Dodatki filmowe Andrzeja Barańskiego - Dr Paweł Jaskulski - ebook

Dodatki filmowe Andrzeja Barańskiego ebook

Paweł Jaskulski

0,0

Opis

[O KSIĄŻCE]

Dodatki filmowe Andrzeja Barańskiego to nie tylko inna historia twórczości reżysera, to również fragment innej historii kina polskiego; historii, w której wiodącą rolę odgrywa współpraca artysty z Wytwórnią Filmów Oświatowych w Łodzi. Przeprowadzone rekonstrukcje krótkich metraży Barańskiego uwalniają zapomniany potencjał tego rodzaju filmów, który równie często jak adaptacje literatury pięknej stanowił o sile naszej kinematografii; tyle że sile mniej widocznej, subtelniejszej.

 

„Dodatek filmowy” – dzisiaj już bardzo niewielu coś mówi; można uznać, że to nazwa historyczna. A było tak, że przed laty, nawet chyba jeszcze w latach 70., seans w kinie składał się z trzech dań: Polska Kronika Filmowa, Dodatek filmowy i danie zasadnicze czyli film fabularny. Ten dodatek, to był film krótkometrażowy. Ale często było tak, że kupowało się bilet ze względu właśnie na niego; myślę tutaj o kinomanach. Zarządzający kinematografią starali się wybierać na dodatek film jakoś pasujący do tematu fabuły – różnie się to udawało. Wybór filmu krótkiego na dodatek do fabuły był dla twórcy wielką frajdą: jego mały film miał wielką widownię – można powiedzieć, że cała Polska go zobaczyła. Niestety, była to bardzo rzadka przyjemność, zaledwie tylko kilka razy tego doświadczyłem. Moje filmy były zupełnie spoza głównego nurtu – można powiedzieć, że byłem całkowicie nieobecny. Ale, że występowałem w tym gatunku jako gość, nie miałem o to żadnych pretensji, wprost przeciwnie, byłem szczęśliwy z możliwości tworzenia w moim cichym kąciku, jakim była dla mnie niezwykle przychylna dla krótkich filmów autorskich Wytwórnia Filmów Oświatowych w Łodzi. Kiedy, w tytule książki, zdecydowałem się podciągnąć wszystkie moje krótkie filmy do rodziny dawnych Dodatków filmowych, zrobiło mi się niezwykle miło, bo mimo wszystko to był piękny czas dla filmów krótkich.

Andrzej Barański

Andrzej Barański - reżyser filmów fabularnych: m.in. Kobieta z prowincji, Kramarz, Nad rzeką, której nie ma, Dwa księżyce, Parę osób, mały czas, Księstwo. Reżyser teatrów telewizji, m.in.: Muzyka Druga Marguerite Duras, Kobieta zawiedziona Simone de Beauvoir, Siedem pięter Dino Buzzati, Stara kobieta wysiaduje Tadeusza Różewicza. Reżyser filmów animowanych, dokumentalnych.

Paweł Jaskulski - doktor nauk humanistycznych, redaktor kwartalnika „Pleograf”. Autor książki Niewygodna zagadka. Twórczość Janusza Nasfetera (Dom Wydawniczy Elipsa, 2021). Należy do Polskiego Towarzystwa Badań nad Filmem i Mediami. Publikował między innymi na łamach czasopism „Kwartalnik Filmowy”, „Media – Kultura – Komunikacja Społeczna”, „Twórczość”, „Odra”. Współredaktor interaktywnego tomu Różne oblicza edukacji audiowizualnej (2016).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pa­weł Ja­skul­ski, Do­datki fil­mowe An­drzeja Ba­rań­skiego. Roz­mowa-rzeka, Kra­ków 2024
Co­py­ri­ght © by Pa­weł Ja­skul­ski, 2023 Co­py­ri­ght © by An­drzej Ba­rań­ski, 2023 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art, 2023
Re­dak­tor pro­wa­dzący • Piotr Ma­recki
Re­dak­cja • Ma­ciej No­wacki
Ko­rekta • Ju­styna Ada­mus
Okładka we­dług pro­jektu • Agaty Bi­skup
Zdję­cie na okładce • Ro­man Su­mik / Fil­mo­teka Na­ro­dowa – In­sty­tut Au­dio­wi­zu­alny
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny • Mar­cin Her­nas
Skład i ła­ma­nie • By Mo­use www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67713-17-7
534. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Wy­daw­nic­two Ha!art
@wy­daw­nic­two­ha­art
@wy­dha­art
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Do­da­tek fil­mowy – dzi­siaj już nie­wielu oso­bom znane jest to okre­śle­nie; można uznać, że to na­zwa hi­sto­ryczna. A było tak, że przed laty, na­wet chyba jesz­cze w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, se­ans w ki­nie skła­dał się z trzech dań: Pol­ska Kro­nika Fil­mowa, do­da­tek fil­mowy i da­nie za­sad­ni­cze, czyli film fa­bu­larny. Ten do­da­tek to film krót­ko­me­tra­żowy. Czę­sto było tak, że ku­po­wało się bi­let ze względu wła­śnie na niego; my­ślę tu­taj o ki­no­ma­nach. Za­rzą­dza­jący ki­ne­ma­to­gra­fią sta­rali się wy­bie­rać do­da­tek do filmu tak, aby ja­koś pa­so­wał do te­matu fa­buły – róż­nie się to uda­wało. Wy­bór krót­kiego filmu, sta­no­wią­cego do­da­tek do fa­buły, był dla twórcy wielką frajdą: jego mały film miał wielką wi­dow­nię – można po­wie­dzieć, że cała Pol­ska go zo­ba­czyła. Nie­stety była to bar­dzo rzadka przy­jem­ność, za­le­d­wie tylko kilka razy tego do­świad­czy­łem. Moja droga do re­ali­za­cji krót­kich fil­mów była bar­dzo nie­ty­powa: naj­pierw zo­sta­łem re­ży­se­rem fil­mów fa­bu­lar­nych, a do­piero po­tem, w prze­rwach po­mię­dzy ko­lej­nymi fa­bu­łami, re­ali­zo­wa­łem filmy krót­kie. Na przy­go­to­wa­nie no­wego filmu fa­bu­lar­nego trzeba – jak do­brze pój­dzie – trzech lat, w tym cza­sie mo­głem na­krę­cić dwa, a na­wet trzy filmy krót­kie. Jak wi­dać, sporo się ich uzbie­rało. Moje filmy były zu­peł­nie spoza głów­nego nurtu – można po­wie­dzieć, że by­łem cał­ko­wi­cie nie­obecny. Jako że wy­stę­po­wa­łem w tym ga­tunku jako gość, nie mia­łem o to żad­nych pre­ten­sji. Wprost prze­ciw­nie, by­łem za­do­wo­lony z moż­li­wo­ści two­rze­nia w moim ci­chym ką­ciku, któ­rym była – przy­chylna dla mnie i mo­ich fil­mów – Wy­twór­nia Fil­mów Oświa­to­wych w Ło­dzi. Zro­biło mi się nie­zwy­kle miło, kiedy zde­cy­do­wa­łem się wcią­gnąć wszyst­kie moje krót­kie filmy do ro­dziny daw­nych do­dat­ków fil­mo­wych. Mimo wszystko to był do­bry czas dla tego ro­dzaju fil­mów.

An­drzej Ba­rań­ski

Triumf nie­woli

O pię­ciu fil­mach an­ty­fa­szy­stow­skich

PA­WEŁ JA­SKUL­SKI: Po­mówmy o tym, o czym jesz­cze z ni­kim pan nie roz­ma­wiał. Znawcy pań­skiej fil­mo­gra­fii za­zwy­czaj je­dy­nie wspo­mi­nają o jej róż­no­rod­no­ści. Wolą sze­rzej pi­sać i opo­wia­dać o peł­no­me­tra­żo­wych fa­bu­łach, a ja tym­cza­sem przy­po­mi­nam so­bie ze­szło­roczny po­kaz w Ki­nie Do­ku­mentu w Domu Sztuki na Ur­sy­no­wie, gdzie za­pre­zen­to­wano na­stę­pu­jące ty­tuły: Wy­pra­co­wa­nie, Alo­sza shop, czyli kram Aw­die­jewa, Książka skarg i wnio­sków orazWa­rzyw­niak, 360 St. Zu­peł­nie inne ob­li­cze re­ży­sera An­drzeja Ba­rań­skiego.

AN­DRZEJ BA­RAŃ­SKI: Zro­bi­łem dużo fil­mów krót­ko­me­tra­żo­wych. Wśród nich znaj­dują się za­równo do­ku­menty, jak i ani­ma­cje, fa­bułki. Nie za­wsze są to filmy „czy­ste” ga­tun­kowo, przez co pi­szący me­tryczki do wy­twórni mieli kło­pot. Po­nie­waż w fil­mach do­ku­men­tal­nych czę­sto wspie­ra­łem się ani­ma­cją, zda­rza się, że do­ku­menty fi­gu­rują jako filmy ani­mo­wane. We­dług mnie naj­waż­niej­szy jest ma­te­riał, z któ­rego zro­biony jest film, oraz te­mat. To de­cy­duje o ga­tunku. Ani­ma­cja ma swoje te­maty, a film do­ku­men­talny swoje. Oczy­wi­ście, wy­stę­puje prze­kra­cza­nie gra­nic, ale to nie zmie­nia istoty sprawy. Ktoś prze­czy­tał, że będą po­ka­zy­wać filmy ani­mo­wane, więc za­brał swoje dzieci oraz dzieci są­siada i się wy­brał na pro­jek­cję. A tam za­miast ba­jek było zu­peł­nie coś in­nego, na przy­kład moje krót­kie filmy an­ty­fa­szy­stow­skie.

Je­rzy Ar­mata, pi­sząc o pana fil­mach krót­kich, zwró­cił uwagę na to, że w pana do­robku prze­wa­żają wła­śnie filmy an­ty­fa­szy­stow­skie.

Jest ich pięć. Wszyst­kie do­ty­czą tej sa­mej te­ma­tyki, ale w sen­sie naj­ogól­niej­szym. Z dzi­siej­szej per­spek­tywy uwa­żam, że sta­no­wią one je­den cykl – są ca­ło­ścią. Nie pla­no­wa­łem tego, ro­bi­łem je jako po­je­dyn­cze filmy, ale obec­nie nie umiem już my­śleć o nich ina­czej, jak o ca­łej piątce.

Które filmy ma pan na my­śli?

Le­xi­kon 32, Kon­struk­cja, Hi­sto­ria żoł­nie­rza, Ka­ba­ret i Cu­dze dzieci. Na­zy­wa­jąc je an­ty­fa­szy­stow­skimi, mam na my­śli nie tylko te­mat, ale też, je­śli można tak po­wie­dzieć, an­ty­fa­szy­stow­ską formę, tzn. świeżą. Tak się zło­żyło, że jedno wy­szło z dru­giego. Gdy forma wy­nika wprost z tre­ści, w dziele fil­mo­wym wszystko się zga­dza.

Jak to się stało, że za­czął pan krę­cić filmy tego ro­dzaju?

Za­częło się od tego, że przed laty – wła­ści­wie jesz­cze w szkole śred­niej – za­czą­łem zbie­rać ilu­stro­wane książki z prze­łomu XIX i XX wieku. Były to grube „bu­chy”, praw­dziwe to­misz­cza, głów­nie nie­miec­kie, ale mia­łem też tro­chę fran­cu­skich i ro­syj­skich. Prze­waż­nie tomy en­cy­klo­pe­dii, lek­sy­ko­nów, nie­zwy­kle bo­gato ilu­stro­wane ry­sun­kami. Za­le­żało mi wła­śnie na tych ry­sun­kach – ze względu na do­brą dla mnie cenę; ku­po­wane przeze mnie książki były uszko­dzone, po­pla­mione, nad­gry­zione albo miały strony po­ry­so­wane przez dziecko. Zresztą z cza­sem na­wet za­czą­łem zbie­rać też okazy na­zna­czone bar­ba­rzyń­stwem nie­mow­la­ków.

Nie­mow­laki chroni nie­win­ność.

Ro­dzic, chcąc za­jąć czymś dziecko, da­wał mu pięk­nie wy­daną książkę, która zu­peł­nie przy­pad­kowo, jak to po woj­nie, tra­fiła do tego domu. Dziecko z za­pa­łem wzięło się do sma­ro­wa­nia kredką stro­nic książki, a ro­dzic był po­dwój­nie za­do­wo­lony, bo to prze­cież była książka nie­miecka. Po­lu­jąc na in­te­re­su­jące mnie książki z prze­łomu wie­ków, na­tra­fia­łem rów­nież na nie­miec­kie książki z cza­sów hi­sto­rycz­nie mi bliż­szych: z cza­sów Hi­tlera i II wojny świa­to­wej. Były to książki pro­pa­gan­dowe, ilu­stro­wane świet­nymi zdję­ciami – cza­sami na­wet ko­lo­ro­wymi.

Skoń­czył się pana za­chwyt nad ilu­stra­cjami ry­so­wa­nymi i za­czął pan do­ce­niać ilu­stra­cje fo­to­gra­ficzne.

