Do boju ! Jak w skrajnych sytuacjach pozostać w jednym kawałku, zachować zmysły i nie złapać infekcji - Mary Roach - ebook

Do boju ! Jak w skrajnych sytuacjach pozostać w jednym kawałku, zachować zmysły i nie złapać infekcji ebook

Mary Roach

3,9

Opis

Co wspólnego mają suknia ślubna i kombinezon sapera?

Dlaczego dla marynarzy bardziej niebezpieczne od rekinów są krewetki?

Kiedy kurczak najlepiej sprawdza się jako broń artyleryjska?

Mary Roach, najzabawniejsza autorka książek popularnonaukowych, przygląda się naukowym aspektom dbania o to, by w skrajnych okolicznościach wojny ludzie pozostawali w jednym kawałku, nie przysypiali, zachowywali zmysły i nie łapali infekcji.

W najnowszej książce osobiście sprawdza, jak naukowcy mierzą się z wszelkimi przeciwnościami na polu walki: paniką, wyczerpaniem, upałem, hałasem.

Jedzie do byłego studio filmowego, gdzie aktorzy po amputacjach pomagają oswajać sanitariuszy piechoty morskiej z szokiem i okropieństwami ran odniesionych w boju.

W szeregach U.S. Marine Corps Paintball Team stara się unikać wrogiego ostrzału.

Dzięki wizycie w Camp Lemmonier w Dżibuti dowiadujemy się, że biegunka może być zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego.

W międzyczasie Roach próbuje mięsa z kofeiną, niucha archiwalną próbkę śmierdzącej bomby, a także zarywa noc wraz z załogą atomowego okrętu podwodnego.

Innymi słowy, opowiada historie i odpowiada na pytania, których na próżno szukać w innych książkach o wojsku.

Zabawne i pouczające spojrzenie na to, co dzieje się za kulisami wojskowych ośrodków naukowo-badawczych.

"Washington Post"

Autorka jakże ciekawych książek "Sztywniak" i "Bzyk" pokazuje nam, jak wyglądają naukowe aspekty wojny. Na polu bitwy liczą się nawet najmniejsze drobiazgi, a Roach prowadzi nas przez to, co tam odkryła, w typowym dla siebie stylu.

"Elle"

Roach pozostaje naszą najzabawniejszą dziennikarką specjalizującą się w nauce. [...] Idzie tam, gdzie inni pisarze by się nie odważyli. [...] Na skutek jej poszukiwań powstały obrazy - coś na kształt technopoezji - których nie da się zapomnieć.

"O, The Oprah Magazine"

[Roach] bierze na warsztat wyzwania, z którymi mierzy się wojsko, by zapewnić żołnierzom zdrowie i bezpieczeństwo. Robi to z charakterystyczną dla siebie swadą (i dowcipnymi przypisami).

"Entertainment Weekly"

Roach to nieustępliwa dziennikarka śledcza z apetytem na to, co apetyczne raczej nie jest. [...] To jedna z najlepszych książek w jej dorobku.

"USA Today"

Mary Roach - najpopularniejsza na świecie dziennikarka popularnonaukowa, autorka takich bestsellerów jak "Bzyk. Pasjonujące zespolenie nauki i seksu", "Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków" czy "Ale kosmos! Jak jeść, kochać się i korzystać z WC w stanie nieważkości".

Jej teksty ukazywały się między innymi na łamach "Outside", "Wired", "National Geographic" oraz "New York Times Magazine". Mieszka w Oakland w Kalifornii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (8 ocen)
2
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lena1666

Dobrze spędzony czas

Wszyscy, którzy myślą, że praca w wojsku to tylko bieganie i strzelanie powinni przeczytać tą książkę. Jest tam nie tylko pole do popisu dla wielkiej nauki, ale i miejsce dla niezwykłych ludzi i niezwykłych problemów z którymi oni muszą się borykać. Tym niemniej książka bardzo świeża, bez górnolotnych określeń naukowych.
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

GRUNT

 

Copyright © 2016 by Mary Roach

 

Projekt okładki

Ula Pągowska

 

Redaktor prowadząca

Milena Rachid Chehab

 

Zdjęcie na okładce © Peter Dazeley/Getty Images

 

Zdjęcia w książce: Nat Farbman/Time Life Pictures/Getty Images; U.S. Army; Library of Congress; Museum Waalsdorp; Gabriel Benzur/The LIFE Images/Getty Images; SPL/Indigo Images; Strategic Operations, Inc; Keystone Archives/BE&W; Peter Dazeley/Getty Images; National Museum of Health and Medicine; AP Photo/East News; Mark Carwardine/NPL/BE&W; Hulton-Deutsch Collection/CORBIS/Getty ImageS; Buzz Pictures/Indigo Images; Derek Hudson/Getty Images; Dzmitry Kim/Shutterstock.com

 

Redakcja

Renata Bubrowiecka

 

Korekta

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8097-481-4

 

Warszawa 2020

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Pamięci Williama Rachlesa

 

 

Tytułem wstępu

 

KURZE DZIAŁO POSIADA LUFĘ o długości ponad osiemnastu metrów, co spokojnie pozwalałoby je zaliczyć do broni artyleryjskiej. Dwukilogramowemu kurczakowi potrafi nadać prędkość ponad sześciuset czterdziestu kilometrów na godzinę, co czyni z takiego ptaka zabójczy pocisk. Warto jednak wiedzieć, że to działo nie ma nikogo zabijać – zostało zaprojektowane, by ratować życie. Martwe ptaki są wystrzeliwane w kierunku samolotów, które stoją puste lub mają na pokładzie „symulowaną załogę”. W ten sposób sprawdza się odporność maszyny i ludzi na to, co w lotnictwie cywilnym i wojskowym – z właściwym tym branżom podejściem macho – nazywane jest uderzeniem ptaka. Kurczaki są zatem dublerami gęsi, mew, kaczek i wszelkiego innego ptactwa, które mniej więcej trzy tysiące razy do roku zderza się z odrzutowcami amerykańskich sił powietrznych, wywołując straty na poziomie nawet osiemdziesięciu milionów dolarów. Raz na kilka lat z tego powodu giną też ludzie.

Kurczak to dość nieoczywisty wybór na reprezentanta wszelkich możliwych ptaków, no bo kurczaki nie latają. Nie uderza zatem w samolot w taki sam sposób jak kaczka krzyżówka czy gęś, czyli z rozłożonymi skrzydłami i wyciągniętymi do tyłu nogami. Kurczak uderza w samolot niczym wystrzelony w powietrze produkt spożywczy. Co więcej, cechuje się większą gęstością tkanek niż ptaki latające czy pływające. Gęstość ciała przeciętnego przedstawiciela gatunku Gallus gallus domesticus (0,92 grama na centymetr sześcienny)jest o jedną trzecią większa niż ciała mewy srebrzystej czy bernikli kanadyjskiej. Mimo to to właś­nie kurczaki zostały zatwierdzone przez amerykański Departament Obrony jako standardowy „materiał” do prowadzenia testów szyb czołowych w odrzutowcach. Okazały się one nie tylko najłatwiejsze w pozyskaniu i standaryzacji, ale dają też możliwość sprawdzania od razu najgorszego możliwego scenariusza.

W praktyce jednak wcale nie wygląda to tak różowo. Mały zwarty ptak pokroju szpaka potrafi przebić czołową szybę samolotu niczym kula i zdarza się to na tyle często, że trafiło nawet do lotniczego żargonu (mowa o fenomenie pierzastej kuli). Czyż nie łatwiej więc byłoby po prostu trzymać ptaki z dala od pasów startowych? W pierwszej chwili pomysł wydaje się dobry, ale ptaki szybko przyzwyczajają się do zmian w środowisku. Emitowany odgłos drapieżnika lub dowolny inny dźwięk mający je odstraszać przestaje robić na nich wrażenie. Nie zwracają uwagi nawet na detonacje niewielkich ładunków wybuchowych, „tylko śpiewają i nawołują się jeszcze głośniej”1. Ogólnie nic sobie z tego nie robią.

