Dobry opiekun. Prawdziwa historia o medycynie, szaleństwie i morderstwach - Charles Graeber - ebook

Dobry opiekun. Prawdziwa historia o medycynie, szaleństwie i morderstwach ebook

Graeber Charles

4,1

Opis

Historia jednego z najsłynniejszych amerykańskich seryjnych morderców, który może odpowiadać za śmierć nawet czterystu osób. Po aresztowaniu w 2003 roku Charles Cullen, dyplomowany pielęgniarz z szesnastoletnim stażem, został ochrzczony przez media „Aniołem Śmierci”. Zamieszany w śmierć kilkuset pacjentów w różnych szpitalach był prawdopodobnie najbardziej płodnym seryjnym mordercą w historii Ameryki. Jednak ten kochający syn, mąż i ojciec, dobry przyjaciel i ceniony pielęgniarz nie pasował do wizerunku potwora i bezwzględnego mordercy. Szczegółowy reportaż Charlesa Graebera został napisany w oparciu o policyjne akta, liczne wywiady, nagrania z podsłuchów i rozmowy, które autor przeprowadził z samym mordercą, odbywającym wyrok wielokrotnego dożywocia w więzieniu. Dobry opiekun to szokująca historia szaleństwa Cullena, wciągająca kronika wysiłków śledczych, by go złapać, i ciekawy portret szpitalnej rzeczywistości. Na podstawie książki został nakręcony film, który ukaże się na platformie Netflix w 2022 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (30 ocen)
12
13
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Voncohn

Dobrze spędzony czas

Książka znacznie lepsza od filmu na Netfliksie. Gdyby kogoś akurat ściągnął tu tamten film.
00
Ola09-08

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, a. zarazem szokująca historia!
00
Pawelshoppinguk

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra opowiesc o aniole smierci
00

Popularność




Charles Graeber Dobry opiekun. Prawdziwa historia o medycynie, szaleństwie i morderstwach Tytuł oryginału The Good Nurse ISBN Copyright © 2013 by Charles Graeber Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2022 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2022All rights reserved Redakcja Paulina Jeske-Choińska Korekta Daria Kozierska, Katarzyna Marcisz Skład i opracowanie graficzne Teodor Jeske-Choiński Projekt okładki i stron tytułowych Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN www.panczakiewicz.pl Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Od autora

Jest to prawdziwa historia, opowiedziana dzięki sześciu latom kwerend i rozmów z wieloma osobami, z Charlesem Cullenem włącznie.

Charlie jest dumnym, złożonym człowiekiem, który poza naszymi rozmowami nie wydawał żadnych publicznych oświadczeń i nie udzielił żadnego wywiadu. Nasze kontakty trwały kilka lat, a zaczęły się od jego próby zostania dawcą nerki, kiedy był w więzieniu. Nie widzi potrzeby dalszego wypowiadania się.

Jego punkt widzenia pojawia się w całej książce, jednak to nie on feruje ostateczne oceny opisanych w niej faktów.

Tekst powstał również dzięki wielu innym osobom, które wcześniej zachowywały milczenie. Wszyscy narażali swoją prywatność, kilku ryzykowało karierą zawodową i dobrą opinią. Niektórzy mogli tez utracić wolność. Na żądanie zmieniałem nazwiska i inne dane, tak żeby chronić życie i tak odmienione opisanymi tutaj zdarzeniami.

Dołożyłem wszelkich starań, aby właściwie przedstawić tę historię, relacjonując fakty zebrane z policyjnych raportów, zeznań świadków, protokołów, nagrań z podsłuchu i taśm z monitoringu, dokumentów sądowych i bezpośrednich rozmów. Część protokołów zredagowałem, by były bardziej zwięzłe i zrozumiałe, niektóre dialogi z konieczności rekonstruowałem na podstawie powyższej dokumentacji.

Ale jak w każdej opowieści o morderstwie ostateczni świadkowie nie mają głosu. Książka dedykowana jest im i dobrym opiekunom na całym świecie, poświęcającym swoje życie w trosce o nasze.

