Dom Versace - Deborah Ball - ebook + książka

Dom Versace ebook

Ball Deborah

4,5

Opis

VERSACE. Już samo nazwisko przywołuje na myśl obrazy skandalicznego przepychu, nieskrępowanego erotyzmu, obfitości i brawury. Nie bez przyczyny. Ale to niepełna prawda o słynnej rodzinie. Marka Versace to także dziedzictwo pochodzącego z biednego regionu na południu Włoch geniusza, który odmienił oblicze branży modowej dzięki niebywałej intuicji i głębokiemu zrozumieniu kobiet oraz zachodzących zmian kulturowych. Gianni Versace wraz z ekstrawagancką siostrą Donatellą stworzył kult celebrytów, który dziś uznajemy za coś oczywistego.

Deborah Ball, wieloletnia korespondentka „The Wall Street Journal”, przeprowadziła setki rozmów z członkami rodu Versace, kochankami Gianniego, jego rywalami w interesach, modelkami, którym pomógł osiągnąć międzynarodową sławę, a także ikonami świata mody, w tym z legendarną redaktorką „Vogue’a” Anną Wintour.

Autorka opisuje zakulisowe zmagania Donatelli, gdy przyszło jej wyjść z cienia i przejąć stery domu Versace po śmierci Gianniego, która nastąpiła w wyniku makabrycznej zbrodni. Przybliża wyzwania, przed jakimi stanęła Donatella, a także jej walkę z nałogiem narkotykowym, kłótnie z bratem Santem oraz zagadkę testamentu Gianniego.

Dom Versace to wciągająca opowieść o wybiciu się ponad przeciętność, bolesnym upadku, a ostatecznie – odkupieniu.

 

„Skrupulatnie prześledzona historia rodziny Versace. Dzięki tej książce poznajemy bardziej ludzką twarz członków legendarnego klanu” – „The Wall Street Journal”

„Podczas lektury czytelnicy mogą odnieść wrażenie, że przebijają się przez migotliwą zasłonę odgradzającą członków klanu Versace od świata; że wreszcie udało się rozwiać spowijającą ich aurę tajemniczości. Dom Versace to książka szczera i porywająca” – „The Associated Press”

 

Deborah Ball – urodziła się w Bostonie, przez ponad piętnaście lat pracowała jako dziennikarka biznesowa w Europie. Dwanaście lat spędziła jako korespondentka „The Wall Street Journal” w Mediolanie, Londynie i Zurychu, zajmując się szeroką gamą tematów biznesowych, finansowych i politycznych. W latach 1999–2002 pisała artykuły o europejskiej branży produktów luksusowych. Obecnie wraz z mężem Fabriziem dzieli czas między Włochy a Szwajcarię.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 614

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (16 ocen)
11
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Ho­use of Ver­sace: The Untold Story of Ge­nius, Mur­der, and Su­rvi­val
Prze­kład JE­RZY WOŁK-ŁA­NIEW­SKI
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja ANA­STA­ZJA OLEŚ­KIE­WICZ
Ko­rekta AU­RE­LIA HO­ŁU­BOW­SKA, MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych DA­WID GRZE­LAK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ho­use of Ver­sace: The Untold Story of Ge­nius, Mur­der, and Su­rvi­val Co­py­ri­ght © 2010 by De­bo­rah Ball This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Cur­rency, an im­print of Ran­dom Ho­use, a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Je­rzy Wołk-Ła­niew­ski Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-67674-88-1
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim ro­dzi­com Geo­r­gi­nie i Law­rence’owi

Moim bra­ciom i ich ro­dzi­nom

Fa­bri­ziowi

1

„Po­strze­lili Gian­niego”

Było wcze­sne po­po­łu­dnie 15 lipca 1997 roku, a Wieczne Mia­sto ogar­nął tak nie­zno­śny skwar, że ob­casy szpi­lek lekko za­pa­dały się w as­falt rzym­skich chod­ni­ków, po­zo­sta­wia­jąc na nich ślady przy­po­mi­na­jące dzioby po ospie. Na placu Hisz­pań­skim i słyn­nych, spły­wa­ją­cych nań po­dwójną falą scho­dach ro­iło się od lu­dzi. Tego ranka po­li­cjanci oczy­ścili wy­ko­nane z kre­mo­wego mar­muru stop­nie, prze­ga­nia­jąc z nich ulicz­nych pa­cy­ka­rzy tu­dzież uwo­dzą­cych atrak­cyjne tu­rystki chy­trych aman­tów, tak aby ekipy te­le­wi­zyjne mo­gły za­in­sta­lo­wać się z nie­po­ręcz­nymi ka­me­rami i ca­łym nie­zbęd­nym oświe­tle­niem na dwóch na­prędce wznie­sio­nych w tym celu wie­żach.

Ze­społy sta­cji te­le­wi­zyj­nych szy­ko­wały się na na­stępny wie­czór do trans­mi­sji pro­gramu Donna sotto le stelle [Ko­bieta pod gwiaz­dami]. Cho­dziło o spek­ta­ku­larne wi­do­wi­sko z ga­tunku tych, ja­kie w la­tach osiem­dzie­sią­tych zdo­mi­no­wały wło­ską te­le­wi­zję. Osiem­na­ście do­mów mody, w tym Va­len­tino oraz Fendi, miało za­pre­zen­to­wać swe naj­wspa­nial­sze kre­acje wie­czo­rowe na ską­pa­nych na tę oka­zję w świa­tłach ju­pi­te­rów Scho­dach Hisz­pań­skich, gdzie at­mos­ferę święta po­tę­go­wała przy­jemna o tej po­rze rzym­ska aura. Chcąc przy­dać wy­da­rze­niu nieco dra­ma­tur­gii, or­ga­ni­za­to­rzy za każ­dym ra­zem szcze­gól­nymi wzglę­dami ob­da­rzali jed­nego z pro­jek­tan­tów. W tym roku po­sta­no­wili uho­no­ro­wać Gian­niego Ver­sace.

Po­przed­niego wie­czoru sio­stra Gian­niego Do­na­tella zje­chała do miesz­czą­cego się w sie­dem­na­sto­wiecz­nej re­zy­den­cji u szczytu Scho­dów Hisz­pań­skich Ho­tel de la Ville. Jak zwy­kle za­trzy­mała się w naj­lep­szym po­koju – luk­su­so­wym apar­ta­men­cie na ostat­nim, ósmym pię­trze bu­dynku, gdzie bie­gnący do­okoła gma­chu ta­ras za­pew­niał pocz­tów­kową pa­no­ramę Wiecz­nego Mia­sta, od ko­puły ba­zy­liki Świę­tego Pio­tra w Wa­ty­ka­nie aż po Ko­lo­seum. Szcze­gólną chlubę lo­kum sta­no­wił biały for­te­pian ga­bi­ne­towy, po­da­ro­wany ho­te­lowi przez kom­po­zy­tora Le­onarda Bern­ste­ina, który swego czasu po­miesz­ki­wał tam przez pół roku. Santo Ver­sace, star­szy brat Gian­niego i Do­na­telli, nie zno­sił eks­tra­wa­ganc­kich apar­ta­men­tów, to­też sam za­kwa­te­ro­wał się w skrom­niej­szym po­koju tego sa­mego ho­telu.

Tego ranka każdy z uczest­ni­czą­cych w wy­da­rze­niu do­mów mody otrzy­mał go­dzinę na prze­pro­wa­dze­nie prób z mo­del­kami na słyn­nych scho­dach – wy­biegu nie­zwy­kle wy­ma­ga­ją­cym, bo skła­da­ją­cym się ze stu trzy­dzie­stu sied­miu mar­mu­ro­wych stopni, czę­sto do śli­sko­ści wy­dep­ta­nych przez prze­wa­la­jące się po nich od stu­leci tłumy tu­ry­stów. Dzie­siątki mo­de­lek ostroż­nie ćwi­czyły zej­ścia w szpil­kach, które za­mie­rzały wło­żyć na­stęp­nego dnia. Pierw­sze okienko na próbę na wy­biegu przy­pa­dło w udziale Do­na­telli. Re­ali­za­to­rzy pro­gramu zda­wali so­bie sprawę, że nie­koń­czący się ma­ra­ton pięk­nych mo­de­lek w pięk­nych kre­acjach prędko znu­dzi te­le­wi­dzów, a wy­niki oglą­dal­no­ści nie­ba­wem po roz­po­czę­ciu trans­mi­sji za­czną spa­dać, to­też w pierw­szej ko­lej­no­ści po­sta­no­wili za­pre­zen­to­wać naj­waż­niej­szych spo­śród pro­jek­tan­tów. W tym roku im­prezę otwie­rać miał dom mody Ver­sace. Wziąw­szy pod uwagę wielką liczbę uczest­ni­ków wy­da­rze­nia, or­ga­ni­za­to­rzy wy­zna­czyli li­mit, zgod­nie z któ­rym każdy pro­jek­tant mógł przed­sta­wić mak­sy­mal­nie pięt­na­ście stro­jów. Nie­wzru­szona ogra­ni­cze­niami Do­na­tella przy­wio­zła trzy­dzie­ści pięć kre­acji, pewna, że ty­powy dla ich marki blichtr kupi pro­du­cen­tów wi­do­wi­ska, a ci przy­mkną oko na zła­ma­nie za­sad.

Jakby tego było mało, Do­na­tella ścią­gnęła na im­prezę Na­omi Camp­bell, naj­więk­szą gwiazdę wśród su­per­mo­de­lek, sły­nącą z ide­al­nej fi­gury, gwiaz­dor­skich za­cho­wań oraz umie­jęt­no­ści za­pre­zen­to­wa­nia sukni z wdzię­kiem i wy­nio­słą ele­gan­cją. Udział w po­ran­nej pró­bie byłby po­ni­żej god­no­ści Na­omi, to­też zna­le­ziono dziew­czynę na jej za­stęp­stwo. Bry­tyj­ska pięk­ność przy­była do Ita­lii parę dni wcze­śniej i naj­pierw udała się na krótki urlop na wy­brzeże Amalfi, te­raz na­to­miast sa­mo­chód z szo­fe­rem wiózł ją do Rzymu na wie­czorną próbę ko­stiu­mową. Na­wet wśród licz­nych wszak w świe­cie mody nie­wy­obra­żal­nie roz­bu­cha­nych oso­bo­wo­ści Na­omi cie­szyła się sta­tu­sem diwy ab­so­lut­nej, który za­wdzię­czała w rów­nym stop­niu swej wy­smu­kłej syl­wetce, jak i tem­pe­ra­ment­nym wy­bry­kom. Dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia gwiazda wy­ka­zy­wała się nie­po­skro­mio­nym ape­ty­tem na przy­stoj­nych męż­czyzn, szyb­kie auta i ol­brzy­mie ilo­ści ko­ka­iny, co z ko­lei gwa­ran­to­wało nie­koń­czącą się po­żywkę re­dak­to­rom ru­bryk plot­kar­skich. Do le­gendy prze­szły jej na­pady fu­rii: gdy pew­nego razu w Lon­dy­nie zgu­biono jej ba­gaż, urzą­dziła taką scenę, że wierz­ga­jącą i roz­wrzesz­czaną mo­delkę z sa­mo­lotu mu­sieli usu­nąć funk­cjo­na­riu­sze po­li­cji. In­nym ra­zem ci­snęła w swoją po­ko­jówkę te­le­fo­nem ko­mór­ko­wym. Ran­nej ko­bie­cie trzeba było za­ło­żyć szwy.

Tym­cza­sem w rę­kach Gian­niego Ver­sace Na­omi prze­ista­czała się w istotę zgoła od­mienną, nie­malże po­tulną. Już od dawna była jego ulu­bioną mo­delką – tą, o któ­rej czę­sto my­ślał, pro­jek­tu­jąc swoje suk­nie. Po­tra­fiła za­pre­zen­to­wać jego kre­acje w ich peł­nej wspa­nia­ło­ści, a jej ko­cie ru­chy per­fek­cyj­nie współ­grały ze zwiew­no­ścią pro­po­no­wa­nych przez Gian­niego sukni. To wła­śnie za jego sprawą Na­omi zy­skała sławę jed­nej z pierw­szych su­per­mo­de­lek z praw­dzi­wego zda­rze­nia, współ­two­rząc do­brane przez niego grono dziew­cząt nie­ziem­skiej urody. Peł­nił też wo­bec niej funk­cję opie­kuń­czego star­szego brata, ła­go­dząc wy­bu­chy Bry­tyjki o na­ro­wi­stym, ła­two­pal­nym tem­pe­ra­men­cie. Na­omi umoc­niła więź łą­czącą ją z kla­nem Ver­sace, bli­sko za­przy­jaź­nia­jąc się z Do­na­tellą, u któ­rej od­tąd czę­sto spę­dzała week­endy w ro­dzin­nej po­sia­dło­ści nad je­zio­rem Como.

Pod­czas gdy pod­sta­wiony sa­mo­chód wiózł Na­omi do Rzymu, w dwóch sa­lach kon­fe­ren­cyj­nych na pierw­szym pię­trze Ho­tel de la Ville, na­prędce prze­kształ­co­nych w za­ple­cze pełne cha­rak­te­ry­stycz­nych dla przy­go­to­wań do po­kazu mody gra­tów, wi­za­ży­ści, fry­zje­rzy i kraw­cowe nada­wali mo­del­kom na po­trzeby próby ge­ne­ral­nej su­per­sek­sowny Ver­sace look na wy­soki po­łysk. Ubrane w ob­ci­słe je­ansy i jesz­cze nie­uma­lo­wane dziew­częta w ocze­ki­wa­niu na swoją ko­lej plot­ko­wały i chi­cho­tały, po­pi­ja­jąc z pu­szek die­te­tyczną colę. Były wśród nich na­wet czter­na­sto­latki o wciąż nie­doj­rza­łej, nie­malże chło­pię­cej fi­gu­rze. W rze­czy­wi­sto­ści, je­żeli po­mi­niemy su­per­mo­delki, wiele mo­de­lek bez ma­ki­jażu wy­gląda za­ska­ku­jąco zwy­czaj­nie. Są ni­czym ka­me­le­ony, które pro­jek­tanci po­tra­fią prze­isto­czyć w aku­rat taki typ ko­biety, jaki wy­kon­cy­po­wali so­bie z my­ślą o da­nym se­zo­nie.

Wzdłuż jed­nej ze ścian stały rzę­dem to­a­letki, uzbro­jone w lampy da­jące ja­sne świa­tło i za­wa­lone bu­te­lecz­kami, tub­kami i tre­skami. Ma­ki­ja­ży­ści pew­nie wo­dzili dziew­częta za pod­bródki, od­wra­ca­jąc je to w lewo, to w prawo, aby do­brze przyj­rzeć się re­zul­ta­tom swych wy­sił­ków. W po­miesz­cze­niu gę­sto było od lep­kich opa­rów la­kieru do wło­sów, dymu z pa­pie­ro­sów, a także aro­matu espresso. Jako że cho­dziło o jed­no­ra­zowe wy­da­rze­nie, nie zaś część ma­ra­tonu mody, fa­chowcy od ko­afiur i wi­za­ży­ści mieli re­la­tyw­nie ła­twe za­da­nie. Pod­czas ty­go­dnia mody, kiedy mo­delki gnają z jed­nego po­kazu na drugi, ci sami spece mu­szą w te pędy uwal­niać je od sztucz­nych pa­znokci, skom­pli­ko­wa­nych fry­zur bądź po­kry­wa­ją­cego całe ciało żelu brą­zu­ją­cego, które na­rzu­cił im pro­jek­tant od­po­wie­dzialny za po­przedni wy­stęp. Po pię­cio­ty­go­dnio­wym se­zo­nie mo­delka, która zde­cy­do­wała się wziąć udział w ca­łym cy­klu po­ka­zów, w wy­niku nie­ustan­nych za­bie­gów i zmian ma wy­nisz­czoną skórę, włosy i pa­znok­cie.