Tutaj zaczyna się rola Malcolma Kelleya i ludzi z grupy Bird Aircraft Strike Hazard (BASH), działającej w ramach amerykańskich sił powietrznych. Kelley i jego ludzie postawili na podejście interdyscyplinarne. Inżynierowie musieli liznąć nieco biologii, a ornitolodzy oswoić się ze statystyką. Postanowili dotrzeć do sedna problemu i zaczęli od sępnika różowogłowego. Co prawda gatunek ten brał udział tylko w mniej więcej jednym procencie zdarzeń z ptakami odnotowanych przez amerykańskie lotnictwo wojskowe, ale według jednego z doniesień powodował aż czterdzieści procent wszystkich szkód. Kelley i jego ludzie założyli nadajniki ośmiu osobnikom i dzięki nim zaczęli obserwować zwyczaje i trasy przelotów ptaków, a następnie powiązali te dane z innymi liczbami i na tej podstawie stworzyli bird avoidance model ((BAM, model unikania ptactwa), umożliwiający osobom odpowiedzialnym za planowanie lotów unikanie najbardziej ryzykownych pór i miejsc. Kelley prognozował, że dzięki zwykłemu „lepszemu zrozumieniu sępników różowogłowych” amerykańskie siły powietrzne mogą zaoszczędzić nawet do pięciu milionów dolarów rocznie, a do tego uratować życie nieznanej liczbie pilotów (i sępników).

Analizując dane, Kelley zwrócił uwagę, że gdy zakres częstotliwości dźwięku emitowanego przez silnik odrzutowy pokrywał się z zakresem częstotliwości krzyku ostrzegawczego wydawanego przez ptaki należące do tego gatunku, ryzyko zderzenia z ptakiem wydawało się niższe. „Czy to możliwe, żebyśmy zupełnie nieświadomie rozmawiali z ptakami?” – zastanawiał się w artykule z 1998 roku. Czy da się to spostrzeżenie jakoś wykorzystać? Kelley wiedział, że jednym z potencjalnych problemów jest fakt, że zarówno ptaki, jak i samoloty startują pod wiatr. W związku z tym te pierwsze często nie zauważają, jak te drugie zbliżają się do nich od tyłu. Kelley wpadł zatem na pomysł, aby wiązkę radaru samolotu wzbogacić o pewien konkretny sygnał, który pozwalałby wcześniej ostrzec ptactwo o niebezpieczeństwie. Chodziło o to, by ptaki miały czas na reakcję, na usunięcie się z drogi.

To jedna z tych historii, które zainteresowały mnie w badaniach prowadzonych przez wojsko. Mam na myśli ciche i tajemnicze boje, toczone z tymi mniej oczywistymi przeciwnikami, takimi jak zmęczenie, wstrząs, bakterie, panika czy kaczki. Efektem połączenia nieortodoksyjnych pomysłów2 z dużymi budżetami badawczymi są niekiedy zaskakujące, a czasami wręcz przełomowe ustalenia. Badania naukowe w wojsku są często postrzegane przez pryzmat uzbrojenia i strategii, no bo wojsko to walka, bombardowania, zdobywanie terenu. Te sprawy zostawię jednak autorom wspomnień i historykom. Mnie interesuje wszystko to, o czym nie kręci się filmów – nie zabijanie, lecz utrzymywanie przy życiu (nawet jeśli tych ludzi utrzymuje się przy życiu po to, by mogli dalej walczyć i zabijać innych – niech nie przesłoni nam to tego, co ważne). Ta książka to hołd oddany naukowcom i lekarzom, którzy w powiewających białych fartuchach pędzą wszędzie tam, gdzie prowadzone są walki. Budują bezpieczniejsze czołgi, wypowiadają wojnę zwykłym muchom i badają zachowania sępników różowogłowych.

KURZE DZIAŁO JEST OSTATNIM, o którym piszę w tej książce. Jeśli interesują cię badania nad uzbrojeniem, sięgnąłeś po niewłaściwą publikację. To nie jest również thriller szpiegowski typu Wróg numer jeden. Rozmawiam tu z ludźmi od operacji specjalnych – z Navy SEAL i Rangersów – ale nie o prowadzonych przez nich działaniach wojennych. W mojej książce opowiadają oni, w jaki sposób walczą ze skrajnym gorącem, olbrzymim hałasem czy problemami jelitowo-żołądkowymi, które nachodzą ich w najgorszym momencie.

Na każdego generała i wojskowego odznaczonego najważniejszymi orderami przypadają setki wojskowych naukowców, o których nikt nigdy nie usłyszy. Badania, które tu opisuję, stanowią jedynie ułamek procentu prowadzonych przez nich. Świadomie jednak ominęłam całe dziedziny szlachetnych analiz. Nie zamieściłam tu na przykład rozdziału o sposobach przeciwdziałania zespołowi stresu pourazowego, ale to nie dlatego, że o PTSD nie warto mówić, ale dlatego że materiału na ten temat jest całe mnóstwo i jest to w całości materiał znakomity. Napisano na ten temat odrębne książki i artykuły. Ja tymczasem – z zawodu i charakteru – nie skupiam się na jednej kwestii. Jestem raczej poszukiwaczką, która z latarką w ręku zagląda w różne ciemne zakamarki. Nie szukam niczego konkretnego, ale gdy już to znajdę, to wiem, że znalazłam.

Odwaga nie jest wyłącznie atrybutem ludzi z karabinem, sztandarem czy choćby z noszami. Odwagą wykazuje się Angus Rupert, lekarz marynarki wojennej, który lata z zawiązanymi oczami i do góry nogami, bo prowadzi testy wibrującego kombinezonu, mającego umożliwiać pilotom „latanie tyłkiem” na wypadek, gdyby zostali oślepieni albo stracili orientację. Odwagą wykazuje się komandor podporucznik Charles „Swede” Momsen, który salutuje przyglądającym się mu ludziom, gdy jest opuszczany na dno Potomacu w celu przetestowania pierwszego na świecie sztucznego płuca, mającego umożliwiać awaryjne opuszczenie łodzi podwodnej. Odwagą wykazuje się kapitan Herschel Flowers z Army Medical Research Laboratory (Wojskowe Laboratorium Badań Medycznych), który wstrzykuje sobie jad kobry w ramach badań nad budowaniem odporności na tę substancję. Czasami odwaga sprowadza się do tego, by chcieć myśleć inaczej niż wszyscy wokół. Żyjemy w kulturze konformizmu, zapewniam więc, że odrębne zdanie wymaga więcej odwagi, niż mogłoby się wydawać. Odwagą wykazywał się William Baer, sanitariusz z okresu pierwszej wojny światowej, który ratował kończyny, a nawet życie żołnierzy, oczyszczając rany tych ludzi za pomocą robaków. Odwagą wykazał się doktor Herman Muller, który na ochotnika przetaczał sobie krew pozyskaną ze zwłok, by sprawdzić bezpieczeństwo takich transfuzji. Praktykę tę stosowano podczas wojny amerykańsko-hiszpańskiej z 1898 roku.

Heroizm ujawnia się nie tylko w chwilach chwały. Czasami bieg historii zmieniają drobne triumfy i wielkie serce. Bywa i tak, że kurczak ratuje życie człowieka.

1Cytuję tu artykuł What Can Birds Hear?Roberta Beasona, w którym stwierdza on, że sygnały akustyczne sprawdzają się najlepiej, gdy „zostają wzmocnione przez działania prowadzące do śmierci lub doświadczania bólu”. Beason miał na myśli pojedyncze osobniki, a reszta ptaków w grupie miałaby się tym zasugerować. Bez wątpienia zasugerowaliby się tym również obrońcy praw zwierząt, którzy zafundowaliby bolesne doznania ludziom odPR.

2 Najbardziej nieszablonowy pomysł został zgłoszony przez Kelleya w 1994 roku w Wright Laboratory podczas burzy mózgów nad bronią nieśmiercionośną. W kategorii środków chemicznych rozpylanych nad pozycjami wroga Kelley zaproponował silny afrodyzjak. Czy chodziło mu o opracowanie związku chemicznego, dzięki któremu żołnierze mieliby pokochać swojego wroga? „Nie – stwierdził. – Chodziło o zniszczenie morale przeciwnika. Żołnierz miał się obawiać, że lada moment w jego kryjówce pojawi się kolega i zacznie się do niego przystawiać”. A potem spenetruje jego kryjówkę.

 

Rozdział 1

Druga skóra

W czym na wojnę?

 

KAPELAN WOJSKOWY NOSI SUTANNĘ. Tylko z czego jest ona uszyta? Jeżeli jest kapelanem polowym, towarzyszącym jednostce artyleryjskiej, nosi umiarkowanie ognioodporny odstraszający owady rayononylon z dwudziestopięcioprocentową domieszką kevlaru, co zapewnia mu większą trwałość. Jeżeli kapelan jeździ czołgiem, ma na sobie nomex, materiał wysoce ognioodporny, ale zbyt drogi, by nosić go na co dzień. Na terenie bazy wojskowej, gdzie jest względnie bezpiecznie, kapelan ma na sobie strój wykonany w połowie z nylonu i w połowie z bawełny, czyli standardowe umundurowanie bojowe amerykańskiej armii. Do tego dochodzi standardowe odzienie moro, wiszące w szafie w pokoju kapelana tutaj w Natick Labs.