Za­chwyt nad ilu­stra­cjami ry­so­wa­nymi ni­gdy się nie skoń­czył – trwa do dziś. Na­to­miast fo­to­gra­fie uru­cho­miły moje naj­wcze­śniej­sze, oso­bi­ste wspo­mnie­nia zwią­zane z wojną. Prze­cież moje dzie­ciń­stwo upły­nęło w szcze­gól­nym kli­ma­cie lat po­wo­jen­nych. Wojna do­piero co się skoń­czyła, dni oku­pa­cji i wojny były cią­gle żywe. Wojna nie po­zwa­lała o so­bie za­po­mnieć – po­grzeb wujka, który zo­stał gdzieś za­strze­lony, a te­raz ma nor­malny po­grzeb, po­cho­wa­nie mo­ich ko­le­gów z klasy, któ­rzy maj­stro­wali przy nie­wy­pale. W piń­czow­skim ki­nie wy­świe­tlano pra­wie wy­łącz­nie ra­dziec­kie filmy wo­jenne. W ra­diu też czy­tali i śpie­wali o woj­nie i par­ty­zan­tach.

Czy pań­ska ro­dzina ucier­piała pod­czas wojny?

Tak jak i wszyst­kie inne. Okres po­wo­jenny był sza­lony. Ale wkrótce w po­li­tyce na­stała zimna wojna. Ry­sow­nicy – głów­nie sa­ty­rycy – wy­śmie­wali boń­skich re­wi­zjo­ni­stów i po­gro­bow­ców Hi­tlera. Uczy­łem się ry­so­wać, prze­ry­so­wu­jąc ich dzieła. Dla­tego gdy prze­glą­da­łem hi­tle­row­skie al­bumy, po wie­lo­let­niej prze­rwie, do­szło u mnie do głosu uczu­cie tzw. „ra­chunku krzywd” i nadało emo­cji mo­jemu prze­glą­da­niu. Z tego zro­dziły się po­my­sły na filmy, a te­maty od razu wy­ska­ki­wały w cie­ka­wym kształ­cie for­mal­nym. Wy­stę­po­wał tu­taj jesz­cze je­den za­dzi­wia­jący czyn­nik, mia­no­wi­cie zu­peł­nie nie krę­po­wa­łem się, a wła­ści­wie nie oglą­da­łem się zu­peł­nie na to, co inni my­ślą o tym moim za­pale, żeby na­gle za­jąć się tego ro­dzaju twór­czo­ścią.

A czy kie­dy­kol­wiek oglą­dał się pan na in­nych?

Nie mia­łem tego pro­blemu... Filmy te po­wsta­wały na­to­miast w la­tach osiem­dzie­sią­tych, w cza­sie zu­peł­nego wy­ci­sze­nia sprawy nie­miec­kiej jako prze­brzmia­łej; roz­ma­wiano już zu­peł­nie in­nym ję­zy­kiem, jakby wojny ni­gdy nie było. Dla­tego moje filmy bu­dziły zdzi­wie­nie i py­ta­nie o po­wód na­su­wało się samo – zwłasz­cza że je­stem znany jako twórca mało po­li­tyczny z na­tury.

Fak­tycz­nie lata osiem­dzie­siąte są świa­dec­twem od­cię­cia się fil­mow­ców – przy­naj­mniej chwi­lo­wego – od pro­ble­ma­tyki zwią­za­nej z II wojną świa­tową. Spo­śród naj­bar­dziej zna­nych re­ży­se­rów ten te­mat pró­bo­wał od­świe­żyć Ka­zi­mierz Kutz w Na straży swej stać będę. Wciąż chyba do końca nie ro­zu­miem idei, która panu przy­świe­cała.

Naj­więk­szym wy­zwa­niem była sama iko­no­gra­fia, wła­śnie w kształ­cie ta­kich „nie­win­nych” fo­tek, obok któ­rej nie spo­sób przejść obo­jęt­nie; to ona uru­cho­miła we mnie po­my­sły i chęć do pracy. Od razu wie­dzia­łem, że to będą filmy do­ku­men­talne, iko­no­gra­ficzne – iko­no­gra­ficzne, bo zdję­cia po­zo­stają tym, czym są. Zro­bi­łem pięć fil­mów. Dla­czego tylko pięć? Czy dla­czego aż pięć? Dla mnie one ra­zem sta­no­wią zda­nie, które wy­czer­puje ca­łość te­matu – w moim uję­ciu. Jest to uję­cie au­tor­skie. Bez ory­gi­nal­nych po­my­słów for­mal­nych nie brał­bym się za taki te­mat, z któ­rym zma­gały się już setki fil­mów. Kie­dyś były to kon­kretne filmy wal­czące o po­kój, póź­niej bar­dziej ogólne, fi­lo­zo­ficzne. Ta moja piątka to mi­ni­ma­li­styczne filmy do­ku­men­talne. Opo­wia­da­nie sa­mymi ob­raz­kami. Za­miast ani­ma­cji – zdję­cia na stole iko­no­gra­ficz­nym i cię­cia mon­ta­żowe. Do­ku­menty iko­no­gra­ficzne miały kie­dyś swój okres świet­no­ści, szcze­gól­nie jako naj­tań­sze filmy oświa­towe uży­wane w szko­łach. Stół iko­no­gra­ficzny w Wy­twórni Fil­mów Oświa­to­wych w Ło­dzi, na któ­rym re­ali­zo­wa­li­śmy filmy, jest już urzą­dze­niem z in­nej epoki; dzi­siaj nie­zwy­kle rzadko spo­ty­ka­nym.

Pro­szę po­wie­dzieć coś wię­cej o spe­cy­fice pracy na stole iko­no­gra­ficz­nym.

Stół iko­no­gra­ficzny jest urzą­dze­niem ma­syw­nym, cięż­kim. Główny ele­ment sta­nowi ta­blica, na któ­rej umiesz­cza się fil­mo­wane obiekty. Ta­blica może jeź­dzić w po­zio­mie, w pio­nie i po sko­sie. Stół ob­słu­guje asy­stent ope­ra­tora. Pod­czas próby uję­cia na pul­pi­cie za­zna­cza kra­wę­dzie ru­chu, jaki ma wy­ko­nać stół. Ka­mera jest nie­ru­choma, na sta­ty­wie. Żeby unik­nąć szarp­nię­cia, ruch stołu włą­cza się nie przy­ci­skiem, lecz po­krę­tłami. Sprawny prze­bieg zdjęć za­leży od do­brego sce­no­pisu. Trzeba mieć kon­cep­cję, jak wy­ko­rzy­stamy moż­li­wo­ści stołu, jak ma wy­glą­dać mon­taż. Do­brze za­cząć od kon­ceptu ca­ło­ści, na­stęp­nie przejść do se­kwen­cji, a na ko­niec do spo­sobu uka­za­nia po­szcze­gól­nych obiek­tów. Po­nie­waż w wy­padku ta­kiej twór­czo­ści naj­waż­niej­szą rolę od­grywa rytm. Do­brze jest zro­bić so­bie przej­rzy­stą wi­zu­ali­za­cję, czyli par­ty­turę, aby w cza­sie re­ali­za­cji zga­dzać się z nią lub nie. Wszystko to po­strze­gam jako twór­cze – nie­odzowne – po­dej­ście. Po­nadto są­dzę, że oprócz per­fek­cyj­nych ujęć, warto zro­bić pewną liczbę ujęć nie­uda­nych, świa­do­mie nie­uda­nych. One bar­dzo przy­dają się, kiedy chcemy za­bu­rzyć rytm i, jak mó­wiła moja żona, „oży­wić tru­mienkę”.

Przejdźmy do sa­mych fil­mów. Pierw­szy był Le­xi­kon 32?

Ten film zro­bi­łem na pod­sta­wie nie­miec­kiego lek­sy­konu z 1932 roku. Była to książka dla każ­dego domu, dla każ­dego Niemca. Ty­siące ha­seł obej­mu­ją­cych wszyst­kie dzie­dziny wie­dzy; ta­kie ha­sła, jak ryby, ptaki, zęby, płuca. Więk­szość po­jęć jest zi­lu­stro­wana ma­łym ry­su­necz­kiem. Kiedy pierw­szy raz wzią­łem lek­sy­kon do ręki, na­tych­miast spraw­dzi­łem, czy za­wiera już ha­sło Hi­tler. Było, ale bar­dzo krót­kie, do­słow­nie kilka słów. Bio­gram z kilku wy­ra­zów ni­czym się nie wy­róż­niał, ów­cze­śni po­sia­da­cze lek­sy­konu oczy­wi­ście nie zda­wali so­bie sprawy, co z tego ha­sła wy­ro­śnie.

W ha­śle wid­nieje jed­nak in­for­ma­cja o pu­czu mo­na­chij­skim zor­ga­ni­zo­wa­nym przez Hi­tlera.

Gdyby kto­kol­wiek miał ja­kieś prze­czu­cie, to ha­sło Hi­tler mia­łoby dzie­sięć stron. Na ra­zie jest tylko jed­nym z naj­krót­szych ha­seł, ta­kich jak na przy­kład mi­moza, nar­cyz, be­go­nia, ana­nas, śli­mak, flausz, ibis. Gdyby lek­sy­kon był wor­kiem z ha­słami i gdyby wy­sy­pać je wszyst­kie na pod­łogę, ha­sło Hi­tler ni­czym by się nie wy­róż­niało. Świat lek­sy­konu nie zdaje so­bie sprawy z tego, co w nim jest, jaką bombę skrywa. Jak na ra­zie wszystko znaj­duje się na swoim miej­scu, ale po­śród tego po­rządku tkwi ha­sło, które wszystko zu­peł­nie zmieni. Ja już wiem, ale chcę się przyj­rzeć światu, który tego nie wie. Przy­glą­dam się ro­śli­nom, zwie­rzę­tom, sprzę­tom, wszyst­kie one wkrótce staną się czę­ścią in­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Po­ja­wiają się też syl­wetki Jo­hanna Wol­fganga Go­ethego, To­ma­sza Manna. Wy­mowa utworu staje się co­raz ja­śniej­sza – na­ród, który zro­dził tak wy­bit­nych ar­ty­stów, pa­ra­dok­sal­nie spre­zen­to­wał światu naj­więk­szego zbrod­nia­rza XX wieku. Czy mimo wszystko cał­ko­wite za­wie­rze­nie so­bie sprzyja w tym wy­padku sku­tecz­nej ko­mu­ni­ka­cji z od­biorcą?

Tu­taj kie­ruję się lek­sy­ko­nem, jego za­war­to­ścią; to jest cała ów­cze­sna rze­czy­wi­stość za­klęta w sło­wach. In­ter­pre­ta­cję po­zo­sta­wiam każ­demu wi­dzowi, w tym także uwagi do­ty­czące filmu – po co, na co, czy nie za dużo. Na­to­miast, moim zda­niem, łą­cze­nie na­zwisk wiel­kich ar­ty­stów i fi­lo­zo­fów nie­miec­kich z fa­szy­zmem to nad­uży­cie. We­dług mnie fa­szyzm zro­dził się w ta­kich cia­snych umy­słach, jak Hi­tlera; i nie w aka­de­mii, a w wa­rzyw­nia­kach i skle­pach z ta­nim mię­sem. Cza­sami po pro­jek­cji ko­le­dzy wy­ty­kali mi, że za dużo tego wszyst­kiego po­ka­zuję, tych ha­seł z lek­sy­konu, że krót­szy film byłby lep­szy. Tak, mieli ra­cję, film byłby bar­dziej po­to­czy­sty, ale nie cho­dziło mi o po­to­czy­stość, tylko o oglą­da­nie tych ob­raz­ków. Wi­dzo­wie mieli nie być po­pę­dzani i nie li­czyć się z cza­sem, a oglą­dać so­bie ten lek­sy­kon. Tylko w ta­kich kom­for­to­wych wa­run­kach ha­sełko Hi­tler wy­strzeli jak ka­pi­szon na kier­ma­szu. Mógł­bym za­ape­lo­wać do wi­dzów: „Usiądź­cie wy­god­nie, wy­cią­gnij­cie nogi”. To jest moja sła­bość – lu­bię oglą­dać ob­razki w ilu­stro­wa­nych lek­sy­ko­nach. Ale tym ra­zem cho­dzi o coś wię­cej: nie dążę je­dy­nie do za­zna­cze­nia tego świata, do jego sy­gna­li­za­cji, za­leży mi na przed­sta­wie­niu go w jak naj­szer­szej wer­sji; żeby po­ja­wiło się ta­kie umowne „wszystko”.

Ha­sło Hi­tler jest ostat­nim, ja­kie po­ja­wia się w fil­mie. Kilka se­kund wcze­śniej prze­staje grać mu­zyka, która do mo­mentu kul­mi­na­cyj­nego to­wa­rzy­szyła ob­ra­zowi bez prze­rwy. Czy kon­sul­to­wał pan oprawę mu­zyczną ze swoim sta­łym kom­po­zy­to­rem Hen­ry­kiem Kuź­nia­kiem? Oso­bi­ście przy­po­mina mi ona ko­ły­sankę, co sta­nowi mocny kon­tra­punkt w sto­sunku do pań­skiej idei.