CZĘŚĆ I

1

3 października 2003

Charlie uważał, że ma szczęście. Kariera znalazła go sama, nie wiedział, czy przypadkowo, czy zrządzeniem losu. Z piętnastoletnim stażem był starym wygą, pielęgniarzem dyplomowanym z maturą i licencjatem z pielęgniarstwa. Dzięki specjalizacjom z zaawansowanego ratownictwa pozawałowego (ACLS), kontrapulsacji wewnątrzaortalnej i intensywnej terapii wyrabiał stawkę 27,50 dolara za godzinę w szpitalach New Jersey i Pensylwanii. Pracy nie brakowało. Nawet w podupadających centrach Allentown czy Newark placówki opieki zdrowotnej ciągle się rozwijały, mnożąc coraz to nowe specjalizacje i usługi, zawzięcie walcząc o doświadczonych pielęgniarzy.

Za dwadzieścia piąta po południu Charles Cullen siedział w samochodzie, ogolony, wysmarowany żelem i w białym kitlu, do tego w miękkim żółtym swetrze i z przewieszonym przez szyję stetoskopem, dzięki czemu każdy mógł się domyślić, że przystojny młodzieniec pracuje w szpitalu, a może nawet jest lekarzem, mimo że jeździ błękitnym fordem escortem kombi, dziesięcioletnim i obsypanym piegami rdzy. Po latach mieszkania w suterenie w New Jersey Charlie ruszał teraz do pracy z Bethlehem w Pensylwanii. Jego nowa dziewczyna, Catherine, miała tam przytulny parterowy domek, który zapełniała cackami — serduszkami z czerwonego papieru, śpiewającymi lampionami z dyni albo indykami z akordeonem, zależnie od pory roku — i chociaż Charliemu zaczynała się nudzić Catherine i jej dwóch nastoletnich synów, ciągle lubił tam być, zwłaszcza na małej działce za domem, gdzie mógł kręcić się w ciepłe dni, obrywając przekwitłe kwiaty czy podwiązując pomidory. Doceniał także pięć miłych minut, jakie zajmowało przejechanie rzeki Lehigh i znalezienie się w dobrze znanym aerodynamicznym tunelu autostrady międzystanowej nr 78, arterii, która dostarczała tysiące pracowników do spragnionych rąk do pracy szpitali w całym Garden State, z których tylko pięć albo sześć miało nieoficjalny zakaz zatrudniania go.

W ciągu szesnastu lat Charles Cullen zniósł wiele dziesiątków zażaleń i nagan, cztery policyjne śledztwa, dwa badania wykrywaczem kłamstw, koło dwudziestu prób samobójczych i jeden pobyt w areszcie, z których żadne nie zostawiło jednak śladu w jego czystej kartotece pracowniczej. Skakał z posady na posadę w dziewięciu różnych szpitalach i jednym domu opieki, gdzie się z nim „żegnano”, „wypowiadano” mu pracę albo „proszono o rezygnację”. Ale zachował zezwolenia na uprawianie zawodu zarówno w Pensylwanii, jak i w New Jersey, i w każdym nowym podaniu pielęgniarz Cullen robił wrażenie idealnego kandydata. Nigdy nie opuszczał pracy; stawiał się w nieskazitelnym uniformie. Znał się na intensywnej opiece i terapii, kardiologii, sztucznym oddychaniu i oparzeniach. Podawał lekarstwa żyjącym, pierwszy reagował na wycie maszyn przy konających i niczym artysta origami spowijał w folię zwłoki. Nie miał problemów z pogodzeniem różnych grafików, nic nie wskazywało na to, żeby chodził do kina czy na mecze, i nie oponował, ba, nawet chętnie brał zmiany nocne, weekendowe i świąteczne. Nie musiał się już opiekować żoną i dwójką dzieci, a wolny czas spędzał przede wszystkim na wersalce u Cathy, przełączając kanały. Wystarczyło nagłe wezwanie do chorego czy niespodziewane przeniesienie pacjenta, a już przed przerwą na reklamę śmigał autostradą. Reszta personelu pielęgniarskiego traktowała go jako dar od układających grafik bogów, pracownika zbyt dobrego, by można w niego uwierzyć.

Do nowej pracy w Somerset Medical Center jechało się czterdzieści pięć minut w jedną stronę, ale Charliemu to nie przeszkadzało. Co więcej, potrzebował tego. Charlie uważał się za gadułę i bez wahania opowiadał, w nieprzyjemnie niezręcznych szczegółach, o konfrontacjach z Cathy albo życiu rodzinnym niczym w domu wariatów, ale o pewnych sprawach nie mógł opowiadać nikomu — tajemnych scenach, które przewijały mu się przez głowę na jego wyłączny użytek. Między zmianami miał na to czas tylko w drodze.