Gdy etap ma­ki­jażu do­bie­gał końca, mo­delki z ob­na­żo­nymi pier­siami roz­bie­rały się da­lej, aż po­zo­sta­wały w sa­mych tylko ob­ca­sach i mi­kro­sko­pij­nych strin­gach, de­mon­stru­jąc wszem wo­bec pie­czo­ło­wi­cie wy­de­pi­lo­wane wo­skiem oko­lice bi­kini. Cze­kały, aż asy­stenci po­mogą im przy­odziać prze­wi­dziane stroje, tak aby same nie roz­ma­zały so­bie ma­ki­jażu ani też nie po­bru­dziły kre­acji tłu­stą oliwką, jaką na­kła­dały na nogi, aby przy­dać im bla­sku w świe­tle re­flek­to­rów. Przed waż­nymi po­ka­zami mo­delki czę­sto sto­so­wały dra­styczną dietę wy­szczu­pla­jącą bądź też ły­kały gar­ściami środki prze­czysz­cza­jące, tak więc po mat­czy­nemu uspo­so­bione kraw­cowe Gian­niego cze­kały w go­to­wo­ści ze szpil­kami w ustach, aby w ra­zie po­trzeby upiąć suk­nie tu i ów­dzie i do­pa­so­wać je do syl­wetki. Przy uży­ciu dwu­stron­nej ta­śmy kle­ją­cej fik­so­wano dziew­czy­nom biust, aby już na wy­biegu nie wy­sko­czył z cha­rak­te­ry­stycz­nego dla kre­acji Ver­sace prze­past­nego de­koltu. Tace z je­dze­niem stały nie­ru­szone, rów­nie do­brze mo­głoby ich nie być.

Na­stęp­nie współ­pra­cow­nicy Do­na­telli strze­lali każ­dej z dziew­czyn fotki po­la­ro­idem – w przy­pi­sa­nej do niej sukni wraz z wszel­kimi do­dat­kami w ro­dzaju bi­żu­te­rii czy to­rebki, z któ­rymi miała po­tem po­ka­zać się na wy­biegu. Zdję­cia mo­co­wano ta­śmą do wie­szaka z ca­łym ko­stiu­mem, aby mieć pew­ność, że mo­delka o ni­czym nie za­po­mni. Do­na­tella wła­śnie przy­pa­try­wała się, jak kraw­cowa ubiera jedną z dziew­czyn, za­sta­na­wia­jąc się przy tym nad ewen­tu­al­nymi zmia­nami na ostat­nią chwilę w prze­biegu pre­zen­ta­cji, gdy roz­dzwo­niła się jej ko­mórka. Był to rzecz ja­sna Gianni, który te­le­fo­no­wał z Miami Be­ach, by za­sy­pać sio­strę py­ta­niami.

Od lat sie­dem­dzie­sią­tych Gianni zdą­żył zor­ga­ni­zo­wać dzie­siątki po­ka­zów mody, do­pro­wa­dza­jąc przy tym do per­fek­cji me­tody za­rzą­dza­nia ru­chem na wy­biegu, które te­raz sta­rała się na­śla­do­wać Do­na­tella. Ver­sace zda­wał so­bie sprawę, że po­kaz mody, pod­czas któ­rego w ciągu za­le­d­wie kwa­dransa przed oczyma pu­blicz­no­ści miga nie­kiedy wręcz i sześć­dzie­siąt róż­nych stro­jów, musi być rów­nie do­pra­co­wany cho­re­ogra­ficz­nie jak przed­sta­wie­nie ba­le­towe, zaś samo tylko do­bra­nie naj­od­po­wied­niej­szego pod­kładu mu­zycz­nego, oświe­tle­nia, no i dziew­cząt, może się cią­gnąć ty­go­dniami. Mu­zyka ma wy­zna­czać ton po­kazu i nada­wać rytm, do któ­rego do­sto­sują się mo­delki. Pro­jek­tant musi zde­cy­do­wać, która mo­delka za­pre­zen­tuje okre­śloną suk­nię w naj­lep­szym świe­tle, na­to­miast ko­lej­ność przed­sta­wia­nia po­szcze­gól­nych kre­acji prze­są­dzi o osta­tecz­nym wy­dźwięku ca­łej ko­lek­cji, przy czym szcze­gól­nie istotne zna­cze­nie ma do­bór pierw­szego i ostat­niego stroju. Za­zwy­czaj mo­delka pre­zen­tuje pod­czas po­kazu co naj­mniej dwie kre­acje, a bywa, że na prze­bra­nie się otrzy­muje za­le­d­wie trzy­dzie­ści se­kund, przez co jesz­cze trud­niej jest wszystko uzgod­nić tak, aby wła­ściwa dziew­czyna we wła­ści­wym stroju po­ka­zała się we wła­ści­wej ko­lej­no­ści.

Gianni, aż na­zbyt świa­dom, że ja­ka­kol­wiek po­myłka przy usta­la­niu tych zmien­nych może prze­są­dzić o spek­ta­ku­lar­nej kla­pie do­brze wró­żą­cego po­kazu, nie­ustę­pli­wie wy­py­ty­wał sio­strę o suk­nie, które po­sta­no­wiła za­pre­zen­to­wać, a także o to, jak każda z nich leży na przy­pi­sa­nej do niej dziew­czy­nie. Rzym­skie show, bę­dące wi­do­wi­skiem na wskroś te­le­wi­zyj­nym, nie było aż tak bez­li­to­sne jak pre­zen­ta­cje na wy­bie­gach w Me­dio­la­nie czy w Pa­ryżu, nie zja­wiali się bo­wiem na nim na­bywcy ani naj­istot­niejsi re­dak­to­rzy świata mody. Nie­mniej Gianni bar­dzo się przej­mo­wał, pra­gnął, by wszystko udało się per­fek­cyj­nie, nie­po­koił się za­tem, czy Do­na­tella sta­nie na wy­so­ko­ści za­da­nia. Ogrom­nie ko­chał swoją sio­strę, nie zna­czyło to jed­nak, że do końca ufał jej osą­dowi.

Kiedy la­tem 1994 roku u Gian­niego zdia­gno­zo­wano rzadką od­mianę no­wo­tworu ucha we­wnętrz­nego, w związku z czym był zmu­szony pod­dać się che­mio­te­ra­pii, przy­szło mu sce­do­wać na sio­strę więk­szą od­po­wie­dzial­ność za co­dzienne funk­cjo­no­wa­nie firmy. Re­la­cje mię­dzy Gian­nim a Do­na­tellą ce­cho­wała głę­bia po­rów­ny­wana przez nie­któ­rych do więzi mię­dzy bliź­nię­tami. Sio­stra od dawna była dla brata po­wier­niczką i al­ter ego, two­rząc z nim je­den z naj­wspa­nial­szych ze­spo­łów w hi­sto­rii mody. Przed kil­koma laty Gianni zgo­dził się na to, by Do­na­tella za­pro­jek­to­wała nową li­nię ubrań pod na­zwą Ver­sus, mimo że nie mo­gła się po­chwa­lić wy­kształ­ce­niem kie­run­ko­wym, a wręcz nie po­tra­fiła szki­co­wać. Za­pro­po­no­wana przez nią ko­lek­cja – roc­kowe kre­acje bo­gate w skórę i ćwieki, od­zwier­cie­dla­jące tem­pe­ra­ment es­te­tyczny ich twór­czyni i wy­ce­nione czte­ro­krot­nie ni­żej ani­żeli fla­gowe pro­jekty Ver­sace – ze­brała sto­sun­kowo do­bre re­cen­zje. Lecz to wła­śnie przy oka­zji cho­roby Gian­niego czter­dzie­sto­dwu­let­nia Do­na­tella po raz pierw­szy na do­brą sprawę wy­szła z cie­nia dzie­więć lat star­szego brata. Wspa­niale się czuła w świe­tle ju­pi­te­rów, ocho­czo dy­ry­gu­jąc ze­spo­łem Gian­niego, któ­rego człon­ko­wie w więk­szo­ści współ­pra­co­wali z nim od chwili na­ro­dzin jego im­pe­rium. Udzie­lała wy­wia­dów pra­sie, która nie szczę­dziła jej przy­chyl­nych pu­bli­ka­cji, ta­kich jak dzie­się­cio­stro­ni­cowy ma­te­riał pod ty­tu­łem La Bella Do­na­tella [Piękna Do­na­tella], który uka­zał się na ła­mach „Va­nity Fair”. Lecz kiedy Gianni za­koń­czył re­kon­wa­le­scen­cję po walce z no­wo­two­rem, mię­dzy ro­dzeń­stwem za­częły się tar­cia. Gianni do­strze­gał, że jego lu­dzie wciąż kie­rują się su­ge­stiami Do­na­telli, co wcale mu się nie po­do­bało. Przez ko­lejne mie­siące do­cho­dziło mię­dzy nimi do spięć.

W 1997 roku w re­la­cjach mię­dzy bra­tem i sio­strą wciąż da­wało się wy­czuć na­pię­cie. Na ty­dzień przed rzym­skim wi­do­wi­skiem te­le­wi­zyj­nym Do­na­tella i Gianni przy­glą­dali się w Pa­ryżu po­ka­zowi ko­lek­cji Ver­sace, który kosz­tem kil­ku­dzie­się­ciu ty­sięcy fran­ków pro­jek­tant zor­ga­ni­zo­wał w zdob­nym we fre­ski ba­rze nad ba­se­nem eks­klu­zyw­nego ho­telu Ritz, wzno­szą­cego się przy placu Ven­dôme. Kiedy przed laty Ver­sace po­sta­no­wił urzą­dzić w Ritzu po­kaz mody, część fran­cu­skiej śmie­tanki to­wa­rzy­skiej krę­ciła no­sem. Dla pa­ry­żan Ritz to praw­dziwa in­sty­tu­cja, gdzie go­ściły ta­kie wspa­nia­ło­ści jak Er­nest He­min­gway, na cześć któ­rego na­zwano ho­te­lowy bar, a także Coco Cha­nel, która przez trzy­dzie­ści lat z okła­dem za­miesz­ki­wała tam w po­dwój­nym apar­ta­men­cie. Coco Cha­nel uosa­biała zaś in­sty­tu­cję fran­cu­skiej mody, którą te­raz my­ślał zde­tro­ni­zo­wać Ver­sace – bez­czelny par­we­niusz z po­łu­dnia Ita­lii.

W ra­mach lip­co­wego po­kazu w Ritzu w 1997 roku mo­delki miały we­dle po­my­słu Gian­niego zejść po po­dwój­nym ciągu scho­dów na wy­bieg ze szkła, który ka­zał zbu­do­wać po­nad tur­ku­so­wym ba­se­nem ho­telu. Do­na­tella na­ci­skała na brata, by jako ostat­nią mo­delkę, tę, która tra­dy­cyj­nie pre­zen­tuje naj­moc­niej­szy ele­ment ko­lek­cji, to jest suk­nię ślubną, po­słał Ka­ren El­son. El­son była ostat­nio na fali, a praw­dziwą sławę zy­skała wcze­śniej tego roku, kiedy to fo­to­graf Ste­ven Me­isel prze­ko­nał ją, by na po­trzeby pierw­szej w ka­rie­rze okładki wło­skiego „Vo­gue’a” dała so­bie zgo­lić brwi, a włosy prze­far­bo­wała na ja­sno­rude. Jed­nakże na dzień przed po­ka­zem Do­na­tella z pu­stego pierw­szego rzędu przy­glą­dała się, jak Gianni w zwy­czaj­nym pu­lo­we­rze i pli­so­wa­nych spodniach prze­mie­rza tam i z po­wro­tem prze­zro­czy­stą ta­flę z pla­stiku, którą uło­żono na szkla­nym wy­biegu, aby uchro­nić go przed ja­kim­kol­wiek za­bru­dze­niem. Ver­sace krzy­wił się na wi­dok El­son, która nie­pew­nie ze­szła po stop­niach i prze­spa­ce­ro­wała się po po­de­ście. Ani tro­chę nie od­po­wia­dał mu jej nie­chlujny, koń­ski chód, wście­kał się na Do­na­tellę, że mu ją w ogóle za­su­ge­ro­wała. Za­stą­pił więc El­son Na­omi, ta zaś przede­fi­lo­wała w jego sukni ślub­nej – a była to halka w stylu baby-doll z sek­sow­nej me­ta­lo­wej siatki, ozdo­biona ogrom­nymi krzy­żami ze sre­bra – tak, że pro­jek­tant nie po­sia­dał się z dumy. Ka­ren El­son wy­buch­nęła pła­czem, zaś ob­li­cze Do­na­telli ska­mie­niało. Gianni udo­wod­nił swą de­cy­zją, że w klu­czo­wych spra­wach nie ma do sio­stry cał­ko­wi­tego za­ufa­nia.

Po zgrzy­cie w Pa­ryżu Do­na­tella była zde­ter­mi­no­wana, by wy­wal­czyć so­bie pe­wien sto­pień au­to­no­mii. Ocho­czo za­tem przy­jęła re­zy­gna­cję Gian­niego z uczest­nic­twa w wi­do­wi­sku w Rzy­mie, które so­bie od­pu­ścił, chcąc wcze­śniej roz­po­cząć let­nie wa­ka­cje. Zresztą Gianni już dawno temu prze­stał brać udział w Donna sotto le stelle. Nie zno­sił kon­wen­cji pro­gramu, we­dle któ­rej wraz z ry­wa­li­zu­ją­cymi z nim pro­jek­tan­tami miał dzie­lić scenę ogłu­pia­ją­cego wi­do­wi­ska, co nie­uchron­nie koń­czyło się ak­tami ma­łost­ko­wej za­wi­ści. Gi­ganci świata mody zmu­szeni byli we­spół ko­rzy­stać z usług za­an­ga­żo­wa­nych do pro­gramu mo­de­lek, nie­któ­rzy usi­ło­wali za­tem za­pew­nić so­bie wy­łącz­ność naj­pięk­niej­szych z nich, świa­do­mie ocią­ga­jąc się z ich prze­bie­ra­niem. Zda­rzyło się wręcz, że Gior­gio Ar­mani i Va­len­tino wdali się w gło­śną awan­turę, gdy ten drugi prze­cią­gnął czas swo­jej próby z mo­del­kami[1]. Na do­miar złego sta­łym pro­ble­mem był nie­zno­śny upał. Pro­jek­tanci pre­zen­to­wali swe naj­now­sze ko­lek­cje, to jest pro­po­zy­cje stro­jów na je­sień i zimę, to­też dziew­częta go­to­wały się w cięż­kich suk­niach i fu­trza­nych płasz­czach, a przy­go­to­wy­wany tyle czasu ma­ki­jaż spły­wał im z twa­rzy. Przede wszyst­kim jed­nak Gianni od­pu­ścił so­bie Rzym, po­nie­waż czuł się wy­koń­czony. Na po­trzeby po­kazu w ho­telu Ritz Ver­sace przy­go­to­wał po­nad setkę ręcz­nie szy­tych sukni, co ozna­czało ty­dzień pracy po osiem­na­ście go­dzin dzien­nie. Ku uldze wielu uczest­ni­ków rzym­skiego przed­sta­wie­nia Gianni wraz z An­to­niem D’Amico, z któ­rym był od pięt­na­stu lat, po­le­cieli na kilka dni do trzy­dzie­sto­pię­cio­po­ko­jo­wej re­zy­den­cji pro­jek­tanta w Miami Be­ach na Flo­ry­dzie.