Pełna oficjalna nazwa dużego kompleksu badawczego znanego jako Natick brzmi US Army Natick Soldier Research, Development and Engineering Center (Amerykańskie Wojskowe Centrum Badań, Rozwoju i Projektów Bojowych Natick). To tutaj powstaje – albo przynajmniej testowane jest – wszystko, co żołnierz nosi lub je, na czym śpi i w czym mieszka. Przez lata i liczne kolejne inkarnacje tego ośrodka przewinęły się przezeń takie rozwiązania jak samoogrzewające się płaszcze, liofilizowana kawa, goreteks, kevlar, permetryna, wewnętrzne kamizelki kuloodporne, syntetyczny gęsi puch, biosyntetyczny jedwab pajęczy, restrukturyzowane steki, radapertyzowana szynka, a także awaryjne racje żywnościowe w postaci batonów czekoladowych ze szczyptą nafty, by żołnierze nie traktowali ich jako smacznej przekąski. Jeśli zaś chodzi o kapelanów z Natick, to zaprojektowali oni przenośne konfesjonały, kaplice wewnątrz kontenerów, a także opłatki komunijne o dłuższym terminie przydatności do spożycia3.

Tego popołudnia mamy w Natick przyjemne dwadzieścia stopni Celsjusza. Zdarza się jednak i tak, że równocześnie może panować tam minus pięćdziesiąt pięć stopni albo plus czterdzieści pięć w cieniu. Wszystko zależy od tego, co jest akurat testowane w Doriot. Gdy w 1954 roku otwarto cały ten kompleks, Doriot Climatic Chambers (Komory Klimatyczne Doriota) stanowiły jego centralny punkt. Już nigdy więcej żołnierze nie mieli trafić na Aleuty w nieocieplanych butach, już nigdy więcej nie mieli znaleźć się w dżungli równikowej z namiotami niezabezpieczonymi przed grzybieniem. Owszem, podczas walki żołnierz potrzebuje odwagi, ale potrzebuje też sprawnych rąk i nóg, no i musi być wyspany.

Obecnie generatory śniegu i deszczu służą nie tylko do testowania sprzętu wojskowego, bo na co dzień wynajmuje się je również takim firmom jak L.L.Bean czy Cabela. Ochrona przed żywiołami to absolutne minimum, którego amerykańska armia oczekuje od swoich mundurów. Najchętniej wyposażyłaby ona swoich ludzi w mundury chroniące przed wszystkim, z czym należy liczyć się na nowoczesnej wojnie: płomieniami, materiałami wybuchowymi, kulami, laserami, ziemią podnoszoną przez wybuch bomby, substancjami chemicznymi, wąglikiem czy pchłami piaskowymi. Najlepiej, gdyby te same uniformy zapewniały żołnierzom suchość i chłodzenie w skrajnym upale, były odporne na raczej ciężkie traktowanie w wojskowych pralniach polowych, a jednocześnie były przyjemne w dotyku, eleganckie i niezbyt drogie. Chyba łatwiej byłoby zażegnać konflikt na Bliskim Wschodzie.

ZACZNIJMY od budynku 110, bo tak go wszyscy nazywają. Jego oficjalna nazwa to Ouellette4 Thermal Test Facility (Ośrodek Badań Termicznych Ouellette), dzięki której śmiertelnie niebezpieczne wybuchy i koszmarne oparzenia nabywają nieco francuskiego szyku. Głównym technologiem tekstyliów jest tam szczupła elegancka kobieta koło pięćdziesiątki, ubrana tego dnia w kremową wełnianą tunikę. Uznałam, że to ona jest tą Ouellette, ale potem się odezwała i do moich uszu doleciał klasyczny akcent bostoński. Nazywa się Auerbach, Margaret Auerbach, ale w budynku 110 wszyscy znają ją jako Peggy, ewentualnie jako boginię płomieni.

Kiedy ktoś z branży sądzi, że opracował właśnie udoskonalony materiał ognioodporny, próbka tego wynalazku trafia na testy do Auerbach. Niektórzy przysyłają skrawki, inni całe bele materiału. Ich nadzieje może pogrzebać nawet jedno włókno. Auerbach sprawdza, „co też nasi chłopcy mogliby ewentualnie wdychać”, więc podgrzewa kilkucentymetrowe włókno do ośmiuset dwudziestu stopni Celsjusza. Powstałe w wyniku tego eksperymentu opary są badane z wykorzystaniem chromatografu gazów. Tekstylia ognioodporne – a przynajmniej niektóre z nich – działają na zasadzie uwalniania substancji chemicznych pod wpływem ciepła. Zadaniem Auerbach jest sprawdzenie, czy chemikalia te nie są groźniejsze niż same płomienie.

Kiedy badanie wykaże już, że dany materiał nie jest toksyczny, Auer­bach przystępuje do analizy jego faktycznej odporności na płomienie. Posługuje się w tym celu wielkim strasznym laserem (tak przynajmniej głosi naklejka na boku urządzenia). Auerbach umieszcza skrawek przed nim, a potem następuje to, co najlepsze: żeby ten laser uruchomić, trzeba nacisnąć wielki czerwony guzik. Promień lasera jest skalibrowany w taki sposób, by przekazywał ograniczoną ilość energii, odpowiadającą wybuchowi bomby skonstruowanej przez zamachowca (prowizoryczne ładunki, tzw. ajdiki czy też IED). Za skrawkiem materiału znajduje się czujnik, który mierzy ilość ciepła przepuszczanego przez tkaninę. Tak oto Auerbach ustala, jak dużą ochronę zapewnia dany materiał i z jak poważnymi oparzeniami powinien się liczyć noszący go żołnierz.

Następnie Auerbach włącza pompę próżniową, za pomocą której przysysa badany skrawek do czujnika. Ma to symulować uderzenie fali ciśnieniowej podczas wybuchu, czyli pęd gęsto upchanego powietrza, któremu wybuch nadaje dużą prędkość i które może powalić człowieka na ziemię. Co w tym kontekście ważniejsze, fala uderzeniowa przycis­ka materiał do ciała człowieka i może intensyfikować przenoszenie wysokiej temperatury, a zatem skutkować większymi oparzeniami. Jedną z najistotniejszych zalet defendera M, materiału stosowanego obecnie w produkcji flame resistant army combat uniform (ognioodporny wojskowy mundur bojowy), czyli FR ACU (żołnierze nazywają go frack you), jest mechanizm balonowego oddalania się od skóry człowieka w warunkach wysokiej temperatury.

Niestety defender M ma też wadę – łatwo się drze (ale spokojnie, już nad tym pracują). Ta sama cecha, która powoduje, że mundur jest wygodny w upale, osłabia materiał, składający się głównie z rayonu wciągającego wilgoć, ale o niskiej wytrzymałości w stanie mokrym. Jeżeli w chaosie powstałym po wybuchu mundur się rozedrze, cała ochrona termiczna przestaje istnieć. Żołnierz zostanie upieczony jak grzanka. Producent wzmacnia więc materiał odrobiną kevlaru, ale nadal nie jest on tak mocny jak nomex, włókno stosowane częs­to w kombinezonach strażackich. Nomex zapewnia również lepszą odporność na płomienie – daje noszącej go osobie co najmniej pięć sekund, zanim jej strój zajmie się ogniem.

Auerbach tłumaczy, że ma to szczególne znaczenie dla załóg czołgów i samolotów.

– Tam nie ma miejsca, żeby turlać się, paść i… – Auerbach przerywa, a potem dopytuje: – Padnij, stań… jak to szło?

– Stań, padnij, turlaj się?

– A tak, dziękuję.

Dlaczego zatem wszystkie mundury wojskowe nie są produkowane z nomexu? Bo nie byłby to najlepszy wybór dla żołnierzy biegających po upalnym Bliskim Wschodzie. Do tego nomex jest drogi i trudno drukuje się na nim barwy maskujące.

Z materiałami ochronnymi tak to już jest: zawsze trzeba iść na jakiś kompromis. Problemem jest wszystko, nawet kolor. Ciemniejsze kolory odbijają mniej ciepła, a więcej przyjmują i przekazują na skórę. Auerbach przechodzi na drugą stronę laboratorium i bierze stamtąd skrawek materiału w barwach maskujących. Pokazała czarny fragment i powiedziała:

– Jak widzisz, tutaj znajduje się fałda, która przyjęła więcej ciepła.