Małym fordem jak czkawka wstrząsnęło przejechanie z taniego asfaltu Pensylwanii na gładką nawierzchnię New Jersey. Charlie trzymał się lewego pasa, dopóki nie zobaczył drogowskazów zapowiadających ostry zjazd numer 18 w jednokierunkową drogę w kierunku Somerville i Rehill Avenue. Ładne New Jersey, najzamożniejszy stan unii, Jersey, z którego nikt sobie nie żartował — ulice przedmieść z majestatycznymi drzewami, zadbane podwórka niezagracone wyrzuconymi łodziami motorowymi i zepsutymi trampolinami, nieskazitelne podjazdy, na których stały raczej saturny w leasingu, niż stare escorty. Wjechał na parking i zgasił silnik, jak zawsze przed czasem, i ruszył w stronę tylnego wejścia do szpitala.

Za dwuskrzydłowymi drzwiami w świetle brzęczących pod sufitami świetlówek rozpościerało się pomrukujące nieustannie miejsce, jedyne, w którym Charlie czuł się naprawdę u siebie. Czuł dreszcz podniecenia, gdy wkraczał na błyszczące linoleum, znajome uczucie towarzyszyło swojskim zapachom potu, gazy i jodopowidonu, cierpkiemu odorowi antybakteryjnego detergentu i snującej się wszędzie, kwiecistej nucie rozkładu ludzkiego ciała. Szedł schodami po dwa stopnie naraz. Czekała praca.

***

Pielęgniarstwo przygarnęło Charliego tak serdecznie, jak mało która strona życia, poczynając od dzieciństwa. Charlie określił je jako „nieszczęśliwe”. Urodził się 22 lutego 1960 roku. Był późną pomyłką, na którą nie mogli sobie pozwolić jego katoliccy rodzice, robotnicy irlandzkiego pochodzenia1. Przyszedł na świat krótko przed śmiercią ojca i długo po usamodzielnieniu się siedmiorga starszego rodzeństwa. Ich wąski, mroczny, drewniany dom na Kling Street w West Orange był gniazdem braci narkomanów, dorosłych sióstr, które raz po raz zachodziły w ciążę bądź wpadały w uzależnienie, i obcych, nieokrzesanych mężczyzn, którzy zaglądali do kobiet. Matka pozostawała jedyną osłoną Charliego przed chaosem owych pokoi na piętrze. Rozpaczliwie karmił się jej uczuciem, którego nigdy jednak nie starczało. Gdy był w ostatniej klasie szkoły średniej, zginęła w wypadku samochodowym i Charlie został na świecie całkiem sam. W nieutulonym żalu wściekał się na szpital, dokąd zabrali jej ciało. Próbował popełnić samobójstwo, potem zaciągnąć się do marynarki, ale bez powodzenia. Na koniec powrócił do szpitala, gdzie umierała kiedyś matka, i odkrył powołanie swego życia.

W marcu 1984 roku dwudziestoczteroletni Charles Cullen był jedynym studentem płci męskiej na roku liczącym osiemdziesiąt siedem osób w szkole pielęgniarskiej Szpitala Mountainside w Montclair w stanie New Jersey. Szło mu dobrze. Zajęcia i fartuchy mu odpowiadały, odnalazł się też w znanej mu atmosferze siostrzanego otoczenia. Kiedy w drugim tygodniu pierwszego semestru ze szkoły odeszła przewodnicząca roku, jedna z koleżanek zaproponowała na jej miejsce Charliego. Charlie wolał nie narażać się na ewentualne upokorzenie związane ze startem w wyborach, lecz koleżanka nie ustępowała. Przekonywała go, że idealnie się do tego nadaje: był bystry i przystojny, a co najważniejsze, był chłopakiem. Charliemu to pochlebiało, ale kandydowanie na przewodniczącego jakoś mu nie leżało. Im bardziej się opierał, tym mocniej nalegała koleżanka. Niczym nie będzie ryzykował — przekonywała — ona zrobi wszystko za niego. Charliemu spodobała się rola biernego, ociągającego się kandydata, a jeszcze bardziej ucieszył się z wygranej. Przewodniczący roku to tytuł o znaczeniu raczej symbolicznym, ale oznaczał także chyba narodziny nowego Charliego. Sześć lat po zostawieniu matki w kostnicy Szpitala Mountainside stał się wybrańcem Mountain­side, koronowanym i namaszczonym przez flotę zawodowych opiekunów w białych kitlach. Pierwszy raz w życiu został kimś szczególnym. W ten sposób umiał wyobrazić sobie miłość.