W kwe­stiach związku mu­zyki z ob­ra­zem po­le­gam na Hen­ryku. Jest on fe­no­me­nal­nym fa­chow­cem. Wszystko wie i ma ol­brzy­mie wy­czu­cie, smak mu­zyczny.

Zde­cy­do­wa­nie trud­niej­sza w od­bio­rze jestKon­struk­cja. Ka­ko­fo­nia psy­cho­de­licz­nych dźwię­ków kreuje zło­wrogi kli­mat w eks­po­zy­cji. Jaka hi­sto­ria wiąże się z tym fil­mem?

Przy­pad­kiem na­tkną­łem się na nie­miec­kie ry­sunki tech­niczne z lat trzy­dzie­stych. Były to szcze­gó­łowe ry­sunki kon­struk­cyjne wol­no­sto­ją­cej ko­lumny sta­no­wią­cej część wiel­kiej kom­po­zy­cji prze­strzen­nej w stylu wy­bit­nie neo­ger­mań­skim i hi­tle­row­skim. Dwa rzędy ta­kich ko­lumn miały mó­wić o po­tę­dze ty­siąc­let­niej Rze­szy. Już taka po­je­dyn­cza ko­lumna ro­biła wra­że­nie i wiele mó­wiła o idei przy­świe­ca­ją­cej pro­jek­tan­towi. Pod wzglę­dem ar­chi­tek­to­nicz­nym zo­stała skon­stru­owana w stylu ko­lumn sta­ro­żyt­nej Gre­cji, Rzymu; ale to tylko obu­dowa. We­wnątrz na­to­miast ko­lumna kryje per­fek­cyjną kon­struk­cję sta­lową. Nie­zwy­kła uroda my­śli tech­nicz­nej, funk­cjo­nal­ność każ­dego ele­mentu. Czuje się, że te ka­wałki me­talu, każdy z nich, pra­cują ni­czym na­pięte mię­śnie atlety. Ko­lumnę wień­czy wielka swa­styka. An­tyczna obu­dowa i no­wo­cze­sna myśl tech­niczna sta­lo­wej kon­struk­cji gó­rują nad war­stwą dźwię­kową, którą two­rzy roz­pacz, jęki, za­wo­dze­nia, szcze­ka­nie hi­tle­row­skich owczar­ków. Dźwięki te uno­szą się ni­sko nad zie­mią ni­czym ciężka mgła. Z cza­sem za­ni­kają. A kiedy koń­czy się czas swa­styki – ona znika, a ko­lumna czeka na coś no­wego; jest tak skon­stru­owana, że bez prze­ró­bek może słu­żyć każ­demu in­nemu sym­bo­lowi.

Czyżby cho­dziło o nie­bez­pie­czeń­stwo od­ra­dza­nia się fa­szy­zmu? Czy służba złym mo­com wciąż sta­nowi ak­tu­alne za­gro­że­nie dla sztuki?

Oczy­wi­ście. Pań­stwo musi stać na straży. Te ko­lumny na­leżą do pań­stwa i pań­stwo od­po­wiada za to, co się na nich znaj­duje. Trzeba wy­cią­gać wnio­ski z prze­szło­ści, sły­szeć te owczarki.

Pora na hi­sto­rię o żoł­nie­rzu. W pierw­szej chwili po­my­śla­łem o związku z ba­le­tem Stra­wiń­skiego.

Nie, to po­cho­dzi z dużo niż­szej półki: pod­stawą są ko­lek­cjo­ner­skie, ko­lo­rowe ob­razki wy­da­wane przez nie­miecki mo­no­pol ty­to­niowy w la­tach trzy­dzie­stych. Hi­sto­ria żoł­nie­rza obej­muje całą drogę od cy­wila do wy­szko­lo­nego żoł­nie­rza, świa­do­mego swo­jej war­to­ści, zdol­nego pod­bić świat. Za­czyna od szo­ro­wa­nia pod­łogi w ko­sza­rach. Musz­tra. Tor prze­szkód, na­uka strze­la­nia. Wy­jazd na ma­newry. Mnó­stwo za­jęć, ćwi­czeń, ale zna­lazł się też czas, żeby po­grać na klar­ne­cie. Film jest dy­na­miczny, ob­raz pro­wa­dzi dziar­ski marsz woj­skowy. Im wię­cej ćwi­czeń, tym wię­cej bo­jo­wego du­cha. Film jest dro­bia­zgowy, ilu­struje, jak wiele trzeba zro­bić, żeby stać się praw­dzi­wym żoł­nie­rzem i na pew­niaka ru­szyć na zwy­cię­ską wojnę. Hi­sto­ria urywa się w mo­men­cie naj­więk­szego en­tu­zja­zmu. Po dłuż­szym ściem­nie­niu wi­dzimy nie­miec­kiego żoł­nie­rza sie­dzą­cego na ru­inach Ber­lina.

Czy uważa pan, że mon­taż za­sto­so­wany w tym fil­mie od­daje skrzy­wioną psy­chikę żoł­nie­rzy We­hr­machtu? Ostat­nie zdję­cie osa­mot­nio­nego żoł­nie­rza uwiecz­niło czło­wieka, któ­rego spo­tkało naj­więk­sze roz­cza­ro­wa­nie w ży­ciu?

To, co się stało, można by uznać za nor­malną ko­lej rze­czy, gdyby nie na­sza wie­dza o tym, czemu słu­żyło to wzo­rowe wy­szko­le­nie i en­tu­zjazm. Ko­lo­rowe ob­razki kreują sie­lankę. Po­dob­nie jest z al­bu­mami mun­du­rów na prze­strzeni stu­leci – fe­eria po­my­słów, ko­lo­rów, py­chy. Ale w pa­mięci mamy ob­razy bi­tew­nych rzezi w tych sa­mych mun­du­rach. Czar­no­białe zdję­cie na końcu, to jest wła­śnie zdję­cie „ko­loru” z woj­ska. Dzi­siaj czę­sto o tym za­po­mi­namy, po­dzi­wia­jąc „ko­lo­rowe” zdo­by­cze tech­niki woj­sko­wej.

Za­ty­tu­ło­wa­nie filmuKa­ba­ret nie­wąt­pli­wie przy­kuwa uwagę ki­no­ma­nów, ale jest za­ra­zem ry­zy­kowne dla twórcy. Swo­ista próba zmie­rze­nia się z le­gendą?

Nie zmie­rze­nia się, a ra­czej po­łą­cze­nia sił, bo wy­stę­pu­jemy w jed­nej spra­wie. Zna­ko­mita fa­buła tak dużo po­wie­działa i dała wi­dzom, że ja mogę po­zwo­lić so­bie na wię­cej, niż gdy­bym mu­siał te­mat cią­gnąć od po­czątku. Mogę na­wet w pew­nych par­tiach filmu być mało zro­zu­miały, tak jak w po­ezji: tro­chę ro­zu­miemy, tro­chę się do­my­ślamy, co twórca miał na my­śli. Na film skła­dają się cztery se­kwen­cje. Pierw­sza jest po­dobna do filmu Fossa. U mnie rów­nież jest dużo ka­ba­re­to­wych tan­ce­rek i też, jak w tam­tym fil­mie, wi­dzimy pro­ces wy­pły­nię­cia fa­szy­stów na wierzch spo­łe­czeń­stwa. Naj­pierw skry­cie na­ma­lo­wana swa­styka na przę­śle mo­sto­wym, aż do jaw­nych, tłum­nych po­cho­dów. Na­wet w pew­nej chwili fa­szy­stow­scy bo­jów­ka­rze, w sa­mych ko­szu­lach noc­nych z ba­gne­tami u pasa, ba­wią się w ka­ba­ret.

Jak pan in­ter­pre­tuje pło­mień, który na­ło­żono na wiele zdjęć? Wszystko osta­tecz­nie znik­nie w ogniu wojny, ale czy tylko o to cho­dzi? Pa­mięta pan, co do­kład­nie my­ślał w chwili, kiedy de­cy­do­wał się na ten za­bieg?

To nie jest ogień, tylko dym. Do­kład­nie dy­mek z pa­pie­rosa, mocno zwią­zany z wy­obra­że­niem o ka­ba­re­cie: na pla­ka­tach ar­tystki, dłu­gie cy­gar­niczki, ob­łoczki dymu. Tu­taj ten dy­mek przy­biera zło­wro­gie ob­li­cze. Pana od­czy­ta­nie – bar­dziej ka­te­go­ryczne – też jest do przy­ję­cia. Kiedy pa­trzymy na te piękne, młode, nie­zwy­kle sprawne dziew­czyny, na­cho­dzi nas myśl, że ogień czasu rów­nież je spo­pie­lił, a da­lej film sta­wia py­ta­nie, co zo­stało: tylko wy­mier­ność?

Czym cha­rak­te­ry­zują się ko­lejne se­kwen­cje?

Se­kwen­cja druga – fa­szyzm jest już czymś nor­mal­nym, a na­wet es­te­tycz­nym. Nie­mieccy lu­dowi ar­ty­ści swa­stykę trak­tują jako oczy­wi­sty ele­ment de­ko­ra­cyjny. Ha­ftują, ro­bią wy­ci­nanki. Ha­fto­wany, siel­ski kra­jo­braz: domki, drzewa, małe syl­wetki lu­dzi, a tu i ów­dzie – ni­czym kwiatki – swa­styki. Pa­stu­szek pę­dzi na pa­stwi­sko krowy, które mają na ro­gach śliczne swa­styki. Nie bra­kuje ich na po­cho­dzie do­żyn­ko­wym. Sym­bo­liczny słup – jakby trzpień, na któ­rym jedne nad dru­gimi plat­formy, a na nich różne pro­fe­sje, prze­krój ca­łego spo­łe­czeń­stwa: ko­wal, bed­narz, pie­karz, ogrod­nik, rzeź­nik, ko­mi­niarz, fry­zjer, ar­ty­sta ma­larz, rol­nik; a słup zwień­cza, oczy­wi­ście, swa­styka. Se­kwen­cja trze­cia uzy­skana jest po­przez ze­skro­ba­nie czę­ści ob­razu w ka­drze. To, co usu­nięto, i to, co po­zo­stało, two­rzy py­ta­nie. W efek­cie mamy do czy­nie­nia z se­kwen­cją py­tań na te­mat Hi­tlera i Niem­ców. Cza­sami on jest usu­nięty, a cza­sami tłum, cza­sem ktoś, kto mu to­wa­rzy­szy. Syl­wetka na brzegu mo­rza, pa­trzy w dal. Wy­dra­pany ho­ry­zont. O czym my­śli? Coś czyta, co to jest? Nie­stety, książka jest wy­dra­pana. Prze­ma­wia z wy­so­kiego okna, ale tłum zo­stał usu­nięty. Dla­czego? Wita się z kimś, kto zo­stał wy­dra­pany. Może nie chce dzi­siaj być roz­po­znany? Inni pchają się, żeby zo­ba­czyć wo­dza, może do­tknąć. Po­dobno ko­cha dzieci. Ota­czają go z wią­zan­kami kwia­tów, które we­soło mi­go­czą. Każdy chce mieć jego zdję­cie, naj­le­piej z au­to­gra­fem, ale zdję­cia zo­stały wy­dra­pane i za­mie­niły się w czy­ste kartki. Kto to zro­bił i po co? Kiedy wódz do­tyka dzieci, sy­pią się iskry. Cza­ro­dziej? Zimne ognie?

Hi­tler na nie­któ­rych zdję­ciach przy­po­mina sa­mot­nego wę­drowca z ob­razu Ca­spara Da­vida Frie­dri­cha.

Tak. Hi­tler i jego fo­to­graf pró­bo­wali wmon­to­wać się w wy­obra­że­nie ro­man­tyczne. Tak się utarło: jak mu­zyka, to Wa­gner, jak ma­lar­stwo, to Frie­drich. Pozy przyj­mo­wane na zdję­ciach były za­pewne wy­bo­rem Hi­tlera – ma­la­rza.

I naj­bar­dziej ta­jem­ni­cza w wy­mo­wie – se­kwen­cja czwarta.

