Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[O KSIĄŻCE]
Dodatki filmowe Andrzeja Barańskiego to nie tylko inna historia twórczości reżysera, to również fragment innej historii kina polskiego; historii, w której wiodącą rolę odgrywa współpraca artysty z Wytwórnią Filmów Oświatowych w Łodzi. Przeprowadzone rekonstrukcje krótkich metraży Barańskiego uwalniają zapomniany potencjał tego rodzaju filmów, który równie często jak adaptacje literatury pięknej stanowił o sile naszej kinematografii; tyle że sile mniej widocznej, subtelniejszej.
„Dodatek filmowy” – dzisiaj już bardzo niewielu coś mówi; można uznać, że to nazwa historyczna. A było tak, że przed laty, nawet chyba jeszcze w latach 70., seans w kinie składał się z trzech dań: Polska Kronika Filmowa, Dodatek filmowy i danie zasadnicze czyli film fabularny. Ten dodatek, to był film krótkometrażowy. Ale często było tak, że kupowało się bilet ze względu właśnie na niego; myślę tutaj o kinomanach. Zarządzający kinematografią starali się wybierać na dodatek film jakoś pasujący do tematu fabuły – różnie się to udawało. Wybór filmu krótkiego na dodatek do fabuły był dla twórcy wielką frajdą: jego mały film miał wielką widownię – można powiedzieć, że cała Polska go zobaczyła. Niestety, była to bardzo rzadka przyjemność, zaledwie tylko kilka razy tego doświadczyłem. Moje filmy były zupełnie spoza głównego nurtu – można powiedzieć, że byłem całkowicie nieobecny. Ale, że występowałem w tym gatunku jako gość, nie miałem o to żadnych pretensji, wprost przeciwnie, byłem szczęśliwy z możliwości tworzenia w moim cichym kąciku, jakim była dla mnie niezwykle przychylna dla krótkich filmów autorskich Wytwórnia Filmów Oświatowych w Łodzi. Kiedy, w tytule książki, zdecydowałem się podciągnąć wszystkie moje krótkie filmy do rodziny dawnych Dodatków filmowych, zrobiło mi się niezwykle miło, bo mimo wszystko to był piękny czas dla filmów krótkich.
Andrzej Barański
Andrzej Barański - reżyser filmów fabularnych: m.in. Kobieta z prowincji, Kramarz, Nad rzeką, której nie ma, Dwa księżyce, Parę osób, mały czas, Księstwo. Reżyser teatrów telewizji, m.in.: Muzyka Druga Marguerite Duras, Kobieta zawiedziona Simone de Beauvoir, Siedem pięter Dino Buzzati, Stara kobieta wysiaduje Tadeusza Różewicza. Reżyser filmów animowanych, dokumentalnych.
Paweł Jaskulski - doktor nauk humanistycznych, redaktor kwartalnika „Pleograf”. Autor książki Niewygodna zagadka. Twórczość Janusza Nasfetera (Dom Wydawniczy Elipsa, 2021). Należy do Polskiego Towarzystwa Badań nad Filmem i Mediami. Publikował między innymi na łamach czasopism „Kwartalnik Filmowy”, „Media – Kultura – Komunikacja Społeczna”, „Twórczość”, „Odra”. Współredaktor interaktywnego tomu Różne oblicza edukacji audiowizualnej (2016).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 457
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dodatek filmowy – dzisiaj już niewielu osobom znane jest to określenie; można uznać, że to nazwa historyczna. A było tak, że przed laty, nawet chyba jeszcze w latach siedemdziesiątych, seans w kinie składał się z trzech dań: Polska Kronika Filmowa, dodatek filmowy i danie zasadnicze, czyli film fabularny. Ten dodatek to film krótkometrażowy. Często było tak, że kupowało się bilet ze względu właśnie na niego; myślę tutaj o kinomanach. Zarządzający kinematografią starali się wybierać dodatek do filmu tak, aby jakoś pasował do tematu fabuły – różnie się to udawało. Wybór krótkiego filmu, stanowiącego dodatek do fabuły, był dla twórcy wielką frajdą: jego mały film miał wielką widownię – można powiedzieć, że cała Polska go zobaczyła. Niestety była to bardzo rzadka przyjemność, zaledwie tylko kilka razy tego doświadczyłem. Moja droga do realizacji krótkich filmów była bardzo nietypowa: najpierw zostałem reżyserem filmów fabularnych, a dopiero potem, w przerwach pomiędzy kolejnymi fabułami, realizowałem filmy krótkie. Na przygotowanie nowego filmu fabularnego trzeba – jak dobrze pójdzie – trzech lat, w tym czasie mogłem nakręcić dwa, a nawet trzy filmy krótkie. Jak widać, sporo się ich uzbierało. Moje filmy były zupełnie spoza głównego nurtu – można powiedzieć, że byłem całkowicie nieobecny. Jako że występowałem w tym gatunku jako gość, nie miałem o to żadnych pretensji. Wprost przeciwnie, byłem zadowolony z możliwości tworzenia w moim cichym kąciku, którym była – przychylna dla mnie i moich filmów – Wytwórnia Filmów Oświatowych w Łodzi. Zrobiło mi się niezwykle miło, kiedy zdecydowałem się wciągnąć wszystkie moje krótkie filmy do rodziny dawnych dodatków filmowych. Mimo wszystko to był dobry czas dla tego rodzaju filmów.
Andrzej Barański
Triumf niewoli
O pięciu filmach antyfaszystowskich
PAWEŁ JASKULSKI: Pomówmy o tym, o czym jeszcze z nikim pan nie rozmawiał. Znawcy pańskiej filmografii zazwyczaj jedynie wspominają o jej różnorodności. Wolą szerzej pisać i opowiadać o pełnometrażowych fabułach, a ja tymczasem przypominam sobie zeszłoroczny pokaz w Kinie Dokumentu w Domu Sztuki na Ursynowie, gdzie zaprezentowano następujące tytuły: Wypracowanie, Alosza shop, czyli kram Awdiejewa, Książka skarg i wniosków orazWarzywniak, 360 St. Zupełnie inne oblicze reżysera Andrzeja Barańskiego.
ANDRZEJ BARAŃSKI: Zrobiłem dużo filmów krótkometrażowych. Wśród nich znajdują się zarówno dokumenty, jak i animacje, fabułki. Nie zawsze są to filmy „czyste” gatunkowo, przez co piszący metryczki do wytwórni mieli kłopot. Ponieważ w filmach dokumentalnych często wspierałem się animacją, zdarza się, że dokumenty figurują jako filmy animowane. Według mnie najważniejszy jest materiał, z którego zrobiony jest film, oraz temat. To decyduje o gatunku. Animacja ma swoje tematy, a film dokumentalny swoje. Oczywiście, występuje przekraczanie granic, ale to nie zmienia istoty sprawy. Ktoś przeczytał, że będą pokazywać filmy animowane, więc zabrał swoje dzieci oraz dzieci sąsiada i się wybrał na projekcję. A tam zamiast bajek było zupełnie coś innego, na przykład moje krótkie filmy antyfaszystowskie.
Jerzy Armata, pisząc o pana filmach krótkich, zwrócił uwagę na to, że w pana dorobku przeważają właśnie filmy antyfaszystowskie.
Jest ich pięć. Wszystkie dotyczą tej samej tematyki, ale w sensie najogólniejszym. Z dzisiejszej perspektywy uważam, że stanowią one jeden cykl – są całością. Nie planowałem tego, robiłem je jako pojedyncze filmy, ale obecnie nie umiem już myśleć o nich inaczej, jak o całej piątce.
Które filmy ma pan na myśli?
Lexikon 32, Konstrukcja, Historia żołnierza, Kabaret i Cudze dzieci. Nazywając je antyfaszystowskimi, mam na myśli nie tylko temat, ale też, jeśli można tak powiedzieć, antyfaszystowską formę, tzn. świeżą. Tak się złożyło, że jedno wyszło z drugiego. Gdy forma wynika wprost z treści, w dziele filmowym wszystko się zgadza.
Jak to się stało, że zaczął pan kręcić filmy tego rodzaju?
Zaczęło się od tego, że przed laty – właściwie jeszcze w szkole średniej – zacząłem zbierać ilustrowane książki z przełomu XIX i XX wieku. Były to grube „buchy”, prawdziwe tomiszcza, głównie niemieckie, ale miałem też trochę francuskich i rosyjskich. Przeważnie tomy encyklopedii, leksykonów, niezwykle bogato ilustrowane rysunkami. Zależało mi właśnie na tych rysunkach – ze względu na dobrą dla mnie cenę; kupowane przeze mnie książki były uszkodzone, poplamione, nadgryzione albo miały strony porysowane przez dziecko. Zresztą z czasem nawet zacząłem zbierać też okazy naznaczone barbarzyństwem niemowlaków.
Niemowlaki chroni niewinność.
Rodzic, chcąc zająć czymś dziecko, dawał mu pięknie wydaną książkę, która zupełnie przypadkowo, jak to po wojnie, trafiła do tego domu. Dziecko z zapałem wzięło się do smarowania kredką stronic książki, a rodzic był podwójnie zadowolony, bo to przecież była książka niemiecka. Polując na interesujące mnie książki z przełomu wieków, natrafiałem również na niemieckie książki z czasów historycznie mi bliższych: z czasów Hitlera i II wojny światowej. Były to książki propagandowe, ilustrowane świetnymi zdjęciami – czasami nawet kolorowymi.
Skończył się pana zachwyt nad ilustracjami rysowanymi i zaczął pan doceniać ilustracje fotograficzne.