Skoro go­ściem spe­cjal­nym pro­gramu był dom mody Ver­sace, te­raz to Do­na­telli przy­cho­dziło za­mknąć całe wi­do­wi­sko. Na ko­niec po­kazu miała zejść po Scho­dach Hisz­pań­skich za rękę z Na­omi, co sta­no­wi­łoby chwilę try­umfu dla ko­biety, która do­tąd na­wet w cie­niu swego brata-men­tora roz­kwi­tała jako jego muza. Do­na­tella zda­wała so­bie sprawę z tego, że to Gianni sta­nowi naj­moc­niej­sze ogniwo ter­cetu Ver­sace i że to iskra jego ge­niu­szu za­pew­niła im po­wo­dze­nie wraz z wszel­kimi pły­ną­cymi zeń ko­rzy­ściami. Swoją osobą Gianni sta­bi­li­zo­wał ży­cie trójki ro­dzeń­stwa ni­czym do­brze roz­miesz­czony ba­last. Poza tym po­mimo nie­daw­nych kło­po­tów ze zdro­wiem wciąż za­równo pod wzglę­dem kre­atyw­nym, jak i ko­mer­cyj­nym znaj­do­wał się u szczytu swo­ich moż­li­wo­ści. Pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych Gianni uszla­chet­nił i udo­sko­na­lił swój styl, re­zy­gnu­jąc z cha­rak­te­ry­stycz­nej dla nie­któ­rych wcze­snych jego pro­jek­tów krzy­kli­wo­ści. Z cza­sem stał się de­fi­ni­cją obo­wią­zu­ją­cego w ostat­niej de­ka­dzie ty­siąc­le­cia etosu do­sko­na­ło­ści. Od­tąd za­li­czano go po­społu z Yves’em Sa­int Lau­ren­tem, Coco Cha­nel i Gior­giem Ar­ma­nim do grona naj­wy­bit­niej­szych pro­jek­tan­tów w dzie­jach mody.

W Rzy­mie za­le­d­wie mi­nęła pora obia­dowa – w Miami zaś do­piero świ­tało – kiedy Do­na­tella ode­brała pierw­szy tego dnia te­le­fon od brata. Nie da­wał jej spo­koju, do­py­tu­jąc o prze­bieg próby, ona zaś z każdą chwilą co­raz to bar­dziej się iry­to­wała. W końcu nie wy­trzy­mała:

– Gianni, stam­tąd, gdzie je­steś, mi nie po­mo­żesz – rzu­ciła i się roz­łą­czyła[2].

Kiedy pół go­dziny póź­niej za­dzwo­nił po­now­nie, zi­gno­ro­wała te­le­fon, za­jęta szy­ko­wa­niem mo­de­lek.

Za­raz po­tem ktoś za­dzwo­nił na nu­mer Santa, naj­star­szego i za­ra­zem naj­bar­dziej biz­ne­sowo uspo­so­bio­nego z trójki ro­dzeń­stwa Ver­sace. Ten uznał, że to pew­nie jego brat, tym­cza­sem w słu­chawce roz­legł się głos jed­nej z me­dio­lań­skich asy­sten­tek domu mody.

– Po­strze­lili Gian­niego – po­wie­działa. Na tę chwilę nie wie­działa nic poza tym.

W tej strasz­li­wej chwili Santo po­czuł, jak wzbiera w nim gwał­towna fala po­wo­do­wa­nego wzglę­dami prak­tycz­nymi gniewu. Po co jego brat w ogóle je­chał do Miami, mia­sta sły­ną­cego z pa­nu­ją­cej tam ogrom­nej prze­mocy? Ileż to razy Santo po­wta­rzał Gian­niemu, by ten na­jął so­bie ochro­nia­rzy? Wcho­dząc w na­tu­ralną dla sie­bie rolę tego, kto roz­wią­zy­wał ro­dzinne pro­blemy, Santo za­czął już się za­sta­na­wiać, jak ścią­gnąć Gian­niego z po­wro­tem do Włoch i umie­ścić go na czas re­kon­wa­le­scen­cji w szpi­talu.

Z po­nurą miną po­biegł szu­kać Do­na­telli i od­cią­gnął ją od mo­delki, któ­rej po­ma­gała aku­rat przy przy­miarce.

– Do­na­tella, vieni qua sub­ito! Chodź tu na­tych­miast! – za­wo­łał spa­ni­ko­wa­nym gło­sem, co spo­wo­do­wało, że mo­delki i współ­pra­cow­nicy, zna­jący go jako naj­spo­koj­niej­szego z trójki ro­dzeń­stwa, za­marli. Za­nie­po­ko­jona Do­na­tella po­dą­żyła za nim. Kiedy zna­leźli się na osob­no­ści, Santo prze­ka­zał jej wieść: – Ja­kiś sza­le­niec po­strze­lił Gian­niego. Ale nie martw się, jest już w dro­dze do szpi­tala, a tam się nim zajmą.

Do­na­tella nie uwie­rzyła bratu. Na­tych­miast po­częła te­le­fo­no­wać do Miami. Kiedy udało jej się do­dzwo­nić do ko­goś z firmy, kto miał kon­takt ze szpi­ta­lem, hi­ste­rycz­nie wrza­snęła, prze­czu­wa­jąc, że do­szło do naj­gor­szego.

– Tak, Do­na­tello – po­twier­dził gro­bowy głos w słu­chawce. – Gianni nie żyje.

Do­na­tella wy­dała z sie­bie krzyk, który usły­szały ćwi­czące jesz­cze na scho­dach mo­delki. Na­stęp­nie ze­mdlała. Sto­jący obok niej Santo po­bladł i za­czął dy­go­tać. Parę mi­nut póź­niej wraz z Ema­nu­elą Schme­idler, która od dawna od­po­wia­dała w fir­mie za PR, zdo­łał za­tar­gać Do­na­tellę do jej apar­ta­mentu.

Tam od­zy­skała przy­tom­ność i przy­sia­dła zgar­biona na łóżku, wraz z San­tem za­no­sząc się szlo­chem. Wnet jed­nak ze­rwała się na nogi, za­nie­po­ko­jona tym, że dzieci mogą do­wie­dzieć się o spra­wie z te­le­wi­zji. Ktoś z jej współ­pra­cow­ni­ków czym prę­dzej udał się do po­koju obok, gdzie dzieci Do­na­telli, je­de­na­sto­let­nia Al­le­gra i sze­ścio­letni Da­niel, oglą­dały do­tąd kre­skówki. Lecz było już za późno. Wło­skie sta­cje te­le­wi­zyjne nada­wały ko­mu­ni­katy o śmierci Gian­niego, a dzieci zdą­żyły je zo­ba­czyć. W prze­ra­że­niu pod­bie­gły do matki.

To, co po­tem na­stą­piło, za­równo Santo, jak i Do­na­tella za­pa­mię­tali jak przez mgłę. Oboje byli w szoku, po­grą­żeni w bólu i roz­pa­czy. Po­trze­bo­wali trzy­dzie­stu ochro­nia­rzy, by prze­bić się przez masę dzien­ni­ka­rzy ob­le­ga­ją­cych wej­ście do Ho­tel de la Ville. Je­den z fo­to­re­por­te­rów spró­bo­wał wręcz zejść po ścia­nie bu­dynku, aby tylko zdo­być zdję­cie ro­dzeń­stwa w apar­ta­men­cie. Inny pa­pa­razzo ustrze­lił fo­to­gra­fię sku­lo­nej na tyl­nym sie­dze­niu czar­nego mer­ce­desa Do­na­telli, z któ­rej twa­rzy, skry­tej za ogrom­nymi czar­nymi oku­la­rami prze­ciw­sło­necz­nymi, wy­zie­rało cier­pie­nie.

Brat i sio­stra udali się sa­mo­cho­dem na po­ło­żone na obrze­żach Wiecz­nego Mia­sta woj­skowe lot­ni­sko Ciam­pino. Si­lvio Ber­lu­sconi, naj­bo­gat­szy czło­wiek we Wło­szech, a w przy­szło­ści rów­nież szef wło­skiego rządu, za­pro­po­no­wał, że udo­stępni człon­kom ro­dziny za­mor­do­wa­nego pro­jek­tanta swój pry­watny od­rzu­to­wiec, aby mo­gli czym prę­dzej udać się do Miami, lecz pe­wien wło­ski ma­gnat branży bu­dow­la­nej oka­zał się jesz­cze szyb­szy i z miej­sca pod­sta­wił im swoją ma­szynę.

Do­na­tella i Santo wy­lą­do­wali na lot­ni­sku w Miami o wpół do czwar­tej nad ra­nem po dzie­się­cio­go­dzin­nym lo­cie i po­je­chali wprost do re­zy­den­cji Gian­niego przy bul­wa­rze Ocean Drive, w sa­mym środku dziel­nicy So­uth Be­ach, do któ­rej po­pu­lar­no­ści ogrom­nie przy­czy­nił się styl ży­cia Ver­sa­cego[3]. Ma­donna za­pro­po­no­wała, że je­żeli nie będą chcieli no­co­wać w domu Gian­niego, mogą za­trzy­mać się u niej, jed­nakże od­mó­wili. Na­stępne pół­to­rej doby spę­dzili w willi, w któ­rej re­no­wa­cję ich brat wło­żył mi­liony i którą tak bar­dzo uko­chał – a która te­raz prze­isto­czyła się w miej­sce zbrodni.

Dom ob­le­gali przed­sta­wi­ciele środ­ków ma­so­wego prze­kazu. Po nie­bie krą­żyły śmi­głowce sta­cji te­le­wi­zyj­nych, zaś dzie­siątki fo­to­re­por­te­rów i ka­me­rzy­stów ko­czo­wały na ulicy, ob­fo­to­gra­fo­wu­jąc za­im­pro­wi­zo­wany oł­ta­rzyk z kwia­tów i świe­czek, który wy­rósł na fron­to­wych stop­niach bu­dynku, skąd do­piero co zmyto plamę krwi Gian­niego. Kiedy ro­ze­szła się wia­do­mość, że na miej­sce przy­byli Do­na­tella i Santo, część me­dial­nego stada oto­czyła tylne wyj­ście w za­ułku za po­sia­dło­ścią. Póź­niej, kiedy ro­dzeń­stwo go­to­wało się, by prze­je­chać do za­kładu po­grze­bo­wego, ekipa Gian­niego za­dbała o to, by wy­pu­ścić w mia­sto jesz­cze kilka in­nych li­mu­zyn i tym sa­mym od­cią­gnąć od domu pa­pa­raz­zich, lecz plan się nie po­wiódł. Aby wy­do­stać się z re­zy­den­cji, mu­sieli więc skryć się za roz­ło­żo­nymi przez ochronę ogrom­nymi pa­ra­so­lami, a gdy po­grą­żeni w smutku prze­dzie­rali się do auta, nie obyło się bez prze­py­cha­nek.

O pią­tej po po­łu­dniu Santo, Do­na­tella oraz part­ner ży­ciowy Gian­niego An­to­nio sta­wili się w domu po­grze­bo­wym, który mie­ścił się w pod­upa­dłym bu­dynku na pa­skud­nych przed­mie­ściach Miami, aby po raz ostatni zo­ba­czyć Gian­niego. Po­mimo sta­rań pod­ję­tych przez pra­cow­nika za­kładu, który sta­rał się za­ma­sko­wać ob­ra­że­nia, twarz zmar­łego była czę­ściowo zde­for­mo­wana przez po­ci­ski[4]. Do­na­tella, nic so­bie nie ro­biąc z pro­te­stów Santa, uparła się, że sama ubie­rze Gian­niego do trumny. Pod osłoną tu­zina ochro­nia­rzy i funk­cjo­na­riu­szy po­li­cji, któ­rzy dy­żu­ro­wali na ze­wnątrz bu­dynku, ro­dzina od­pra­wiła skromną ce­re­mo­nię w ka­plicy domu po­grze­bo­wego, po czym szczątki Gian­niego zo­stały spo­pie­lone.

Tego sa­mego dnia wie­czo­rem ro­dzina za­sia­dła do wspól­nego po­siłku. Santo i Do­na­tella przez cały dzień po­wścią­gali emo­cje, non stop oto­czeni praw­ni­kami, spe­cami od wi­ze­runku i przy­ja­ciółmi, któ­rzy tłum­nie zja­wili się w re­zy­den­cji. Oso­bi­sty ku­charz Gian­niego przy­go­to­wał pro­ste da­nie z ma­ka­ro­nem. Na­stęp­nie po­dał wa­ni­liowe bu­dino – wło­ską wer­sję flanu, bę­dącą ulu­bio­nym de­se­rem zmar­łego. Gdy po­trawa zna­la­zła się na stole, Do­na­tella i Santo w końcu stra­cili pa­no­wa­nie nad sobą i za­lali się łzami[5]. Późną nocą, kiedy liczba dzien­ni­ka­rzy ob­le­ga­ją­cych dom nieco się zmniej­szyła, Do­na­tella wy­chy­nęła z willi, aby uca­ło­wać miej­sce, w któ­rym kule mor­dercy się­gnęły Gian­niego.

Na­stęp­nego dnia Do­na­tella, Santo i An­to­nio od­le­cieli z po­wro­tem do Me­dio­lanu. Santo na ko­la­nach prze­wo­ził wy­ko­naną z brązu urnę, w niej zaś pro­chy brata. Przez całą długą po­dróż do Włoch cała trójka prak­tycz­nie mil­czała. Tym­cza­sem w Miami wła­śnie ru­szała jedna z naj­więk­szych ob­ław w hi­sto­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Nim Do­na­tella i Santo do­le­cieli do Me­dio­lanu, biuro PR domu mody Ver­sace pod­jęło się przy­go­to­wań do po­grzebu. Po­sta­no­wiono, że od­bę­dzie się on we wto­rek, 22 lipca 1997 roku, do­kład­nie w ty­dzień od chwili za­mor­do­wa­nia Gian­niego. Jesz­cze w Miami Do­na­tella, mio­ta­jąca się mię­dzy bez­brzeżną roz­pa­czą a gnie­wem wy­wo­ła­nym bru­tal­nym mor­der­stwem brata, po­sta­no­wiła, że wy­prawi mu po­grzeb, ja­kiego jesz­cze świat nie wi­dział.

– Za­bili Gian­niego jak ulicz­nego psa – rzu­ciła sze­fowi działu PR. – Te­raz chcę, by miał po­grzeb godny księ­cia.

Swoim lu­dziom ka­zała za­po­znać się z na­gra­niami z ce­re­mo­nii po­grze­bo­wych ko­ro­no­wa­nych głów i za­czerp­nąć z tych ma­te­ria­łów in­spi­ra­cję dla prze­biegu uro­czy­sto­ści. Do­szła do wnio­sku, że tylko jedno miej­sce bę­dzie od­po­wied­nie, by na­le­ży­cie uczcić pa­mięć jej uko­cha­nego brata: Il Du­omo, wspa­niała ka­te­dra w Me­dio­la­nie. Santo w pierw­szej chwili wy­da­wał się zszo­ko­wany pod­jętą przez sio­strę de­cy­zją, lecz osta­tecz­nie przy­chy­lił się do ży­cze­nia Do­na­telli.