Se­kwen­cja czwarta – re­pre­zen­ta­cyjne bu­dowle nie­miec­kich fa­szy­stów ce­cho­wała gi­gan­to­ma­nia. Tymi bu­dow­lami chcieli po­wie­dzieć ca­łemu światu, jacy są po­tężni i pewni sie­bie. Ta ar­chi­tek­tura mówi wszystko o ide­olo­gii i o wo­dzu, który przyj­mo­wał go­ści w gi­gan­tycz­nej prze­strzeni kan­ce­la­rii. Ulu­bione przez Hi­tlera bez­kre­sne ko­lum­nady sta­no­wiły do­brą sce­ne­rię dla jego my­śli o pod­boju świata. Ko­lumny stoją wy­prę­żone ni­czym żoł­nie­rze i nie cofną się ni­gdy. W tej ar­chi­tek­tu­rze wy­czuwa się in­spi­ra­cję rzym­skimi bu­dow­lami, ale efekt jest cięż­kawy. Bra­kuje fi­ne­zji. Po od­rzu­ce­niu fa­szy­zmu już nie za­uwa­żymy in­nego du­cha tych bu­dowli. Po­zo­staje wra­że­nie bez­li­to­snego ka­mie­nio­łomu, gdzie ty­siące ro­bot­ni­ków – więź­niów, stra­ciło ży­cie. Wnę­trza bu­dowli są przy­tła­cza­jące, a ko­ry­ta­rze przy­po­mi­nają te z egip­skich pi­ra­mid; można się w nich po­gu­bić i wy­stra­szyć. Za­równo we wnę­trzach, jak i w ple­ne­rze po­sągi ra­so­wych mło­dzień­ców niby przy­po­mi­nają kla­syczne rzeźby, ale w tym wy­da­niu mają piętno fa­szy­zmu. Nie­które z po­staci utkwiły wzrok w da­le­ko­ści nie­zmie­rzo­nej, która zresztą oka­zała się bar­dzo krótka. Mój po­mysł na nie­miecki fa­szyzm był taki, żeby zwy­mia­ro­wać bu­dowle. Przy­ło­żyć ba­nalną miarkę do tej nie­ludz­kiej, zbrod­ni­czej wi­zji i ode­grać ko­me­die uda­wa­nego mie­rze­nia, czyli w tym wy­padku spo­spo­li­ty­zo­wa­nia. Wy­mia­ro­wa­nie w od­nie­sie­niu do ide­olo­gii jest pro­stac­kie. I o to cho­dzi, żeby przy po­mocy ta­kiej uda­wa­nej in­wen­ta­ry­za­cji spro­wa­dzić ide­olo­gię, która stała za tymi bu­dow­lami, do ba­nal­nych me­trów i cen­ty­me­trów. To wszystko miało być bez­kre­sne, po­nad­cza­sowe, a tu ktoś mie­rzy so­bie wszystko me­trem. Bez­czelne mie­rze­nie cze­goś, co miało być poza wszel­kim kre­sem.

Czy uważa pan, że widz po­trze­buje tej eks­pli­ka­cji, żeby do­strzec to, co w Ka­ba­re­cie naj­istot­niej­sze?

Nie wszystko musi być zro­zu­miałe tak, jak ja to so­bie po­ukła­da­łem. Można to so­bie róż­nie tłu­ma­czyć. My­ślę na­wet, że wie­lo­znacz­ność jest po mo­jej my­śli. To, co za­pro­po­no­wa­łem, jest sen­sowne. Od­czy­ta­nie tego, choć różne, może być sen­sowne. Na­stępny, piąty film, jest zu­peł­nie jed­no­znaczny, bo nie mógł być inny. Pewne rze­czy można czy­tać, po­pusz­cza­jąc wo­dze wy­obraźni, a inne nie – mają ostro za­kre­ślone gra­nice.

Czy w pana fil­mach fa­bu­lar­nych dzieci po­ja­wiają się je­dy­nie w epi­zo­dach?

W Cu­dzych dzie­ciach wy­stę­pują w roli głów­nej. Świat dzie­cięcy jest ła­twiej­szy do ogar­nię­cia niż świat do­ro­słego, jest mniej wszyst­kiego, ale me­ta­fora dużo bar­dziej bo­le­sna... Z jed­nej strony wielki asor­ty­ment sprzę­tów prze­zna­czo­nych dla dzieci nie­miec­kich: kojce, szafki, me­belki; z dru­giej zbom­bar­do­wany, spa­lony pol­ski dom, po­wy­rzu­cane przez okna nad­pa­lone me­ble, bo tyle udało się ura­to­wać. Sze­roki asor­ty­ment po­traw dla dzieci nie­miec­kich, kon­tra­stu­jący z ży­wymi ko­ścio­tru­pami gło­du­ją­cych pol­skich dzieci. Dla nie­miec­kich dzieci pie­lę­gna­cja – my­dełka, za­sypki, pu­dry... Uj­mu­jąca na­uka grzecz­no­ści, a obok pej­cze, kije, pałki i dzieci sto­jące na bacz­ność przed es­es­ma­nem. Z jed­nej strony zdję­cia szczę­śli­wego nie­miec­kiego dziecka w al­bu­mie pa­miąt­ko­wym, a z dru­giej zdję­cia dzieci w obo­zo­wych pa­sia­kach. Roz­kła­dówki z nie­miec­kiej ga­zety dla ma­tek, czyli re­klamy ar­ty­ku­łów dla dzieci, które pro­mują pulchne, uśmiech­nięte bo­basy. A po dru­giej stro­nie dziecko z wy­ta­tu­owa­nym na rączce nu­me­rem obo­zo­wym.

Po­prze­stał pan na pię­ciu fil­mach, z czego to wy­ni­kało?

Mia­łem ma­te­riał na na­stępny film, i za­pewne jesz­cze kilka ko­lej­nych, ale po­czu­łem, że w ja­kimś stop­niu i tak bym się po­wta­rzał. Ta piątka sta­nowi dziwną ca­łość, po­nie­waż nie su­ge­ruje ja­kiejś fi­gury za­mknię­tej ani nie ma roz­woju li­nio­wego czy na­ra­sta­nia, a jed­nak w ka­te­go­riach mo­jej po­etyki wy­czer­puje za­gad­nie­nie. Póź­niej zro­bi­łem jesz­cze kilka fil­mów iko­no­gra­ficz­nych, ale już nie o te­ma­tyce an­ty­fa­szy­stow­skiej. Lu­bię warsz­tat tych fil­mów, two­rze­nie ich naj­mniej­szymi środ­kami – i to pod każ­dym wzglę­dem. Roz­wój tech­no­lo­gii uczy­nił film iko­no­gra­ficzny jakby prze­sta­rza­łym, ale to błędny osąd: film ten jest naj­czyst­szą formą my­śle­nia fil­mo­wego, ob­raz­ko­wego. To coś jak pła­skie hie­ro­glify egip­skie; film iko­no­gra­ficzny też jest pła­ski, ale przez swoje ogra­ni­cze­nia jest pa­ra­dok­sal­nie bar­dzo sil­nym środ­kiem wy­razu. Daw­niej na eg­za­mi­nie do Szkoły Fil­mo­wej w Ło­dzi trzeba było utwo­rzyć ja­kiś spójny ciąg z przy­pad­ko­wych fo­to­gra­fii. To było ta­kie na­wią­za­nie do ar­cy­mi­strzów po­kroju Eisen­ste­ina, Pu­dow­kina. Two­rząc taki ciąg, już czu­li­śmy się twór­cami fil­mo­wymi, bo rze­czy­wi­ście póź­niej, w praw­dzi­wym fil­mie nie jest ani wię­cej, ani mniej.

Jedną nogą w Piń­czo­wie

Na wy­jeź­dzie

PA­WEŁ JA­SKUL­SKI: Kon­ty­nu­ujemy roz­mowy na te­mat krót­kich me­traży. Pora na wy­jąt­kowo oso­bi­ste dzieło. Są­dzę, że Na wy­jeź­dzie jest czymś wię­cej niż fil­mem. Czy można po­wie­dzieć, że ty­tu­łowe sfor­mu­ło­wa­nie de­fi­niuje całe pań­skie ży­cie?

AN­DRZEJ BA­RAŃ­SKI: „Na wy­jeź­dzie” je­stem od czasu ukoń­cze­nia szkoły pod­sta­wo­wej w Piń­czo­wie. Naj­pierw szkoła, po­tem praca, wszystko w kilku du­żych mia­stach, ale po­cho­dze­nie i przy­na­leż­ność nie zmie­niły się, a ja cią­gle czuję się „na wy­jeź­dzie”. Z upły­wem lat ob­jawy tego były różne i o zmien­nym na­si­le­niu, ale istota sprawy po­zo­sta­wała. Re­ak­cja na jedno słowo usły­szane w ra­diu albo na wieść o ko­niu z po­bli­skiej stad­niny, który po­szedł za pół mi­liona do­la­rów, albo za­uwa­żone na ety­kie­cie dżemu słowo – za­wsze dreszcz, po­tem uśmiech: „Moje strony”. Pierw­sza rzecz do od­szu­ka­nia na ma­pie sprzed stu­leci: czy już jest na niej to moje mia­steczko? Je­śli jest, to ucie­cha, że ten kar­to­graf o nie­zwy­kle skom­pli­ko­wa­nym imie­niu i na­zwi­sku – czyli nie­tu­tej­szy – już trzy­sta lat temu wie­dział, że nad rzeką Nidą jest Piń­czów; że jest ry­nek; że są miesz­kańcy; że jest ko­ściół; że mo­dlą się, klę­cząc. To są te piękne strony za­ko­rze­nie­nia.

Ale w Na wy­jeź­dzie nie ma miej­sca na ide­ali­za­cję.

W tym fil­mie chcia­łem po­ka­zać tę drugą, „mę­czeń­ską” stronę ży­cia „na wy­jeź­dzie”. Szcze­gól­nie było to do­tkliwe w okre­sie po­cząt­ko­wym – czy to w tech­ni­kum, czy na stu­diach. Trudno było so­bie po­ra­dzić z tym ży­ciem wśród ob­cych na ob­cym te­ry­to­rium. Zwłasz­cza że to­wa­rzy­szyła temu świa­do­mość, że prze­cież mogę to wszystko rzu­cić i wró­cić tam, skąd przy­by­łem. Nikt i nic mnie tu­taj nie trzyma. Ale nie jest to ta­kie pro­ste, gdyż już po­wstało prze­świad­cze­nie, że ja będę żył gdzie in­dziej. Ci, co mieli zo­stać, to już zo­stali, i to w spo­sób tak na­tu­ralny jak drzewa na skwe­rze. Nikt o nic mnie nie py­tał, a wy­brano mi inną drogę, którą kro­czy­łem bez buntu. Ból w sercu po­ja­wił się do­piero póź­niej, kiedy słowo się rze­kło. Po­wrót moż­liwy był tylko w cha­rak­te­rze po­ko­na­nego, tego, który w świe­cie nie dał so­bie rady albo nie mógł żyć gdzie in­dziej, bo tak ko­cha te swoje kąty. To też duża sła­bość.

Czy to ozna­cza, że wsty­dziłby się pan ewen­tu­al­nego po­wrotu na stałe?

Ra­czej nie­po­trzebna mi była po­rażka. A z dru­giej strony ży­cie na wy­jeź­dzie miało też swoje za­lety dla ko­goś o ta­kiej men­tal­no­ści jak moja – by­cie poza za­się­giem wzroku mia­steczka. To jest tro­chę tak jak z tymi, któ­rzy na przy­kład sie­dzą ca­łymi la­tami w Ame­ryce, mimo że zde­gra­do­wani, ko­czują, ale są wolni. Dla nich żadna praca nie hańbi, ubie­rają się, jak chcą; żyją, jak się im po­doba, nie oglą­dają się na opi­nie in­nych. Gdy od­bywa się to w skali kra­jo­wej, to jest trud­niej, gdyż cią­gle jedną nogą po­zo­staje się wśród swo­ich. Na­wet jak nie ma już ży­wych zna­jo­mych, to jed­nak są groby i wspo­mnie­nia, choćby sprzed wielu lat, ale są jak żywe i cią­gle świeże. Spa­ce­ru­jąc cmen­tar­nymi alej­kami, co chwila na­po­ty­kamy ko­goś zna­jo­mego i coś so­bie przy­po­mi­namy, w ten spo­sób ten mi­niony czas cią­gle trwa i cią­gle je­ste­śmy w tam­tym polu wi­dze­nia. Na­gle czu­jemy się mniejsi, niż by­li­śmy przed chwilą, za­nim tu przy­szli­śmy. Zmarli ema­nują taką siłą, jaką mieli za ży­cia.

FilmNa wy­jeź­dzie po­wstał w Wy­twórni Fil­mów Oświa­to­wych w Ło­dzi jako film do­ku­men­talny, tzw. do­ku­ment in­sce­ni­zo­wany. Chyba nikt nie spo­dzie­wał się, że WFO bę­dzie sy­gno­wało tak eks­pe­ry­men­talne formy.