Zachwyt nad ilustracjami rysowanymi nigdy się nie skończył – trwa do dziś. Natomiast fotografie uruchomiły moje najwcześniejsze, osobiste wspomnienia związane z wojną. Przecież moje dzieciństwo upłynęło w szczególnym klimacie lat powojennych. Wojna dopiero co się skończyła, dni okupacji i wojny były ciągle żywe. Wojna nie pozwalała o sobie zapomnieć – pogrzeb wujka, który został gdzieś zastrzelony, a teraz ma normalny pogrzeb, pochowanie moich kolegów z klasy, którzy majstrowali przy niewypale. W pińczowskim kinie wyświetlano prawie wyłącznie radzieckie filmy wojenne. W radiu też czytali i śpiewali o wojnie i partyzantach.
Czy pańska rodzina ucierpiała podczas wojny?
Tak jak i wszystkie inne. Okres powojenny był szalony. Ale wkrótce w polityce nastała zimna wojna. Rysownicy – głównie satyrycy – wyśmiewali bońskich rewizjonistów i pogrobowców Hitlera. Uczyłem się rysować, przerysowując ich dzieła. Dlatego gdy przeglądałem hitlerowskie albumy, po wieloletniej przerwie, doszło u mnie do głosu uczucie tzw. „rachunku krzywd” i nadało emocji mojemu przeglądaniu. Z tego zrodziły się pomysły na filmy, a tematy od razu wyskakiwały w ciekawym kształcie formalnym. Występował tutaj jeszcze jeden zadziwiający czynnik, mianowicie zupełnie nie krępowałem się, a właściwie nie oglądałem się zupełnie na to, co inni myślą o tym moim zapale, żeby nagle zająć się tego rodzaju twórczością.
A czy kiedykolwiek oglądał się pan na innych?
Nie miałem tego problemu... Filmy te powstawały natomiast w latach osiemdziesiątych, w czasie zupełnego wyciszenia sprawy niemieckiej jako przebrzmiałej; rozmawiano już zupełnie innym językiem, jakby wojny nigdy nie było. Dlatego moje filmy budziły zdziwienie i pytanie o powód nasuwało się samo – zwłaszcza że jestem znany jako twórca mało polityczny z natury.
Faktycznie lata osiemdziesiąte są świadectwem odcięcia się filmowców – przynajmniej chwilowego – od problematyki związanej z II wojną światową. Spośród najbardziej znanych reżyserów ten temat próbował odświeżyć Kazimierz Kutz w Na straży swej stać będę. Wciąż chyba do końca nie rozumiem idei, która panu przyświecała.
Największym wyzwaniem była sama ikonografia, właśnie w kształcie takich „niewinnych” fotek, obok której nie sposób przejść obojętnie; to ona uruchomiła we mnie pomysły i chęć do pracy. Od razu wiedziałem, że to będą filmy dokumentalne, ikonograficzne – ikonograficzne, bo zdjęcia pozostają tym, czym są. Zrobiłem pięć filmów. Dlaczego tylko pięć? Czy dlaczego aż pięć? Dla mnie one razem stanowią zdanie, które wyczerpuje całość tematu – w moim ujęciu. Jest to ujęcie autorskie. Bez oryginalnych pomysłów formalnych nie brałbym się za taki temat, z którym zmagały się już setki filmów. Kiedyś były to konkretne filmy walczące o pokój, później bardziej ogólne, filozoficzne. Ta moja piątka to minimalistyczne filmy dokumentalne. Opowiadanie samymi obrazkami. Zamiast animacji – zdjęcia na stole ikonograficznym i cięcia montażowe. Dokumenty ikonograficzne miały kiedyś swój okres świetności, szczególnie jako najtańsze filmy oświatowe używane w szkołach. Stół ikonograficzny w Wytwórni Filmów Oświatowych w Łodzi, na którym realizowaliśmy filmy, jest już urządzeniem z innej epoki; dzisiaj niezwykle rzadko spotykanym.
Proszę powiedzieć coś więcej o specyfice pracy na stole ikonograficznym.
Stół ikonograficzny jest urządzeniem masywnym, ciężkim. Główny element stanowi tablica, na której umieszcza się filmowane obiekty. Tablica może jeździć w poziomie, w pionie i po skosie. Stół obsługuje asystent operatora. Podczas próby ujęcia na pulpicie zaznacza krawędzie ruchu, jaki ma wykonać stół. Kamera jest nieruchoma, na statywie. Żeby uniknąć szarpnięcia, ruch stołu włącza się nie przyciskiem, lecz pokrętłami. Sprawny przebieg zdjęć zależy od dobrego scenopisu. Trzeba mieć koncepcję, jak wykorzystamy możliwości stołu, jak ma wyglądać montaż. Dobrze zacząć od konceptu całości, następnie przejść do sekwencji, a na koniec do sposobu ukazania poszczególnych obiektów. Ponieważ w wypadku takiej twórczości najważniejszą rolę odgrywa rytm. Dobrze jest zrobić sobie przejrzystą wizualizację, czyli partyturę, aby w czasie realizacji zgadzać się z nią lub nie. Wszystko to postrzegam jako twórcze – nieodzowne – podejście. Ponadto sądzę, że oprócz perfekcyjnych ujęć, warto zrobić pewną liczbę ujęć nieudanych, świadomie nieudanych. One bardzo przydają się, kiedy chcemy zaburzyć rytm i, jak mówiła moja żona, „ożywić trumienkę”.
Przejdźmy do samych filmów. Pierwszy był Lexikon 32?
Ten film zrobiłem na podstawie niemieckiego leksykonu z 1932 roku. Była to książka dla każdego domu, dla każdego Niemca. Tysiące haseł obejmujących wszystkie dziedziny wiedzy; takie hasła, jak ryby, ptaki, zęby, płuca. Większość pojęć jest zilustrowana małym rysuneczkiem. Kiedy pierwszy raz wziąłem leksykon do ręki, natychmiast sprawdziłem, czy zawiera już hasło Hitler. Było, ale bardzo krótkie, dosłownie kilka słów. Biogram z kilku wyrazów niczym się nie wyróżniał, ówcześni posiadacze leksykonu oczywiście nie zdawali sobie sprawy, co z tego hasła wyrośnie.
W haśle widnieje jednak informacja o puczu monachijskim zorganizowanym przez Hitlera.
Gdyby ktokolwiek miał jakieś przeczucie, to hasło Hitler miałoby dziesięć stron. Na razie jest tylko jednym z najkrótszych haseł, takich jak na przykład mimoza, narcyz, begonia, ananas, ślimak, flausz, ibis. Gdyby leksykon był workiem z hasłami i gdyby wysypać je wszystkie na podłogę, hasło Hitler niczym by się nie wyróżniało. Świat leksykonu nie zdaje sobie sprawy z tego, co w nim jest, jaką bombę skrywa. Jak na razie wszystko znajduje się na swoim miejscu, ale pośród tego porządku tkwi hasło, które wszystko zupełnie zmieni. Ja już wiem, ale chcę się przyjrzeć światu, który tego nie wie. Przyglądam się roślinom, zwierzętom, sprzętom, wszystkie one wkrótce staną się częścią innej rzeczywistości.
Pojawiają się też sylwetki Johanna Wolfganga Goethego, Tomasza Manna. Wymowa utworu staje się coraz jaśniejsza – naród, który zrodził tak wybitnych artystów, paradoksalnie sprezentował światu największego zbrodniarza XX wieku. Czy mimo wszystko całkowite zawierzenie sobie sprzyja w tym wypadku skutecznej komunikacji z odbiorcą?
Tutaj kieruję się leksykonem, jego zawartością; to jest cała ówczesna rzeczywistość zaklęta w słowach. Interpretację pozostawiam każdemu widzowi, w tym także uwagi dotyczące filmu – po co, na co, czy nie za dużo. Natomiast, moim zdaniem, łączenie nazwisk wielkich artystów i filozofów niemieckich z faszyzmem to nadużycie. Według mnie faszyzm zrodził się w takich ciasnych umysłach, jak Hitlera; i nie w akademii, a w warzywniakach i sklepach z tanim mięsem. Czasami po projekcji koledzy wytykali mi, że za dużo tego wszystkiego pokazuję, tych haseł z leksykonu, że krótszy film byłby lepszy. Tak, mieli rację, film byłby bardziej potoczysty, ale nie chodziło mi o potoczystość, tylko o oglądanie tych obrazków. Widzowie mieli nie być popędzani i nie liczyć się z czasem, a oglądać sobie ten leksykon. Tylko w takich komfortowych warunkach hasełko Hitler wystrzeli jak kapiszon na kiermaszu. Mógłbym zaapelować do widzów: „Usiądźcie wygodnie, wyciągnijcie nogi”. To jest moja słabość – lubię oglądać obrazki w ilustrowanych leksykonach. Ale tym razem chodzi o coś więcej: nie dążę jedynie do zaznaczenia tego świata, do jego sygnalizacji, zależy mi na przedstawieniu go w jak najszerszej wersji; żeby pojawiło się takie umowne „wszystko”.
Hasło Hitler jest ostatnim, jakie pojawia się w filmie. Kilka sekund wcześniej przestaje grać muzyka, która do momentu kulminacyjnego towarzyszyła obrazowi bez przerwy. Czy konsultował pan oprawę muzyczną ze swoim stałym kompozytorem Henrykiem Kuźniakiem? Osobiście przypomina mi ona kołysankę, co stanowi mocny kontrapunkt w stosunku do pańskiej idei.
W kwestiach związku muzyki z obrazem polegam na Henryku. Jest on fenomenalnym fachowcem. Wszystko wie i ma olbrzymie wyczucie, smak muzyczny.