Co prawda sie­dziba główna domu mody Ver­sace znaj­do­wała się wła­śnie w Me­dio­la­nie, lecz nikt z klanu nie da­rzył tego mia­sta szcze­gólną sym­pa­tią. Ro­dzina po­cho­dziła z da­le­kiego po­łu­dnia Włoch, z apa­tycz­nej, za­co­fa­nej i prze­żar­tej ukła­dami ma­fij­nymi pro­win­cji, sta­no­wią­cej jawne prze­ci­wień­stwo asce­tycz­nej i pra­co­wi­tej Pół­nocy, gdzie me­ri­dio­nali, to jest po­łu­dniowcy, spo­ty­kali się z uprze­dze­niami i po­dejrz­li­wo­ścią. Gianni za­wsze uwa­żał Me­dio­lan za smętne, bru­nat­no­szare mia­sto za­miesz­kałe przez spię­tych i kon­ser­wa­tyw­nych lu­dzi. Po­dob­nie jak wielu po­łu­dniow­ców, któ­rzy prze­nie­śli się na pół­noc Pół­wy­spu Ape­niń­skiego w po­szu­ki­wa­niu ży­cio­wej oka­zji, sza­no­wał obecny w mie­ście kal­wiń­ski etos pracy, nie­mniej w każdy czwar­tek wie­czo­rem wy­ry­wał się ze sto­licy Lom­bar­dii, by cały week­end spę­dzić nad brze­gami je­ziora Como. Z ko­lei no­sząca tle­nione blond włosy i krzy­kliwe kre­acje Do­na­tella była świa­doma, że sno­bi­stycz­nie uspo­so­bieni me­dio­lań­czycy od­no­szą się do niej ze wzgardą. Santo rów­nież do­ce­niał stwa­rzane przez to mia­sto moż­li­wo­ści, nie zno­sił jed­nak tak od­czu­wal­nych w mie­ście re­sen­ty­men­tów pod ad­re­sem przy­by­szów z Po­łu­dnia.

I rze­czy­wi­ście, stare miesz­czań­skie rody Me­dio­lanu ni­gdy do końca nie za­ak­cep­to­wały klanu Ver­sace, wy­róż­nia­ją­cego się swym nie­okrze­sa­niem, po­łu­dnio­wym ak­cen­tem i gło­śnym sty­lem by­cia. Od czasu po­wo­jen­nego bo­omu go­spo­dar­czego wielu me­dio­lań­czy­ków ży­wiło głę­boką an­ty­pa­tię wo­bec po­łu­dniow­ców ta­kich jak ro­dzeń­stwo Ver­sace, uzna­jąc ich za ze­psu­tych dar­mo­zja­dów, któ­rzy żyją na koszt przed­się­bior­czej Pół­nocy. Jesz­cze przed śmier­cią Gian­niego uczu­cia te zna­la­zły wy­ra­zi­ste uj­ście pod po­sta­cią Ligi Pół­noc­nej, no­wej par­tii po­li­tycz­nej wprost na­wo­łu­ją­cej do ode­rwa­nia pół­nocy kraju od reszty Włoch. Do­brze uro­dzo­nym me­dio­lań­czy­kom pro­jekty Gian­niego, tak po­pu­larne po­śród nu­wo­ry­szy, któ­rzy za­ist­nieli za sprawą bo­omów na miej­sco­wej gieł­dzie w la­tach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych, wy­da­wały się wul­gar­nym do­wo­dem złego smaku. Już zde­cy­do­wa­nie ła­twiej przy­cho­dziło im za­ak­cep­to­wać Gior­gia Ar­ma­niego, który pro­po­no­wał spo­koj­niej­sze gar­ni­tury, sam po­cho­dził z Pół­nocy, a do tego nie epa­to­wał tak swoim ho­mo­sek­su­ali­zmem. Bar­dziej ce­niona była też Miuc­cia Prada, która wy­wo­dziła się z za­cnego me­dio­lań­skiego rodu, trud­nią­cego się wy­ro­bem skó­rza­nych ku­frów po­dróż­nych dla miej­sco­wego pa­try­cjatu jesz­cze od przed­woj­nia. Wyż­sze sfery bur­żu­azji, chlu­biące się po­dwój­nymi na­zwi­skami i za­mi­ło­wa­niem do po­wścią­gli­wej ele­gan­cji kra­wiec­twa fran­cu­skiego, nie były z ko­lei w sta­nie po­jąć po­pu­lar­no­ści stro­jów pro­jek­to­wa­nych przez Gian­niego. Kto by się od­wa­żył coś ta­kiego ku­pić? Jak szep­tano, tak wiel­kie do­chody jego firma mo­gła uzy­ski­wać wy­łącz­nie za sprawą ma­fii.

Kiedy za­tem Do­na­tella za­żą­dała, by po­grzeb Gian­niego zor­ga­ni­zo­wano w ka­te­drze, nie­któ­rzy me­dio­lań­czycy uznali ta­kie ocze­ki­wa­nia za po­wód do obu­rze­nia. W ostat­nich la­tach na­wet eli­tom miej­sco­wej spo­łecz­no­ści od­ma­wiano po­zwo­le­nia na na­bo­żeń­stwa po­grze­bowe w Du­omo. Zdolny po­mie­ścić po­nad cztery ty­siące wier­nych ko­ściół był po pro­stu zbyt wielki. Or­ga­ni­zo­wano w nim je­dy­nie po­grzeby pań­stwowe – jak w przy­padku uro­czy­sto­ści ża­łob­nych upa­mięt­nia­ją­cych ofiary za­ma­chu bom­bo­wego, jaki w 1993 roku prze­pro­wa­dziła w Me­dio­la­nie ma­fia.

Ka­te­dra w Me­dio­la­nie, trze­cia naj­więk­sza świą­ty­nia ka­to­licka na świe­cie, ma kształt ol­brzy­miego, cięż­ka­wego ostro­słupa, który zdaje się za­ta­piać w po­wierzchni placu. Wzno­szona przez sześć wie­ków, lecz do dzi­siaj nie­ukoń­czona, po­cząt­kowo miała na­wią­zy­wać do zwiew­nej gra­cji oka­zów fran­cu­skiego go­tyku ta­kich jak pa­ry­ska No­tre Dame. Tym­cza­sem jed­nak pod wpły­wem dzia­łań ko­lej­nych ar­chi­tek­tów, pra­gną­cych na­rzu­cić jej swoją wła­sną wi­zję, prze­mie­niła się w gma­twa­ninę roz­ma­itych sty­lów. Ko­ściół, choć im­po­nuje sa­mym swym roz­mia­rem, spra­wia za­ra­zem dość po­sępne wra­że­nie – jest tak ogromny, że na­wet naj­ja­śniej­sze pro­mie­nie sło­neczne nie są w sta­nie na tyle prze­bić się przez wi­traże w jego oknach, by roz­świe­tlić pa­nu­jący we­wnątrz pół­mrok. Przy­tła­cza­jące wra­że­nie do­dat­kowo po­tę­gują trzy rzędy wiel­kich ni­czym se­kwoje ko­lumn, wy­ko­na­nych z ró­żo­wego mar­muru z Can­do­glii, który pod wpły­wem czasu przy­brał od­cień żół­to­szary. Jed­nakże po­mimo ta­kiej po­sęp­no­ści Du­omo sta­nowi dla me­dio­lań­czy­ków no­stal­giczne serce ich mia­sta. Po­nad da­chem wznosi się Ma­don­nina, mie­rząca cztery me­try po­zła­cana fi­gura Matki Bo­skiej, bę­dąca sym­bo­lem Me­dio­lanu. W grun­cie rze­czy Do­na­tella do­po­mi­nała się za­tem dla brata o po­grzeb pań­stwowy – chciała uczcić tra­gicz­nie prze­rwane ży­cie sek­sow­nego, no­wo­cze­snego i wy­wro­to­wego iko­no­kla­sty w miej­scu szcze­gól­nie waż­nym dla wło­skiego es­ta­bli­sh­mentu.

Kiedy biuro PR domu mody Ver­sace zwró­ciło się do bur­mi­strza z prośbą o przed­sta­wie­nie ich ży­cze­nia me­dio­lań­skiemu me­tro­po­li­cie, wła­dze ko­ścielne wy­ra­ziły obawę, że msza ża­łobna prze­isto­czy się w wi­do­wi­sko łą­czące w so­bie po­kaz mody i ge­jow­ską pa­radę dla uczcze­nia czło­wieka, który za ży­cia pu­blicz­nie wy­ra­żał swoją wzgardę wo­bec Ko­ścioła. Osta­tecz­nie spra­wu­jący pie­czę nad ka­te­drą ksiądz An­gelo Majo ustą­pił, zda­jąc so­bie sprawę, że Il Du­omo jest je­dy­nym obiek­tem dość du­żym i wspa­nia­łym, by po­mie­ścić w swych pro­gach wszyst­kie spo­dzie­wane na po­grze­bie zna­ko­mi­to­ści.

Dom mody Ver­sace za­jął się przy­go­to­wa­niami do po­grzebu zu­peł­nie tak, jak gdyby cho­dziło o ostatni po­kaz mody jego za­ło­ży­ciela – bo tak też w isto­cie było. Pra­cow­nicy firmy po­roz­sy­łali za­pro­sze­nia do ulu­bio­nych gwiazd, któ­rym na­stęp­nie za­re­zer­wo­wano noc­legi w pię­cio­gwiazd­ko­wym ho­telu Four Se­asons nie­opo­dal kwa­tery głów­nej im­pe­rium Ver­sace w sa­mym sercu kwar­tału, któ­rego osią jest via Mon­te­na­po­le­one. W pra­cowni na ostat­nim pię­trze sie­dziby firmy kraw­cowe Gian­niego po­wy­do­by­wały za­pi­ski za­wie­ra­jące szcze­gó­łowe wy­miary ulu­bio­nych VIP-ów zmar­łego. Dzień i noc szy­ko­wały sto­no­wane ko­stiumy dla żeń­skiej czę­ści fa­mi­lii Ver­sace, jak rów­nież dla ta­kich po­staci jak księżna Diana czy Na­omi Camp­bell. Na­stęp­nie asy­stentki umie­ściły stroje w ho­te­lo­wych apar­ta­men­tach za­pro­szo­nych wraz z do­pa­so­wa­nymi do nich to­reb­kami, wo­al­kami z czar­nej ko­ronki oraz od­po­wied­nimi bu­tami. W miarę jak ko­lejni go­ście po­twier­dzali chęć przy­by­cia, na bie­żąco ak­tu­ali­zo­wano plan usa­dze­nia uczest­ni­ków ce­re­mo­nii.

Kiedy tylko don An­gelo Majo wy­ra­ził zgodę na or­ga­ni­za­cję mszy, biuro pra­sowe Ver­sace zdo­łało skło­nić ar­chi­die­ce­zję i miej­skich de­cy­den­tów do sze­regu ustępstw, które za­sko­czyły wielu miesz­kań­ców Me­dio­lanu. Udało się prze­ko­nać ma­gi­strat, by via dell’Ar­ci­ve­sco­vado, sze­roką ar­te­rię bie­gnącą wzdłuż po­łu­dnio­wej strony ka­te­dry, za­mknięto na ca­łej dłu­go­ści, co nie zda­rzyło się na­wet przy oka­zji wcze­śniej­szej o kilka lat wi­zyty, jaką zło­żył w mie­ście sam pa­pież Jan Pa­weł II. Wła­dze ko­ścielne od­wo­łały dwa z je­de­na­stu od­by­wa­ją­cych się co­dzien­nie na­bo­żeństw, jak rów­nież zo­bo­wią­zały się opróż­nić świą­ty­nię z tu­ry­stów na go­dzinę przed za­pla­no­waną na osiem­na­stą uro­czy­sto­ścią. Aby po­ra­dzić so­bie z tłu­mem i za­gwa­ran­to­wać bez­pie­czeń­stwo przy­by­łym zna­ko­mi­to­ściom, mia­sto skie­ro­wało w po­bliże ka­te­dry oraz przed sie­dzibę domu mody Ver­sace setki do­dat­ko­wych funk­cjo­na­riu­szy po­li­cji, któ­rzy wsparli tym sa­mym za­stępy wy­na­ję­tych przez ro­dzinę pra­cow­ni­ków pry­wat­nych firm ochro­niar­skich. Za­rządcy Du­omo zgo­dzili się od­gro­dzić za po­mocą drew­nia­nych ba­rie­rek około dwu­dzie­stu ław w środ­ko­wej na­wie świą­tyni, aby w ten spo­sób ogra­ni­czyć do­stęp do obec­nych na mszy VIP-ów. Za­raz też za­częły krą­żyć po­gło­ski, ja­koby Santo gwoli prze­ko­na­nia ko­ściel­nych do­stoj­ni­ków do ze­zwo­le­nia na uro­czy­stość prze­ka­zał im dys­kret­nie sumę pię­ciu­set ty­sięcy do­la­rów. Sam za­in­te­re­so­wany sta­now­czo za­prze­czył ta­kim po­mó­wie­niom, do­pre­cy­zo­wu­jąc, że do­ko­nał je­dy­nie zwy­cza­jo­wej skrom­nej wpłaty, jaką ro­dzina zwy­kła ro­bić w za­mian za wy­pra­wie­nie po­grzebu.

W dniu uro­czy­sto­ści po­grze­bo­wych me­dia ca­łego świata sku­piły uwagę na sto­licy Lom­bar­dii. Ame­ry­kań­skie sta­cje te­le­wi­zyjne przy­słały ekipy z No­wego Jorku i wy­ło­żyły ty­siące do­la­rów na za­pew­nie­nie so­bie do­stępu do łą­cza sa­te­li­tar­nego, aby za po­śred­nic­twem usta­wio­nych pod ka­te­drą wo­zów trans­mi­syj­nych re­la­cjo­no­wać wy­da­rze­nia w cza­sie rze­czy­wi­stym. Ze­społy BBC, CNN oraz sta­cji fran­cu­skich i ja­poń­skich po­zaj­mo­wały po­koje w ho­te­lach w po­bliżu świą­tyni. Pra­gnąc wpro­wa­dzić choć odro­binę skrom­no­ści w ten me­dialny cyrk, biuro pra­sowe ka­te­dry po­le­ciło sta­ra­ją­cym się o akre­dy­ta­cje spra­woz­daw­com do­brać sto­sowne do oka­zji stroje: re­por­te­rzy mieli się sta­wić w ciem­nych gar­ni­tu­rach, ich ko­le­żanki zaś – zre­zy­gno­wać z su­kie­nek od­sła­nia­ją­cych ra­miona bądź też na­zbyt krót­kich. We­wnątrz ko­ścioła pra­cow­nicy firmy Ver­sace wy­zna­czyli tuż obok wej­ścia dla VIP-ów strefę dla przed­sta­wi­cieli me­diów, aby uła­twić im jak naj­lep­sze uka­za­nie pierw­szych rzę­dów ław, w któ­rych miały za­siąść sławy. Kiedy w świą­tyni za­częli zja­wiać się pierwsi go­ście, dzien­ni­ka­rze mieli za sobą już wiele go­dzin prze­py­cha­nek o jak naj­do­god­niej­szą po­zy­cję star­tową.