Charlie zarabiał na studia pracą w anonimowych lokalach, gdzie sprzedawał obsypane pudrem donuty albo przerzucał stosy filetowanego mięsa. Uzupełniał towary w pudłach albo przyprawy w pojemnikach, w międzyczasie ścierając podłogi — zawsze było coś do starcia. Jak na ironię losu zapowiedź rekrutera, że doświadczenie z wojska będzie jak znalazł w cywilu, okazała się trafiona w dziesiątkę. Tak jak w marynarce, w każdej pracy cywilnej konieczny był uniform. W Dunkin’ Donuts pomarańczowo-brązowa koszula i czapka z daszkiem. W Caldor kolory były takie same, lecz paski inne. Charlie musiał uważać, żeby nie pomylić mundurka, który brał ze stosu na podłodze. Rdzawa koszulka w barze Roy Rogers miała maskować sos do grilla tak samo, jak dywany w kasynach ukrywają gumę. W tym obrzydliwym stroju ładnie wyglądała tylko szefowa Charliego, Adrianne. Szczególnie podobała mu się plakietka z jej imieniem.

Adrianne Baum była dziewczyną inną od tych, jakie znał z West Orange, ambitną, świeżo upieczoną absolwentką ekonomii po college’u, ze studenckimi kredytami do spłacenia2. Charlie obserwował ją, pochylony nad mopem, kiedy sprzątał bar. Ale Adrianne miała chłopaka i spodziewała się przeniesienia. Charlie odszedł stamtąd, biorąc za to dwa razy więcej godzin w Caldor obok, na wszelki wypadek zachodząc do Roya na lunch. Gdy miesiąc później Adrianne wróciła, już bez chłopaka, Charlie na nią czekał.

Znajomość zacieśniała się tak szybko, jak tylko Charlie miał na to wpływ. Adrianne ze zdziwieniem odkryła w tym nieśmiałym chłopaku o wielkich oczach, na którego patrzyła, gdy ścierał stanowisko sosów, bardzo pewnego siebie mężczyznę. Potrzebował jej względów i zabiegał o nie, jak tylko umiał, obsypując ją prezentami i odgrywając przed jej rodziną rolę wzorowego chłopaka. Charlie zawziął się, że zdobędzie jej uczucie, i podsycał je kwiatkami i cukierkami, drobiazgami z supermarketu. Gdy tylko Adrianne wspomniała, że coś lubi, musiał to dla niej zdobyć. W końcu mu tego zakazała. Udawała, że się złości, ale czy mogło to być możliwe? Wiedziała, ile dziewcząt dałoby się pokrajać na kawałki, byle być na jej miejscu. Było z niego prawdziwe ciacho. To, że wciąż skądś odchodził albo był wyrzucany, można było przypisać jego wysokim wymaganiom i natłokowi zajęć. Adrianne opowiadała koleżankom o chłopaku, który pracuje w trzech miejscach naraz, jest przewodniczącym roku na studiach pielęgniarskich i traktuje swą przyszłość tak samo serio, jak ona. Tak, był gojem — miał swoje wady. Ale drobne.

Wkrótce zaczęli spędzać z sobą każdą chwilę, jaką mogli wygospodarować pomiędzy swoimi pracami i nauką Charliego. Byli jednością, pełną, ale zamkniętą. Uważali, że to miłość i pół roku po pierwszej randce zaręczyli się3. Pobrali się tydzień po ukończeniu przez Charliego szkoły pielęgniarskiej. Wynajęta sala w Livingston, smokingi, wycieczka nad Niagarę — Adrianne zdawało się, że to bajka. Wrócili dzień wcześniej, żeby jej książę mógł pójść do nowej pracy na oddziale oparzeń w Saint Barnabas Medical Center w Livingston w stanie New Jersey. Szpital gotów był dać mu jeszcze dzień, ale Charlie się uparł. Musiał zacząć akurat wtedy, nie chciał się spóźnić. Adrianne pomachała mu na pożegnanie i widziała przed sobą przyszłość, która rozwija się jak przedziwny czerwony dywan.