Zdecydowanie trudniejsza w odbiorze jestKonstrukcja. Kakofonia psychodelicznych dźwięków kreuje złowrogi klimat w ekspozycji. Jaka historia wiąże się z tym filmem?
Przypadkiem natknąłem się na niemieckie rysunki techniczne z lat trzydziestych. Były to szczegółowe rysunki konstrukcyjne wolnostojącej kolumny stanowiącej część wielkiej kompozycji przestrzennej w stylu wybitnie neogermańskim i hitlerowskim. Dwa rzędy takich kolumn miały mówić o potędze tysiącletniej Rzeszy. Już taka pojedyncza kolumna robiła wrażenie i wiele mówiła o idei przyświecającej projektantowi. Pod względem architektonicznym została skonstruowana w stylu kolumn starożytnej Grecji, Rzymu; ale to tylko obudowa. Wewnątrz natomiast kolumna kryje perfekcyjną konstrukcję stalową. Niezwykła uroda myśli technicznej, funkcjonalność każdego elementu. Czuje się, że te kawałki metalu, każdy z nich, pracują niczym napięte mięśnie atlety. Kolumnę wieńczy wielka swastyka. Antyczna obudowa i nowoczesna myśl techniczna stalowej konstrukcji górują nad warstwą dźwiękową, którą tworzy rozpacz, jęki, zawodzenia, szczekanie hitlerowskich owczarków. Dźwięki te unoszą się nisko nad ziemią niczym ciężka mgła. Z czasem zanikają. A kiedy kończy się czas swastyki – ona znika, a kolumna czeka na coś nowego; jest tak skonstruowana, że bez przeróbek może służyć każdemu innemu symbolowi.
Czyżby chodziło o niebezpieczeństwo odradzania się faszyzmu? Czy służba złym mocom wciąż stanowi aktualne zagrożenie dla sztuki?
Oczywiście. Państwo musi stać na straży. Te kolumny należą do państwa i państwo odpowiada za to, co się na nich znajduje. Trzeba wyciągać wnioski z przeszłości, słyszeć te owczarki.
Pora na historię o żołnierzu. W pierwszej chwili pomyślałem o związku z baletem Strawińskiego.
Nie, to pochodzi z dużo niższej półki: podstawą są kolekcjonerskie, kolorowe obrazki wydawane przez niemiecki monopol tytoniowy w latach trzydziestych. Historia żołnierza obejmuje całą drogę od cywila do wyszkolonego żołnierza, świadomego swojej wartości, zdolnego podbić świat. Zaczyna od szorowania podłogi w koszarach. Musztra. Tor przeszkód, nauka strzelania. Wyjazd na manewry. Mnóstwo zajęć, ćwiczeń, ale znalazł się też czas, żeby pograć na klarnecie. Film jest dynamiczny, obraz prowadzi dziarski marsz wojskowy. Im więcej ćwiczeń, tym więcej bojowego ducha. Film jest drobiazgowy, ilustruje, jak wiele trzeba zrobić, żeby stać się prawdziwym żołnierzem i na pewniaka ruszyć na zwycięską wojnę. Historia urywa się w momencie największego entuzjazmu. Po dłuższym ściemnieniu widzimy niemieckiego żołnierza siedzącego na ruinach Berlina.
Czy uważa pan, że montaż zastosowany w tym filmie oddaje skrzywioną psychikę żołnierzy Wehrmachtu? Ostatnie zdjęcie osamotnionego żołnierza uwieczniło człowieka, którego spotkało największe rozczarowanie w życiu?
To, co się stało, można by uznać za normalną kolej rzeczy, gdyby nie nasza wiedza o tym, czemu służyło to wzorowe wyszkolenie i entuzjazm. Kolorowe obrazki kreują sielankę. Podobnie jest z albumami mundurów na przestrzeni stuleci – feeria pomysłów, kolorów, pychy. Ale w pamięci mamy obrazy bitewnych rzezi w tych samych mundurach. Czarnobiałe zdjęcie na końcu, to jest właśnie zdjęcie „koloru” z wojska. Dzisiaj często o tym zapominamy, podziwiając „kolorowe” zdobycze techniki wojskowej.
Zatytułowanie filmuKabaret niewątpliwie przykuwa uwagę kinomanów, ale jest zarazem ryzykowne dla twórcy. Swoista próba zmierzenia się z legendą?
Nie zmierzenia się, a raczej połączenia sił, bo występujemy w jednej sprawie. Znakomita fabuła tak dużo powiedziała i dała widzom, że ja mogę pozwolić sobie na więcej, niż gdybym musiał temat ciągnąć od początku. Mogę nawet w pewnych partiach filmu być mało zrozumiały, tak jak w poezji: trochę rozumiemy, trochę się domyślamy, co twórca miał na myśli. Na film składają się cztery sekwencje. Pierwsza jest podobna do filmu Fossa. U mnie również jest dużo kabaretowych tancerek i też, jak w tamtym filmie, widzimy proces wypłynięcia faszystów na wierzch społeczeństwa. Najpierw skrycie namalowana swastyka na przęśle mostowym, aż do jawnych, tłumnych pochodów. Nawet w pewnej chwili faszystowscy bojówkarze, w samych koszulach nocnych z bagnetami u pasa, bawią się w kabaret.
Jak pan interpretuje płomień, który nałożono na wiele zdjęć? Wszystko ostatecznie zniknie w ogniu wojny, ale czy tylko o to chodzi? Pamięta pan, co dokładnie myślał w chwili, kiedy decydował się na ten zabieg?
To nie jest ogień, tylko dym. Dokładnie dymek z papierosa, mocno związany z wyobrażeniem o kabarecie: na plakatach artystki, długie cygarniczki, obłoczki dymu. Tutaj ten dymek przybiera złowrogie oblicze. Pana odczytanie – bardziej kategoryczne – też jest do przyjęcia. Kiedy patrzymy na te piękne, młode, niezwykle sprawne dziewczyny, nachodzi nas myśl, że ogień czasu również je spopielił, a dalej film stawia pytanie, co zostało: tylko wymierność?
Czym charakteryzują się kolejne sekwencje?
Sekwencja druga – faszyzm jest już czymś normalnym, a nawet estetycznym. Niemieccy ludowi artyści swastykę traktują jako oczywisty element dekoracyjny. Haftują, robią wycinanki. Haftowany, sielski krajobraz: domki, drzewa, małe sylwetki ludzi, a tu i ówdzie – niczym kwiatki – swastyki. Pastuszek pędzi na pastwisko krowy, które mają na rogach śliczne swastyki. Nie brakuje ich na pochodzie dożynkowym. Symboliczny słup – jakby trzpień, na którym jedne nad drugimi platformy, a na nich różne profesje, przekrój całego społeczeństwa: kowal, bednarz, piekarz, ogrodnik, rzeźnik, kominiarz, fryzjer, artysta malarz, rolnik; a słup zwieńcza, oczywiście, swastyka. Sekwencja trzecia uzyskana jest poprzez zeskrobanie części obrazu w kadrze. To, co usunięto, i to, co pozostało, tworzy pytanie. W efekcie mamy do czynienia z sekwencją pytań na temat Hitlera i Niemców. Czasami on jest usunięty, a czasami tłum, czasem ktoś, kto mu towarzyszy. Sylwetka na brzegu morza, patrzy w dal. Wydrapany horyzont. O czym myśli? Coś czyta, co to jest? Niestety, książka jest wydrapana. Przemawia z wysokiego okna, ale tłum został usunięty. Dlaczego? Wita się z kimś, kto został wydrapany. Może nie chce dzisiaj być rozpoznany? Inni pchają się, żeby zobaczyć wodza, może dotknąć. Podobno kocha dzieci. Otaczają go z wiązankami kwiatów, które wesoło migoczą. Każdy chce mieć jego zdjęcie, najlepiej z autografem, ale zdjęcia zostały wydrapane i zamieniły się w czyste kartki. Kto to zrobił i po co? Kiedy wódz dotyka dzieci, sypią się iskry. Czarodziej? Zimne ognie?
Hitler na niektórych zdjęciach przypomina samotnego wędrowca z obrazu Caspara Davida Friedricha.
Tak. Hitler i jego fotograf próbowali wmontować się w wyobrażenie romantyczne. Tak się utarło: jak muzyka, to Wagner, jak malarstwo, to Friedrich. Pozy przyjmowane na zdjęciach były zapewne wyborem Hitlera – malarza.
I najbardziej tajemnicza w wymowie – sekwencja czwarta.
Sekwencja czwarta – reprezentacyjne budowle niemieckich faszystów cechowała gigantomania. Tymi budowlami chcieli powiedzieć całemu światu, jacy są potężni i pewni siebie. Ta architektura mówi wszystko o ideologii i o wodzu, który przyjmował gości w gigantycznej przestrzeni kancelarii. Ulubione przez Hitlera bezkresne kolumnady stanowiły dobrą scenerię dla jego myśli o podboju świata. Kolumny stoją wyprężone niczym żołnierze i nie cofną się nigdy. W tej architekturze wyczuwa się inspirację rzymskimi budowlami, ale efekt jest ciężkawy. Brakuje finezji. Po odrzuceniu faszyzmu już nie zauważymy innego ducha tych budowli. Pozostaje wrażenie bezlitosnego kamieniołomu, gdzie tysiące robotników – więźniów, straciło życie. Wnętrza budowli są przytłaczające, a korytarze przypominają te z egipskich piramid; można się w nich pogubić i wystraszyć. Zarówno we wnętrzach, jak i w plenerze posągi rasowych młodzieńców niby przypominają klasyczne rzeźby, ale w tym wydaniu mają piętno faszyzmu. Niektóre z postaci utkwiły wzrok w dalekości niezmierzonej, która zresztą okazała się bardzo krótka. Mój pomysł na niemiecki faszyzm był taki, żeby zwymiarować budowle. Przyłożyć banalną miarkę do tej nieludzkiej, zbrodniczej wizji i odegrać komedie udawanego mierzenia, czyli w tym wypadku spospolityzowania. Wymiarowanie w odniesieniu do ideologii jest prostackie. I o to chodzi, żeby przy pomocy takiej udawanej inwentaryzacji sprowadzić ideologię, która stała za tymi budowlami, do banalnych metrów i centymetrów. To wszystko miało być bezkresne, ponadczasowe, a tu ktoś mierzy sobie wszystko metrem. Bezczelne mierzenie czegoś, co miało być poza wszelkim kresem.