La­tem me­dio­lań­ska ka­te­dra za­pew­nia wy­tchnie­nie od pa­nu­ją­cych w mie­ście upa­łów, to­też przy­by­wa­jący do Du­omo ża­łob­nicy z wdzięcz­no­ścią za­nu­rzali się w jej chłod­nym mroku. Miesz­kań­cy­mia­sta we­szli do ko­ścioła przez główne, brą­zowe wrota od strony piazza del Du­omo i szybko wy­peł­nili tylną po­łowę gma­chu. Nie­któ­rzy na długo przed roz­po­czę­ciem na­bo­żeń­stwa za­re­zer­wo­wali so­bie miej­sca przy uży­ciu re­kla­mó­wek i to­re­bek. Inni sta­wali na drew­nia­nych ba­rier­kach, aby uchwy­cić spoj­rze­niem wcho­dzące od przodu sławy.

Około wpół do szó­stej po po­łu­dniu przy wy­zna­czo­nym wej­ściu dla VIP-ów od strony via dell’Ar­ci­ve­sco­vado za­trzy­mała się ka­wal­kada czar­nych mer­ce­de­sów. Każdy z go­ści trzy­mał tło­czone białe za­pro­sze­nie. Po­dob­nie jak w przy­padku wy­da­rzeń roz­gry­wa­ją­cych się na czer­wo­nych dy­wa­nach – za ba­rier­kami obok wej­ścia tło­czyli się dzien­ni­ka­rze i fo­to­re­por­te­rzy. W bez­li­to­snych pro­mie­niach słońca wy­cze­ki­wały ogromne tłumy ga­piów. Nie­któ­rzy z nich po­gwiz­dy­wali na wi­dok co ślicz­niej­szych mo­de­lek, inni się­gali ku prze­cho­dzą­cym ce­le­bry­tom, li­cząc na otrzy­ma­nie au­to­grafu, co pra­wie ni­gdy nie na­stę­po­wało. Przy­stojni mło­dzi męż­czyźni w czar­nych gar­ni­tu­rach Ver­sace stali przy wej­ściu do ko­ścioła, go­towi po­pro­wa­dzić zja­wia­jące się zna­ko­mi­to­ści do od­po­wied­nich ław przed oł­ta­rzem. Aby do­stać się na miej­sca w sek­to­rze VIP, ża­łob­nicy mu­sieli przejść obok jed­nego z naj­oso­bliw­szych po­są­gów w ka­te­drze – przy­po­mi­na­ją­cej szkie­let fi­gury Świę­tego Bar­tło­mieja. Żyw­cem ob­darty ze skóry mę­czen­nik za­rzuca so­bie zwi­sa­jącą swo­bod­nie skórę na plecy, jakby to była pu­sta sa­kwa.

Biuro pra­sowe za­dbało o to, by usza­no­wano na­le­ga­nia władz ko­ściel­nych do­ty­czące sto­no­wa­nego cha­rak­teru ce­re­mo­nii. (Przy­ja­cio­łom zmar­łego po­le­cono, by za­miast przy­sy­łać kwiaty, po­czy­nili wpłaty na or­ga­ni­za­cję cha­ry­ta­tywną po­ma­ga­jącą wal­czyć z ra­kiem; Tom Cru­ise i Ni­cole Kid­man prze­ka­zali w ten spo­sób dwa­dzie­ścia pięć ty­sięcy do­la­rów). U pod­staw ko­lumn po obu stro­nach oł­ta­rza roz­sta­wiono parę pro­stych kom­po­zy­cji ob­fi­tu­ją­cych w białe róże, to jest je­den z ulu­bio­nych ele­men­tów de­ko­ra­cyj­nych Gian­niego, lecz poza tym ko­ściół po­zo­stał na do­brą sprawę nie­przy­oz­do­biony. Dla unik­nię­cia ja­kich­kol­wiek prze­ja­wów osten­ta­cji biuro pra­sowe po­sta­rało się, by człon­ko­wie ro­dziny nie­bosz­czyka oraz ich naj­bliżsi ubrali się na czarno, względ­nie w ciemne od­cie­nie gra­natu. Po­mimo pa­nu­ją­cego tego dnia upału Do­na­tella i Al­le­gra zde­cy­do­wały się na wo­alki z czar­nej ko­ronki oraz dłu­gie, czarne rę­ka­wiczki.

Sie­dząca w pierw­szym rzę­dzie ro­dzina była uoso­bie­niem bólu i roz­pa­czy. Wy­mę­czony i wy­mi­ze­ro­wany Santo miał na so­bie luźno skro­joną czarną ma­ry­narkę z ciem­nym gol­fem oraz pli­so­wane spodnie. Ze skrzy­żo­wa­nymi na piersi ra­mio­nami i ka­mien­nym ob­li­czem bez więk­szego za­in­te­re­so­wa­nia śle­dził prze­bieg mszy, od czasu do czasu od­wra­ca­jąc się w stronę dru­giej ławki, by po­cie­szyć swoją wstrzą­śniętą naj­star­szą córkę Fran­ce­scę. Na prze­ciw­le­głym końcu ławki, zna­mien­nie od­da­lony od po­zo­sta­łych człon­ków ro­dziny o do­bry metr, sie­dział An­to­nio D’Amico, ubrany w ciemny gar­ni­tur z czar­nym kra­wa­tem do bia­łej ko­szuli, jaką we Wło­szech zwy­kło się no­sić przede wszyst­kim przy uro­czy­stych oka­zjach. Przez cały ty­dzień D’Amico był po­grą­żony w żalu i le­d­wie zdo­był się na to, by wziąć udział w na­bo­żeń­stwie. Jego re­la­cje z ro­dziną Gian­niego ukła­dały się nie naj­le­piej już od chwili, gdy przed pięt­na­stu laty po­znał go na ko­la­cji. Szcze­gól­nie trudno mu było do­ga­dać się z Do­na­tellą, która nie ak­cep­to­wała ni­kogo, kto mógłby kon­ku­ro­wać z nią o względy jej brata. Te­raz, gdy Gian­niego już nie było, ani Santo, ani Do­na­tella nie mieli naj­mniej­szych po­wo­dów, by pod­trzy­my­wać po­zory ko­mi­tywy z An­to­niem, tak więc re­la­cje mię­dzy nimi ule­gły szyb­kiemu po­gor­sze­niu. An­to­nio szkla­nym wzro­kiem wpa­try­wał się w po­sadzkę ka­te­dry, za­ci­ska­jąc trzy­mane przed sobą dło­nie.

Na lewo od Santa sie­działa Do­na­tella, tym ra­zem aku­rat bez ty­po­wej dla sie­bie ob­fi­to­ści bi­żu­te­rii, za to z roz­pusz­czo­nymi wło­sami przy­kry­tymi czarną man­tylką i je­dy­nie de­li­kat­nym ma­ki­ja­żem. W nie­utu­lo­nym żalu wpa­try­wała się w dal, prak­tycz­nie nie uczest­ni­cząc w na­bo­żeń­stwie. Obok niej zaj­mo­wała miej­sce Al­le­gra, która w pa­nu­ją­cym za­du­chu ewi­dent­nie go­to­wała się w czar­nej sukni w stylu em­pire. Córka Do­na­telli wkra­czała już w wiek na­sto­letni i co prawda na­dal miała pu­co­ło­wate po­liczki, wa­łeczki dzie­cię­cego tłusz­czyku oraz błysz­czącą cerę zdro­wego dziecka, ale w opa­no­wa­niu, z ja­kim się po­ru­szała, znać już było pierw­sze oznaki doj­rza­ło­ści. W trak­cie ce­re­mo­nii czę­sto po­pła­ki­wała w otrzy­maną od któ­re­goś z pra­cow­ni­ków firmy białą chu­s­teczkę, gniew­nie po­pa­tru­jąc na fo­to­re­por­te­rów, któ­rzy ro­bili jej zdję­cia. Od czasu do czasu, spra­gniona otu­chy, pod­no­siła spoj­rze­nie ku matce i prze­chy­lała głowę, by oprzeć się na jej ra­mie­niu, lecz Do­na­tella nie od­ry­wała nie­obec­nego wzroku od ka­te­dral­nej po­sadzki. Kiedy pod­czas czy­ta­nia Ewan­ge­lii Al­le­gra za­nio­sła się szlo­chem, matka po­ru­szyła się i ob­jęła ją ra­mie­niem, przy­cią­ga­jąc córkę bli­żej sie­bie.

Mąż Do­na­telli Paul Beck sie­dział w ławce za żoną i San­tem i trzy­mał na ko­la­nach wier­cą­cego się syna Da­niela, od czasu do czasu przy­tu­la­jąc chłopca w na­dziei, że ten się uspo­koi. Beck miał sta­ran­nie przy­strzy­żoną bródkę i roz­ja­śnione, ele­gancko za­cze­sane włosy. Gó­ro­wał nad ze­bra­nymi, pod wzglę­dem wzro­stu mo­gła się z nim rów­nać je­dy­nie sto­jąca obok Na­omi Camp­bell, która gdy była na ob­ca­sach, osią­gała do­bre metr osiem­dzie­siąt.

Su­per­mo­delka zwie­siła głowę, a czarna wo­alka spły­wała jej na ra­miona. Miała na so­bie pro­stą, czarną suk­nię, którą przy­go­to­wały dla niej kraw­cowe Ver­sace, a także po­zba­wiony klap ża­kiet z dłu­gimi rę­ka­wami oraz za­wie­szony na szyi duży srebrny krzyż. Dłu­gie włosy opa­dały jej aż do pasa, zaś na bo­sych no­gach miała po­zba­wione wszel­kich ozdób ni­skie, czarne pan­to­felki. Od śmierci Gian­niego nie po­tra­fiła się po­zbie­rać. Kiedy do­tarła do niej wia­do­mość o za­bój­stwie, jej agent le­d­wie zdo­łał prze­ko­nać mo­delkę, by zgod­nie z uprzed­nio po­czy­nio­nymi usta­le­niami udała się do RPA na spe­cjalną uro­czy­stość z udzia­łem Nel­sona Man­deli (który zresztą oso­bi­ście do niej za­dzwo­nił, by wy­per­swa­do­wać jej od­wo­ła­nie wi­zyty). Ran­kiem w dniu po­grzebu, prze­bi­ja­jąc się przez za­stępy dzien­ni­ka­rzy pod pa­ła­cem Ver­sace, wy­buch­nęła pła­czem, osła­nia­jąc się od bły­sku fle­szy to­rebką.

W chwili śmierci Gian­niego Na­omi i Do­na­tella były so­bie bli­skie ni­czym praw­dziwe sio­stry – pew­nego razu zda­rzyło się, że Do­na­tella ścią­gnęła ko­goś z No­wego Jorku, aby prze­dłu­żył obu pa­niom włosy, pod­czas gdy one pa­ła­szo­wały spa­ghetti w jej mar­mu­ro­wej ła­zience. Na­omi była też kimś w ro­dzaju nie­ty­po­wej ciotki dla Al­le­gry. Pod­czas na­bo­żeń­stwa, kiedy od­pra­wia­jący mszę don Majo za­pro­sił wier­nych, by prze­ka­zali so­bie znak po­koju, Al­le­gra w pierw­szej ko­lej­no­ści uści­skała matkę, a na­stęp­nie wspięła się na palce, aby ob­jąć cio­cię Na­omi.

Po prze­ciw­nej stro­nie przej­ścia, rów­nież w pierw­szym rzę­dzie, miej­sca za­jęło to­wa­rzy­stwo, ja­kiego mało kto spo­dzie­wałby się w ko­ściele. Na sa­mym środku za­siadł El­ton John, któ­rego przy­sa­dzi­stą syl­wetkę przy­oble­kała ciemna ma­ry­narka Ver­sace z wy­so­kim koł­nie­rzem w stylu chiń­skim. Za sprawą po­je­dyn­czego kol­czyka w uchu i fry­zury na pa­zia spra­wiał wra­że­nie ko­goś w ro­dzaju pod­sta­rza­łego uczniaka. Pio­sen­karz pry­wat­nym sa­mo­lo­tem przy­le­ciał tego ranka ze swoim part­ne­rem ży­cio­wym Da­vi­dem Fur­ni­shem z Sa­int-Tro­pez, gdzie nie tak dawno ku­pił so­bie po­sia­dłość. Da­vid wy­glą­dał świeżo, miał na so­bie białą ko­szulę z otwar­tym koł­nie­rzy­kiem i czarną ma­ry­narkę. Sie­dział obok El­tona i opie­kuń­czo po­kle­py­wał uko­cha­nego po ra­mie­niu.

El­ton John był jed­nym z naj­bliż­szych przy­ja­ciół Gian­niego, a za­ra­zem jego za­go­rza­łym wiel­bi­cie­lem. Pierw­szy raz ze­tknęli się ze sobą w po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych, kiedy El­ton – już wów­czas ubie­ra­jący się w stroje stwo­rzone przez Gian­niego – ro­bił za­kupy we fla­go­wym bu­tiku Ver­sace przy me­dio­lań­skiej via Mon­te­na­po­le­one i po­pro­sił o moż­li­wość spo­tka­nia z twórcą marki. Z miej­sca coś mię­dzy nimi za­sko­czyło – oby­dwu ce­cho­wał ar­ty­styczny nie­po­kój, czę­sto też ra­zem wy­pra­wiali się do an­ty­kwa­ria­tów i na au­kcje. W man­hat­tań­skiej re­zy­den­cji Gian­niego El­ton miał do dys­po­zy­cji wła­sny apar­ta­ment z łóż­kiem, które go­spo­darz za­mó­wił spe­cjal­nie z my­ślą o rock­ma­nie u mod­nego no­wo­jor­skiego ar­ty­sty Ju­liana Schna­bla. Cie­szący się wie­lo­let­nią sławą mu­zyk ubie­rał się nie­mal wy­łącz­nie w stroje Ver­sace. „El­ton ma u sie­bie prak­tycz­nie mu­zeum mo­ich kre­acji – oce­nił kie­dyś Gianni. – W jego sza­fach jest wię­cej stro­jów niż w mo­ich ar­chi­wach”.

Obok El­tona sie­działa naj­słyn­niej­sza klientka Gian­niego Ver­sace, księżna Diana. Gwiaz­dor, za sprawą któ­rego Gianni na­wią­zał przy­jaźń z księżną, po­słał po nią na po­łu­dnie Fran­cji swój pry­watny sa­mo­lot. Diana przez ostatni ty­dzień sku­piała na so­bie uwagę i zy­ski­wała roz­głos, spę­dza­jąc pierw­sze wa­ka­cje w to­wa­rzy­stwie czter­dzie­sto­dwu­let­niego Do­diego al-Fay­eda, swego no­wego part­nera, a za­ra­zem syna mi­liar­dera Mo­ha­meda al-Fay­eda, do któ­rego na­le­żał dom to­wa­rowy Har­rods. Mniej wię­cej pięć lat wcze­śniej Diana stała się naj­praw­do­po­dob­niej naj­cen­niej­szym tro­feum Gian­niego. Za­raz po roz­wo­dzie z mę­żem – Ka­ro­lem, księ­ciem Wa­lii – przy­szła do pro­jek­tanta w po­szu­ki­wa­niu no­wego, wy­twor­nego stylu. Gianni za­pro­po­no­wał jej sze­reg kla­sycz­nych stro­jów, ce­chu­ją­cych się za­ra­zem pewną atrak­cyj­no­ścią. Były to kre­acje ści­śle do­pa­so­wane, smu­kłe suk­nie w od­waż­nych ko­lo­rach, a także gar­sonki mo­de­lu­jące syl­wetkę. Po roz­sta­niu Diany z przy­szłym mo­nar­chą El­ton za­czął za­pra­szać ją do swo­jej re­zy­den­cji w Wind­so­rze, gdzie też czę­sto miała oka­zję wi­dzieć się z Gian­nim. Pro­jek­tant za­wsze umiał za­trosz­czyć się o swą naj­wspa­nial­szą klien­telę, tak więc ocza­ro­wał Dianę, wręcz oso­bi­ście asy­stu­jąc przy nie­któ­rych jej przy­miar­kach. Na wieść o za­mor­do­wa­niu Gian­niego księżna nie­zwłocz­nie za­pew­niła, że przy­bę­dzie na jego po­grzeb. Co prawda nie łą­czyła ich szcze­gól­nie bli­ska przy­jaźń, lecz jego śmierć była dla niej au­ten­tycz­nym wstrzą­sem. Poza tym Diana nie mo­gła so­bie od­mó­wić udziału w po­grze­bie jak się pa­trzy – to­wa­rzy­szący ta­kim oka­zjom pa­tos pa­so­wał do kre­owa­nego przez nią wi­ze­runku po­cie­szy­cielki stra­pio­nych, zaś stroje w ele­ganc­kiej czerni za­spo­ka­jały jej łak­nie­nie dra­ma­ty­zmu. „Nie martw się – po­wie­działa Do­na­telli przed po­grze­bem. – Gianni jest już te­raz w lep­szym miej­scu”.