2

Czerwiec 19874

W Saint Barnabas Medical Center mieścił się jedyny oficjalny oddział oparzeń w stanie New Jersey, więc przyjmowano tam wszystkich — okropne ludzkie wraki, ludzi poparzonych w wypadkach drogowych, pożarach domów i wyciekach przemysłowych chemikaliów; mężczyzn i kobiety, a najczęściej dzieci, z których czasami zostawały kadłuby bez włosów albo powiek, o skórze nieodwracalnie upieczonej. Praca Charliego polegała na czyszczeniu poparzonych na metalowym łóżku — zdrapaniu i zmyciu zwęglonej, martwiczej skóry antybakteryjnym mydłem i szczotką. Nawet na obszarze intensywnej terapii są to zabiegi niewyobrażalnie makabryczne; dla młodego absolwenta pielęgniarstwa to tak, jakby trafić do piekła.

Każde oparzenie zaczyna się od jakiejś sytuacji. Matka w podomce sięga po czajnik5, paralityk upuszcza papierosa, pijak dokłada do wygasającego ogniska, z przebitego zbiornika zmiażdżonego samochodu cieknie paliwo. Kluczem jest ogień. Łatwo przewidzieć, jak ciało zareaguje na wstrząs. Oparzenia trzeciego stopnia są groźniejsze — złożone z warstwy ugotowanej i martwej skóry, nerwów, żył, tętnic i mięśni — ale drugiego stopnia bardziej bolą, bo nerwy są jeszcze żywe. Nawet w latach osiemdziesiątych oddziały oparzeń były oddziałami krzyku. Pocieszenie dawała morfina. Jedni z tego wyjdą, innych trzyma się tylko po to, żeby cierpieli i umarli. Pielęgniarki się orientują. Na oddziale oparzeń wyrok losu ma się wypisany na skórze. Prędzej czy później każdy pielęgniarz go odczyta.

Na płachtach opatrunkowych figuruje zawsze ten sam rysunek, ludzka postać, bezwłosa i naga. Pozbawiona wieku i płci. Palce nóg skierowane ku niewidocznemu podłożu. Ręce rozłożone dłońmi do góry w wyrazie błagania i rezygnacji. Oczy otwarte i pozbawione powiek, usta pełne, ale bez wyrazu. Na tej postaci można dokładnie obliczyć szkody, zaznaczając połacie uda, pół nogi, trochę głowy. Odpowiada to systemowi punktowemu. Jeden punkt na genitalia, 1,25 na każdą dłoń, i tak dalej. Ale jest sposób łatwiejszy.

Pielęgniarze nazywają to regułą dziewiątek. Każdy duży fragment — noga, plecy, głowa — jest wart dziewięć. Trzeba to dodać, a do sumy dołożyć wiek pacjenta; otrzymuje się prawdopodobieństwo śmierci. Zgodnie z tą zasadą pięćdziesięcioletni pacjent o poparzeniach na ponad połowie ciała jest w stu procentach martwy. Reguła pomaga w zniesieniu tego, co nieuniknione, i wskazuje, gdzie na oddziale najlepiej zainwestować skromne zapasy nadziei. Każda pielęgniarka od oparzeń zna tę zasadę, nie ma co o niej mówić; wzór się stosuje, potem stara o nim zapomnieć. Nadchodząca śmierć przypomina czarny samochód widziany we wstecznym lusterku, obecny zawsze, kiedy się w nie popatrzy. To po co patrzeć?

Tymczasem cierpienie na oddziale jest nieznośne, a jedynym sposobem leczenia jest szpikowanie pacjentów coraz większymi dawkami morfiny. Gdy umierają, trudno powiedzieć, czy z przedawkowania, czy z ran. Wiadomo tylko tyle, że nic ich już nie boli.

Ofiary poparzeń zjawiają się o każdej porze, często w zaskakujący sposób: na noszach albo własnych nogach, samotnie lub stadami. Czasem mówią od rzeczy, martwią się o zegarek czy umówioną wizytę u fryzjera. To szok. Niebawem przychodzi czas na rzeczywistość.