Szczę­śli­wie tra­fi­łem na czas od­waż­nych dy­rek­to­rów wy­twórni, któ­rzy po­zwa­lali mi na wię­cej. Na­wet je­śli cza­sem byli za­sko­czeni tym, co zro­bi­łem, to i tak mo­głem li­czyć na ich wspar­cie pod­czas ko­lau­da­cji filmu w War­sza­wie. Mimo to za­wsze wy­da­wało mi się, że to już ostatni raz, kiedy mogę zro­bić film na mo­ich za­sa­dach, że nie­ba­wem skoń­czy się moja pry­wata. Za­równo te­mat, jak i forma mo­ich fil­mów były poza wszel­kimi po­dzia­łami i po­trze­bami. Na na­grody też nie mo­głem li­czyć, bo by­łem poza ak­tu­al­nymi tren­dami. Moje filmy za­wsze były bar­dzo oso­bi­ste – bez spe­cjal­nego pla­no­wa­nia czy ja­kiejś stra­te­gii. Samo się to sta­wało. Na­wet je­śli to była tylko wy­ci­nanka ze sta­rej ga­zety, można zna­leźć w tym fil­mie dzie­sięć śla­dów wska­zu­ją­cych, że to ja je­stem sprawcą. Cza­sami bun­to­wa­łem się prze­ciw so­bie, że już wy­star­czy; że czas pójść ze wszyst­kimi. W końcu jed­nak za­wsze wpa­da­łem w swoje ko­le­iny, gdyż żal mi było oka­zji, żeby nie zro­bić w pełni swo­jego filmu. To była po­li­tyka ostat­niego filmu; na­stęp­nego ni­komu nie­po­trzeb­nego filmu już nie będę mógł zro­bić, ku­rek zo­sta­nie za­krę­cony. Chyba wtedy ży­łem poza cza­sem, sku­piony wy­łącz­nie na so­bie. Dzi­siaj nie mam do sie­bie pre­ten­sji. Dla mnie za­letą filmu Na wy­jeź­dzie jest to, że opo­wiada ka­wa­łek mo­jej hi­sto­rii – jak się mę­czy­łem sa­mot­no­ścią i wolą tkwie­nia w sa­mot­no­ści; jak by­łem z dala od domu, w sen­sie do­słow­nym, ale też szer­szym, czyli spo­łecz­nym. Ale czy tak było? Może jest to tylko forma, mój styl my­śle­nia o so­bie.

No wła­śnie. Może de­cy­denci uznali, że Na wy­jeź­dzie jest fil­mem za trud­nym jak na film oświa­towy?

Nie ro­bi­łem fil­mów ob­ra­zo­bur­czych, nie o to mi cho­dziło. A jed­nak nie speł­nia­łem ocze­ki­wań. Mó­wiono mi, że psuję swoje filmy pry­wat­nym po­dej­ściem, ba­wię się starą iko­no­gra­fią, do­ga­dzam so­bie, ro­biąc filmy dla sie­bie. I tak było, tylko że z tej za­bawy za­wsze po­wsta­wało ważne dla mnie zda­nie.

Roz­łóżmy Na wy­jeź­dzie na czyn­niki pierw­sze. Treść tego filmu przy­po­mina w pew­nym sen­sie sche­mat po­wie­ści roz­wo­jo­wej. Bo­ha­ter praw­do­po­dob­nie jest stu­den­tem pierw­szego roku. Widz szybko orien­tuje się, że pro­ta­go­ni­sta to osoba głę­boko re­flek­syjna, nie­ustan­nie ana­li­zu­jąca sy­tu­ację, w któ­rej się zna­la­zła. Po raz pierw­szy w ży­ciu jest zdana tylko na sie­bie, musi sa­mot­nie spę­dzić wolny week­end, co – pew­nie wbrew pier­wot­nym ocze­ki­wa­niom tego mło­dego czło­wieka – staje się praw­dziwą udręką. Bo­ha­ter za­miast się do­brze ba­wić, cie­szyć wol­no­ścią, mie­rzy się z do­tych­czas nie­zna­nym so­bie prze­ciw­ni­kiem – nudą. Na do­da­tek okre­śla się mia­nem naj­star­szego czło­wieka świata.

W miesz­ka­niu jest mu źle, bo to ta­kie by­to­wa­nie w pu­stce i nie­waż­ko­ści. Ska­zany jest na le­że­nie na le­żance, a to też go de­ner­wuje. Kiedy cho­dzi po mie­ście, jest mu le­piej, ale nie chce być przez ko­goś za­uwa­żony jako ten, który no­to­rycz­nie prze­mie­rza główną ulicę mia­sta. Cho­dząc, mę­czy się, bo dla nie­po­znaki udaje ko­goś, komu się śpie­szy. Bar­dzo mu się śpie­szy, a na­gle przy­staje i stoi so­bie. Do­brze, gdy jest to miej­sce, które uspra­wie­dli­wia ta­kie za­cho­wa­nie. Zerka na ze­ga­rek, jakby był z kimś umó­wiony. Do­brym pre­tek­stem do za­trzy­ma­nia się są wy­stawy skle­powe – naj­le­piej księ­gar­nie. Ale nie wolno tego nad­uży­wać, żeby nie zo­stać uzna­nym za ko­goś, kim wła­śnie się jest, czyli za czło­wieka, który nie wie, co ze sobą zro­bić. Wpraw­dzie sprze­daw­czy­nie z księ­garni nie­spe­cjal­nie dużo czy­tają, ale i tak sporo wie­dzą o ta­kich ty­pach jakby żyw­cem prze­nie­sio­nych z kart pew­nych kul­to­wych ksią­żek. Do środka nie wcho­dzi z po­wo­dów fi­nan­so­wych, a za­pał za­kupu ksią­żek ma, jak na ra­zie, za sobą. W Piń­czo­wie naj­pierw ze­brał całą se­rię Bi­blio­teki Żoł­nie­rza, a nieco póź­niej kla­syczne dzieła li­te­ra­tury świa­to­wej, któ­rych cena była przy­stępna dla każ­dego; miały tra­fić pod strze­chy i tak się stało. Te­raz z czy­ta­niem jest u niego nie naj­le­piej. Może dla­tego, że bra­kuje mu ko­le­gów z pod­sta­wówki, z któ­rymi ry­wa­li­zo­wał o to, kto prze­czyta wię­cej ksią­żek jed­nego dnia. Z tego po­wodu pra­cow­nica miej­skiej bi­blio­teki miała masę pracy – mó­wiąc wprost, drzwi się nie za­my­kały. Pod­czas wy­mu­szo­nych prze­cha­dzek po głów­nej ulicy wy­stawa księ­garni to na­tu­ralne miej­sce, gdzie można się za­trzy­mać i po raz któ­ryś przyj­rzeć się książ­kom, prze­czy­tać ty­tuły, a na­wet za­my­ślić się. Ale trzeba mieć wy­czu­cie, żeby nie prze­sa­dzić z tymi po­sto­jami. Jesz­cze można było od­wró­cić się ple­cami do księ­garni i chwilę po­stać, jak ktoś, kto się tu­taj umó­wił.

A wy­stawy in­nych skle­pów nie wcho­dziły w grę?

W tam­tym cza­sie wy­stawy skle­powe były bar­dzo pro­za­iczne i prze­waż­nie ubo­gie. Mimo to też stwa­rzały oka­zję, żeby przy­sta­nąć. Cza­sem była to tak nie­cie­kawa wy­stawa, przy­sta­ną­łem przy niej i wo­dzi­łem wzro­kiem po zu­peł­nie nie­cie­ka­wych eks­po­na­tach, wi­dzia­łem, że per­so­nel po­czuł się za­nie­po­ko­jony – ja­kieś spoj­rze­nia przez wy­stawę albo otwar­cie drzwi z my­ślą „Co też on kom­bi­nuje?”. Cza­sem cała eks­po­zy­cja była roz­ło­żona, na przy­kład po­żół­kła od słońca ga­zeta, a na niej ja­kiś przed­miot i wy­su­szone trupy much. De­ko­ro­wa­nie w ten spo­sób wy­stawy wią­zało się z tym, że sklep nic się po niej nie spo­dzie­wał, tzn. nie przy­cią­gnie ona klien­teli. Na tym tle do­syć bo­gato wy­glą­dały wy­stawy za­kła­dów fry­zjer­skich, czę­sto był tam bu­kie­cik sztucz­nych kwia­tów w ja­kimś sło­iczku – cza­sem za­gra­nicz­nym, czyli bez­cen­nej pa­miątce po dże­mie z paczki UNRRA. Ale były też inne, na­prawdę wspa­niałe. Za­pa­mię­ta­łem wy­stawę sklepu firmy Ga­lux. To był wielki świat, ma­ne­kiny pięk­nych pań i pa­nów, a na nich ele­ganc­kie stroje, je­dwabna chustka, piękny sza­lik. A do tego jesz­cze wy­ło­żone ele­gancko skar­petki i rę­ka­wiczki. Taką wy­stawę trak­to­wa­łem jak za­pro­sze­nie do domu przez ele­ganc­kich lu­dzi – ta­kich jak te ma­ne­kiny. Ich miesz­ka­nia, do któ­rych nie mia­łem wstępu, wy­glą­dały jak ta wy­stawa. Czu­łem się tro­chę skrę­po­wany przed ta­kim świa­tem. Chęt­nie bym stał dłu­żej, ale nie chcia­łem, żeby ob­sługa sklepu wzięła mnie za na­tręta. Dla­tego do­zo­wa­łem so­bie dni, w od­po­wied­nich od­stę­pach, jak i czas po­dzi­wia­nia wy­stawy. O wej­ściu do sklepu na­wet nie my­śla­łem. Dzi­siaj są­dzę, że może po pro­stu nie by­łem od­ważny. Ale roz­ma­wiać o wy­sta­wach też nie mia­łem z kim. Może po­przez roz­mowę, choćby nie do końca szczerą, ośmie­lił­bym się i za­cho­wy­wał ina­czej. Ale z dru­giej strony do­brze, że by­łem sam, bo to były dla mnie sprawy wsty­dliwe. Był jesz­cze wspa­niały sklep spo­żyw­czy, wtedy no­wość – De­li­ka­tesy. Te­raz co drugi mieni się tą na­zwą, wtedy w mie­ście wo­je­wódz­kim był je­den sklep De­li­ka­tesy. Z wy­stawy szcze­gól­nie za­pa­mię­ta­łem ka­ba­nosy. Pla­no­wa­łem, że jak za­cznę pra­co­wać i będę miał pie­nią­dze, to ku­pię ki­lo­gram i od razu cały zjem. Wtedy moja siła na­byw­cza była żadna – a na­wet gdy­bym miał pie­nią­dze, to bym się wsty­dził w ta­kim skle­pie ku­po­wać tylko dzie­sięć deko. Cho­ciaż my­śla­łem, że tacy pa­no­wie jak te ma­ne­kiny mają od­wagę ku­pić na przy­kład osiem deko ka­ba­no­sów, je­de­na­ście deko pasz­te­to­wej; oni są upraw­nieni do ta­kich gry­ma­sów. Pa­mię­tam, że skromny lo­kal ga­stro­no­miczny na wy­sta­wie miał tylko małą bu­telkę po wódce po­ma­rań­czówce. Tak mi się wryła w pa­mięć, że jak póź­niej hucz­nie świę­to­wa­łem ukoń­cze­nie tech­ni­kum, za­pro­si­łem dwóch ko­le­gów na ban­kiet do tej knajpki i za­rzą­dzi­łem po­ma­rań­czówkę.

Wy­daje mi się, że nie można po­mi­nąć w tym wszyst­kim jed­nej istot­nej kwe­stii. Pań­ski bo­ha­ter w du­żej mie­rze sam ska­zuje się na sa­mot­ność; mó­wiąc ko­lo­kwial­nie – wkręca się w ten me­cha­nizm. Dzi­wić może brak nowo po­zna­nych ko­le­gów, zna­jo­mych, z któ­rych część za­pewne rów­nież czuła się wy­ob­co­wana w du­żym mie­ście.

To nie jest film oby­cza­jowy, ra­czej wi­dzę go jako po­emat fil­mowy, a bo­ha­ter to czło­wiek we­wnętrzny. In­spi­ra­cją jest ży­cie – to wszystko jest z mo­jego ży­cia, rów­nież z wy­obra­żeń o so­bie, o mo­jej sy­tu­acji, w fil­mie na­to­miast przy­biera zu­peł­nie inną formę. Każda ko­lejna se­kwen­cja to kre­acja ja­kiejś mo­jej przy­gody. Po skoń­cze­niu tech­ni­kum bo­ha­ter wy­je­chał dużo da­lej, bo na­wet z prze­siadką. Tech­ni­kum było bli­sko domu – czter­dzie­ści ki­lo­me­trów i pe­kaes co kilka go­dzin. Te­raz w zu­peł­nie ob­cym tłu­mie wy­raź­nie zmi­zer­niał. Tu­taj nikt nie wie, że na świa­dec­twie siód­mej klasy miał tylko jedną czwórkę, a reszta to same piątki. Nowi ko­le­dzy mo­gli być, ale nie za­wsze byli. A je­śli już ja­kichś miał, to nie mo­gli się rów­nać z tym po­zna­nymi w dzie­ciń­stwie lub w pod­sta­wówce. To była zu­peł­nie inna ja­kość. Czę­sto na­wet smutna myśl, że ko­le­gami to byli tylko ci sta­rzy, a w dal­szej wę­drówce ży­cia już nie bę­dzie ta­kich. Jest to też czas by­cia poza to­wa­rzy­stwem. A można też prze­by­wać w to­wa­rzy­stwie i wtedy jesz­cze bar­dziej czuć się osa­mot­nio­nym. Mó­wię o tym sze­rzej, niż po­ka­zane jest w fil­mie, ale to są ku­lisy jego za­cho­wań. Cza­sami opi­suję oko­licz­no­ści, ale one mają zna­cze­nie dla tego, co jest sfil­mo­wane. Bo­ha­ter idzie z ko­le­gami ulicą – jest ich kilku – i na­gle ko­le­dzy zni­kają, a on kro­czy sam, bo ich obec­ność (czy nie­obec­ność) nie ma wpływu na stan fak­tyczny. Jak są, to jest we­soło; le­dwo za­mkną drzwi za sobą, już jest, jak było wcze­śniej. Prze­chod­nie też znik­nęli, sły­chać tylko jego kroki. Spe­cjal­nie wy­bra­łem chwilę, kiedy ich nie ma, żeby rów­nież po­wie­dzieć, że jest tak samo, gdy oni są i gdy ich nie ma. To sy­tu­acja głę­boka, gdzie nie są w sta­nie prze­nik­nąć nowi.