Czy uważa pan, że widz potrzebuje tej eksplikacji, żeby dostrzec to, co w Kabarecie najistotniejsze?
Nie wszystko musi być zrozumiałe tak, jak ja to sobie poukładałem. Można to sobie różnie tłumaczyć. Myślę nawet, że wieloznaczność jest po mojej myśli. To, co zaproponowałem, jest sensowne. Odczytanie tego, choć różne, może być sensowne. Następny, piąty film, jest zupełnie jednoznaczny, bo nie mógł być inny. Pewne rzeczy można czytać, popuszczając wodze wyobraźni, a inne nie – mają ostro zakreślone granice.
Czy w pana filmach fabularnych dzieci pojawiają się jedynie w epizodach?
W Cudzych dzieciach występują w roli głównej. Świat dziecięcy jest łatwiejszy do ogarnięcia niż świat dorosłego, jest mniej wszystkiego, ale metafora dużo bardziej bolesna... Z jednej strony wielki asortyment sprzętów przeznaczonych dla dzieci niemieckich: kojce, szafki, mebelki; z drugiej zbombardowany, spalony polski dom, powyrzucane przez okna nadpalone meble, bo tyle udało się uratować. Szeroki asortyment potraw dla dzieci niemieckich, kontrastujący z żywymi kościotrupami głodujących polskich dzieci. Dla niemieckich dzieci pielęgnacja – mydełka, zasypki, pudry... Ujmująca nauka grzeczności, a obok pejcze, kije, pałki i dzieci stojące na baczność przed esesmanem. Z jednej strony zdjęcia szczęśliwego niemieckiego dziecka w albumie pamiątkowym, a z drugiej zdjęcia dzieci w obozowych pasiakach. Rozkładówki z niemieckiej gazety dla matek, czyli reklamy artykułów dla dzieci, które promują pulchne, uśmiechnięte bobasy. A po drugiej stronie dziecko z wytatuowanym na rączce numerem obozowym.
Poprzestał pan na pięciu filmach, z czego to wynikało?
Miałem materiał na następny film, i zapewne jeszcze kilka kolejnych, ale poczułem, że w jakimś stopniu i tak bym się powtarzał. Ta piątka stanowi dziwną całość, ponieważ nie sugeruje jakiejś figury zamkniętej ani nie ma rozwoju liniowego czy narastania, a jednak w kategoriach mojej poetyki wyczerpuje zagadnienie. Później zrobiłem jeszcze kilka filmów ikonograficznych, ale już nie o tematyce antyfaszystowskiej. Lubię warsztat tych filmów, tworzenie ich najmniejszymi środkami – i to pod każdym względem. Rozwój technologii uczynił film ikonograficzny jakby przestarzałym, ale to błędny osąd: film ten jest najczystszą formą myślenia filmowego, obrazkowego. To coś jak płaskie hieroglify egipskie; film ikonograficzny też jest płaski, ale przez swoje ograniczenia jest paradoksalnie bardzo silnym środkiem wyrazu. Dawniej na egzaminie do Szkoły Filmowej w Łodzi trzeba było utworzyć jakiś spójny ciąg z przypadkowych fotografii. To było takie nawiązanie do arcymistrzów pokroju Eisensteina, Pudowkina. Tworząc taki ciąg, już czuliśmy się twórcami filmowymi, bo rzeczywiście później, w prawdziwym filmie nie jest ani więcej, ani mniej.
Jedną nogą w Pińczowie
Na wyjeździe
PAWEŁ JASKULSKI: Kontynuujemy rozmowy na temat krótkich metraży. Pora na wyjątkowo osobiste dzieło. Sądzę, że Na wyjeździe jest czymś więcej niż filmem. Czy można powiedzieć, że tytułowe sformułowanie definiuje całe pańskie życie?
ANDRZEJ BARAŃSKI: „Na wyjeździe” jestem od czasu ukończenia szkoły podstawowej w Pińczowie. Najpierw szkoła, potem praca, wszystko w kilku dużych miastach, ale pochodzenie i przynależność nie zmieniły się, a ja ciągle czuję się „na wyjeździe”. Z upływem lat objawy tego były różne i o zmiennym nasileniu, ale istota sprawy pozostawała. Reakcja na jedno słowo usłyszane w radiu albo na wieść o koniu z pobliskiej stadniny, który poszedł za pół miliona dolarów, albo zauważone na etykiecie dżemu słowo – zawsze dreszcz, potem uśmiech: „Moje strony”. Pierwsza rzecz do odszukania na mapie sprzed stuleci: czy już jest na niej to moje miasteczko? Jeśli jest, to uciecha, że ten kartograf o niezwykle skomplikowanym imieniu i nazwisku – czyli nietutejszy – już trzysta lat temu wiedział, że nad rzeką Nidą jest Pińczów; że jest rynek; że są mieszkańcy; że jest kościół; że modlą się, klęcząc. To są te piękne strony zakorzenienia.
Ale w Na wyjeździe nie ma miejsca na idealizację.
W tym filmie chciałem pokazać tę drugą, „męczeńską” stronę życia „na wyjeździe”. Szczególnie było to dotkliwe w okresie początkowym – czy to w technikum, czy na studiach. Trudno było sobie poradzić z tym życiem wśród obcych na obcym terytorium. Zwłaszcza że towarzyszyła temu świadomość, że przecież mogę to wszystko rzucić i wrócić tam, skąd przybyłem. Nikt i nic mnie tutaj nie trzyma. Ale nie jest to takie proste, gdyż już powstało przeświadczenie, że ja będę żył gdzie indziej. Ci, co mieli zostać, to już zostali, i to w sposób tak naturalny jak drzewa na skwerze. Nikt o nic mnie nie pytał, a wybrano mi inną drogę, którą kroczyłem bez buntu. Ból w sercu pojawił się dopiero później, kiedy słowo się rzekło. Powrót możliwy był tylko w charakterze pokonanego, tego, który w świecie nie dał sobie rady albo nie mógł żyć gdzie indziej, bo tak kocha te swoje kąty. To też duża słabość.
Czy to oznacza, że wstydziłby się pan ewentualnego powrotu na stałe?
Raczej niepotrzebna mi była porażka. A z drugiej strony życie na wyjeździe miało też swoje zalety dla kogoś o takiej mentalności jak moja – bycie poza zasięgiem wzroku miasteczka. To jest trochę tak jak z tymi, którzy na przykład siedzą całymi latami w Ameryce, mimo że zdegradowani, koczują, ale są wolni. Dla nich żadna praca nie hańbi, ubierają się, jak chcą; żyją, jak się im podoba, nie oglądają się na opinie innych. Gdy odbywa się to w skali krajowej, to jest trudniej, gdyż ciągle jedną nogą pozostaje się wśród swoich. Nawet jak nie ma już żywych znajomych, to jednak są groby i wspomnienia, choćby sprzed wielu lat, ale są jak żywe i ciągle świeże. Spacerując cmentarnymi alejkami, co chwila napotykamy kogoś znajomego i coś sobie przypominamy, w ten sposób ten miniony czas ciągle trwa i ciągle jesteśmy w tamtym polu widzenia. Nagle czujemy się mniejsi, niż byliśmy przed chwilą, zanim tu przyszliśmy. Zmarli emanują taką siłą, jaką mieli za życia.
FilmNa wyjeździe powstał w Wytwórni Filmów Oświatowych w Łodzi jako film dokumentalny, tzw. dokument inscenizowany. Chyba nikt nie spodziewał się, że WFO będzie sygnowało tak eksperymentalne formy.
Szczęśliwie trafiłem na czas odważnych dyrektorów wytwórni, którzy pozwalali mi na więcej. Nawet jeśli czasem byli zaskoczeni tym, co zrobiłem, to i tak mogłem liczyć na ich wsparcie podczas kolaudacji filmu w Warszawie. Mimo to zawsze wydawało mi się, że to już ostatni raz, kiedy mogę zrobić film na moich zasadach, że niebawem skończy się moja prywata. Zarówno temat, jak i forma moich filmów były poza wszelkimi podziałami i potrzebami. Na nagrody też nie mogłem liczyć, bo byłem poza aktualnymi trendami. Moje filmy zawsze były bardzo osobiste – bez specjalnego planowania czy jakiejś strategii. Samo się to stawało. Nawet jeśli to była tylko wycinanka ze starej gazety, można znaleźć w tym filmie dziesięć śladów wskazujących, że to ja jestem sprawcą. Czasami buntowałem się przeciw sobie, że już wystarczy; że czas pójść ze wszystkimi. W końcu jednak zawsze wpadałem w swoje koleiny, gdyż żal mi było okazji, żeby nie zrobić w pełni swojego filmu. To była polityka ostatniego filmu; następnego nikomu niepotrzebnego filmu już nie będę mógł zrobić, kurek zostanie zakręcony. Chyba wtedy żyłem poza czasem, skupiony wyłącznie na sobie. Dzisiaj nie mam do siebie pretensji. Dla mnie zaletą filmu Na wyjeździe jest to, że opowiada kawałek mojej historii – jak się męczyłem samotnością i wolą tkwienia w samotności; jak byłem z dala od domu, w sensie dosłownym, ale też szerszym, czyli społecznym. Ale czy tak było? Może jest to tylko forma, mój styl myślenia o sobie.