– Co takiego?

Słyszałam ją, ale i tak musiała powtórzyć. Ach, ten wspaniały bostoński akcent!

Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że w wojsku będą wyposażeni w poliester, no bo jest tani, mocny i niepalny. Problem polega na tym, że poliester się topi, więc podobnie jak inne topliwe materiały, choćby wosk, zaczyna kapać i przywierać do pobliskich powierzchni. Tym samym dochodzi do wydłużenia czasu kontaktu ze skórą i pogłębienia oparzeń. Najgorszy możliwy element ubioru do płonącego czołgu? Poliestrowe rajstopy5.

Chcąc ustalić, jak poważne obrażenia spowoduje wysoka temperatura, Auerbach zbiera odczyty z czujnika umieszczonego za badanym skrawkiem i przepuszcza przez model prognozowania oparzeń. Mówimy tu o modelu stworzonym po drugiej wojnie światowej przez Alice Stoll, pierwszą boginię płomieni. Stoll prowadziła badania nad oparzeniami dla marynarki wojennej. Do stworzenia modeli oparzeń pierwszego i drugiego stopnia wykorzystała skórę na własnym przedramieniu. Można jej chyba wybaczyć, że w kreśleniu krzywej oparzeń trzeciego stopnia sięgnęła już po pomoc. Wykorzystała w tym celu znieczulone zwierzęta, głównie szczury i świnie. Ze wszystkich przebadanych zwierząt świnia ma skórę najbardziej zbliżoną do ludzkiej pod względem przyjmowania i odbijania ciepła. Świnia jako gatunek zasługuje na Purpurowe Serce, choć może w tym przypadku lepsze byłoby Różowe.

Stoll ustaliła, że ciało ludzkie zaczyna się przypalać w temperaturze czterdziestu czterech stopni Celsjusza. Jej model prognozowania oparzeń to coś w rodzaju matematycznego termometru do mięsa. Temperatura mięsa oraz głębokość penetracji tej temperatury w głąb tkanki to dwa kluczowe czynniki determinujące stopień oparzenia. Krótki kontakt z płomieniem lub wysoką temperaturą doprowadzi do ugotowania jedynie zewnętrznej warstwy tkanek albo w ogóle nie wyrządzi szkód. Gdyby trzymać się metaforyki kulinarnej, mielibyśmy do czynienia z lekko przyrumienionym tuńczykiem. Dłuższy kontakt z tak samo wysoką temperaturą spowoduje ugotowanie również głębszych warstw, czyli wywoła oparzenia drugiego lub trzeciego stopnia (średnio wysmażony stek).

Ubranie może stanąć w płomieniach także bez kontaktu z ogniem. Na przykład temperatura samozapłonu bawełny wynosi około trzystu siedemdziesięciu stopni Celsjusza. Największe znaczenie ma tu czas kontaktu z temperaturą. Fala uderzeniowa po wybuchu jądrowym charakteryzuje się ekstremalnie wysoką temperaturą, ale też przemieszcza się z prędkością światła. Czy to możliwe, aby ten czas był zbyt krótki, by doszło do zapłonu munduru żołnierza? Zagadnienie to analizowano w Quartermaster Research and Development, ośrodku, który został potem przekształcony w Natick.

W latach pięćdziesiątych przeprowadzono operację Upshot-Knothole, w ramach której wykonano jedenaście eksperymentalnych detonacji ładunków jądrowych w ośrodku badawczym Nevada Proving Grounds (poligon doświadczalny w Nevadzie). Naukowcy prowadzący ten projekt przyglądali się głównie wytrzymałości materiałów budowlanych, czołgów oraz schronów przeciwbombowych, ale zgodzili się, żeby ich koledzy od badania mundurów zawieźli na miejsce prób trochę świń. Dostarczono tam sto jedenaście znieczulonych osobników odmiany Chester White, ubranych w specjalne kombinezony uszyte z różnych tkanin. Część była ognioodporna, inne nie. Zwierzęta rozmieszczono w coraz większej odległości od miejsca wybuchu.

Okazało się, że ognioodporne mundury na chłodną pogodę z warstwą wełny zapewniały lepszą ochronę niż szereg ognioodpornych mundurów na cieplejszą pogodę, a zatem cieńszych. Ich producenci, myśląc o wyższych temperaturach, z pewnością nie brali pod uwagę ekstremalnego ciepła wywołanego wybuchem jądrowym. Naukowcy ze zdziwieniem odnotowali „całkowity brak jakichkolwiek jakościowych oznak uszkodzenia chronionej materiałem skóry u zwierząt, które znaleziono martwe w odległości 560 metrów od miejsca wybuchu”. Nie chciałabym szukać dziury w całym, ale kogo interesuje stopień oparzeń u zwierząt, które znalazły się na tyle blisko eksplozji, że zostały „rozerwane na strzępy”, jak zwięźle ujmuje to raport? Scenariusz tego eksperymentu był jawnie absurdalny, mimo to udało się wykazać, jak olbrzymie znaczenie ma czas kontaktu z wysoką temperaturą. W przypadku szybkiej fali ciepła, jak ta powstała po wybuchu bomby (na przykład zrobionej przez domorosłego zamachowca, której eksplozję łatwiej jest przeżyć), kilka sekund ognioodporności może okazać się decydujące.

Pomogła również wełna, ponieważ włosy odznaczają się naturalną ognioodpornością. W Natick ostatnio bada się perspektywy związane z powrotem do naturalnych materiałów, takich jak jedwab i wełna. Wełna jest nie tylko ognioodporna i nietopliwa, ale też odbiera wilgoć z powierzchni skóry. Auerbach opowiada, że miała już w laboratorium bardzo fajną, miłą w dotyku i ognioodporną bieliznę na chłodne dni wykonaną z owczej wełny. Włókna tej wełny trzeba jednak poddać zmiękczaniu, żeby nie gryzły, a także specjalnie zakonserwować, żeby bielizna się nie kurczyła, a to zwiększa koszty produkcji. Koszty rosną również na skutek przepisów zawartych w Berry Amendment, gwarantujących pewne przywileje krajowym producentom wyposażenia wojskowego. Dodatkowy problem wynikający z tych przepisów jest taki, że wbrew zapewnieniom branży hodowców owiec w całych Stanach Zjednoczonych może być po prostu za mało tych zwierząt, żeby starczyło wełny na mundury.

Załóżmy, że nowo opracowany materiał jest wygodny i przystępny cenowo. Odporność na ogień dobrze komponuje się z funkcjami odstraszania owadów oraz ochroną przed fetorem mikrobakteryjnym. Co dalej? Teraz trzeba dostarczyć próbkę do Textile Performance Testing Facility (Ośrodek Badań Wytrzymałości Tekstyliów). Przeprowadzono by tam badanie z wykorzystaniem urządzenia nu-martindale abrasion and pilling tester (przyrząd do badania ścieralności metodą Nu-Martindale’), które pozwoliłoby stwierdzić, jak szybko materiał zużyje się na skutek typowego wojskowego użytkowania. Zostałby poddany kilkudziesięciu cyklom prania i suszenia. Pranie usuwa nie tylko brud, ale stopniowo wypłukuje również substancje chemiczne, którymi materiał został wzbogacony.

Gdy pojawiłam się w tym ośrodku badania tekstyliów, niejaki Steve czekał właśnie na spodnie poddane przyspieszonemu praniu. Powiedział, że jedno pranie w urządzeniu launder-ometer równa się pięciu normalnym praniom.

– Nieźle – powiedziałam.

– Tak – stwierdził, wypychając dolną wargę i przybierając kontemplacyjną minę. – O materiał uderzają stalowe kule.

Gdyby tylko naukowcy z Natick wynaleźli materiał niewymagający prania… O ile dłużej wytrzymywałby mundur, który wystarczyłoby tylko spryskać wodą, bo wszystko, co zostałoby na niego wylane lub na nim rozsmarowane, po prostu by z niego spadało. O ile taki mundur byłby bezpieczniejszy, gdyby wróg zaatakował z powietrza z wykorzystaniem broni chemicznej.