Zgoda, ale z au­to­ana­lizy bo­ha­tera Na wy­jeź­dzie wy­nika, że ma on o so­bie wy­so­kie mnie­ma­nie. Do­cho­dzi prze­cież do po­zy­tyw­nych wnio­sków, że jest „ma­te­ria­łem na faj­nego fa­ceta”. Czy pa­ra­dok­sal­nie ta nie­jako cier­pięt­ni­cza poza nie po­maga mu za­do­mo­wić się w no­wym śro­do­wi­sku, po­czuć się le­piej od in­nych?

Nie o to mu cho­dzi. On nie szuka wy­gód. Na­to­miast oba­wia się, że zo­sta­nie myl­nie ode­brany, błęd­nie za­pa­mię­tany. Może nie jako żoł­nierz nie­znany, tylko cy­wil nie­znany. Oba­wia się, że nikt nie bę­dzie wie­dział, jaki na­prawdę był. Gdyby tu­taj ktoś chciał go po­znać ta­kim, jaki te­raz jest, i ob­ser­wo­wał go z ukry­cia, to mógłby na­pi­sać, że jest ma­ło­mówny – a prze­cież to nie­prawda. W jego gło­wie kłę­bią się dia­logi. Nie ma do kogo ga­dać, ale gdyby chciał, byłby może du­szą to­wa­rzy­stwa. A więc kon­flikt – nie ma z kim roz­ma­wiać i nie chce do ni­kogo ga­dać. A jed­nak uważa, że się mar­nuje, a na­wet, że jest ma­ry­no­wany. Za­ma­ry­no­wany jak ogó­rek, i to przez sie­bie, ale zdaje się mó­wić: „To nie jest cała prawda o mnie”.

A czy cała prawda może zo­stać ujaw­niona? Może Adam uważa, że to świat ofe­ruje mu zbyt mało, dla­tego przyj­muje po­stawę re­zy­gna­cji?

Jesz­cze nie­dawno pla­no­wał być strzel­cem wy­bo­ro­wym, lot­ni­kiem, ma­ry­na­rzem, po­dróż­ni­kiem. Te­raz zo­stał za­sto­po­wany, więc może zre­ali­zuje ja­kiś pro­gram mi­ni­mum. Ale wiele z tego, co mówi, to jego po­czu­cie hu­moru; wiele w tym szcze­ro­ści oraz wy­siłku, żeby ją ukryć.

Co mówi o bo­ha­te­rze prze­strzeń, którą zaj­muje?

Mimo że zdję­cia do filmu krę­cone były w ty­po­wym, PRL-owskim bloku miesz­kal­nym, to jego po­kój jest kre­acją. Oszczęd­ność ele­men­tów wska­zuje na swego ro­dzaju celę świec­kiego za­kon­nika. Oprócz go­łej le­żanki, na któ­rej po­le­guje i mę­czy się bo­ha­ter, jest jesz­cze pu­sta szafa i pu­sta wa­lizka. Jest jesz­cze jedno krze­sło; stare, ze śla­dami dłu­giego użyt­ko­wa­nia. Żad­nych in­nych rze­czy, nic na ścia­nach. Tylko na krze­śle jest ina­czej, jest kilka przed­mio­tów: po­piel­niczka, paczka pa­pie­ro­sów, za­pałki. Spode­czek, a na nim szklanka z nie­do­pitą her­batą i ły­żeczka. I jesz­cze to­rebka z cu­krem; i cia­sno zło­żona ga­zeta. O tym zgro­ma­dze­niu rze­czy na krze­śle Adam mówi „mój Te­atr Wielki”. Te po­spo­lite przed­mioty grają swoje role zgod­nie z ich prze­zna­cze­niem, może z ko­smicz­nym, po­spo­li­tym prze­zna­cze­niem. Ta zwy­czaj­ność na krze­śle to też kre­acja. Zwy­czaj­ność pod­nie­siona do rangi sa­kral­no­ści. Może dla­tego w fil­mie nie wi­dzimy Adama idą­cego do ko­ścioła. On w domu od­pra­wia bar­dzo pro­ste ce­re­mo­nie, na przy­kład ły­żeczka służy do sło­dze­nia i mie­sza­nia. Jego Te­atr Wielki i jego wielki re­per­tuar. Na swoją sa­mot­ność nie ma pie­ska ani kotka, tylko Te­atr Wielki na swoim krze­śle. Nie musi do­glą­dać ak­to­rów, przed­mioty za­wsze grają swoje role. Jest też duch, taki z ro­man­ty­zmu – szklanka ze spodkiem usta­wione na kra­wę­dzi krze­sła, bez żad­nej po­mocy, same bar­dzo wolno zjeż­dżają do środka wklę­słego sie­dzi­ska. Ma­jąc taki ze­spół, można wy­sta­wić wszystko, czego w jego sy­tu­acji du­sza za­pra­gnie. Ale on woli roz­my­śla­nia.

Roz­my­śla­nie to stan na­tu­ralny dla Adama. Dzięki temu udaje mu się po­zo­stać kre­atyw­nym mimo „skrze­czą­cej po­spo­li­to­ści”.

Je­śli żyje się w ta­kim za­wie­sze­niu, to na­wet dni ty­go­dnia tracą zna­cze­nie. Nowy dzień nie przy­nosi nic no­wego, a mi­nio­nego nie ma po­wodu ża­ło­wać. Za­miast sied­miu róż­nych dni mógłby być je­den po­wta­rza­jący się. Na­zwy dni ty­go­dnia stra­ciły swoje barwy – co in­nego niósł po­nie­dzia­łek, a co in­nego pią­tek. Ko­lejne dni wią­zały się z miej­scami, zda­rze­niami, z oso­bami – tu­taj nic z tego. W mia­steczku za no­wymi dniami, za ju­trem, kro­czyły ob­razy, tu­taj nie­za­ma­lo­wane płótno – naj­wy­żej może on rzu­cić na nie swój ni­kły cień. Uczu­cie, że dni ty­go­dnia, ta pod­stawa ży­cia w cza­sie i prze­strzeni, zo­stały po­psute. Tę re­flek­sję za­mknął w szy­der­czym wier­szyku: środa ze­śro­działa, czwar­tek sczwart­czał, pią­tek spiąt­czał...

Ten wiersz od­bie­ram jako cios wy­mie­rzony w nową rze­czy­wi­stość, chwilę in­dy­wi­du­al­nej wol­no­ści, która musi być oku­piona na­tych­mia­stową stratą. Tuż po niej na­stę­puje bo­wiem wi­zu­alno-dźwię­kowy kon­tra­punkt: zna­ko­mita se­kwen­cja z to­wa­rzy­sze­niem zło­wiesz­czej mu­zyki Ja­nu­sza Haj­duna.

W fil­mie ta se­kwen­cja jest zbu­do­wana z ujęć, w któ­rych wi­dzimy tram­waje w ru­chu. Szcze­gólne jest to, że są usze­re­go­wane we­dług ko­lej­nych nu­me­rów li­nii tram­wa­jo­wych, po któ­rych kur­sują, czyli pierw­szy jest tram­waj li­nii 1, po­tem jest tram­waj li­nii 2 i tak da­lej. Jest to taki zbzi­ko­wany po­mysł, ale jest to też po­wie­dze­nie gło­śno, że mogę po­ka­zać wa­sze tram­waje tak, jak mi się po­doba, nikt mi tego nie za­broni. Na­bro­iłem, na­mie­sza­łem zło­śli­wie, po­prze­sta­wia­łem – tak jak się za­cho­wują lu­dzie na wy­jeź­dzie. I jesz­cze te szcze­gól­nie dla mnie ważne tram­waje. Tram­waj w mie­ście to jest coś ta­kiego jak słoń wśród zwie­rząt – wielki, ciężki i taki bar­dzo obecny. W Ło­dzi na­wet w nocy sły­szymy, że aku­rat po­ko­nuje za­kręt przed ho­te­lem Po­lo­nia – jest tak do­no­śny jak ryk sło­nia na sa­wan­nie. Od dziecka to­wa­rzy­szył mi wielki kult tram­wa­jów; do tego stop­nia, że już jako uczeń, bę­dąc na wsi w Po­znań­skiem, okła­ma­łem ró­wie­śni­ków, wma­wia­jąc im, że w Piń­czo­wie są tram­waje – dla mnie to był szczyt wszyst­kiego. Dzie­ciń­stwo mi­nęło, ale ta sprawa we mnie da­lej sie­działa. Jest taka mała miej­sco­wość pod­łódzka – Lu­to­miersk. Kilka razy wy­bie­ra­łem tę miej­sco­wość na obiekt zdję­ciowy mo­ich fil­mów fa­bu­lar­nych. Z Ło­dzi do Lu­to­mier­ska można było do­je­chać tram­wa­jem. To była długa po­dróż, bo od­le­głość jest nie­mała. I chyba było na­wet prze­kra­cza­nie ja­kichś ad­mi­ni­stra­cyj­nych gra­nic. Za­wsze dzia­łał na mnie wi­dok tram­waju ja­dą­cego wśród pól. A na końcu było to, o czym ma­rzy­łem w Piń­czo­wie – na środku mia­steczka była pę­tla tram­wa­jowa, a do­okoła domki, skle­piki. Ten tram­waj i po­stój po­mię­dzy dwoma kur­sami. Mo­tor­ni­czy i kon­duk­tor wy­cią­gali ka­napki i bu­telki po oran­ża­dzie z do­mową her­batą. Zwra­cali uwagę ci, któ­rzy mieli więk­sze za­ufa­nie do zwy­kłego korka owi­nię­tego szmatką; przy ta­kim roz­wią­za­niu bu­telka mo­gła być bar­dzo duża, na­wet za­sta­na­wia­jąco duża – że też w ciągu dnia można wy­pić tyle kawy Tu­rek z mle­kiem i po po­wro­cie do domu od­dać żo­nie pu­stą bu­telkę. Za­łoga ta­kiego tram­waju, ja­dą­cego da­leko poza wiel­ko­miej­skie ulice i dzwo­nią­cego w zbożu, miała coś z po­cią­gów w we­ster­nach. Cho­ciaż skala była inna, to już czuło się jed­nak po­wiew przy­gody. Cie­kawe, ja­kim mia­stecz­kiem byłby Piń­czów z tram­wa­jem; jakby wy­glą­dało moje dzie­ciń­stwo i moja wy­prawa w sze­roki świat. Tro­chę to wszystko osła­biała myśl, że za­pewne Bu­sko ry­wa­li­zu­jące z Piń­czo­wem też po­sta­ra­łoby się o tram­waj.

Czyli w grun­cie rze­czy se­kwen­cja z tram­wa­jami jest opty­mi­styczna. Usta­wił je pan w ko­lej­no­ści chro­no­lo­gicz­nej, ale gdy cho­dzi o po­czu­cie czasu, już nie jest tak pro­sto. Mamy do czy­nie­nia wręcz z schul­zow­skim roz­pa­dem czasu.

Kiedy tak mocno prze­żywa się róż­nie mi­ja­jący czas, moż­liwe są przy­wi­dze­nia i omamy. Psują się nie­za­wodne me­cha­ni­zmy, na­wet nie­za­wod­nych ze­gar­ków, ta­kich jak na przy­kład po wujku księ­dzu – ze­ga­rek, który miał kilka ka­mieni (na które dy­bią nie­uczciwi ze­gar­mi­strze). Nerwy spra­wiają, że traci się do nich za­ufa­nie. Już sły­szysz z ja­kie­goś gło­śno na­sta­wio­nego ra­dia hej­nał z wieży ma­riac­kiej, ja­kiś czas po­tem pa­trzysz na ze­ga­rek, a tu jest do­piero pięć po je­de­na­stej. Coś się dzieje z go­dzi­nami. Już była sie­dem­na­sta, a przed chwilą pa­trzę – jest do­piero szes­na­sta trzy­dzie­ści. A po chwili jesz­cze go­rzej. Bo­ha­ter przy­sta­nął i spoj­rzał na ze­ga­rek – była pięt­na­sta dwa­na­ście. Usiadł, tylko usiadł, spoj­rzał na ze­ga­rek i była już osiem­na­sta dwa. Trudno się w tym wszyst­kim po­ła­pać. Czas pły­nie w spo­sób nie­ła­twy do zro­zu­mie­nia. Można zwa­rio­wać. Już prze­cier­piał go­dzinę czter­na­stą oraz czter­na­stą dwa­dzie­ścia pięć, a tu nie­spo­dzie­wa­nie po chwili jest trzy­na­sta trzy­dzie­ści pięć. Lu­dzie, li­to­ści. To jest okropna nie­spra­wie­dli­wość i znę­ca­nie się. Dla­tego wy­my­ślił kilka in­nych spo­so­bów po­miaru czasu, żeby tylko uciec od obo­wią­zu­ją­cego. Na jed­nej tar­czy go­dziny ozna­czone są ułam­kami, na dru­giej po­ja­wiły się wzory al­ge­bra­iczne, na in­nych różne roz­miesz­cze­nie go­dzin, jesz­cze na in­nej go­dziny są ze zna­kami za­py­ta­nia – i to jest jego naj­do­kład­niej­szy ze­ga­rek.