No właśnie. Może decydenci uznali, że Na wyjeździe jest filmem za trudnym jak na film oświatowy?
Nie robiłem filmów obrazoburczych, nie o to mi chodziło. A jednak nie spełniałem oczekiwań. Mówiono mi, że psuję swoje filmy prywatnym podejściem, bawię się starą ikonografią, dogadzam sobie, robiąc filmy dla siebie. I tak było, tylko że z tej zabawy zawsze powstawało ważne dla mnie zdanie.
Rozłóżmy Na wyjeździe na czynniki pierwsze. Treść tego filmu przypomina w pewnym sensie schemat powieści rozwojowej. Bohater prawdopodobnie jest studentem pierwszego roku. Widz szybko orientuje się, że protagonista to osoba głęboko refleksyjna, nieustannie analizująca sytuację, w której się znalazła. Po raz pierwszy w życiu jest zdana tylko na siebie, musi samotnie spędzić wolny weekend, co – pewnie wbrew pierwotnym oczekiwaniom tego młodego człowieka – staje się prawdziwą udręką. Bohater zamiast się dobrze bawić, cieszyć wolnością, mierzy się z dotychczas nieznanym sobie przeciwnikiem – nudą. Na dodatek określa się mianem najstarszego człowieka świata.
W mieszkaniu jest mu źle, bo to takie bytowanie w pustce i nieważkości. Skazany jest na leżenie na leżance, a to też go denerwuje. Kiedy chodzi po mieście, jest mu lepiej, ale nie chce być przez kogoś zauważony jako ten, który notorycznie przemierza główną ulicę miasta. Chodząc, męczy się, bo dla niepoznaki udaje kogoś, komu się śpieszy. Bardzo mu się śpieszy, a nagle przystaje i stoi sobie. Dobrze, gdy jest to miejsce, które usprawiedliwia takie zachowanie. Zerka na zegarek, jakby był z kimś umówiony. Dobrym pretekstem do zatrzymania się są wystawy sklepowe – najlepiej księgarnie. Ale nie wolno tego nadużywać, żeby nie zostać uznanym za kogoś, kim właśnie się jest, czyli za człowieka, który nie wie, co ze sobą zrobić. Wprawdzie sprzedawczynie z księgarni niespecjalnie dużo czytają, ale i tak sporo wiedzą o takich typach jakby żywcem przeniesionych z kart pewnych kultowych książek. Do środka nie wchodzi z powodów finansowych, a zapał zakupu książek ma, jak na razie, za sobą. W Pińczowie najpierw zebrał całą serię Biblioteki Żołnierza, a nieco później klasyczne dzieła literatury światowej, których cena była przystępna dla każdego; miały trafić pod strzechy i tak się stało. Teraz z czytaniem jest u niego nie najlepiej. Może dlatego, że brakuje mu kolegów z podstawówki, z którymi rywalizował o to, kto przeczyta więcej książek jednego dnia. Z tego powodu pracownica miejskiej biblioteki miała masę pracy – mówiąc wprost, drzwi się nie zamykały. Podczas wymuszonych przechadzek po głównej ulicy wystawa księgarni to naturalne miejsce, gdzie można się zatrzymać i po raz któryś przyjrzeć się książkom, przeczytać tytuły, a nawet zamyślić się. Ale trzeba mieć wyczucie, żeby nie przesadzić z tymi postojami. Jeszcze można było odwrócić się plecami do księgarni i chwilę postać, jak ktoś, kto się tutaj umówił.
A wystawy innych sklepów nie wchodziły w grę?
W tamtym czasie wystawy sklepowe były bardzo prozaiczne i przeważnie ubogie. Mimo to też stwarzały okazję, żeby przystanąć. Czasem była to tak nieciekawa wystawa, przystanąłem przy niej i wodziłem wzrokiem po zupełnie nieciekawych eksponatach, widziałem, że personel poczuł się zaniepokojony – jakieś spojrzenia przez wystawę albo otwarcie drzwi z myślą „Co też on kombinuje?”. Czasem cała ekspozycja była rozłożona, na przykład pożółkła od słońca gazeta, a na niej jakiś przedmiot i wysuszone trupy much. Dekorowanie w ten sposób wystawy wiązało się z tym, że sklep nic się po niej nie spodziewał, tzn. nie przyciągnie ona klienteli. Na tym tle dosyć bogato wyglądały wystawy zakładów fryzjerskich, często był tam bukiecik sztucznych kwiatów w jakimś słoiczku – czasem zagranicznym, czyli bezcennej pamiątce po dżemie z paczki UNRRA. Ale były też inne, naprawdę wspaniałe. Zapamiętałem wystawę sklepu firmy Galux. To był wielki świat, manekiny pięknych pań i panów, a na nich eleganckie stroje, jedwabna chustka, piękny szalik. A do tego jeszcze wyłożone elegancko skarpetki i rękawiczki. Taką wystawę traktowałem jak zaproszenie do domu przez eleganckich ludzi – takich jak te manekiny. Ich mieszkania, do których nie miałem wstępu, wyglądały jak ta wystawa. Czułem się trochę skrępowany przed takim światem. Chętnie bym stał dłużej, ale nie chciałem, żeby obsługa sklepu wzięła mnie za natręta. Dlatego dozowałem sobie dni, w odpowiednich odstępach, jak i czas podziwiania wystawy. O wejściu do sklepu nawet nie myślałem. Dzisiaj sądzę, że może po prostu nie byłem odważny. Ale rozmawiać o wystawach też nie miałem z kim. Może poprzez rozmowę, choćby nie do końca szczerą, ośmieliłbym się i zachowywał inaczej. Ale z drugiej strony dobrze, że byłem sam, bo to były dla mnie sprawy wstydliwe. Był jeszcze wspaniały sklep spożywczy, wtedy nowość – Delikatesy. Teraz co drugi mieni się tą nazwą, wtedy w mieście wojewódzkim był jeden sklep Delikatesy. Z wystawy szczególnie zapamiętałem kabanosy. Planowałem, że jak zacznę pracować i będę miał pieniądze, to kupię kilogram i od razu cały zjem. Wtedy moja siła nabywcza była żadna – a nawet gdybym miał pieniądze, to bym się wstydził w takim sklepie kupować tylko dziesięć deko. Chociaż myślałem, że tacy panowie jak te manekiny mają odwagę kupić na przykład osiem deko kabanosów, jedenaście deko pasztetowej; oni są uprawnieni do takich grymasów. Pamiętam, że skromny lokal gastronomiczny na wystawie miał tylko małą butelkę po wódce pomarańczówce. Tak mi się wryła w pamięć, że jak później hucznie świętowałem ukończenie technikum, zaprosiłem dwóch kolegów na bankiet do tej knajpki i zarządziłem pomarańczówkę.
Wydaje mi się, że nie można pominąć w tym wszystkim jednej istotnej kwestii. Pański bohater w dużej mierze sam skazuje się na samotność; mówiąc kolokwialnie – wkręca się w ten mechanizm. Dziwić może brak nowo poznanych kolegów, znajomych, z których część zapewne również czuła się wyobcowana w dużym mieście.
To nie jest film obyczajowy, raczej widzę go jako poemat filmowy, a bohater to człowiek wewnętrzny. Inspiracją jest życie – to wszystko jest z mojego życia, również z wyobrażeń o sobie, o mojej sytuacji, w filmie natomiast przybiera zupełnie inną formę. Każda kolejna sekwencja to kreacja jakiejś mojej przygody. Po skończeniu technikum bohater wyjechał dużo dalej, bo nawet z przesiadką. Technikum było blisko domu – czterdzieści kilometrów i pekaes co kilka godzin. Teraz w zupełnie obcym tłumie wyraźnie zmizerniał. Tutaj nikt nie wie, że na świadectwie siódmej klasy miał tylko jedną czwórkę, a reszta to same piątki. Nowi koledzy mogli być, ale nie zawsze byli. A jeśli już jakichś miał, to nie mogli się równać z tym poznanymi w dzieciństwie lub w podstawówce. To była zupełnie inna jakość. Często nawet smutna myśl, że kolegami to byli tylko ci starzy, a w dalszej wędrówce życia już nie będzie takich. Jest to też czas bycia poza towarzystwem. A można też przebywać w towarzystwie i wtedy jeszcze bardziej czuć się osamotnionym. Mówię o tym szerzej, niż pokazane jest w filmie, ale to są kulisy jego zachowań. Czasami opisuję okoliczności, ale one mają znaczenie dla tego, co jest sfilmowane. Bohater idzie z kolegami ulicą – jest ich kilku – i nagle koledzy znikają, a on kroczy sam, bo ich obecność (czy nieobecność) nie ma wpływu na stan faktyczny. Jak są, to jest wesoło; ledwo zamkną drzwi za sobą, już jest, jak było wcześniej. Przechodnie też zniknęli, słychać tylko jego kroki. Specjalnie wybrałem chwilę, kiedy ich nie ma, żeby również powiedzieć, że jest tak samo, gdy oni są i gdy ich nie ma. To sytuacja głęboka, gdzie nie są w stanie przeniknąć nowi.