Diana, ma się ro­zu­mieć, miała na so­bie kre­ację domu mody Ver­sace, za­pro­jek­to­waną spe­cjal­nie z my­ślą o tej oka­zji. Kraw­cowe Gian­niego wy­fa­so­wały dla niej ciem­no­gra­na­tową suk­nię bez rę­ka­wów zwień­czoną ciem­nym ża­kie­tem. Sznur du­żych pe­reł uwy­dat­niał jej let­nią opa­le­ni­znę, ko­rzyst­nie współ­gra­jąc z po­waż­nym spoj­rze­niem sar­nich oczu oraz z błysz­czącą ró­żową szminką. Choć na dwo­rze pa­no­wał skwar, Diana po­sta­no­wiła wło­żyć na tę oka­zję czarne poń­czo­chy. W po­ło­wie mszy zrzu­ciła z ple­ców ża­kiet, nie zda­jąc so­bie sprawy z obo­wią­zu­ją­cego w ko­ściele za­kazu eks­po­no­wa­nia ciała. U stóp miała błysz­czącą to­rebkę z kro­ko­dy­lej skóry, którą zdo­biły duże po­zła­cane głowy Me­duzy – logo domu Ver­sace. Księżna nie była w sta­nie na­dą­żyć za od­pra­wia­nym po wło­sku na­bo­żeń­stwem, z cza­sem więc co­raz bar­dziej się roz­pra­szała, jej dło­nie zaś pusz­czały kre­mowe okładki ksią­żeczki do na­bo­żeń­stwa, by sku­pić się na za­ba­wie per­łami. Msza za Gian­niego miała się oka­zać jed­nym z ostat­nich pu­blicz­nych wy­stą­pień w ży­ciu Diany. Za­le­d­wie sześć ty­go­dni póź­niej spo­tka ją śmierć w strasz­li­wym wy­padku sa­mo­cho­do­wym w Pa­ryżu, a wielu VIP-ów że­gna­ją­cych te­raz Gian­niego zbie­rze się wów­czas po­now­nie, aby od­dać hołd pa­mięci mło­dej księż­nej.

Po dru­giej stro­nie Diany sie­dział Sting i jego żona Tru­die Sty­ler, osło­nięta ol­brzy­mią czarną wo­alką w stylu ru­sty­kal­nym, która owi­jała się wo­kół jej ra­mion. Za nimi po­usa­dzano moż­no­wład­ców świata mody. Anna Win­tour, po­tężna re­dak­torka na­czelna ame­ry­kań­skiej edy­cji „Vo­gue’a”, nic nie ro­biąc so­bie z pa­nu­ją­cego w ka­te­drze mroku, sie­działa w swo­ich cha­rak­te­ry­stycz­nych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Obok niej zaj­mo­wał miej­sce wpły­wowy współ­pra­cow­nik pi­sma An­dré Leon Tal­ley, który przez cały czas trwa­nia na­bo­żeń­stwa z za­cie­ka­wie­niem po­pa­try­wał na Dianę. Z dru­giej strony sze­fo­wej ma­ga­zynu za­siadł Karl La­ger­feld, wład­czy dyk­ta­tor mody z domu Cha­nel i bli­ski przy­ja­ciel Gian­niego. Siwe włosy pro­jek­tanta zwią­zane były w z miej­sca roz­po­zna­walny ku­cyk. Nie­miec pa­trzył wprost przed sie­bie. Za nim z ko­lei usa­do­wiono przed­sta­wi­cieli wy­dań „Vo­gue’a” z Fran­cji, Wiel­kiej Bry­ta­nii oraz Włoch.

Za Dianą sie­dział rów­nież Gior­gio Ar­mani, ubrany w swój zwy­cza­jowy strój, skła­da­jący się z ciem­nego ela­stycz­nego swe­tra z dłu­gimi rę­ka­wami, ciem­nych spodni w kant oraz bia­łych te­ni­só­wek. Ar­mani i Ver­sace byli ni­czym yin i yang świata wło­skiej mody, wy­zna­czali dwa od­mienne wzory wi­ze­run­ków, które z cza­sem zde­fi­nio­wały prze­ciw­le­głe bie­guny stylu me­dio­lań­skiego. Przez dwa dzie­się­cio­le­cia z okła­dem da­wali wy­raz dwóm róż­nym kon­cep­cjom es­te­tyki – każdy z nich z rów­nym po­wo­dze­niem. Oby­dwaj nie­malże w tym sa­mym cza­sie, w po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych, ode­rwali się od pe­le­tonu aspi­ru­ją­cych pro­jek­tan­tów mody. Udało im się – każ­demu na swój spo­sób – stwo­rzyć świeży styl ubie­ra­nia się, ad­re­so­wany do no­wego po­ko­le­nia nie­za­leż­nych, speł­nia­ją­cych się za­wo­dowo ko­biet, które nie za­mie­rzały dać się wci­snąć w nudne fran­cu­skie kre­acje ro­dem z szaf ich ma­tek. W póź­niej­szych la­tach, kiedy oby­dwaj osią­gnęli ogól­no­świa­tową sławę, zwy­kło się mó­wić, że Ar­mani ubiera żonę, Ver­sace na­to­miast ko­chankę.

Za­równo Ar­mani, jak i Ver­sace cha­rak­te­ry­zo­wali się nie­sa­mo­witą wprost etyką za­wo­dową i łak­nie­niem suk­cesu. Oby­dwaj za­miesz­ki­wali w apar­ta­men­tach nad pra­cow­niami, aby móc jak naj­wię­cej czasu po­świę­cać pracy. Poza tym jed­nak trudno by­łoby zna­leźć dwie bar­dziej od­mienne od sie­bie po­sta­cie. Je­żeli po­kazy mody domu Ver­sace można by uznać za prze­sadne, to te or­ga­ni­zo­wane przez Ar­ma­niego były osten­ta­cyj­nie sto­no­wane. Re­zy­den­cje Gian­niego Ver­sace przy­po­mi­nały ob­fite, ba­ro­kowe la­musy za­peł­nione wszel­kiego ro­dzaju dzie­łami sztuki, me­blami i rzeź­bami o cha­rak­te­rze ho­mo­ero­tycz­nym. Po­sia­dło­ści Ar­ma­niego tym­cza­sem były w swej ele­gan­cji oszczędne, na ścia­nach nie miały ob­ra­zów, z rzadka tylko wnę­trza zdo­biły or­chi­dee. Pod­czas gdy Gianni snuł roz­bu­do­wane opo­wie­ści o dzie­ciń­stwie, które spę­dził jako syn pro­win­cjo­nal­nej kraw­co­wej, Ar­mani kon­se­kwent­nie po­wstrzy­my­wał się przed upięk­sza­niem wła­snego skrom­nego po­cho­dze­nia.

Choć pod­czas mszy ża­łob­nej Ar­mani opła­ki­wał bru­talną śmierć swego ry­wala, nie można po­wie­dzieć, by byli oni przy­ja­ciółmi. Co prawda to wła­śnie dzięki nim obu Me­dio­lan stał się świa­tową sto­licą mody, nie­mniej pa­no­wie gar­dzili sobą na­wza­jem. Ar­mani był zda­nia, że Ver­sace swymi sa­do­ma­so­chi­stycz­nymi fa­na­be­riami, pun­ko­wymi ko­lek­cjami i ogólną krzy­kli­wo­ścią wzbu­dza wstręt i ob­raża ko­biety. Otwar­cie wy­ra­żał swe kry­tyczne zda­nie, we­dług któ­rego Ver­sace przed­sta­wiał ko­biety „ni­czym wa­bik dla męż­czyzn, ucie­le­śnie­nie wul­gar­nych fan­ta­zji sek­su­al­nych ro­dem z noc­nego klubu, gdzie ro­bią strip­tiz dla oko­licz­nych lum­pów”[6].

Z ko­lei Ver­sace uzna­wał stroje Ar­ma­niego za nudne i wy­zute z pa­sji. „Ko­bieta, którą ubie­ram, jest pięk­niej­sza i bar­dziej cza­rowna – oce­nił w wy­wia­dzie, ja­kiego na krótko przed śmier­cią udzie­lił «New Yor­ke­rowi». – U niego na­to­miast ko­bieta jest za­wsze nieco smętna, tro­chę przy­ga­szona. Po­dobno to jest wła­śnie ele­gan­cja. Ja w tym ni­gdy nie wi­dzia­łem ele­gan­cji, ale każdy ma prawo do wła­snego zda­nia”[7].

Kiedy ksiądz Majo za­brał się do czy­ta­nia ka­za­nia, ze­brani w ko­ściele za­sze­le­ścili roz­da­nymi im pro­gra­mami ce­re­mo­nii. „Dzi­siej­sze na­bo­żeń­stwo nie jest wy­ra­zem opor­tu­ni­zmu, ani też tym bar­dziej wi­do­wi­skiem – oznaj­mił, co jed­nak wię­cej niż z prawdą miało wspól­nego z nie­śmia­łym my­śle­niem ży­cze­nio­wym. – To świa­dec­two wiary, bo­gate w zna­cze­nie [...]. Z dys­kre­cją i sza­cun­kiem łą­czymy się w bólu z Do­na­tellą i San­tem”.

Na­stęp­nie przy­szła pora na wy­stą­pie­nia, w tym mu­zyczne, osza­ła­mia­ją­cych przy­ja­ciół Gian­niego. Ktoś z ekipy domu mody Ver­sace dał znak, na co Sting i El­ton John wy­su­nęli się z ław. Prze­szli na­stęp­nie przed oł­ta­rzem, przy czym Sting po­spiesz­nie przy­klęk­nął, aby się prze­że­gnać, El­ton na­to­miast lekko się ukło­nił. Po­ko­nali trzy stop­nie i sta­nęli przy mi­kro­fo­nie. Ksiądz Majo za­wczasu za­strzegł, by pod­czas na­bo­żeń­stwa ogra­ni­czyć się do utwo­rów re­li­gij­nych, tak więc biuro pra­sowe Ver­sace zde­cy­do­wało się na pieśń Pan jest pa­ste­rzem moim. Po­mimo pro­stoty wy­bra­nego psalmu sie­dem­dzie­się­cio­ośmio­letni du­chowny za­wia­du­jący ka­te­dral­nym chó­rem za­żą­dał, by Sting i El­ton John przy­byli wpierw na prze­słu­cha­nie, za­nim ze­zwo­lił im na wy­stęp.

Ar­ty­ści sta­nęli z tek­stem w dło­niach i za­śpie­wali a cap­pella. W pew­nej chwili El­ton za­ciął się, na co Sting w uspo­ka­ja­ją­cym ge­ście po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu. Do­na­tella wy­buch­nęła pła­czem. Także Santo, po raz pierw­szy od po­czątku na­bo­żeń­stwa, skrył twarz w dło­niach i za­łkał. Gdy wy­brzmie­wały jesz­cze ostat­nie dźwięki psalmu, chcący przy­jąć ko­mu­nię po­woli usta­wili się w ko­lejce, w któ­rej nie bra­kło też ga­piów ko­rzy­sta­ją­cych z oka­zji, by zbli­żyć się do oł­ta­rza i rzu­cić okiem na przy­byłe gwiazdy.

Po wie­lo­go­dzin­nym wa­ro­wa­niu za drew­nia­nymi ba­rier­kami przed­sta­wi­ciele prasy w końcu do­cze­kali się upra­gnio­nego ką­ska, pod­czas roz­da­wa­nia ko­mu­nii El­ton za­niósł się bo­wiem przej­mu­ją­cym szlo­chem. Diana czym prę­dzej ob­ró­ciła się, by go przy­tu­lić. W bły­sku fle­szy pa­pa­razzi ustrze­lili kadr, który na­za­jutrz miał ozdo­bić pierw­sze strony ga­zet na ca­łym świe­cie.

Kiedy chór mę­ski od­śpie­wał ostatni z psal­mów, ksiądz Majo pod­szedł do człon­ków ro­dziny Ver­sace. Do­na­tella oży­wiła się i ze zbo­la­łym spoj­rze­niem wy­mam­ro­tała słowa po­dzię­ko­wa­nia. Santo przy­klęk­nął na jedno ko­lano i uca­ło­wał dłoń sę­dzi­wego ka­płana. Al­le­gra po­now­nie się roz­pła­kała. Grupka pra­cow­ni­ków firmy rzu­ciła się do dzia­ła­nia, usta­wia­jąc ża­łob­ni­ków, z któ­rych wielu w tym mo­men­cie ro­niło łzy, w coś w ro­dzaju ko­lejki kon­do­len­cyj­nej do człon­ków ro­dziny. Li­czący pół tu­zina od­dzia­łek ochro­nia­rzy wy­stą­pił do przodu, aby osło­nić Dianę w dro­dze do wyj­ścia z ko­ścioła, co wy­wo­łało ko­lejną falę bły­sków fle­szy. W ślad za księżną po­dą­żyły po­mniej­sze zna­ko­mi­to­ści. Va­len­tino, któ­rego za­cze­sane w tył włosy two­rzyły wo­kół ogo­rza­łej od słońca twa­rzy nie­ru­chomą grzywę, wy­szedł w po­je­dynkę. Gło­śna gro­madka su­per­mo­de­lek, ślicz­nych w swo­jej skrom­no­ści, de­li­kat­nie uma­lo­wa­nych i z roz­pusz­czo­nymi wło­sami, za­trzy­mała się, aby za­mie­nić kilka słów z ro­dziną. Carla Bruni – z czer­wo­nymi otocz­kami wo­kół oczu, prze­dział­kiem na środku głowy i wło­sami opa­da­ją­cymi na ra­miona – przy­sta­nęła na mo­ment koło An­to­nia, który chcąc ja­koś za­pa­no­wać nad sobą, ści­skał so­bie ra­mio­nami tors. Ubrana w przy­le­ga­jący czarny ko­stium ze spodniami Ca­ro­lyn Bes­sette Ken­nedy, któ­rej dłu­gie blond włosy spły­wały na plecy, wmie­szała się w grupkę zło­żoną z Agi Chana, Ru­perta Eve­retta, Carli Fendi i Evy He­rzi­go­vej, tym­cza­sem fo­to­re­por­te­rzy prze­py­chali się, usi­łu­jąc zdo­być jak naj­lep­sze uję­cia opusz­cza­ją­cych świą­ty­nię VIP-ów.