Od­no­śnie czasu... W ży­ciu każ­dego chło­paka przy­cho­dzi mo­ment na upra­nie skar­pe­tek. W Na wy­jeź­dzie ta czyn­ność ura­sta do rangi pierw­szej ką­pieli dziecka.

Pra­nie skar­pe­tek to jest cały ry­tuał. Zna­cze­nie pra­nia wy­kra­cza poza zwy­kłą ko­niecz­ność. Tro­chę jest to za­bi­cie czasu, wy­peł­nie­nie go, no i coś dla psy­chicz­nego pod­bu­do­wa­nia, bo zro­biło się coś po­ży­tecz­nego. Dla­tego pra­nie skar­pe­tek jest czyn­no­ścią miłą i sta­no­wiącą stały ele­ment by­to­wa­nia. To czyn­ność pro­sta, nie­wy­ma­ga­jąca żad­nych umie­jęt­no­ści, jak na przy­kład pra­so­wa­nie ko­szuli. Ale jest tech­no­lo­gia i pro­ce­dura. Po upra­niu skar­petki wie­sza się na krze­śle. Ze skar­pe­tek, mimo że były wy­krę­cone, ka­pie woda na krze­sło, a po­tem na pod­łogę, dla­tego trzeba ją wy­cie­rać ręcz­ni­kiem. Kiedy skar­petki tro­chę po­de­schną, się­gamy po su­szarkę do wło­sów. Mi­strzo­stwo ca­łej ope­ra­cji tkwi w szcze­gó­łach, bar­dzo po­mocne jest do­świad­cze­nie, a wła­ści­wie ru­tyna. Bo­ha­ter filmu tak się wcią­gnął, że po­my­ślał, czy nie na­pi­sać trak­tatu na ten te­mat. Na­wet ucie­szył się z tego po­my­słu, bo w ten spo­sób ma jesz­cze coś do zro­bie­nia w przy­szło­ści. Wzo­rem mogą być ksią­żeczki po­świę­cone pro­stym ry­tu­ałom Ja­poń­czy­ków. Kiedy spoj­rzał na to krze­sło sto­jące w pu­stym po­koju i na wi­szące na nim mo­kre skar­petki, od­wo­ła­nie się do es­te­tyki ja­poń­skiej mo­głoby być za­sadne.

Co ze spra­wami dam­sko-mę­skimi?

Ogląda pi­smo z ład­nymi dziew­czy­nami, które pre­zen­tują stroje – mo­delki. Po­my­ślał jed­nak o zu­peł­nie in­nym zdję­ciu – tym z ko­mu­nii; oprócz tego o tym, na któ­rym jest sam ze świecą w ręku. Jest jesz­cze zdję­cie gru­powe, na któ­rym stoją pa­rami, dziew­czynka i chło­piec. Ze­sta­wie­nie było przy­pad­kowe, ale starsi trak­to­wali je jako oka­zję do spe­ku­la­cji, że może kie­dyś dzieci będą mał­żeń­stwem. „Ni­gdy nic nie wia­domo”. Kilka lat póź­niej zdję­cie tej dziew­czynki, wtedy już ma­tu­rzystki, zna­la­zło się w ga­blotce re­kla­mo­wej miej­sco­wego fo­to­grafa. Mó­wiono: „Piękna, jak ar­tystka fil­mowa”. Ktoś jesz­cze pa­mię­tał, że przed laty bra­łem z nią ko­mu­nię świętą. Wpraw­dzie zło­śliwcy mó­wili, że fo­to­graf jest prze­kupny i za pie­nią­dze każdy może tra­fić do ga­blotki. Na­wet po­da­wano przy­kłady. Jesz­cze star­sze zdję­cie, tym ra­zem z przed­szkola. Dzieci ubrane w stroje kra­kow­skie stoją w po­zach ta­necz­nych. Two­rzę parę z inną dziew­czynką. Tu­taj też były spe­ku­la­cje, ale też się nie spraw­dziły. Można by dużo wię­cej po­wie­dzieć o tych dwóch zdję­ciach, a o zdję­ciach mo­de­lek – nic.

Są mo­delki, nie ma dziew­czyn. Uogól­nia­jąc, są mo­dele, są widma, nie ma lu­dzi. Świat przed­sta­wiony ce­chuje nie­obec­ność, brak praw­dzi­wych re­la­cji.

Adam sta­rał się prze­rwać swoje my­śle­nie o ja­kichś piń­czo­wia­nach. Nie my­śleć o tym, żad­nych kom­bi­na­cji my­ślo­wych, szczę­śli­wych tra­fów. Tak samo sta­rał się być za­mknięty na wszel­kie zwidy. Dzwo­nek do drzwi. Ale czy na pewno? Jesz­cze raz dzwo­nek, czyli nie zda­wało mu się. Ze­rwał się z le­żanki, po­pę­dził do drzwi. Otwo­rzył. Nie ma ni­kogo. Wy­biegł na klatkę scho­dową, prze­chy­lił się przez po­ręcz – nikt nie scho­dzi po scho­dach, by­łoby przy­naj­mniej sły­chać. Czyli dał się na­brać, sam przez sie­bie. Nie przy­pusz­czał, że tak pra­gnie tego, żeby ktoś za­dzwo­nił. Wró­cił na le­żankę. Za­sta­na­wiał się, jak to się stało, że ten dzwo­nek jed­nak prze­bił się przez jego za­porę, przez jego chce­nie i nie­chce­nie. Te roz­my­śla­nia prze­rwały mu ha­łasy przy skrzynce na li­sty, na par­te­rze. Sły­szał otwie­ra­nie, wrzu­ca­nie li­stów, za­trza­śnię­cie i za­mknię­cie. Zbiegł kilka pię­ter po scho­dach. W jego skrzynce nic nie ma – pu­sta. Czyżby znowu mu się zda­wało? Tym ra­zem, je­śli mu się zda­wało, to nie jest tak źle. To zna­czy, że li­sto­noszki jesz­cze nie było, czyli jest ja­kaś szansa, że jak przyj­dzie, to coś bę­dzie do niego. Te dwie ostat­nie przy­gody typu „zda­wało mi się” prze­pro­wa­dziły do­kładny re­set w jego gło­wie – tak, że oczy same mu się za­mknęły. Śniło mu się, że sły­szy, jak ktoś go woła; sły­szy swoje imię. Wy­biegł na bal­kon. Na dole małe fi­gurki – ro­bot­nicy za­jęci swoją pracą. Obu­dził się, otwo­rzył oczy, le­żał nie­ru­chomo. Wy­szedł na bal­kon. Pa­no­rama mia­sta. Sły­szał swoje imię, które wiel­kim po­gło­sem od­bi­jało się od ścian bu­dyn­ków. Głos biegł uli­cami, uno­sił się nad mia­stem. Nie był za­sko­czony ani zdzi­wiony. Tu­taj, w wiel­kim mie­ście, miał pro­blem ze swoim imie­niem. Wczo­raj ktoś na ulicy gło­śno krzyk­nął jego imię – zu­peł­nie nie za­re­ago­wał. Gdyby to było w mia­steczku, na­tych­miast od­wró­ciłby się i szu­kał wzro­kiem wo­ła­ją­cego. Praw­do­po­do­bień­stwo, że to nie było do niego, tylko do in­nego Adama, było bar­dzo małe. Zwłasz­cza, że już po gło­sie dużo wie­dział. A tu­taj praw­do­po­do­bień­stwo jak w totka, pra­wie żadne. Tu­taj stra­cił imię, ktoś je wy­krzy­kuje, a on ani drgnie. Tu­taj jest bez swo­jego imie­nia, sły­szy je, ale głu­chy na to idzie przed sie­bie, bez imie­nia. W ta­kim ra­zie kim tu­taj jest?

Naj­gor­sze, że chyba sam nie zna od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Po­zo­staje mu re­kon­struk­cja. Nie od­bywa się ona jed­nak na pro­stej za­sa­dzie wspo­mi­na­nia ko­le­gów ze szkol­nej ławy, ze­garka z pierw­szej ko­mu­nii czy wy­pi­tego po kry­jomu piwa. Adam – jak na ory­gi­nała przy­stało – my­śli o ar­chi­tek­tu­rze pro­win­cji. W niej znaj­duje piękno, naj­wyż­szą do­sko­na­łość.

Miesz­ka­jąc w mia­steczku, zu­peł­nie nie do­ce­nił planu urba­ni­stycz­nego, który sam się zro­dził przez lata. Po­dzi­wiał kon­cep­cje urba­ni­styczną no­wej sto­licy Bra­zy­lii, za­dzi­wia­jące plany miast śre­dnio­wiecz­nych i tych z XIX i XX wieku, różne uto­pie miej­skie. Do­piero z od­da­le­nia do­ce­nił ge­nialną pro­stotę nad­ni­dziań­skich mia­ste­czek. Kon­cep­cja jest ja­sna: ulica, przy któ­rej jest szpi­tal, na­zywa się Szpi­talna. Tak samo jest z ulicą Klasz­torną, bo przy niej jest klasz­tor. I po­dob­nie – ulica Pocz­towa, ulica Szkolna, ulica Cmen­tarna... Ulica Gę­sia, po­nie­waż dwa razy dzien­nie ma­sze­ro­wały nią gęsi – rano do rzeki, a po­po­łu­dniem do domu. Na tym tle współ­cze­sna, wiel­ko­miej­ska plą­ta­nina ulic, które nie wia­domo dla­czego na­zy­wają się tak, a nie ina­czej, i nie wia­domo, jak ich szu­kać (je­śli ich na­zwa nic nie mówi), jest jed­nym cha­osem. Stary Piń­czów jest tak samo po­my­ślany jak słynne sta­rówki naj­pięk­niej­szych miast, w któ­rych są ta­kie ulice, jak na przy­kład Szew­ska, Rzeź­ni­cza. Jego mia­steczko ma kom­plet za­let kra­jo­bra­zo­wych – są wzgó­rza, a u ich stóp rzeka, da­lej, na dru­gim brzegu ogromna łąka, którą rzą­dziły krowy. Na ho­ry­zon­cie las, a wła­ści­wie po­czą­tek kilku la­sów, każdy ma swoją na­zwę. Wą­wozy na wzgó­rzach też mają swoje na­zwy: Ptasi dół, Sie­dem źró­deł, Ser­pen­tyny; po­dob­nie miej­sca na rzece: Krza­czek, Koń­ski dół, Bab­ska, Ci­cha. W tej chwili chciałby do­łą­czyć do ką­pią­cych się chło­pa­ków; roz­pę­dzić się i z wy­so­kiego brzegu sko­czyć na nogi, i po chwili od­bić się od piasz­czy­stego dna. Po­że­gna­nia – przed wy­jaz­dem do szkół, do woj­ska czy do pracy, od­by­wały się o zmierz­chu i ko­niecz­nie przy ogni­sku na wzgó­rzach. Kiedy oglą­dał ame­ry­kań­skie filmy roz­gry­wa­jące się w „dziu­rach” na Środ­ko­wym Za­cho­dzie, to wszystko do­kład­nie było jak tu­taj, tylko tam roz­bi­jali się sa­mo­cho­dami, a u nas luk­su­sem był już ro­wer z sil­nicz­kiem na przed­nie koło.

Ciąg tych geo­gra­ficz­nych wspo­mnień wy­wiera pre­sję na bo­ha­te­rze. Co­raz usil­niej my­śli o ro­dzin­nym domu, matce. W efek­cie wy­biera się w bar­dzo spe­cy­ficzną po­dróż...