Zgoda, ale z autoanalizy bohatera Na wyjeździe wynika, że ma on o sobie wysokie mniemanie. Dochodzi przecież do pozytywnych wniosków, że jest „materiałem na fajnego faceta”. Czy paradoksalnie ta niejako cierpiętnicza poza nie pomaga mu zadomowić się w nowym środowisku, poczuć się lepiej od innych?
Nie o to mu chodzi. On nie szuka wygód. Natomiast obawia się, że zostanie mylnie odebrany, błędnie zapamiętany. Może nie jako żołnierz nieznany, tylko cywil nieznany. Obawia się, że nikt nie będzie wiedział, jaki naprawdę był. Gdyby tutaj ktoś chciał go poznać takim, jaki teraz jest, i obserwował go z ukrycia, to mógłby napisać, że jest małomówny – a przecież to nieprawda. W jego głowie kłębią się dialogi. Nie ma do kogo gadać, ale gdyby chciał, byłby może duszą towarzystwa. A więc konflikt – nie ma z kim rozmawiać i nie chce do nikogo gadać. A jednak uważa, że się marnuje, a nawet, że jest marynowany. Zamarynowany jak ogórek, i to przez siebie, ale zdaje się mówić: „To nie jest cała prawda o mnie”.
A czy cała prawda może zostać ujawniona? Może Adam uważa, że to świat oferuje mu zbyt mało, dlatego przyjmuje postawę rezygnacji?
Jeszcze niedawno planował być strzelcem wyborowym, lotnikiem, marynarzem, podróżnikiem. Teraz został zastopowany, więc może zrealizuje jakiś program minimum. Ale wiele z tego, co mówi, to jego poczucie humoru; wiele w tym szczerości oraz wysiłku, żeby ją ukryć.
Co mówi o bohaterze przestrzeń, którą zajmuje?
Mimo że zdjęcia do filmu kręcone były w typowym, PRL-owskim bloku mieszkalnym, to jego pokój jest kreacją. Oszczędność elementów wskazuje na swego rodzaju celę świeckiego zakonnika. Oprócz gołej leżanki, na której poleguje i męczy się bohater, jest jeszcze pusta szafa i pusta walizka. Jest jeszcze jedno krzesło; stare, ze śladami długiego użytkowania. Żadnych innych rzeczy, nic na ścianach. Tylko na krześle jest inaczej, jest kilka przedmiotów: popielniczka, paczka papierosów, zapałki. Spodeczek, a na nim szklanka z niedopitą herbatą i łyżeczka. I jeszcze torebka z cukrem; i ciasno złożona gazeta. O tym zgromadzeniu rzeczy na krześle Adam mówi „mój Teatr Wielki”. Te pospolite przedmioty grają swoje role zgodnie z ich przeznaczeniem, może z kosmicznym, pospolitym przeznaczeniem. Ta zwyczajność na krześle to też kreacja. Zwyczajność podniesiona do rangi sakralności. Może dlatego w filmie nie widzimy Adama idącego do kościoła. On w domu odprawia bardzo proste ceremonie, na przykład łyżeczka służy do słodzenia i mieszania. Jego Teatr Wielki i jego wielki repertuar. Na swoją samotność nie ma pieska ani kotka, tylko Teatr Wielki na swoim krześle. Nie musi doglądać aktorów, przedmioty zawsze grają swoje role. Jest też duch, taki z romantyzmu – szklanka ze spodkiem ustawione na krawędzi krzesła, bez żadnej pomocy, same bardzo wolno zjeżdżają do środka wklęsłego siedziska. Mając taki zespół, można wystawić wszystko, czego w jego sytuacji dusza zapragnie. Ale on woli rozmyślania.
Rozmyślanie to stan naturalny dla Adama. Dzięki temu udaje mu się pozostać kreatywnym mimo „skrzeczącej pospolitości”.
Jeśli żyje się w takim zawieszeniu, to nawet dni tygodnia tracą znaczenie. Nowy dzień nie przynosi nic nowego, a minionego nie ma powodu żałować. Zamiast siedmiu różnych dni mógłby być jeden powtarzający się. Nazwy dni tygodnia straciły swoje barwy – co innego niósł poniedziałek, a co innego piątek. Kolejne dni wiązały się z miejscami, zdarzeniami, z osobami – tutaj nic z tego. W miasteczku za nowymi dniami, za jutrem, kroczyły obrazy, tutaj niezamalowane płótno – najwyżej może on rzucić na nie swój nikły cień. Uczucie, że dni tygodnia, ta podstawa życia w czasie i przestrzeni, zostały popsute. Tę refleksję zamknął w szyderczym wierszyku: środa ześrodziała, czwartek sczwartczał, piątek spiątczał...
Ten wiersz odbieram jako cios wymierzony w nową rzeczywistość, chwilę indywidualnej wolności, która musi być okupiona natychmiastową stratą. Tuż po niej następuje bowiem wizualno-dźwiękowy kontrapunkt: znakomita sekwencja z towarzyszeniem złowieszczej muzyki Janusza Hajduna.
W filmie ta sekwencja jest zbudowana z ujęć, w których widzimy tramwaje w ruchu. Szczególne jest to, że są uszeregowane według kolejnych numerów linii tramwajowych, po których kursują, czyli pierwszy jest tramwaj linii 1, potem jest tramwaj linii 2 i tak dalej. Jest to taki zbzikowany pomysł, ale jest to też powiedzenie głośno, że mogę pokazać wasze tramwaje tak, jak mi się podoba, nikt mi tego nie zabroni. Nabroiłem, namieszałem złośliwie, poprzestawiałem – tak jak się zachowują ludzie na wyjeździe. I jeszcze te szczególnie dla mnie ważne tramwaje. Tramwaj w mieście to jest coś takiego jak słoń wśród zwierząt – wielki, ciężki i taki bardzo obecny. W Łodzi nawet w nocy słyszymy, że akurat pokonuje zakręt przed hotelem Polonia – jest tak donośny jak ryk słonia na sawannie. Od dziecka towarzyszył mi wielki kult tramwajów; do tego stopnia, że już jako uczeń, będąc na wsi w Poznańskiem, okłamałem rówieśników, wmawiając im, że w Pińczowie są tramwaje – dla mnie to był szczyt wszystkiego. Dzieciństwo minęło, ale ta sprawa we mnie dalej siedziała. Jest taka mała miejscowość podłódzka – Lutomiersk. Kilka razy wybierałem tę miejscowość na obiekt zdjęciowy moich filmów fabularnych. Z Łodzi do Lutomierska można było dojechać tramwajem. To była długa podróż, bo odległość jest niemała. I chyba było nawet przekraczanie jakichś administracyjnych granic. Zawsze działał na mnie widok tramwaju jadącego wśród pól. A na końcu było to, o czym marzyłem w Pińczowie – na środku miasteczka była pętla tramwajowa, a dookoła domki, sklepiki. Ten tramwaj i postój pomiędzy dwoma kursami. Motorniczy i konduktor wyciągali kanapki i butelki po oranżadzie z domową herbatą. Zwracali uwagę ci, którzy mieli większe zaufanie do zwykłego korka owiniętego szmatką; przy takim rozwiązaniu butelka mogła być bardzo duża, nawet zastanawiająco duża – że też w ciągu dnia można wypić tyle kawy Turek z mlekiem i po powrocie do domu oddać żonie pustą butelkę. Załoga takiego tramwaju, jadącego daleko poza wielkomiejskie ulice i dzwoniącego w zbożu, miała coś z pociągów w westernach. Chociaż skala była inna, to już czuło się jednak powiew przygody. Ciekawe, jakim miasteczkiem byłby Pińczów z tramwajem; jakby wyglądało moje dzieciństwo i moja wyprawa w szeroki świat. Trochę to wszystko osłabiała myśl, że zapewne Busko rywalizujące z Pińczowem też postarałoby się o tramwaj.
Czyli w gruncie rzeczy sekwencja z tramwajami jest optymistyczna. Ustawił je pan w kolejności chronologicznej, ale gdy chodzi o poczucie czasu, już nie jest tak prosto. Mamy do czynienia wręcz z schulzowskim rozpadem czasu.
Kiedy tak mocno przeżywa się różnie mijający czas, możliwe są przywidzenia i omamy. Psują się niezawodne mechanizmy, nawet niezawodnych zegarków, takich jak na przykład po wujku księdzu – zegarek, który miał kilka kamieni (na które dybią nieuczciwi zegarmistrze). Nerwy sprawiają, że traci się do nich zaufanie. Już słyszysz z jakiegoś głośno nastawionego radia hejnał z wieży mariackiej, jakiś czas potem patrzysz na zegarek, a tu jest dopiero pięć po jedenastej. Coś się dzieje z godzinami. Już była siedemnasta, a przed chwilą patrzę – jest dopiero szesnasta trzydzieści. A po chwili jeszcze gorzej. Bohater przystanął i spojrzał na zegarek – była piętnasta dwanaście. Usiadł, tylko usiadł, spojrzał na zegarek i była już osiemnasta dwa. Trudno się w tym wszystkim połapać. Czas płynie w sposób niełatwy do zrozumienia. Można zwariować. Już przecierpiał godzinę czternastą oraz czternastą dwadzieścia pięć, a tu niespodziewanie po chwili jest trzynasta trzydzieści pięć. Ludzie, litości. To jest okropna niesprawiedliwość i znęcanie się. Dlatego wymyślił kilka innych sposobów pomiaru czasu, żeby tylko uciec od obowiązującego. Na jednej tarczy godziny oznaczone są ułamkami, na drugiej pojawiły się wzory algebraiczne, na innych różne rozmieszczenie godzin, jeszcze na innej godziny są ze znakami zapytania – i to jest jego najdokładniejszy zegarek.