Kiedy ce­le­bryci wy­szli już z ko­ścioła, zaś ekipy przy­słane przez me­dia za­brały się do pa­ko­wa­nia sprzętu, Do­na­tella i Santo, wsparci na so­bie na­wza­jem, ru­szyli do cze­ka­ją­cego na nich czar­nego sa­mo­chodu z kie­rowcą.

Przy każ­dej śmierci praw­dziwa chwila próby przy­cho­dzi już po po­grze­bie, kiedy ro­dzina musi zmie­rzyć się z pustką, jaka po­wstaje wraz z odej­ściem bli­skiej osoby, i za­brać się do bo­le­snego za­da­nia uło­że­nia so­bie ży­cia na nowo. Jed­nakże śmierć Gian­niego Ver­sace w ko­lej­nych mie­sią­cach i la­tach do­pro­wa­dzi jego ro­dzinę na skraj za­wo­do­wego i oso­bi­stego ka­ta­kli­zmu. Dla ca­łego klanu to Gianni sta­no­wił śro­dek świata, to jego ge­niusz był siłą spraw­czą za­pew­nia­jącą ich ży­ciu sta­bil­ność. Wsku­tek jego za­mor­do­wa­nia losy ro­dziny wy­pa­dły z to­rów, zaś skry­wana przez dwa dzie­się­cio­le­cia jej głę­boka dys­funk­cyj­ność prędko wy­pły­nęła na wierzch, gro­żąc za­gładą rodu.

Już wów­czas, opła­ku­jąc brata w ten skwarny, lip­cowy dzień w me­dio­lań­skiej ka­te­drze, Do­na­tella i Santo zda­wali so­bie sprawę, że cały świat pyta te­raz o to samo: czy stać ich na to, by pod­trzy­mać dzie­dzic­two Gian­niego? Pro­jek­tant zgi­nął, gdy znaj­do­wał się na sa­mym szczy­cie. Na­zwi­sko Ver­sace zy­skało sta­tus ikony, sta­jąc się sy­no­ni­mem ży­wio­ło­wego, prze­sy­co­nego ero­tyką stylu, który w znacz­nej mie­rze zde­fi­nio­wał lata dzie­więć­dzie­siąte XX wieku. Ża­den inny pro­jek­tant w ta­kim stop­niu jak Gianni nie za­spo­ka­jał pu­blicz­nego ape­tytu na seks, sławę i pie­nią­dze, jaki cha­rak­te­ry­zo­wał ową de­kadę pro­spe­rity.

Gianni, nie­spo­kojny syn kraw­co­wej z pro­win­cji, zdo­łał się prze­bić, łą­cząc dziką ener­gię ulicy z ele­gan­cją do­sko­nale skro­jo­nych kre­acji, na­tchnie­nie czer­piąc z ab­so­lut­nie wszyst­kiego: od pop-artu po sta­ro­żytną Gre­cję. Ubra­nia we­dług niego miały być cie­kawe, cu­downe i bły­ska­wiczne. Za swoją muzę ob­rał pro­sty­tutkę, wy­niósł wul­gar­ność do rangi sztuki. Zda­rzało się, że prze­kra­czał gra­nicę, a wów­czas kry­ty­kanci na­zy­wali jego wi­zję „haute co­uture dla dzi­wek”. Re­ak­cją na jego ubra­nia ni­gdy nie była obo­jęt­ność. Ko­lek­cja S&M, w któ­rej po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać skó­rzane psie ob­roże oraz na­bi­jane ćwie­kami gor­sety przy­po­mi­na­jące uprzęże, zdo­łała zbul­wer­so­wać na­wet naj­bar­dziej wy­ro­bio­nych od­bior­ców. A mimo to jego ubra­nia sprze­da­wały się i były no­szone. Pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku Gianni Ver­sace od­mie­nił in­stru­men­ta­rium świata mody.

Gianni zdo­łał też utwo­rzyć po­most po­mię­dzy modą a świa­tem sław, po­łą­czyć dwa nurty kul­tury po­pu­lar­nej i ujarz­mić ro­snące w siłę me­dia. Jako mistrz kre­owa­nia wi­ze­runku po­tra­fił two­rzyć żywe, eks­tra­wa­ganc­kie ob­razy, które przy­cią­gały wzrok: Eli­za­beth Hur­ley w czar­nej sukni le­dwo co spię­tej zło­tymi agraf­kami; Ma­donna w stroju ką­pie­lo­wym Ver­sace, ma­lu­jąca pa­zurki pu­dlowi; Clau­dia Schif­fer naga, je­żeli nie li­czyć stra­te­gicz­nie umiesz­czo­nego ta­le­rza z za­stawy obia­do­wej Ver­sace. Uczy­nił z mo­de­lek gwiazdy z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Jego stroje i sławni zna­jomi od­zwier­cie­dlali etos bez­tro­ski i de­ter­mi­na­cję, by chło­nąć wszystko to, co ży­cie ma do za­ofe­ro­wa­nia.

Pro­jekty Gian­niego, przy ca­łej swej sek­su­al­nej nie­zwy­kło­ści, bła­zeń­skim ze­sta­wia­niu naj­prze­róż­niej­szych wy­im­ków z hi­sto­rii i kul­tury, a także swej bez­czel­no­ści, od­wo­ły­wały się do czło­wie­czej po­trzeby wol­no­ści, się­ga­ją­cej głę­biej niż moda – do pra­gnie­nia wy­bi­cia się na po­wierzch­nię spo­łe­czeń­stwa w ro­ze­ro­ty­zo­wa­nej, zglo­ba­li­zo­wa­nej, po­stre­li­gij­nej koń­cówce XX wieku. Gianni „był wiel­kim pro­jek­tan­tem post­freu­dow­skim – czło­wie­kiem cał­ko­wi­cie wy­zu­tym z po­czu­cia winy”, jak to ujął Ri­chard Mar­tin, ku­ra­tor In­sty­tutu Ko­stiu­mo­lo­gii no­wo­jor­skiego Me­tro­po­li­tan Mu­seum of Art[8]. Dla Gian­niego seks był ce­le­bra­cją ży­cia sa­mego w so­bie, zaś w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych spoj­rze­nie to za­częło przyj­mo­wać spo­łe­czeń­stwo za­chod­nie. Pro­po­no­wana przez niego mie­szanka kul­tury wy­so­kiej i ni­skiej, jego za­cie­kły in­dy­wi­du­alizm, a także roz­draż­nie­nie de­co­rum i kla­so­wymi gor­se­tami prze­ma­wiało rów­nież do pęcz­nie­ją­cej klasy no­wo­bo­gac­kich miesz­kań­ców Miami, Rio de Ja­ne­iro czy Mo­skwy, któ­rzy uwiel­biali jego skłon­ność do „szo­ko­wa­nia miesz­czań­stwa”. Za­ra­zem jego pro­jekty przy­cią­gały uwagę có­rek po­ko­le­nia baby bo­omers, które wcho­dziły w do­ro­słość i jak ni­gdy wcze­śniej czuły, że mogą swo­bod­nie wy­ra­żać swoją sek­su­al­ność i nie­za­leż­ność bez obaw o utratę po­zy­cji.

Lecz śmierć Gian­niego na­stą­piła w chwili, gdy sam świat ule­gał zmia­nie. Pro­po­no­wane przez niego pro­jekty i ob­razy o tak sil­nym ła­dunku sek­su­al­nym, pier­wot­nie szo­ku­jące i no­wa­tor­skie, za­czy­nały się opa­try­wać i tra­cić świe­żość. W mo­dzie na­stę­po­wał zwrot ku bar­dziej sto­no­wa­nemu, świa­do­memu sty­lowi, a po­pu­lar­ność zy­ski­wali mi­ni­ma­li­styczni pro­jek­tanci w stylu Miucci Prady z jej sztyw­nymi kre­acjami re­tro i za­mi­ło­wa­niem do za­awan­so­wa­nych tech­no­lo­gicz­nie ma­te­ria­łów.

Jakby tego było mało, epo­kowe zmiany za­cho­dziły rów­nież w świa­to­wym prze­my­śle mo­do­wym, co mo­gło ozna­czać pro­blemy dla ro­dzin­nych przed­się­biorstw ta­kich jak dom mody Ver­sace. Glo­ba­li­za­cja, ty­powa dla lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku ła­twość za­ra­bia­nia pie­nię­dzy, co­raz to więk­sza ob­se­sja me­diów na punk­cie dyk­ta­to­rów mody i ich sław­nych klien­tów – czyli zmiany, które Ver­sace sam spro­wo­ko­wał lub z któ­rych przy­naj­mniej sam czer­pał ko­rzy­ści – na za­wsze od­mie­niły za­sady gry dla przed­się­biorstw zaj­mu­ją­cych się tą branżą. Marki luk­su­sowe pra­gnące osią­gnąć suk­ces po­trze­bo­wały glo­bal­nej sieci wy­staw­nych sa­lo­nów sprze­daży, nie­prze­rwa­nego stru­mie­nia no­wo­ści ryn­ko­wych, ty­sięcy stron ma­te­ria­łów re­kla­mo­wych rocz­nie, aby mieć w ogóle szanse w tej ry­wa­li­za­cji. Czo­łowe domy mody stały się te­raz wiel­kimi kor­po­ra­cjami z bu­dże­tem i struk­turą za­rzą­dza­nia umoż­li­wia­ją­cymi utrzy­my­wa­nie i za­opa­try­wa­nie roz­ra­sta­ją­cej się ma­chiny, to jest no­wej świa­to­wej branży zaj­mu­ją­cej się sprze­da­wa­niem stylu.

Gianni upasł i spu­ścił ze smy­czy be­stię, która te­raz gro­ziła po­żar­ciem jego ro­dzeń­stwa. Do­póki żył, Do­na­tella i Santo mo­gli li­czyć na to, że swym ta­len­tem zdoła przy­kryć rysy na błysz­czą­cej fa­sa­dzie ich przed­się­bior­stwa. Te­raz, gdy to Do­na­tella miała za­stą­pić go w roli dy­rek­tora kre­atyw­nego, Santo na­to­miast mu­siał sa­mo­dziel­nie mie­rzyć się z po­dej­mo­wa­niem klu­czo­wych de­cy­zji biz­ne­so­wych, odej­ście brata oka­zało się dla nich rów­no­znaczne z otwar­ciem puszki Pan­dory.

Tra­giczny zgon Gian­niego ozna­czał, że w bez­li­to­sne świa­tło ju­pi­te­rów do­stała się Do­na­tella, jego trzpio­to­wata młod­sza sio­stra, któ­rej wąt­pliwe ta­lenty i au­to­de­struk­cyjne ce­chy cha­rak­teru miały w ciągu nad­cho­dzą­cej de­kady nie­malże do­pro­wa­dzić do za­głady firmy, roz­padu ro­dziny i śmierci jej sa­mej. Santo, naj­star­szy i naj­bar­dziej pra­co­wity z ro­dzeń­stwa, z tru­dem bę­dzie sta­rał się utrzy­mać do­ro­bek dwóch de­kad cięż­kiej pracy. Naj­więk­sze jed­nak zmiany cze­kały Al­le­grę, de­li­katną je­de­na­sto­let­nią córkę Do­na­telli. Na le­d­wie parę mie­sięcy przed śmier­cią roz­gnie­wany i ura­żony Gianni pod­jął pewną po­chopną de­cy­zję, nie­świa­do­mie tym sa­mym ska­zu­jąc swoją uko­chaną sio­strze­nicę, którą na­zy­wał prin­ci­pessą, na wiele lat nie­szczęść. Klan Ver­sace szybko i gwał­tow­nie wy­bił się po­nad nę­dzę ska­li­stej Ka­la­brii, ru­sza­jąc na pod­bój ca­łej Ita­lii, a po­tem świata. Te­raz rów­nie szybko zna­lazł się na kra­wę­dzi upadku – a per­spek­tywy ra­tunku wy­da­wały się nie­pewne.

2

Czarna owca

Gianni Ver­sace, pod ko­niec ży­cia ho­łu­biony przez gwiazdy rocka i ary­sto­kra­tów, nie mógłby przyjść na świat w skrom­niej­szym oto­cze­niu. Był sy­nem głę­bo­kiego po­łu­dnia Ita­lii, za­po­mnia­nego re­gionu od nie­pa­mięt­nych cza­sów uwię­zio­nego w pu­łapce biedy, ko­rup­cji i tar­ga­nego cią­głymi fa­lami emi­gra­cji. Jego ro­dzinna Ka­la­bria znaj­duje się na czubku wło­skiego buta. To kra­ina od stu­leci drę­czona przez na­jazdy ob­cych ar­mii, jak rów­nież ulewne desz­cze, śmier­cio­no­śne su­sze i trzę­sie­nia ziemi. Do­brze znaną tu plagę sta­no­wiła ma­la­ria, na którą le­kar­stwa na­le­żały do stan­dar­do­wego asor­ty­mentu miej­sco­wych skle­pów jesz­cze w la­tach czter­dzie­stych XX wieku. Wy­soko w od­cię­tych od świata wio­skach w gó­rach Aspro­monte, to jest w ostat­nim ma­sy­wie cią­gną­cego się na po­do­bień­stwo krę­go­słupa przez całe Wło­chy łań­cu­cha Ape­ni­nów, jesz­cze w la­tach sześć­dzie­sią­tych ist­niał sys­tem renty feu­dal­nej. Biedne, nie­pi­śmienne ro­dziny upra­wiały roz­le­głe po­ła­cie gli­nia­stej ziemi, któ­rej wła­ści­cie­lami było parę moż­nych kla­nów, dzieci zaś już w wieku sze­ściu lat po­sy­łane były na wzgó­rza, by wy­pa­sać zwie­rzęta. Lud­ność nie po­słu­gi­wała się pod­ręcz­ni­kową włosz­czy­zną, lecz miej­sco­wym dia­lek­tem bę­dą­cym zlep­kiem greki, hisz­pań­skiego i arab­skiego, ję­zy­ków nie­gdy­siej­szych na­jeźdź­ców Ka­la­brii. Taka ję­zy­kowa od­mien­ność przez cały XX wiek jesz­cze bar­dziej bę­dzie izo­lo­wać re­gion od reszty kraju.

W tak bez­na­dziej­nych wa­run­kach chęć emi­gra­cji sze­rzyła się jak za­raza. Pod ko­niec XIX wieku z kraju wy­je­chał (głów­nie do Ame­ryki) co trzeci Ka­la­bryj­czyk, a ten­den­cja emi­gra­cyjna utrzy­my­wała się jesz­cze w la­tach osiem­dzie­sią­tych ko­lej­nego stu­le­cia. W su­ro­wym po­wie­trzu pe­ry­fe­rii wy­kształ­cił się ka­la­bryj­ski cha­rak­ter, ce­chu­jący się za­wzię­to­ścią i szorst­ko­ścią oraz prze­siąk­nięty me­lan­cho­lią. Tam­tej­sze więzi ro­dzinne na­wet jak na stan­dardy po­łu­dnio­wych Włoch od­zna­czają się wy­jąt­kową siłą. Wszyst­kie te ce­chy nie­obce też były kla­nowi Ver­sace, przy­czy­nia­jąc się za­równo do jego suk­cesu, jak i do póź­niej­szych ta­ra­pa­tów.