Naukowcy z Natick nad tym też pracują. W laboratorium badania odporności na ciecze testowana jest właśnie nowa technologia przystosowywania tkanin do pozbywania się płynów. Na demonstrację tego rozwiązania prowadzi mnie David Accetta, spokojny i bardzo przyjazny rzecznik prasowy ośrodka. Spotykamy się w jego gabinecie, gdzie pod jedną ścianą piętrzą się kartony – pamiątka po niedawnych przenosinach. Na ścianie wisi też kalendarz z psami różnych ras. Na wrzesień autor przewidział zdjęcie dużego białego pudla. Ostatnio Accetta stacjonował w bazie lotniczej Bagram w Afganistanie, gdzie całymi dniami pisał notatki dla prasy na temat podejmowanych przez wojsko działań humanitarnych. Przełożeni pytali go, dlaczego w jego tekstach brakuje zwykle dramaturgii. „Nie rozumieli, o co w tym chodzi. To przecież nie wiadomości”. Gdy wspomina tamte dni, w jego głosie nie ma nawet odrobiny gniewu. W jego pracy irytować może wiele rzeczy, ale on nigdy nie robi wrażenia rozdrażnionego. Wszystko przyjmuje na klatę, choć żaden z niego służbista. To raczej facet, co wiecznie wrzuca na luz. Ma długie rzęsy i mruga w taki charakterystyczny powolny sposób. Już niemal napisałam, że przypomina lalkę, ale to określenie byłoby o tyle nie na miejscu, że jego twarz przecina długa blizna, ciągnąca się od skroni przez cały policzek. Nie pytam o jej pochodzenie, wolę stworzyć sobie w głowie własną opowieść o pojedynku na szable i stromych schodach.

Jest wcześnie, więc idziemy na spacer brzegiem jeziora Cochituate, które stanowi granicę części terenu zajmowanego przez Natick. Świeci przyjemne słońce. Woda z jeziora, która w dzisiejszym świetle ma barwę niebieskozieloną, była kiedyś używana do warzenia lagera Black Label. Produkcję piwa zamknięto w związku z uruchomieniem Natick. Jak na miejsce wpisane na listę szczególnie skażonych ekologicznie, jest tam dość ładnie, wszędzie widać altanki i wijące się ścieżki. Parkowy charakter tego terenu dodatkowo podkreślają rozsiane wokół cylindryczne białoszare odchody bernikli kanadyjskiej. Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby rozpoznać, na co patrzę, bo nie widziałam żadnych gęsi. Cóż, jest już jesień, może odleciały na południe.

Accetta i ja przystajemy, by popatrzeć na oficera przemawiającego do grupy wolontariuszy uczestniczących w badaniach. To tak naprawdę zbiór ramion, nóg i głów, które należy włożyć w płaszcze, buty i hełmy. Żołnierze ci są wykorzystywani do testowania racji żywnościowych i nowych śpiworów: próbują, raportują wnioski i obserwacje, potem testują coś innego. Czasowy przydział do Natick wcale nie musi oznaczać łatwej służby. Widziałam takie zdjęcie z lat sześćdziesiątych, na którym grupa żołnierzy w płaszczach przeciwdeszczowych i wodoodpornych spodniach z pochylonymi głowami i ociekającymi wodą kapturami chodzi w kółko w sztucznie wygenerowanej ulewie. Podobno krążyli tak całymi godzinami.

Ochotnicy, jakieś dziesięć osób, stoją w rzędzie na parkingu przed swoimi barakami. Ze znajdującego się za nimi miejsca wyjeżdża samochód. Żołnierze wykonują trzy kroki naprzód i jeden w górę, by wejść na krawężnik, cały czas w szyku. Gdy samochód odjeżdża, wracają na pozycje. Accetta mówi, że gdy tylko przemieszczają się w grupie co najmniej czteroosobowej, zawsze muszą trzymać szyk. Niczym gęsi odlatujące na południe.

DEMONSTRACJA ZACZYNA SIĘ pierdzącym odgłosem wydobywającym się z plastikowej butelki z musztardą. Jaskrawożółta linia dołącza do różnych odcieni brązowego i zielonego na kwadratowym kawałku tkaniny w barwach maskujących. Tkanina zostaje przypięta do nachylonej deski, by ułatwić odpadanie różnych substancji. Zaczyna się test odpadania. Operator kamery i niewielka grupa postronnych osób przyglądają się, jak musztarda zsuwa się z tkaniny, w ogóle nie tracąc swojego kształtu. Natalie Pomerantz, młoda inżynier chemii, zwraca uwagę obserwatorów na miejsce, po którym zsunęła się musztarda: „Nie został nawet najmniejszy ślad!”.

Potem testowane są keczup, kawa, mleko, jak gdyby właściciel badanego munduru wyzwał wroga na pojedynek na jedzenie. Wystarczy odrobina wody, by wszystko kompletnie się zmyło. Natalie zaprasza, żebym dotknęła wewnętrznej strony tkaniny. Jest zupełnie sucha.

Natalie zaczęła od tych łatwych substancji. Produkty płynne składają się głównie z wody, a ta oznacza duże napięcie powierzchniowe: cząsteczki mocniej wiążą się ze sobą niż z większością powierzchni, na które się je wyleje. Ciecz o niższym napięciu powierzchniowym, na przykład alkohol, na powierzchni tkaniny nie będzie zbijać się w duże krople jak woda – od razu wsiąka. Kropla wody to ciasne skupienie cząsteczek, które można przyrównać do aktu zamykania się w sobie – cząsteczki wody nie chcą chwytać się za ręce z obcymi. W kontakcie z powietrzem powierzchnia wody okazuje się wystarczająco mocna, by stworzyć coś na kształt cieniutkiej skóry. W królestwie owadów występują gatunki zdolne biegać po powierzchni wody, ale w dżinie już zatoną. Największym napięciem powierzchniowym odznacza się rtęć, która zbija się w duże krople i stacza praktycznie ze wszystkiego, na co się ją upuści. Nie zostawia za sobą niczego6. Rtęć stosowano do produkcji tradycyjnych termometrów między innymi dlatego, że nie moczy wewnętrznej strony szkła. Nie pozostawia śladów! Dzięki temu było wyraźnie widać, jaka jest temperatura. No i oczywiście dlatego, że zachowywała stan ciekły zarówno w niskich, jak i wysokich temperaturach.

Wiele substancji spośród tych, które stosunkowo często znajdują się na mundurach żołnierzy – olej silnikowy, paliwa lotnicze, heksan – charakteryzuje się znacznie niższym napięciem powierzchniowym niż woda. Natalie skrapia zatem olejem silnikowym kolejny skrawek tkaniny, a następnie bierze kubek wody i chlusta całą jego zawartością niczym na nieudanej randce. Znów wszystko spływa i na tkaninie nie zostaje żaden ślad. „To już jest coś”, komentuje któryś z jej współpracowników. Natalie z aprobatą kiwa głową, a wręcz radośnie się śmieje. „To dla nas niczym piękny słoneczny dzień”. Żartuje, ale tak jest naprawdę. Badania naukowe są dla niej źródłem zachwytu, ekscytacji, pięknych emocji, które trudno jest jej zatrzymać w sobie. Wszyscy powinniśmy kochać swoją pracę tak jak ona.

Inspiracją do rozpoczęcia prac nad tkaniną odpychającą inne substancje były liście lilii wodnej. Ich powierzchnia obserwowana pod mikroskopem elektronowym przypomina dywan złożony z malutkich guzków, z których każdy pokryty jest jeszcze mniejszymi nanoguzkami, a właściwie przypominającymi wosk kryształami. (Parafina już sama w sobie stanowi skuteczny impregnator tkanin, ale jest zbyt łatwopalna jak dla wojska). Malutkie guzki i wybrzuszenia zmniejszają powierzchnię styczności i interakcję między tkaniną a każdą cieczą, która zostanie na nią rozlana. Taka warstwa impregnująca czyni również powierzchnię tkaniny bardziej stabilną energetycznie, co w jeszcze większym stopniu utrudnia interakcje między nią a innymi substancjami.