Odnośnie czasu... W życiu każdego chłopaka przychodzi moment na upranie skarpetek. W Na wyjeździe ta czynność urasta do rangi pierwszej kąpieli dziecka.
Pranie skarpetek to jest cały rytuał. Znaczenie prania wykracza poza zwykłą konieczność. Trochę jest to zabicie czasu, wypełnienie go, no i coś dla psychicznego podbudowania, bo zrobiło się coś pożytecznego. Dlatego pranie skarpetek jest czynnością miłą i stanowiącą stały element bytowania. To czynność prosta, niewymagająca żadnych umiejętności, jak na przykład prasowanie koszuli. Ale jest technologia i procedura. Po upraniu skarpetki wiesza się na krześle. Ze skarpetek, mimo że były wykręcone, kapie woda na krzesło, a potem na podłogę, dlatego trzeba ją wycierać ręcznikiem. Kiedy skarpetki trochę podeschną, sięgamy po suszarkę do włosów. Mistrzostwo całej operacji tkwi w szczegółach, bardzo pomocne jest doświadczenie, a właściwie rutyna. Bohater filmu tak się wciągnął, że pomyślał, czy nie napisać traktatu na ten temat. Nawet ucieszył się z tego pomysłu, bo w ten sposób ma jeszcze coś do zrobienia w przyszłości. Wzorem mogą być książeczki poświęcone prostym rytuałom Japończyków. Kiedy spojrzał na to krzesło stojące w pustym pokoju i na wiszące na nim mokre skarpetki, odwołanie się do estetyki japońskiej mogłoby być zasadne.
Co ze sprawami damsko-męskimi?
Ogląda pismo z ładnymi dziewczynami, które prezentują stroje – modelki. Pomyślał jednak o zupełnie innym zdjęciu – tym z komunii; oprócz tego o tym, na którym jest sam ze świecą w ręku. Jest jeszcze zdjęcie grupowe, na którym stoją parami, dziewczynka i chłopiec. Zestawienie było przypadkowe, ale starsi traktowali je jako okazję do spekulacji, że może kiedyś dzieci będą małżeństwem. „Nigdy nic nie wiadomo”. Kilka lat później zdjęcie tej dziewczynki, wtedy już maturzystki, znalazło się w gablotce reklamowej miejscowego fotografa. Mówiono: „Piękna, jak artystka filmowa”. Ktoś jeszcze pamiętał, że przed laty brałem z nią komunię świętą. Wprawdzie złośliwcy mówili, że fotograf jest przekupny i za pieniądze każdy może trafić do gablotki. Nawet podawano przykłady. Jeszcze starsze zdjęcie, tym razem z przedszkola. Dzieci ubrane w stroje krakowskie stoją w pozach tanecznych. Tworzę parę z inną dziewczynką. Tutaj też były spekulacje, ale też się nie sprawdziły. Można by dużo więcej powiedzieć o tych dwóch zdjęciach, a o zdjęciach modelek – nic.
Są modelki, nie ma dziewczyn. Uogólniając, są modele, są widma, nie ma ludzi. Świat przedstawiony cechuje nieobecność, brak prawdziwych relacji.
Adam starał się przerwać swoje myślenie o jakichś pińczowianach. Nie myśleć o tym, żadnych kombinacji myślowych, szczęśliwych trafów. Tak samo starał się być zamknięty na wszelkie zwidy. Dzwonek do drzwi. Ale czy na pewno? Jeszcze raz dzwonek, czyli nie zdawało mu się. Zerwał się z leżanki, popędził do drzwi. Otworzył. Nie ma nikogo. Wybiegł na klatkę schodową, przechylił się przez poręcz – nikt nie schodzi po schodach, byłoby przynajmniej słychać. Czyli dał się nabrać, sam przez siebie. Nie przypuszczał, że tak pragnie tego, żeby ktoś zadzwonił. Wrócił na leżankę. Zastanawiał się, jak to się stało, że ten dzwonek jednak przebił się przez jego zaporę, przez jego chcenie i niechcenie. Te rozmyślania przerwały mu hałasy przy skrzynce na listy, na parterze. Słyszał otwieranie, wrzucanie listów, zatrzaśnięcie i zamknięcie. Zbiegł kilka pięter po schodach. W jego skrzynce nic nie ma – pusta. Czyżby znowu mu się zdawało? Tym razem, jeśli mu się zdawało, to nie jest tak źle. To znaczy, że listonoszki jeszcze nie było, czyli jest jakaś szansa, że jak przyjdzie, to coś będzie do niego. Te dwie ostatnie przygody typu „zdawało mi się” przeprowadziły dokładny reset w jego głowie – tak, że oczy same mu się zamknęły. Śniło mu się, że słyszy, jak ktoś go woła; słyszy swoje imię. Wybiegł na balkon. Na dole małe figurki – robotnicy zajęci swoją pracą. Obudził się, otworzył oczy, leżał nieruchomo. Wyszedł na balkon. Panorama miasta. Słyszał swoje imię, które wielkim pogłosem odbijało się od ścian budynków. Głos biegł ulicami, unosił się nad miastem. Nie był zaskoczony ani zdziwiony. Tutaj, w wielkim mieście, miał problem ze swoim imieniem. Wczoraj ktoś na ulicy głośno krzyknął jego imię – zupełnie nie zareagował. Gdyby to było w miasteczku, natychmiast odwróciłby się i szukał wzrokiem wołającego. Prawdopodobieństwo, że to nie było do niego, tylko do innego Adama, było bardzo małe. Zwłaszcza, że już po głosie dużo wiedział. A tutaj prawdopodobieństwo jak w totka, prawie żadne. Tutaj stracił imię, ktoś je wykrzykuje, a on ani drgnie. Tutaj jest bez swojego imienia, słyszy je, ale głuchy na to idzie przed siebie, bez imienia. W takim razie kim tutaj jest?
Najgorsze, że chyba sam nie zna odpowiedzi na to pytanie. Pozostaje mu rekonstrukcja. Nie odbywa się ona jednak na prostej zasadzie wspominania kolegów ze szkolnej ławy, zegarka z pierwszej komunii czy wypitego po kryjomu piwa. Adam – jak na oryginała przystało – myśli o architekturze prowincji. W niej znajduje piękno, najwyższą doskonałość.
Mieszkając w miasteczku, zupełnie nie docenił planu urbanistycznego, który sam się zrodził przez lata. Podziwiał koncepcje urbanistyczną nowej stolicy Brazylii, zadziwiające plany miast średniowiecznych i tych z XIX i XX wieku, różne utopie miejskie. Dopiero z oddalenia docenił genialną prostotę nadnidziańskich miasteczek. Koncepcja jest jasna: ulica, przy której jest szpital, nazywa się Szpitalna. Tak samo jest z ulicą Klasztorną, bo przy niej jest klasztor. I podobnie – ulica Pocztowa, ulica Szkolna, ulica Cmentarna... Ulica Gęsia, ponieważ dwa razy dziennie maszerowały nią gęsi – rano do rzeki, a popołudniem do domu. Na tym tle współczesna, wielkomiejska plątanina ulic, które nie wiadomo dlaczego nazywają się tak, a nie inaczej, i nie wiadomo, jak ich szukać (jeśli ich nazwa nic nie mówi), jest jednym chaosem. Stary Pińczów jest tak samo pomyślany jak słynne starówki najpiękniejszych miast, w których są takie ulice, jak na przykład Szewska, Rzeźnicza. Jego miasteczko ma komplet zalet krajobrazowych – są wzgórza, a u ich stóp rzeka, dalej, na drugim brzegu ogromna łąka, którą rządziły krowy. Na horyzoncie las, a właściwie początek kilku lasów, każdy ma swoją nazwę. Wąwozy na wzgórzach też mają swoje nazwy: Ptasi dół, Siedem źródeł, Serpentyny; podobnie miejsca na rzece: Krzaczek, Koński dół, Babska, Cicha. W tej chwili chciałby dołączyć do kąpiących się chłopaków; rozpędzić się i z wysokiego brzegu skoczyć na nogi, i po chwili odbić się od piaszczystego dna. Pożegnania – przed wyjazdem do szkół, do wojska czy do pracy, odbywały się o zmierzchu i koniecznie przy ognisku na wzgórzach. Kiedy oglądał amerykańskie filmy rozgrywające się w „dziurach” na Środkowym Zachodzie, to wszystko dokładnie było jak tutaj, tylko tam rozbijali się samochodami, a u nas luksusem był już rower z silniczkiem na przednie koło.
Ciąg tych geograficznych wspomnień wywiera presję na bohaterze. Coraz usilniej myśli o rodzinnym domu, matce. W efekcie wybiera się w bardzo specyficzną podróż...
Kiedy pomyślał o domu w miasteczku, dla zabawy zaczął liczyć kroki. Przeskakuje kolejne liczby o tysiące, w ten sposób doszedł do zawrotnej liczby niby-wykonanych kroków. Podczas tej zabawy zrobiło mu się lżej na duszy. Pamiętał dawnych mieszkańców miasteczka – czasami odmierzających długość krokami. Była to wystarczająca dokładność. Było w tym coś symbolicznego, gdy się mierzyło matkę ziemię ludzkimi krokami. Na boisku do gry, szczególnie na podwórku, też była potrzeba zegarmistrzowskiej dokładności; i tę końcówkę już niepełnego kroku mierzyło się liczbą stóp. Pamiętam wytyczanie gruntu pod jakąś szopę; majster za jednym zamachem wyznaczył wszystkie cztery narożniki. Nie trzeba było szukać miarki, a tym bardziej taśmy mierniczej, krokami szybko załatwiali sprawę i nikt nie miał pretensji. Jedynie kiedy sędzia piłkarski odliczał krokami „jedenastkę”, były głośne wątpliwości co do długości kroków w zależności, do której bramki był karny – czy do gości, czy do gospodarzy. Teraz też było w tym coś magicznego, na skróty odliczył gigantyczną liczbę kroków i znalazł się w domu rodzinnym, gdzie zaraz mógł droczyć się z matką. Matka prosi, żeby zamknął okno, on otwiera drzwi. On chce coś zjeść – ma na myśli coś konkretnego – matka daje mu szklankę mleka. Teraz bardzo poważnie do tego podszedł – niemal z namaszczeniem, bo bardzo chciałby być nie tutaj, tylko w domu.