Naj­więk­szym mia­stem re­gionu jest Reg­gio di Ca­la­bria, por­towe mia­sto wci­śnięte w wą­ski pas kry­sta­licz­nego wy­brzeża, który na po­do­bień­stwo wstęgi opa­suje pod­stawę ma­sywu Aspro­monte. Pół­nocno-wschodni czu­bek Sy­cy­lii nie­malże styka się z Ka­la­brią, zaś po­wierzch­nia wody w od­dzie­la­ją­cej wy­spę od sta­łego lądu Cie­śni­nie Me­syń­skiej czę­sto jest gładka jak stół, dzięki czemu z Reg­gio bez trudu doj­rzeć można szczyt Etny, który zimą po­krywa śnieżna czapa. Mia­sto, choć ma­low­ni­czo usy­tu­owane, za sprawą od­le­głego po­ło­że­nia – au­to­stradę do naj­bliż­szego więk­szego ośrodka otwarto do­piero w 1963 roku – było za­ra­zem na wskroś pro­win­cjo­nalne, a jego hi­sto­ria nie umy­wała się do świet­nych dzie­jów in­nych po­łu­dnio­wych aglo­me­ra­cji, ta­kich jak Pa­lermo czy Ne­apol. Gianni Ver­sace za­czął sar­kać na swe od­izo­lo­wa­nie od świata nie­malże z chwilą, gdy po­sta­wił pierw­sze kroki.

Reg­gio dźwi­gało wciąż pa­ra­li­żu­jące brze­mię ka­ta­strofy na­tu­ral­nej: w 1908 roku trzę­sie­nie ziemi za­biło dwie trze­cie miesz­kań­ców mia­sta, a je samo ob­ró­ciło w gruzy. Do lat trzy­dzie­stych miej­scowi pla­ni­ści zdo­łali od­bu­do­wać mia­sto od pod­staw w mdłym stylu se­ce­syj­nym, który tu i ów­dzie uroz­ma­icały gma­chy epoki fa­szy­zmu. Pro­ste ulice po­wy­ty­czano w ukła­dzie sza­chow­ni­co­wym. Miej­scowy dep­tak ob­sa­dzono krze­wami ma­gno­lii, pal­mami i ja­śmi­now­cami, od któ­rych nio­sła się odu­rza­jąca woń, tak cha­rak­te­ry­styczna dla śród­ziem­no­mor­skiej wio­sny.

Ro­dzina Ver­sace nie wy­wo­dziła się zresztą z sa­mego Reg­gio, jej ko­rze­nie się­gały bo­wiem jesz­cze głęb­szej pro­win­cji ani­żeli naj­więk­sze mia­sto Ka­la­brii. An­to­nio Ver­sace, znany po­wszech­nie jako Nino, przy­szedł na świat w 1915 roku jako naj­młod­szy z piątki ro­dzeń­stwa w ro­dzi­nie wy­wo­dzą­cej się z Santo Ste­fano, ma­leń­kiej miej­sco­wo­ści rol­ni­czej po­ło­żo­nej wy­soko w gó­rach Aspro­monte. Bli­scy Nina byli ubo­gimi krew­nymi za­moż­nego klanu (któ­rego czło­nek w la­tach pięć­dzie­sią­tych zo­sta­nie po­rwany dla okupu), a jego oj­ciec zmu­szony był za­ra­biać na utrzy­ma­nie sprze­dażą drewna na opał. Sam Nino, szczu­pły, po­ważny młody czło­wiek, miał ja­sną kar­na­cję, blond włosy i wy­ra­zi­ste rysy. Był przy tym uta­len­to­wa­nym i za­pa­lo­nym spor­tow­cem. Na po­zio­mie pół­za­wo­do­wym gry­wał w piłkę nożną, zy­sku­jąc so­bie bo­iskowy przy­do­mek „Carro Ar­mato” [czołg], na do­da­tek zaś z pa­sją od­da­wał się ko­lar­stwu, czę­sto uczest­ni­cząc w wy­ści­gach po Ka­la­brii i Sy­cy­lii, gdzie uda­wało mu się wy­gry­wać z za­wo­dow­cami ma­ją­cymi za sobą wy­stępy w Tour de France.

W 1938 roku, po dwu­let­niej obo­wiąz­ko­wej służ­bie woj­sko­wej w fa­szy­stow­skich si­łach zbroj­nych Mus­so­li­niego, Nino za­ko­chał się w miej­sco­wej dziew­czy­nie, przy­pra­wia­jąc bli­skich o nie­małe za­kło­po­ta­nie. Ro­dzina wy­branki jego serca nie cie­szyła się bo­wiem w Reg­gio szcze­gól­nie do­brą re­pu­ta­cją.

– Nie znasz może ja­kiejś mi­łej dziew­czyny dla Nina? – spy­tał żonę jego brat, li­cząc, że w ten spo­sób zdoła ukró­cić ro­mans.

Żona po­my­ślała o po­waż­nej i su­mien­nej mło­dej ko­bie­cie, która do­piero co za­częła pracę kraw­co­wej. Za­aran­żo­wała więc spo­tka­nie pod pre­tek­stem, by ta coś dla Nina uszyła. Kraw­cowa na­zy­wała się Fran­ce­sca Olan­dese[1].

Fran­ce­sca, znana jako Franca, uro­dziła się w Reg­gio w 1920 roku w ro­dzi­nie o wyż­szym sta­tu­sie spo­łecz­nym ani­żeli klan Ver­sace. Jej oj­ciec, szewc Gio­vanni, prze­ja­wiał ten­den­cje bun­tow­ni­cze. Jako młody czło­wiek wstą­pił do par­tii anar­chi­stycz­nej – ra­dy­kal­nie le­wi­co­wego ugru­po­wa­nia bę­dą­cego pre­kur­so­rem Wło­skiej Par­tii So­cja­li­stycz­nej – i na­wią­zał kon­takty z dzia­ła­czami ru­chu an­ty­fa­szy­stow­skiego. We­dle le­gendy krą­żą­cej w ro­dzi­nie Ver­sace za każ­dym ra­zem, gdy do Reg­gio miał przy­być z Rzymu kto­kol­wiek z kie­row­nic­twa par­tii fa­szy­stow­skiej, miej­scowa po­li­cja na wszelki wy­pa­dek wsa­dzała Gio­van­niego za kratki.

Franca, naj­młod­sza z piątki dzieci, miała spo­śród ro­dzeń­stwa naj­bar­dziej wy­ra­zi­sty cha­rak­ter i po­mimo mło­dego wieku przy­jęła w ro­dzi­nie rolę na­tu­ral­nego przy­wódcy. Odzie­dzi­czyw­szy po ojcu de­ter­mi­na­cję i upór, ma­rzyła o tym, by zo­stać le­karką, w miarę moż­li­wo­ści gi­ne­ko­lo­giem. Jed­nakże oby­czaje pa­nu­jące w Ka­la­brii były tak su­rowe, że ko­biety nie miały co my­śleć o uzy­ska­niu wyż­szego wy­kształ­ce­nia, a co do­piero o zdo­by­ciu za­wodu. Po mie­ście nie mo­gły po­ru­szać się bez opieki, zaś na­stęp­nego dnia po nocy po­ślub­nej ro­dzina panny mło­dej wy­wie­szała z okna za­krwa­wione prze­ście­ra­dła, aby są­sie­dzi mo­gli się prze­ko­nać, że ich córka była dzie­wicą. Do­cho­dziło wręcz do tego, że po­li­cja przy­my­kała oko na il de­litto d’onore, czyli ho­no­rowe za­bój­stwo, w ra­mach któ­rego mąż mógł za­mor­do­wać nie­wierną żonę. Gdy Franca wy­znała ojcu, że pra­gnie zo­stać le­karką, ten nie chciał na­wet o tym sły­szeć.

– Franca, je­steś pa­nienką, si­gno­riną – po­wie­dział jej któ­re­goś dnia. – Nie mo­żesz iść do szkoły uczyć się wśród chłop­ców. Nie mo­żesz pra­co­wać gdzieś, gdzie będą męż­czyźni. Le­piej już na­ucz się ja­kie­goś za­wodu[2]. Zmu­szono ją, by edu­ka­cję szkolną za­koń­czyła we wcze­snym wieku na­sto­let­nim.

Jed­nym z nie­wielu sza­no­wa­nych za­jęć dla ko­biet w przed­wo­jen­nych Wło­szech było kra­wiec­two. Dziew­częta po skoń­cze­niu trzy­na­stego roku ży­cia wy­sy­łano do miej­sco­wej kraw­co­wej, aby na­uczyły się szyć, co miało im się po­tem przy­dać przy pro­wa­dze­niu go­spo­dar­stwa do­mo­wego. W Reg­gio przed wojną jedną z czo­ło­wych przed­sta­wi­cie­lek tego fa­chu była ko­bieta znana jako La Pa­ri­gina – „Pa­ry­żanka” – po­wia­dano bo­wiem, iż taj­niki za­wodu po­zna­wała w pa­ry­skim domu mody. Franca zdo­łała ją na­kło­nić, by ta przy­jęła ją na prak­tykę. Nie­wiel­kimi za­rob­kami w pra­cowni La Pa­ri­giny na­sto­latka wspie­rała bu­dżet ro­dziny. Wkrótce jed­nak dał o so­bie znać jej duch przed­się­bior­czo­ści, który z cza­sem miała prze­ka­zać także swoim dzie­ciom. W 1940 roku dwu­dzie­sto­let­nia Franca miała już wła­sny za­kład kra­wiecki.

Nie­ba­wem po tym, jak Franca po­znała Nina, Wło­chy przy­stą­piły do wojny, a fa­szy­stow­skie wła­dze po­now­nie we­zwały go pod broń. Nino na­le­żał jed­nak do nie­licz­nych w mie­ście mło­dzień­ców po­tra­fią­cych czy­tać, to­też wojnę spę­dził za biur­kiem w Reg­gio i nie wziął udziału w dzia­ła­niach wo­jen­nych, miał na­to­miast czas za­le­cać się do mło­dej i am­bit­nej kraw­co­wej. Franca i Nino za­ko­chali się w so­bie po­mimo zu­peł­nie od­mien­nych oso­bo­wo­ści – ona była cie­kawą świata eks­tra­wer­tyczką, on zaś – wy­ci­szony i za­mknięty w so­bie, wręcz fleg­ma­tyczny. Łą­czył ich jed­nak wspa­niały etos pracy. Pod ko­niec 1942 roku Nino i Franca wzięli skromny, jak przy­stało na czas wojny, ślub. W li­sto­pa­dzie 1943 roku na świat przy­szło pierw­sze dziecko, które zgod­nie z tra­dy­cją otrzy­mało po matce Nina imię For­tu­nata. Jako że brat Nina rów­nież na­zwał swą pierw­szą córkę For­tu­nata, ro­dzice nowo na­ro­dzo­nej dziew­czynki nadali jej przy­do­mek Ti­nuc­cia[3].

Wo­jenne nie­do­statki, które przy­szły tuż po wiel­kim kry­zy­sie lat trzy­dzie­stych, szcze­gól­nie do­tkli­wie do­świad­czyły Ka­la­brię, i bez tego je­den z naj­bied­niej­szych re­gio­nów Włoch. Oko­lica do­piero co pod­nio­sła się po trzę­sie­niu ziemi z 1908 roku, a nowe bu­dowle w znacz­nej mie­rze były nędzne i za­nie­dbane. Nie­któ­rzy miesz­kańcy byli tak ubo­dzy, że zno­szone ubra­nia prze­ni­co­wy­wali, by tym spo­so­bem móc ko­rzy­stać z nich do sa­mego końca. Sy­tu­acja na rynku pracy była nie­zwy­kle trudna, co wy­ni­kało z prze­sto­jów w go­spo­darce za cza­sów au­tar­kicz­nych am­bi­cji Mus­so­li­niego. Usi­łu­jąc uczy­nić kraj cał­ko­wi­cie sa­mo­wy­star­czal­nym, Duce ze­rwał nie­malże wszyst­kie po­wią­za­nia han­dlowe ze świa­tem ze­wnętrz­nym. Ro­dziny utrzy­my­wały się przy ży­ciu dzięki ry­bo­łów­stwu, upra­wie roli oraz drob­nemu rze­mio­słu.

Szes­na­stego grud­nia 1944 roku na świat przy­szedł Santo, który imię otrzy­mał po dziadku ze strony ojca. Chło­piec uro­dził się w przy­bli­że­niu na cztery mie­siące przed tym, jak woj­ska alianc­kie do­tarły do Me­dio­lanu, co uważa się za mo­ment wy­zwo­le­nia Włoch. Po woj­nie Ver­sace mo­gli się wresz­cie sku­pić na spo­koj­nym ży­ciu ro­dzin­nym. Dru­giego grud­nia 1946 roku Franca i Nino do­cze­kali się trze­ciego dziecka, które na­zwali Gio­vanni Ma­ria – Gio­vanni na cześć dziadka anar­chi­sty od strony matki, Ma­ria zaś po sio­strze Nina. Chło­piec, po­wszech­nie na­zy­wany Gian­nim, odzie­dzi­czył po dziadku ob­ra­zo­bur­cze cią­goty.

Z po­żogi wojny świa­to­wej Wło­chy wy­nu­rzyły się jako je­den z naj­bar­dziej za­co­fa­nych kra­jów Sta­rego Kon­ty­nentu. Dłu­go­trwałe dzia­ła­nia zbrojne na lą­dzie oraz zma­so­wane bom­bar­do­wa­nia przez siły po­wietrzne alian­tów znisz­czyły wą­tłą in­fra­struk­turę prze­my­słową Włoch. W Reg­gio żyło się nie­zwy­kle pro­sto. Miesz­kańcy na­dal nie po­sia­dali lo­dó­wek, to­też po mie­ście krą­żyła mi­nia­tu­rowa trój­ko­łowa cię­ża­rówka sprze­dawcy lodu, który spore bryły swo­jego to­waru wo­ził na pace przy­kryte grubą war­stwą wełny, co za­po­bie­gało jego top­nie­niu. Odłu­py­wane bloki sprze­da­wał po pięć li­rów, to jest mniej wię­cej po dwa centy sztuka.

Mało która ro­dzina mo­gła so­bie po­zwo­lić na po­sia­da­nie sa­mo­chodu, a i wtedy nie­chęt­nie wy­pusz­czano się na zdra­dliwe wą­skie pro­win­cjo­nalne drogi łą­czące Reg­gio z resztą Ka­la­brii. Jed­nakże już na po­czątku lat pięć­dzie­sią­tych we Wło­szech dało się za­uwa­żyć pierw­sze oznaki po­wo­jen­nego bo­omu, który pod­niósł stan­dard ży­cia, nieco zbli­ża­jąc go do po­ziomu pa­nu­ją­cego w Sta­nach Zjed­no­czo­nych bądź w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Pod ko­niec de­kady przed­się­bior­stwa z pół­nocy kraju, ta­kie jak Fiat czy Pi­relli, na peł­nych ob­ro­tach pro­du­ko­wały sa­mo­chody, opony i ob­ra­biarki. Wy­wo­łało to nową falę ma­so­wej mi­gra­cji, od za­wsze bę­dą­cej za­ra­zem plagą i zba­wie­niem dla po­łu­dnia Włoch. Mi­liony bied­nych po­łu­dniow­ców ru­szyły do Me­dio­lanu i Tu­rynu w po­szu­ki­wa­niu za­trud­nie­nia w po­wsta­ją­cych tam za­kła­dach. Go­spo­dar­cza pro­spe­rità jak zwy­kle omi­jała Reg­gio – to reg­gini, miej­scowi, mu­sieli szu­kać szczę­ścia gdzie in­dziej.