I choć oficjalnie tę nową technologię promuje się, kładąc nacisk na własności związane z odpychaniem zabrudzeń – Accetta naopowiadał mi o samopiorącej się bieliźnie – to zdecydowanie większe znaczenie ma w tym przypadku ochrona przed bronią biologiczną i chemiczną. Nowy materiał w pierwszej kolejności pojawi się w kurtce i spodniach, stanowiących razem kombinezon, mający zapewniać ochronę biologiczno-chemiczną. Takie części umundurowania składają się z warstwy węgla aktywnego, która wiąże szkodliwe związki organiczne. Dzięki superwłasnościom odpychającym ta warstwa może być cieńsza, no bo jeśli dziewięćdziesiąt pięć procent tego, co spadnie na ubranie, po prostu od niego odpadnie, to do wiązania trucizn potrzeba znacznie mniej węgla aktywnego. To o tyle korzystne, że mundur z grubą warstwą takiego węgla jest niewygodny i mocno grzeje. Jak gdyby ktoś założył na siebie filtr powietrza. A w przypadku odzieży ochronnej komfort ma olbrzymie znaczenie. Jeśli nie będzie ona wygodna, żołnierze będą odczuwać pokusę, by zignorować przepisy i po prostu jej nie zakładać. Tak samo postąpią, jeśli nie będą się sobie w tej odzieży podobać. „Zwłaszcza gdy chodzi o odzież ochronną, należy koniecznie zaprojektować ją tak, aby wyglądała fajnie, bo w przeciwnym razie ludzie nie będą chcieli jej nosić”. To cytat z Annette LaFleur, wiodącej projektantki strojów w amerykańskiej armii i celu mojej następnej misji dziennikarskiej.

ZAMEKBŁYSKAWICZNY okazuje się sporym problemem dla snajpera. Mówimy tu w końcu o człowieku, który może spędzić cały dzień, leżąc na brzuchu i czołgając się po ziemi czy po kamieniach. Jeżeli jego ubranie zapina się na zamek błyskawiczny, prędzej czy później między ząbki dostaną się piach i inny brud, a wtedy suwak się zatnie. Co więcej, na eklerze niewygodnie się leży, tak samo zresztą jak na guzikach. Mniej problematycznym zapięciem byłyby rzepy, ale one są z kolei hałaśliwe. Słyszałam o żołnierzach z sił specjalnych, którzy przez rzepy wpadli w niebezpieczeństwo, ponieważ hałas zdradził ich pozycje. Dlatego naukowcy z Natick zaczęli pracować nad cichszym zapięciem typu rzep7.

Projektantka nowego kombinezonu snajperskiego Annette LaFleur – tak piękna, jak sugeruje to jej nazwisko – pokazuje nam, w jaki sposób obeszła ten problem, tworząc strój zapinany przez ramię i z boku. Annette stoi przy jednej ze stacji roboczych w Design, Pattern, and Prototype Facility (Ośrodek Tworzenia Projektów, Krojów i Prototypów) i wskazuje na manekin krawiecki. Ten bezgłowy manekin, absolutny fundament branży modowej, w przypadku projektowania umundurowania wojskowego wydaje się szczególnie osobliwy. Nasz snajper wygląda bowiem tak, jak gdyby wcześniej dopadł go snajper wroga.

LaFleur bierze materiał do ręki i mówi: „Ostatecznie zdecydowaliśmy się na powlekaną cordurę”. Może i bele materiału są w kolorze khaki, a maszyny do szycia przystosowane do pracy z kevlarem, ale to nadal studio projektowania odzieży, co doskonale słychać w słownictwie, jakim posługuje się LaFleur (w pewnym momencie ognioodporne kombinezony nazwała najnowszym krzykiem mody). Oczywiście cordury nie wybrała dlatego, że to materiał modny, tylko z uwagi na jej trwałość i ognioodporność, a także dlatego, że powlekana cordura zatrzymuje wilgoć. To ważna kwestia, gdy leży się godzinami w jakimś podmokłym miejscu i czeka, by móc kogoś zabić. Funkcjonalny jest również krój kombinezonu snajpera, no bo zapięcie zostało przeniesione na ramię i bok, a poza tym już wcześniej zapadła decyzja o przesunięciu kieszeni na rękawy, bo tam jest do nich łatwiejszy dostęp. (Kombinezon przestaje wyglądać tak prosto, gdy żołnierz zaczyna przypinać do niego różne potrzebne mu akcesoria. Snajper może spersonalizować wyposażenie na plecach, spodniach i hełmie, mocując na przykład do niego maskowanie dostosowane do terenu krzewiastego lub trawiastego. LaFleur nazywa to makramą, choć nie sądzę, żeby sami snajperzy traktowali to z takim samym dystansem).

LaFleur wskazuje na fałd materiału, który nazwała zasłoną guzików. Zasłania on guziki po to, aby nic się im nie stało. Prawdopodobnie niepotrzebnie się tym martwiła, ponieważ amerykańska armia przewiduje pewne minimalne normy wytrzymałości guzików na nacisk. Badanie to polega na umieszczeniu guzika między dwoma blokami metalu i zgniataniu go do momentu pojawienia się pierwszych odgłosów pękania. Federalni inspektorzy guzików pracują z niemal średniowieczną gorliwością. W ramach innych prób do guzików przykłada się gorące żelazko lub gotuje się je w wodzie, a w przypadku napów ciągnie się za nie tak mocno, aż się oderwą.

Amerykańska specyfikacja norm dotyczących guzików liczy dwadzieścia dwie strony. Niech informacja ta świadczy o tym, jak dużym wyzwaniem jest tworzenie odzieży dla wojska. Choć amerykańska armia oczekuje od swoich projektantów wykształcenia kierunkowego, to jednak moda jako taka – rozumiana jako wyrażanie indywidualności poprzez wygląd zewnętrzny – stanowi dokładne przeciwieństwo wojskowych oczekiwań. Moda stanowi wręcz naruszenie obowiązujących wytycznych. Dokument US Army Appearance and Grooming Policies (Polityka Armii USA w zakresie Wyglądu Zewnętrznego) wyraźnie zabrania wszystkiego, co można by określić słowami „skrajny”, „ekscentryczny” lub „modny”. Armia Stanów Zjednoczonych nie toleruje: rzucających się w oczy i niesymetrycznych fryzur, „wsuwek z motylami”, „dużych gumek do włosów”, fryzur tapirowanych, w których włosy odstają od czaszki na więcej niż dziewięć centymetrów, włosów farbowanych na zielono, fioletowo, niebiesko, a także „na jaskrawoczerwono”, irokezów, dredów, włosów ciętych w sposób wyszukany, dużych bokobrodów, przygolonych bokobrodów, bokobrodów, w których rozprostowany włos ma więcej niż trzydzieści dwa milimetry, kozich bródek, wszelkiego rodzaju bród, długich wąsów, wąsów zasłaniających choć kawałek górnej wargi albo „wykraczających bocznie poza pionowe linie wyznaczone kącikami ust”8.

Podstawowym stylem obowiązującym w amerykańskim wojsku jest jednolitość. Od pierwszej inspekcji aż po cmentarz narodowy w Arlington żołnierze wyglądają tak samo: takie same czapki, takie same buty, takie same białe nagrobki. Aktywnie zniechęca się ich do przejawiania indywidualizmu, no bo wtedy poczuliby się wyjątkowo, uznaliby siebie za niezależne jednostki. Kłopot z takimi ludźmi polega na tym, że myślą samodzielnie i myślą o sobie, a powinni myśleć w imieniu swojej jednostki i o swojej jednostce. Taki żołnierz płynąłby pod prąd i stanowiłby problem.

„Tutaj jestem bardziej inżynierem niż projektantką”, mówi o swojej pracy LaFleur. Zaczynała od tworzenia kostiumów pływackich. To bardziej logiczne, niż mogłoby się wydawać. Projektowanie ich wymaga stosowania specjalistycznych tkanin, przeznaczonych do aktywności sportowej, oraz znajomości dyscypliny, w której strój będzie wykorzystywany. Dokładnie to samo można powiedzieć o wewnętrznej kamizelce kuloodpornej. Dalila Fernandez, współpracowniczka LaFleur, przeszła do Natick z niedziałającej już firmy Priscilla of Boston, zajmującej się projektowaniem ekskluzywnych sukien ślubnych. Suknia ślubna składa się z kilku warstw specjalistycznych tkanin, a przecież to strój, który prawdopodobnie posłuży na jedno popołudnie i wieczór. Czyli trochę jak kombinezon sapera, który też może okazać się jednorazowy. Funkcja jest ważniejsza od formy, choć przyznaję, że w przypadku wojska nawet bardziej niż w innych branżach. Tylko projektant odzieży wojskowej tworzy rękawice z jednym palcem, a konkretnie: z palcem wskazującym do umieszczenia na spuście karabinu9.

W nowoczesnej armii stosuje się coraz więcej nowych technologii, a to oznacza, że mundur przestaje być elementem odzieży, a staje się bardziej niezależnym systemem. Musi przecież unieść i pomieścić mnóstwo gadżetów i wszelakiego sprzętu, a także amunicję i baterie do tych licznych urządzeń. Zanim pojawiły się budzące respekt kamizelki kuloodporne obwieszone wyposażeniem, funkcję budzenia respektu musiał pełnić ubiór żołnierza. Wysokie kapelusze i naramienniki powodowały, że oficerowie wyglądali na wyższych i bardziej barczys­tych. No i buty. Ach, te buty! Wysokie skórzane oficerki z pewnością chroniły nogawki spodni, ale też wzmacniały morale. Mundury nie tylko gwarantowały jednorodność, ale stanowiły też źródło pewności siebie. Były eleganckie, schlebiały noszącym je mężczyznom, były wykończone plisami, grogramem i frędzlami. Jak ujmuje to Annette LaFleur, były bardzo couture.