Adam tęskni nawet za czymś, czego pewnie dawniej nie cierpiał. Mowa o zestawie zadań obowiązkowych, które każdy dobry syn wykonuje w mgnieniu oka.
Wszelkie starcia z matką kończyły się wskazaniem, co zrobić – i to w trybie natychmiastowym. Na przykład: „Zanieś szarlotkę do piekarza” albo „Urwij dwa duże pomidory z ogródka”, „Kup cukier”, „Jak nie masz co robić, to wytrzep narzutę na kanapę”, „Wkręć żarówkę w sieni”, „Zbierz pranie ze strychu”. Z dzisiejszego punktu widzenia, już z większej odległości, to te prace były „miód, malina” – tak się w miasteczku mówiło o czymś bardzo przyjemnym. Jeszcze było też określenie „dzika rozkosz”. Teraz by dopłacił, żeby mieć przed sobą takie roboty. Pamięta, jak zazdrościł urzędnikom, którym przyglądał się w miasteczku w latach pięćdziesiątych. Nie było ich wielu, stanowili oddzielną grupę. Wykształcenie mieli skromne – co najwyżej tzw. mała matura – ale to w zupełności wystarczało. To była poezja. Według jego obserwacji bycie urzędnikiem sprowadzało się do czytelnego pisania oraz odejmowania i dodawania. Czasami trzeba było coś podkreślić. Używano też kalki, przy jej pomocy za jednym zamachem pisało się w dwóch, trzech egzemplarzach i najczęściej były to kwity. Ten trzeci był zupełnie nieczytelny. Kalka bardzo brudziła ręce i urzędnicy musieli bardzo uważać. A jeszcze do tego równie niebezpieczne były ołówki kopiowe, szczególnie nieopatrznie zostawione w kieszeni. Pracę kończyli punktualnie o trzeciej. W domu czekała żona ze smacznym, domowym obiadem. Ale mimo to wielu urzędników chorowało na żołądek, mieli wrzody, całe miasto o tym wiedziało. Mówiło się, że to od nerwowej pracy. Teraz zdrowie naszego bohatera też jest zagrożone przez samotność, stres, życie w obcym środowisku, co grozi zawałem, udarem i niepełnosprawnością. Boi się też, że nie zwariuje. Wszystko to w domyśle dla tych, którzy znają takie sytuacje; swoją osobistą przygodą życiową pogłębiają ten film. Źle im było, ale nie ma co ich żałować, poniekąd sami tego chcieli. Szkoła oficerska, mimo wszystko, była lepszym kierunkiem.
Potem następuje punkt kulminacyjny...
To jest taki sen na jawie. Niedzielna wycieczka z miasteczka. Przyjechali zobaczyć, co się z nim dzieje, jak sobie daje radę. A właściwie wiedzą, że nie ma się czym chwalić. Otworzyli drzwi do jego mieszkania i patrzą, jak leży na leżance. I pojawia się najbardziej demaskatorskie stwierdzenie: „Przykrzy mu się”. To znaczy, że wielkie miasto nie zastąpiło mu jego miasteczka. Im się nie przykrzy; przyjechali, popatrzyli i sobie poszli. Kiedy bohater spotyka czasem taką wycieczkę na ulicach miasta, mówi sobie: „To do mnie przyjechali, chcą zobaczyć, co robię, jak mi się powodzi”. Czasem wchodzi na obiad do knajpy, a tam rządzi wycieczka. On szybko ucieka, ale i szybko wraca. Zajmuje jakieś miejsce, gdy się skurczy, jest mało widoczny. Patrzy na nich i nie widzi ich twarzy, tylko fragmenty – raz nos, raz ucho, oko, palec. W albumach z malarstwem są wycinane małe fragmenty (powiększenia). On właśnie tak ich ogląda – nie plan ogólny, tylko drobiazgi. (Tej fragmentaryzacji nie umieściłem w filmie, ale to byłby dobry komentarz formalny do sytuacji). Brakuje tylko tego, żeby przyjechali dwoma autobusami, bo na pewno byłoby sporo chętnych. Co to dla nich przejechać się w niedzielę i zjeść big maca. Bez pytania otworzyli drzwi, tak jakby to ich było. I to zabójcze „Przykrzy mu się”. Po czymś takim już się ma odciętą drogę powrotu. Gdyby wrócił do miasteczka, już byłby do końca życia tym, któremu się w dużym mieście przykrzyło, a zapowiadał (chociaż tego nie robił), że będzie królem życia. A tu masz ci króla – leży wyciągnięty jak śledź na leżance i dogorywa. Tylko płacz mu został. Szumu narobili, sąsiedzi źli, pozamykali się. Jeszcze tylko brakuje muzyki i śpiewu, jakby już tego było mało, że przyjechali. Każdy zagląda do niego, przepycha się w drzwiach. Pokazał im język, ale oni byli zadowoleni, a jego to wkurzyło. Dopiero kiedy padł na kolana przed pustą ścianą i – nie bacząc na nich – zaczął się modlić, przestali się śmiać. Zwrócił się do Pana Boga o pomoc i o ratunek. Modlił się swoimi bolesnymi słowami: „Boże, weź niedzielę. Boże, weź niedzielę. Boże...”.
W skali pańskiego bohatera to już czarna rozpacz – cierpienia młodego prowincjusza.
Ręce ma złożone jak do pacierza i modli się: „Boże, weź niedzielę. Boże, weź niedzielę...”. Wygląda to na akt desperacki. Kiedy on powtarza w kółko „Boże, weź niedzielę. Boże, weź niedzielę”, na niebie pojawiają się chmurki, ale dosyć poważne. Niedziela jest najcięższym dniem dla bohatera filmu. W mieszkaniu pustka aż zionie. Na ulicy zwraca się uwagę, a w zwykły dzień łatwiej to przychodzi; ludzie są zaaferowani, każdy gdzieś pędzi. A w niedzielę jest inaczej – „obcego” widać jak na dłoni. Nie może odprawiać swoich stałych rytuałów, bo zaraz zwróci uwagę. Nawet sąsiedzi nagle mają wyostrzony słuch, wzrok i ciekawość. W tygodniu nie interesują się nim, nie mają powodu ani czasu. Czasami odnosi wrażenie, że w niedziele wszyscy mieszkańcy miasta dorabiają w Milicji Obywatelskiej. Musi bardzo uważać, żeby przez jeden dzień nie zostać namierzonym, rozszyfrowanym. Chce, żeby go nie było dla tych ludzi, żeby nic nie dało się o nim powiedzieć. Ale buntuje się też: „Dlaczego mam siedzieć w domu, co oni mają do mnie?”. Ale wie, że zawsze będzie przegrany, bo już taki jest. Trudno utrzymać nerwy na wodzy. W niedzielę dobrze widać takich jak on. Niedziela jest dla niego nieszczęściem. Inni chwalą się, że wypoczną, a on po niedzieli jest wykończony. Pozostała modlitwa, może Pan Bóg się zlituje i zabierze niedzielę. Czyli po sobocie będzie poniedziałek, najlepiej już w połowie soboty, żeby też nie było sobotniej pustki. Chociaż w sobotę nie jest najgorzej... Może powinien pójść do kościoła, ale on sam odprawia swoje nabożeństwo cierpiętnicze w domu i na ulicach. Pasja. Golgota sobotnio-niedzielna.
Czy obecnie nadal odczuwa pan ciężar bycia „na wyjeździe”? To uczucie niezmienne?
Moje „na wyjeździe” teraz przybrało raczej wymiar metafizyczny. Nie ma już ludzi, nie ma już miejsc, których było mi brak po wyjeździe; nie ma życia, za którym tęskniłem. Teraz, przyjeżdżając na miejsce, widzę przede wszystkim to, czego nie ma, to, co już nie istnieje. To, co jest, to wszystko nowe, interesuje mnie tylko jako ciekawostka; mój prawdziwy świat odjechał, on jest „na wyjeździe”. Lubię usiąść nad brzegiem Nidy i zapatrzeć się w przepływającą rzekę. Kiedy byłem mały, podobno bardzo się złościłem, dlatego że nie mogłem zatrzymać rzeki, okropnie płakałem z tego powodu. Ale przez resztę życia z Nidą miałem jak najlepsze stosunki, zawsze była dla mnie symbolem tej ziemi i mojej młodości – wszystko działo się pod jej wezwaniem. Teraz dostrzegam w jej wodach jakby nadpływające pod prąd obrazy z coraz odleglejszej przeszłości mojego miasteczka i mojego życia. Na końcu mój niebezpieczny chrzest. Ojciec stał w kajaku, a matka podawała mnie, niemowlaka. Kajak poruszył się, a ja wpadłem do wody. Było to pod mostem, głębia i wiry. Była niedziela, na brzegu i na moście było dużo ludzi. Wielu rzuciło się na ratunek, ale nie mogli mnie znaleźć. Wir wciągnął mnie na dno. Chyba musiało tam być ciekawie, bo nigdy nie obraziłem się na Nidę.