Kiedy po­my­ślał o domu w mia­steczku, dla za­bawy za­czął li­czyć kroki. Prze­ska­kuje ko­lejne liczby o ty­siące, w ten spo­sób do­szedł do za­wrot­nej liczby niby-wy­ko­na­nych kro­ków. Pod­czas tej za­bawy zro­biło mu się lżej na du­szy. Pa­mię­tał daw­nych miesz­kań­ców mia­steczka – cza­sami od­mie­rza­ją­cych dłu­gość kro­kami. Była to wy­star­cza­jąca do­kład­ność. Było w tym coś sym­bo­licz­nego, gdy się mie­rzyło matkę zie­mię ludz­kimi kro­kami. Na bo­isku do gry, szcze­gól­nie na po­dwórku, też była po­trzeba ze­gar­mi­strzow­skiej do­kład­no­ści; i tę koń­cówkę już nie­peł­nego kroku mie­rzyło się liczbą stóp. Pa­mię­tam wy­ty­cza­nie gruntu pod ja­kąś szopę; maj­ster za jed­nym za­ma­chem wy­zna­czył wszyst­kie cztery na­roż­niki. Nie trzeba było szu­kać miarki, a tym bar­dziej ta­śmy mier­ni­czej, kro­kami szybko za­ła­twiali sprawę i nikt nie miał pre­ten­sji. Je­dy­nie kiedy sę­dzia pił­kar­ski od­li­czał kro­kami „je­de­nastkę”, były gło­śne wąt­pli­wo­ści co do dłu­go­ści kro­ków w za­leż­no­ści, do któ­rej bramki był karny – czy do go­ści, czy do go­spo­da­rzy. Te­raz też było w tym coś ma­gicz­nego, na skróty od­li­czył gi­gan­tyczną liczbę kro­ków i zna­lazł się w domu ro­dzin­nym, gdzie za­raz mógł dro­czyć się z matką. Matka prosi, żeby za­mknął okno, on otwiera drzwi. On chce coś zjeść – ma na my­śli coś kon­kret­nego – matka daje mu szklankę mleka. Te­raz bar­dzo po­waż­nie do tego pod­szedł – nie­mal z na­masz­cze­niem, bo bar­dzo chciałby być nie tu­taj, tylko w domu.

Adam tę­skni na­wet za czymś, czego pew­nie daw­niej nie cier­piał. Mowa o ze­sta­wie za­dań obo­wiąz­ko­wych, które każdy do­bry syn wy­ko­nuje w mgnie­niu oka.

Wszel­kie star­cia z matką koń­czyły się wska­za­niem, co zro­bić – i to w try­bie na­tych­mia­sto­wym. Na przy­kład: „Za­nieś szar­lotkę do pie­ka­rza” albo „Urwij dwa duże po­mi­dory z ogródka”, „Kup cu­kier”, „Jak nie masz co ro­bić, to wy­trzep na­rzutę na ka­napę”, „Wkręć ża­rówkę w sieni”, „Zbierz pra­nie ze stry­chu”. Z dzi­siej­szego punktu wi­dze­nia, już z więk­szej od­le­gło­ści, to te prace były „miód, ma­lina” – tak się w mia­steczku mó­wiło o czymś bar­dzo przy­jem­nym. Jesz­cze było też okre­śle­nie „dzika roz­kosz”. Te­raz by do­pła­cił, żeby mieć przed sobą ta­kie ro­boty. Pa­mięta, jak za­zdro­ścił urzęd­ni­kom, któ­rym przy­glą­dał się w mia­steczku w la­tach pięć­dzie­sią­tych. Nie było ich wielu, sta­no­wili od­dzielną grupę. Wy­kształ­ce­nie mieli skromne – co naj­wy­żej tzw. mała ma­tura – ale to w zu­peł­no­ści wy­star­czało. To była po­ezja. We­dług jego ob­ser­wa­cji by­cie urzęd­ni­kiem spro­wa­dzało się do czy­tel­nego pi­sa­nia oraz odej­mo­wa­nia i do­da­wa­nia. Cza­sami trzeba było coś pod­kre­ślić. Uży­wano też kalki, przy jej po­mocy za jed­nym za­ma­chem pi­sało się w dwóch, trzech eg­zem­pla­rzach i naj­czę­ściej były to kwity. Ten trzeci był zu­peł­nie nie­czy­telny. Kalka bar­dzo bru­dziła ręce i urzęd­nicy mu­sieli bar­dzo uwa­żać. A jesz­cze do tego rów­nie nie­bez­pieczne były ołówki ko­piowe, szcze­gól­nie nie­opatrz­nie zo­sta­wione w kie­szeni. Pracę koń­czyli punk­tu­al­nie o trze­ciej. W domu cze­kała żona ze smacz­nym, do­mo­wym obia­dem. Ale mimo to wielu urzęd­ni­ków cho­ro­wało na żo­łą­dek, mieli wrzody, całe mia­sto o tym wie­działo. Mó­wiło się, że to od ner­wo­wej pracy. Te­raz zdro­wie na­szego bo­ha­tera też jest za­gro­żone przez sa­mot­ność, stres, ży­cie w ob­cym śro­do­wi­sku, co grozi za­wa­łem, uda­rem i nie­peł­no­spraw­no­ścią. Boi się też, że nie zwa­riuje. Wszystko to w do­my­śle dla tych, któ­rzy znają ta­kie sy­tu­acje; swoją oso­bi­stą przy­godą ży­ciową po­głę­biają ten film. Źle im było, ale nie ma co ich ża­ło­wać, po­nie­kąd sami tego chcieli. Szkoła ofi­cer­ska, mimo wszystko, była lep­szym kie­run­kiem.

Po­tem na­stę­puje punkt kul­mi­na­cyjny...

To jest taki sen na ja­wie. Nie­dzielna wy­cieczka z mia­steczka. Przy­je­chali zo­ba­czyć, co się z nim dzieje, jak so­bie daje radę. A wła­ści­wie wie­dzą, że nie ma się czym chwa­lić. Otwo­rzyli drzwi do jego miesz­ka­nia i pa­trzą, jak leży na le­żance. I po­ja­wia się naj­bar­dziej de­ma­ska­tor­skie stwier­dze­nie: „Przy­krzy mu się”. To zna­czy, że wiel­kie mia­sto nie za­stą­piło mu jego mia­steczka. Im się nie przy­krzy; przy­je­chali, po­pa­trzyli i so­bie po­szli. Kiedy bo­ha­ter spo­tyka cza­sem taką wy­cieczkę na uli­cach mia­sta, mówi so­bie: „To do mnie przy­je­chali, chcą zo­ba­czyć, co ro­bię, jak mi się po­wo­dzi”. Cza­sem wcho­dzi na obiad do knajpy, a tam rzą­dzi wy­cieczka. On szybko ucieka, ale i szybko wraca. Zaj­muje ja­kieś miej­sce, gdy się skur­czy, jest mało wi­doczny. Pa­trzy na nich i nie wi­dzi ich twa­rzy, tylko frag­menty – raz nos, raz ucho, oko, pa­lec. W al­bu­mach z ma­lar­stwem są wy­ci­nane małe frag­menty (po­więk­sze­nia). On wła­śnie tak ich ogląda – nie plan ogólny, tylko dro­bia­zgi. (Tej frag­men­ta­ry­za­cji nie umie­ści­łem w fil­mie, ale to byłby do­bry ko­men­tarz for­malny do sy­tu­acji). Bra­kuje tylko tego, żeby przy­je­chali dwoma au­to­bu­sami, bo na pewno by­łoby sporo chęt­nych. Co to dla nich prze­je­chać się w nie­dzielę i zjeść big maca. Bez py­ta­nia otwo­rzyli drzwi, tak jakby to ich było. I to za­bój­cze „Przy­krzy mu się”. Po czymś ta­kim już się ma od­ciętą drogę po­wrotu. Gdyby wró­cił do mia­steczka, już byłby do końca ży­cia tym, któ­remu się w du­żym mie­ście przy­krzyło, a za­po­wia­dał (cho­ciaż tego nie ro­bił), że bę­dzie kró­lem ży­cia. A tu masz ci króla – leży wy­cią­gnięty jak śledź na le­żance i do­go­rywa. Tylko płacz mu zo­stał. Szumu na­ro­bili, są­sie­dzi źli, po­za­my­kali się. Jesz­cze tylko bra­kuje mu­zyki i śpiewu, jakby już tego było mało, że przy­je­chali. Każdy za­gląda do niego, prze­py­cha się w drzwiach. Po­ka­zał im ję­zyk, ale oni byli za­do­wo­leni, a jego to wku­rzyło. Do­piero kiedy padł na ko­lana przed pu­stą ścianą i – nie ba­cząc na nich – za­czął się mo­dlić, prze­stali się śmiać. Zwró­cił się do Pana Boga o po­moc i o ra­tu­nek. Mo­dlił się swo­imi bo­le­snymi sło­wami: „Boże, weź nie­dzielę. Boże, weź nie­dzielę. Boże...”.

W skali pań­skiego bo­ha­tera to już czarna roz­pacz – cier­pie­nia mło­dego pro­win­cju­sza.

Ręce ma zło­żone jak do pa­cie­rza i mo­dli się: „Boże, weź nie­dzielę. Boże, weź nie­dzielę...”. Wy­gląda to na akt de­spe­racki. Kiedy on po­wta­rza w kółko „Boże, weź nie­dzielę. Boże, weź nie­dzielę”, na nie­bie po­ja­wiają się chmurki, ale do­syć po­ważne. Nie­dziela jest naj­cięż­szym dniem dla bo­ha­tera filmu. W miesz­ka­niu pustka aż zio­nie. Na ulicy zwraca się uwagę, a w zwy­kły dzień ła­twiej to przy­cho­dzi; lu­dzie są za­afe­ro­wani, każdy gdzieś pę­dzi. A w nie­dzielę jest ina­czej – „ob­cego” wi­dać jak na dłoni. Nie może od­pra­wiać swo­ich sta­łych ry­tu­ałów, bo za­raz zwróci uwagę. Na­wet są­sie­dzi na­gle mają wy­ostrzony słuch, wzrok i cie­ka­wość. W ty­go­dniu nie in­te­re­sują się nim, nie mają po­wodu ani czasu. Cza­sami od­nosi wra­że­nie, że w nie­dziele wszy­scy miesz­kańcy mia­sta do­ra­biają w Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej. Musi bar­dzo uwa­żać, żeby przez je­den dzień nie zo­stać na­mie­rzo­nym, roz­szy­fro­wa­nym. Chce, żeby go nie było dla tych lu­dzi, żeby nic nie dało się o nim po­wie­dzieć. Ale bun­tuje się też: „Dla­czego mam sie­dzieć w domu, co oni mają do mnie?”. Ale wie, że za­wsze bę­dzie prze­grany, bo już taki jest. Trudno utrzy­mać nerwy na wo­dzy. W nie­dzielę do­brze wi­dać ta­kich jak on. Nie­dziela jest dla niego nie­szczę­ściem. Inni chwalą się, że wy­poczną, a on po nie­dzieli jest wy­koń­czony. Po­zo­stała mo­dli­twa, może Pan Bóg się zli­tuje i za­bie­rze nie­dzielę. Czyli po so­bo­cie bę­dzie po­nie­dzia­łek, naj­le­piej już w po­ło­wie so­boty, żeby też nie było so­bot­niej pustki. Cho­ciaż w so­botę nie jest naj­go­rzej... Może po­wi­nien pójść do ko­ścioła, ale on sam od­pra­wia swoje na­bo­żeń­stwo cier­pięt­ni­cze w domu i na uli­cach. Pa­sja. Gol­gota so­bot­nio-nie­dzielna.

Czy obec­nie na­dal od­czuwa pan cię­żar by­cia „na wy­jeź­dzie”? To uczu­cie nie­zmienne?

Moje „na wy­jeź­dzie” te­raz przy­brało ra­czej wy­miar me­ta­fi­zyczny. Nie ma już lu­dzi, nie ma już miejsc, któ­rych było mi brak po wy­jeź­dzie; nie ma ży­cia, za któ­rym tę­sk­ni­łem. Te­raz, przy­jeż­dża­jąc na miej­sce, wi­dzę przede wszyst­kim to, czego nie ma, to, co już nie ist­nieje. To, co jest, to wszystko nowe, in­te­re­suje mnie tylko jako cie­ka­wostka; mój praw­dziwy świat od­je­chał, on jest „na wy­jeź­dzie”. Lu­bię usiąść nad brze­giem Nidy i za­pa­trzeć się w prze­pły­wa­jącą rzekę. Kiedy by­łem mały, po­dobno bar­dzo się zło­ści­łem, dla­tego że nie mo­głem za­trzy­mać rzeki, okrop­nie pła­ka­łem z tego po­wodu. Ale przez resztę ży­cia z Nidą mia­łem jak naj­lep­sze sto­sunki, za­wsze była dla mnie sym­bo­lem tej ziemi i mo­jej mło­do­ści – wszystko działo się pod jej we­zwa­niem. Te­raz do­strze­gam w jej wo­dach jakby nad­pły­wa­jące pod prąd ob­razy z co­raz od­le­glej­szej prze­szło­ści mo­jego mia­steczka i mo­jego ży­cia. Na końcu mój nie­bez­pieczny chrzest. Oj­ciec stał w ka­jaku, a matka po­da­wała mnie, nie­mow­laka. Ka­jak po­ru­szył się, a ja wpa­dłem do wody. Było to pod mo­stem, głę­bia i wiry. Była nie­dziela, na brzegu i na mo­ście było dużo lu­dzi. Wielu rzu­ciło się na ra­tu­nek, ale nie mo­gli mnie zna­leźć. Wir wcią­gnął mnie na dno. Chyba mu­siało tam być cie­ka­wie, bo ni­gdy nie ob­ra­zi­łem się na Nidę.