Współczesny mundur bojowy, w którym – całkiem rozsądnie – położono nacisk na komfort w upalne dni, jest stosunkowo luźny. Nie kojarzy się z gotowością do zabijania, ale raczej z gotowością do spania. Mimo to w wojsku odzież stanowi do dziś ważny element budowania morale. Umundurowanie bojowe było kiedyś uniseksowe, ale kobiety zaczęły się na to skarżyć. Dla wielu z nich elementy munduru były za szerokie w ramionach i w pasie, za to za wąskie w biodrach. Wzmocnienia kolanowe często wypadały u nich gdzieś na łydce. Żołnierki nie znosiły tych mundurów do tego stopnia, że w końcu wojsko zleciło zaprojektowanie munduru damskiego. Accetta jednak podkreśla: „Tego munduru nie można nazywać damskim, bo noszą go też faceci”. Dlatego oficjalnie nazywany jest alternatywnym mundurem bojowym albo mundurem dla żołnierzy o mniejszej posturze.

Co jakiś czas moda wojskowa się zmieniała – nie ze względów praktycznych czy naukowych, ale po prostu dlatego, że tak chciał jakiś wysokiej rangi oficer. Na kartach brytyjskiej historii zapisali się między innymi generał Cardigan i generał Raglan, których chętnie wyobrażam sobie, jak w swoich namiotach polowych przy świetle lampy naftowej szkicują projekty nowych strojów. Niedawno szef sztabu amerykańskiej armii postanowił, że zwieńczeniem munduru bojowego będzie czarny beret wełniany – i to nie tyle dlatego, że wełna jest niepalna i wiąże wilgoć, ale także dlatego, że takie berety mu się podobały. Podobały mu się na tyle, że musiał dodać wyjątek do przepisów zawartych w Berry Amendment. Podobały mu się na tyle, że ignorował niemal powszechne zdanie żołnierzy, że dotychczasowe czapki z daszkiem byłyby jednak lepsze. Żołnierze mieli dobre powody, by tak uważać. Czapka z daszkiem mniej grzeje, osłania oczy przed słońcem, jest lżejsza i zajmuje mniej miejsca w kieszeni na nogawce, ale szef sztabu wolał berety. (Wojskowym zajęło to dziesięć lat, ale w końcu odzyskali swoje czapki).

W Natick najwięcej mówi się jednak o innym przypadku decyzji podjętej na najwyższym szczeblu. Chodzi konkretnie o uniwersalny wzór kamuflażu stosowany na mundurach bojowych od 2005 roku. Pojawił się pomysł stworzenia jednego wzoru kamuflażu, który skutecznie maskowałby żołnierzy w warunkach pustynnych, leśnych i miejskich. Badacze z Natick Camouflage Evaluation Facility (Ośrodek Oceny Kamuflażu Natick) wskazali trzynaście kombinacji wzorów i kolorów, które zostały następnie wysłane za granicę na testy polowe. Zanim jednak udało się zebrać dane i dokończyć badania, do akcji wkroczył wysoko postawiony generał i po prostu wybrał wzór. Nie był to nawet żaden z tych wzorów, które wyznaczono do testów. Nowy kamuflaż spisywał się w Afganistanie tak słabo, że w 2009 roku wojsko przeznaczyło trzy miliardy czterysta tysięcy dolarów na zaprojektowanie nowego, bezpieczniejszego wzoru dla stacjonujących tam żołnierzy.

Kamuflaż to ciekawa kwestia z punktu widzenia mody. W praktyce wygląda to tak, że wojsko nie podąża za trendami cywilnymi – ono je kreuje. Co jakiś czas zdarza się wręcz, że wojsko taki trend wyznacza, a potem samo za nim podąża. W połowie ubiegłego stulecia wojskowy kamuflaż zaczął przenikać do modowego mainstreamu. Zaczęło się od ubrań, a dalej poszło już samo. Dzisiaj w internecie można bez żadnego problemu kupić obrączki ślubne z takim wzorem, sweterki dla psów, body dla niemowląt, kondomy, klapki, kapelusze i korki piłkarskie. Kamuflaż stał się tak popularnym wzorem, że zaczęli się go domagać również żołnierze marynarki wojennej. Choć wiele osób uważa to za żenadę, obecny mundur roboczy żołnierza marynarki ma kamuflaż w kolorze niebieskim. Nie byłam pewna, czy coś mi nie umyka, więc o uzasadnienie tej decyzji zapytałam jednego z dowódców tej formacji, a on tylko spojrzał w dół, westchnął i powiedział: „Ten kamuflaż jest po to, żeby nikt nie zauważył, jak wypadniesz za burtę”.

Oczywiście żadne wojskowe wygłupy modowe nie mogą równać się z sagą o czerwonej i pomarańczowej bieliźnie. Mniej więcej na przełomie XIX i XX wieku zapanowało – jak ujmuje to artykuł z „Medical Bulletin” z lipca 1897 roku – „powszechne przekonanie, że czerwona bielizna posiada jakieś okultystyczne własności medyczne”. Choć koncepcja ta była całkowicie bezpodstawna, i tak trafiła w końcu na biurko głównego lekarza armii Stanów Zjednoczonych. Podpułkownik William Wood donosił, że brytyjscy oficerowie stacjonujący w Indiach znajdują częściową ochronę przed upałem, wykładając wnętrze swoich kapeluszy czerwonym suknem. Zlecono wtedy przeprowadzenie badań na oddziałach przebywających na Filipinach. Kapeluszy nie przygotowano zbyt wielu, za to Amerykanie rzucili się na teorię czerwonej bielizny – być może widzieli w niej jakąś tajną broń, źródło przewagi psychologicznej. Z magazynów w Filadelfii wysłano pięć tysięcy kompletów czerwonych kalesonów i podkoszulków oraz taką samą liczbę zestawów w kolorze białym, przeznaczonych dla grupy kontrolnej. Wojsko zamierzało przez rok monitorować poziom energii fizycznej i mentalnej żołnierzy. Do udziału w badaniu zgłosiło się tysiąc ochotników.

Nowe elementy odzieży dotarły na miejsce w grudniu 1908 roku i od razu zaczęły się schody. Większość kompletów nowej bielizny okazała się za ciasna, mogli je nosić tylko najdrobniejsi żołnierze. Być może zapoznawszy się z celem wysyłki, producenci skroili ją z myślą o Filipińczykach, którzy są z natury niżsi i szczuplejsi, a być może po prostu przyoszczędzili na materiale. Kto może to wiedzieć… Tak czy owak, z udziału w badaniu na starcie odpadło sześćset osób. Co gorsza, kalesony zostały uszyte z grubej bawełny typu dżinsowego, więc ludzie pocili się w miejscach, w których nikt nie chce się pocić. Z pewnością niwelowało to wszelkie magiczne właściwości chłodzące, które miała zapewniać czerwień. Ale problemy nie skończyły się na tym, bo kalesony okrutnie barwiły. Noszący je żołnierze stali się przedmiotem powszechnych kpin i docinków. Po miesiącu prania czerwona bielizna zrobiła się żółta, a później przeszła w brudny beż. Wyściółka kapeluszy z natury rzeczy nie podlegała tak częstemu praniu, ale barwiła pot oraz strugi padającego deszczu, przez co twarze żołnierzy spływały czerwienią i powodowały kolejne wybuchy śmiechu towarzyszy broni.

Pod koniec roku żołnierze zostali odpytani o wrażenia związane z noszeniem nowej bielizny. Jakiekolwiek pozytywne uwagi miało tylko szesnastu z czterystu uczestników badania. W czerwonej bieliźnie było bardziej gorąco i była ona bardziej gryząca. „Drażniła noszącego ją żołnierza”. Ale podrażnienia skóry i szybsze wyczerpanie w wysokich temperaturach to niejedyne problemy. Do potencjalnych skutków noszenia nowej bielizny zaliczono również bóle i zawroty głowy, gorączkę, nieostre widzenie, zapalenie mieszków włosowych i kolkę. Odczyt na temat eksperymentu z czerwoną bielizną odbył się podczas organizowanego co dwa lata kongresu Dalekowschodniego Stowarzyszenia Medycyny Tropikalnej. Pośród tradycyjnych wykładów na temat malarii i grzybicy stóp ten materiał musiał budzić szczególne rozbawienie.