Leżą podłączeni do maszyn, przewody wczepiają się w nadgarstki i tętnice ud, plastikowe rurki wetknięte we wszelkie możliwe otwory. Sól fizjologiczna, elektrolity, środki przeciwbólowe, przeciwlękowe, płynne pożywienie; ciało nabrzmiewa od wszystkich tych płynów, czasami podwaja objętość. Moszna nabiera rozmiarów plażowej piłki, z oczów zostają szparki, wargi pęcznieją i pękają jak spieczone kiełbaski. Skóra się napina, aż w końcu pacjent twardnieje jak marmur. Ściśnięte naczynia krwionośne zamykają się. Jądro obumiera. Więc nacinają. To prosty chirurgiczny zabieg. Ostrze przez całą długość rąk i nóg, przodu i pleców. Nawet ręce, zgrubiałe jak wymiona, zostają nacięte. Nóż dociera do ścięgien, pięć cieniutkich szczelin pod knykciami niczym odpowietrzniki w skórzanej rękawiczce. Cięcia6 umożliwiają wnętrznościom spęcznienie — jak fałdy, dzięki którym spodnie stają się luźniejsze — ciśnienie uchodzi z sykiem przez nagły uskok, w którym ukazują się strome ściany żółtego tłuszczu, doliny wypełnione krwią. Smród potrafi być okropny, ale krwawienie jest dobre. Co krwawi, żyje. Jednak przez to jest więcej roboty.

Pomarszczona skóra jest luźna jak tłusty skórzany rękaw, obrzydliwy w dotyku. Pielęgniarki dopiero po pewnym czasie przyzwyczajają się do tego stopnia, że bez wysiłku zajmują się tymi namacalnymi skutkami urazów. Kiedy je to przerasta, znikają. Niektóre natychmiast odchodzą z oparzeniowego OIOM-u do innych placówek, byle tylko mniej brutalnych. Inne zostają aż do napotkania pacjenta zbyt podobnego do osoby kochanej — lub do nich samych.

Prawie jedną trzecią pacjentów na oddziale stanowiły dzieci. Czasami oparzenia były karami, na przykład za zmoczenie materaca czy zapomnienie o zrobieniu czegoś. Pielęgniarki poznają objawy znęcania się. Pojawiają się poparzenia od kaloryferów i papierosów, zapalniczek i fajerek, czerwone blizny od wrzątku i sczerniałe ślady urządzeń elektrycznych. Każdy ból zostawia swój podpis. Charlie oglądał je wszystkie.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy końcowe

1 Siedem miesięcy po śmierci ojca ośmioro dzieci Cullenów żyło dzięki miłosierdziu kościoła, szyciu, które brała schorowana matka, i rencie inwalidzkiej stryjenki z deformacją nogi.

2 Informacje o związku Adrianne Baum i Cullena zebrano dzięki rozmowom z obydwiema stronami. Pani Baum nigdy przedtem nie zgodziła się na udzielenie wywiadu. Na jej prośbę nazwiska zostały zmienione.

3 Adrianne uważała, że dobrze zna swojego chłopaka, ale znała go w oderwaniu od reszty świata. Poza jego siostrą Maureen, która pracowała przez jakiś czas w barze Roy Rogers, Adrianne nie znała żadnych krewnych ani znajomych Cullena. Na prośbę o wizytę w miejscu, gdzie się wychował, i u jego braci narzeczony zaczął coś mamrotać i wycofywać się. Pamięta, że brat Charliego James zmarł niedługo potem, zresztą w dawnym pokoju Charliego — podobno od przedawkowania narkotyków, być może chodziło o samobójstwo. Najstarszy z braci Cullenów, Edward — zwany Butchym — zadzwonił z budki telefonicznej pijany i zdruzgotany wiadomością; Charlie zawiózł go do mieszkania Adrianne, żeby przespał się na wersalce. Tak wyglądało ich pierwsze spotkanie. Drugi i ostatni raz Adrianne widziała Butchy’ego na swoim ślubie.

4 Rozpoczynając pracę, Charlie znał szokujące nagłówki na temat innego zabójcy, który akurat kończył swoją karierę. Dnia 6 kwietnia 1987 roku cierpiący na depresję i samobójcze skłonności niedoszły pilot Air Force i pielęgniarz Donald Harvey został zatrzymany za morderstwa popełnione, kiedy pracował jako pielęgniarz w Ohio i Kentucky. Współpracownicy nazwali Harveya „Aniołem Śmierci” za nieustające krążenie przy konających pacjentach. Udowodniono mu trzydzieści cztery morderstwa.

5 Często mówi się o „babcinych poparzeniach”, ponieważ występują zwykle u ludzi starszych, których luźne ubrania zapalają się od ognia, na przykład w piecu.

6 Tak zwane escharotomie, od łacińskiej nazwy blizny.