tylko tym, co jedzą żyjące na swobodzie wilki.

Powtórzmy: psy od dawna nie są już wilkami, nie tylko w oczach swych właścicieli, ale też w swojej konstrukcji genetycznej. I nie dotyczy to tylko ich diety. Obecnie znamy już co najmniej 122 psie geny, które wskutek procesu udomowienia wykazują znaczące różnice w porównaniu z wilczymi. Wiele z nich odpowiada za funkcje mózgu, rozwój ośrodkowego układu nerwowego, a także określone wzorce zachowań. O tym, że na charakter i usposobienie naszych najlepszych przyjaciół można wpływać za sprawą różnicowania genetycznego (czyli przez hodowlę), wiedzą nie od dziś znawcy psów rasowych.

Radykalne zmiany w zachowaniu zwierząt pod wpływem działania człowieka można też zakodować w genach naprawdę szybko, o czym świadczy aktualny przykład z Rosji. Tamtejsi hodowcy lisów polarnych zdołali zaledwie w ciągu sześćdziesięciu lat „wpisać w geny” swoich zwierząt przyjazne zachowanie wobec ludzi, które tak cenimy u naszych domowych psów. Wcześniej uważano to za absolutnie niemożliwe, zwłaszcza w przypadku gatunku tak płochliwego jak lisy, do tego w tak krótkim czasie i bez ścisłego kontaktu z człowiekiem, który ewentualnie mógłby doprowadzić do oswojenia pojedynczych osobników. Tymczasem przepiękne zwierzęta, o których mowa, przejęły nawet merdanie ogonem jako oznakę radości na widok człowieka. Mało tego, można je wyprowadzać na spacer. Za mniej więcej pięć tysięcy euro każdy może sobie sprawić takiego oswojonego, a zarazem egzotycznego futrzaka. Oczywiście pod warunkiem, że nie odstręcza go silny piżmowy odór. Na to naukowcy nic nie zdołali poradzić. Lisy śmierdzą. Na dodatek znaczą cuchnącym moczem wszystko, co uważają za swoją własność.

Ale z drugiej strony, co to jest sześćdziesiąt lat?

Czy jednak właściwe jest przeprowadzanie takich zabiegów? Czy stosowne jest zamienianie lisów w zwierzęta domowe? Czy nasza wiedza o możliwościach, jakie daje hodowla, to rzeczywiście tylko błogosławieństwo, czy może także przekleństwo, skoro majstrujemy przy czymś, co właściwie już było doskonałe? W jakim celu robi się coś takiego – i jakim kosztem?

Nierzadko to właśnie ludzie, którzy kochają zwierzęta ponad wszystko, z braku wiedzy popełniają straszne błędy, wskutek których powierzeni ich pieczy przyjaciele cierpią prawdziwe męki. Będzie o tym jeszcze mowa w ostatnim rozdziale, poświęconym „obłędowi czystości rasowej”.

W sali sekcyjnej

W naszym zakładzie patologii zwierzęcej wszystko wygląda niemal dokładnie tak samo jak w „normalnym” prosektorium. Kafelki, nierdzewna stal, rzęsiste oświetlenie, oczywiście stół, no i czystość, której można by sobie życzyć w każdej kuchni. Niekiedy zdarza nam się używać przy pracy pił łańcuchowych – lekarze sądowi raczej nie mają z nimi do czynienia, chyba że wyjątkowo przy nieszczęśliwych wypadkach lub morderstwach. My natomiast używamy takich pił podczas sekcji słoni, nosorożców i tym podobnych. Tacy „zawodnicy wagi ciężkiej” wciągani są na salę za pomocą dźwigu z naszej rampy dla ciężarówek. Chyba że ważą ponad trzy tony; wtedy pracujemy na dworze…

W skład naszego instrumentarium wchodzą rzecz jasna nie tylko przedmioty tak toporne. Można w nim znaleźć także narzędzia wyjątkowo precyzyjne. Na przykład używane przez chirurgów okulistów mikroskalpele wykorzystujemy podczas przeprowadzenia sekcji myszoskoczków mongolskich lub rybek z rodziny pielęgnicowatych. Tak, tak, ryby także pojawiają się na naszym stole. Z kolei w naszych przenośnych skrzynkach z narzędziami, które zabieramy ze sobą do pracy w ogrodach zoologicznych albo zakładach utylizacji padłych zwierząt, można znaleźć sprzęty, jakie trudno skojarzyć z jakąkolwiek dziedziną medycyny.

Prawdopodobnie istnieje znacznie więcej powodów przeprowadzenia sekcji czy też oględzin zwierzęcia (oba terminy oznaczają to samo), niż można ich znaleźć w przypadku zwłok człowieka. Najczęstszymi są ciekawość właściciela albo kolegi czy koleżanki po fachu, podejrzenie choroby zakaźnej (groźnej dla innych zwierząt lub dla ludzi), a także troska o zwierzęta cierpiące na podobne dolegliwości – dzięki sekcji można lepiej dobrać skuteczną terapię dla żyjących. Rozpoznawanie chorób zakaźnych u zwierząt podlega zresztą ścisłym regulacjom prawnym i zwykle jest przeprowadzane przez pracowników inspektoratów weterynaryjnych. Wyczerpująca analiza każdego przypadku niewyjaśnionej śmierci zwierzęcia jest niezbędna także w większych zakładach hodowlanych (kontrola jakości!), przede wszystkim w rolnictwie, w ogrodach zoologicznych i publicznych zwierzyńcach, a także w hodowlach zwierząt doświadczalnych.

Nierzadko sekcje zwierząt zlecane są przez policję lub prokuraturę, jeśli zachodzi podejrzenie przestępstwa podlegającego karze. W grę może wchodzić nie tylko naruszenie ustawy o ochronie zwierząt, ale też złamanie wielu innych przepisów. Równie często chodzi bowiem – zupełnie inaczej niż w przypadku sekcji ludzkich zwłok – o konflikty cywilnoprawne, na przykład roszczenia z tytułu zniszczenia mienia. To również może być powód do przebadania martwego zwierzęcia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W Polsce analogicznym dokumentem jest Ustawa o ochronie zwierząt z 21 sierpnia 1997 (przyp. tłum.). [wróć]

Michael Tsokos jest kierownikiem berlińskiego Instytutu Medycyny Sądowej, a od 2014 roku także założycielem ośrodka pierwszej pomocy dla ofiar przemocy i gwałtów. Będąc światowej sławy specjalistą od szczególnie skomplikowanych i nietypowych przypadków kryminalnych, pracował m.in. podczas identyfikacji ofiar wojny w byłej Jugosławii oraz po tsunami w Azji w 2004 roku. W Polsce ukazało się kilka napisanych przez niego thrillerów z pierwszoplanowym wątkiem badań kryminalistycznych, np. Identyfikacja czy Smak śmierci (przyp. tłum.). [wróć]