Skoro jesteśmy już przy potliwej i niewygodnej bieliźnie wojskowej, to muszę wspomnieć o kevlarowych majtkach. Taki właśnie produkt udało się sprzedać armii brytyjskiej. Były to blast boxers10, mające zapewniać ochronę przed urazami o decydującym znaczeniu dla przyszłego życia.

– To był dość kontrowersyjny temat – stwierdził Accetta.

– Pamiętaj, że ona cię nagrywa – dodała wyraźnie zaniepokojona LaFleur.

– I to ode mnie te kontrowersje się zaczęły.

Zadzwonił do niego dziennikarz z Fox News i zapytał, dlaczego Brytyjczycy mają pancerne majtki, a nasi chłopcy nie. „Nie ma czegoś takiego”, powiedział Accetta reporterowi. Stwierdził, że pracują nad czymś innym, a potem się rozłączył i od razu wybrał numer do specjalistów od ochrony balistycznej w Natick. Zamierzał sprawdzić, nad czym konkretnie pracują. Usłyszał, że nad bielizną z jedwabiu. Poważnie. W przeciwieństwie do innych oddychających tkanin – choćby takiej bawełny – jedwab się nie rozpada i nie zanieczyszcza rany małymi włóknami, które mogą być źródłem infekcji. Jedwab jest również zaskakująco mocny. Dotyczy to szczególnie jedwabiu pajęczego, który odznacza się lepszym stosunkiem wytrzymałości do gęstości niż stal. (Był taki okres w Natick, gdy w piwnicy budynku 4 urządzono pokój pająków. Zespół naukowców usiłował wtedy zidentyfikować strukturę białka sieci pajęczej w celu jej syntetyzacji).

Jedwab może i jest mocny, ale nie budzi szczególnego zaufania. Zaufanie budzi kevlar. Ludzie nie wiedzą, że lekkie kamizelki kevlarowe (a także ich nowsi kuzyni, spectra i dyneema) nie zatrzymują odłamków metalu, które upycha się w improwizowanych ładunkach wybuchowych. Do tego potrzeba by od piętnastu do czterdziestu warstw kevlaru, a tak gruba bielizna byłaby zdecydowanie za ciężka. Blast boxers zatrzymują jedynie piach i ziemię unoszone na skutek wybuchu zakopanych min. To ważne, ponieważ ziemia zawiera grzyby i bakterie, mogące powodować głębokie i trudne w leczeniu infekcje. Blast boxers to znakomity produkt, ale absolutnie nie są to majtki pancerne, jak wynikało z materiałów promocyjnych. Accetta kwituje sprawę krótko: „Skoro ktoś potrafi zbudować bombę zdolną wysadzić w powietrze ważący siedemdziesiąt ton czołg M1, to bez problemu skonstruuje bombę, która poradzi sobie z majtkami”.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Tytułem wstępu

Rozdział 1. Druga skóra

Rozdział 2. Boom box

Rozdział 3. Walka uchem

Rozdział 4. Poniżej pasa

Rozdział 5. Gdy robi się dziwnie

Rozdział 6. Rzeź pod ostrzałem

Rozdział 7. Kule i pot

Rozdział 8. Przecieki w Navy SEAL

Rozdział 9. Paradoks larwy

Rozdział 10. Co cię nie zabije, to… spowoduje, że będziesz cuchnąć

Rozdział 11. Stary wyga

Rozdział 12. Niemiło jest tonąć

Rozdział 13. W górę i w dół

Rozdział 14. Czego się możemy dowiedzieć od poległych?

Podziękowania

Bibliografia

3Natick Labs, atakże jego prekursor, czyli Quartermaster Subsistence Research Laboratory (Kwatermistrzowskie Laboratorium Badań nad Przetrwaniem), przeciąg­nęły termin przydatności produktów do spożycia niemal wnieskończoność. Obecnie wytwarza się tam kanapki mogące leżeć na półce przez trzy lata. Szczególnie duże postępy odczasów amerykańskiej rewolucji iwojny secesyjnej osiągnięto wprzypadku mięsa. Wtych dwóch wojnach mięso konsumowano na świeżo; pochodziło ono zbydła transportowanego przez wojsko. Wokresie drugiej wojny światowej wSubsistence Lab stworzono częściowo utwardzony nietopliwy „smalec wojenny”, atakże intensywnie soloną, wędzoną iwysuszoną szynkę, którą można było przechowywać przez sześć miesięcy bez konieczności chłodzenia iktóra zyskała raczej mało zachwycający opis: „dająca się zjeść isycąca”. Cytat pochodzi z„Breeder’s Gazette” zlipca–sierpnia 1943 roku, tytułu siostrzanego względem „Poultry Tribune”, gazety poświęconej drobiowi hodowlanemu.

4Wrejestrze budynków ośrodka ktoś umieścił niepoprawną nazwę „Uoellette”, natomiast na tabliczce na samym budynku widnieje „Oullette”. Komuś musiało zrobić się bardzo gorąco.

5Postanowiłam zajrzeć do National Electronic Injury Surveillance System ispecjalnie zmyślą otobie znaleźć liczbę oparzeń powodowanych co roku przez rajstopy. Niestety wNEISS nie można filtrować urazów spowodowanych elementami garderoby według różnych jej rodzajów. Udało mi się zawęzić poszukiwania do kategorii „oparzenia termiczne, odzież dzienna”, ale wkońcu zabrakło mi cierpliwości. Stało się to gdzieś wokolicach trzydziestosiedmiolatka usiłującego wyprasować włożone spodnie.

6Dotyczy to również skóry dzieci, których rodzice zbierali rtęć zrozbitych termometrów ipakowali do plastikowych pojemników, by pociechy mogły się nią bawić. Moi rodzice też tak robili.

7Czy kwestie związane zrzepami są na tyle istotne, żeby poświęcać im cały program badawczy? Jeśli chodzi oamerykańskie wojsko, to jak najbardziej. Obawy związane zich używaniem uzasadniają powołanie specjalnej grupy zadaniowej, odpowiedzialnej za to zagadnienie. Jest to zespół wchodzący wskład podkomisji zajmującej się użytecznością odzieży bojowej.

8Wytyczne Departamentu Obrony dotyczące męskiego zarostu są tak skomplikowane, że uznano za stosowne opracowanie wizualnych pomocy wtym zakresie. Na rysunki twarzy nałożone zostały siatki, oznaczone dodatkowo literami A, B, C iD. Nie powstały natomiast tego rodzaju pomoce dotyczące niedozwolonych form zarostu ukobiet iosób transpłciowych, dlatego zachęcałabym wszystkich rekrutów należących do tych kategorii, by bezzwłocznie zaczęli zapuszczać długie wąsy igęste bokobrody.

9Mam tu na myśli spustową wkładkę rękawicy na zimną pogodę, stanowiącą element zestawu rękawicowego na skrajne zimno. Jest to zupełnie inny element odzieży odzestawu rękawicowego na pogodę chłodną imokrą albo letniego zestawu rękawic lotniczych.

10Na co dzień nazywane pieluchą bojową albo pieluchą przeciwbombową. Nie jest to natomiast mieszek na krocze. Być może wynika to zfaktu, że tradycyjne mieszki nie miały nic wspólnego ani zochroną genitaliów, ani zmodą. C.S. Reed na łamach „Internal Medicine Journal” wcyklu „Occasional Medical History Series” wysuwa teorię, że mieszki noszono po to, by ukryć obrzęk zapalny węzłów chłonnych (bubo) towarzyszący syfilisowi oraz „duże kawałki wełny”, które wchłaniały „spore ilości ropy zmieszanej zkrwią (…), wydobywającej się zgenitaliów”. To wszystko tylko spekulacje, ponieważ wkolejnych stuleciach zniknęły zarówno syfilis ikonieczność wchłaniania ropy, jak imieszki. Dysponujemy dzisiaj zbroją Henryka VIII, której elementem jest mieszek na krocze wielkości nosa samolotu cessna, ale historycy twierdzą, że nie ma przesłanek, by sądzić, że król cierpiał na syfilis. Jedno wiem na pewno: Bubo jako nazwa restauracji (wKuwejcie) to jeszcze mniej apetyczny wybór niż Bursa (wSan Francisco). [Bursa oznacza między innymi kaletkę maziową – przyp. tłum.].