Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Dlaczego Kościół widzi w masonerii zagrożenie?
Czy każdy może zostać masonem? Również katolik?
Jakie wartości wyznają wolnomularze?
Czy masoni mają realny wpływ na świat?
Katolik rozmawia z masonem o Kościele, wartościach i polityce? Bez wzajemnej wrogości, bez uprzedzeń i bez dystansu? Mało prawdopodobne, a jednak!
Tomasz Terlikowski, katolicki publicysta i Witold Sokala, wolnomularz i masonolog spotkali się, by wyjaśnić historię wzajemnej nieufności Kościoła i masonerii, pokazać, jakie były jej przyczyny i zastanowić się, ile w tym było plotek i przekłamań, a ile prawdy. Pasjonująca rozmowa, odkrywająca historię powstania masonerii, jej założenia, rytuały ale też filozofię patrzenia na świat i rozwój człowieka, która nie do końca pokrywa się z wizją chrześcijańską.
Katolicy i masoni – jak daleko i jak blisko im do siebie?
dr Tomasz Terlikowski, filozof i teolog, publicysta, tłumacz, pisarz i działacz katolicki. Przewodniczył komisji do zbadania sprawy o. Pawła M. w zakonie dominikanów. Był m.in. redaktorem naczelnym portalu Fronda.pl oraz redaktorem naczelnym i dyrektorem programowym Telewizji Republika. Autor wielu książek, m.in.: Rozdzieleni bracia. Szeptyccy, historia Polski i Ukrainy, Franciszek Blachnicki. Ksiądz, który zmienił Polskę, Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Sumienie polskiego Kościoła. Od stycznia 2025 jest gospodarzem „Porannej Rozmowy” w RMF FM.
dr Witold Sokała, współzałożyciel i pierwszy Czcigodny Mistrz loży „Michał Tokarzewski-Karaszewicz”, były Wielki Mówca i Wielki Sekretarz Rady Federacji Polskiej zakonu wolnomularskiego „Le Droit Humain”, członek Instytutu „Sztuka Królewska w Polsce”.
Doktor nauk o polityce, specjalista w zakresie bezpieczeństwa międzynarodowego, absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego i Wydziału Zarządzania Akademii Górniczo-Hutniczej. Pracował jako dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny, menedżer w sektorze prywatnym, urzędnik państwowy oraz niezależny konsultant. Aktualnie: publicysta „Dziennika Gazety Prawnej” i portalu „Energetyka24”, przewodniczący Rady i ekspert Fundacji Po.Int, wykładowca Uniwersytetu Jana Kochanowskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz P. Terlikowski Witold Sokała
Dlaczego Kościół boi się masonów?
„Jak Polak-katolik z Polakiem-masonem…”
– taką formułę rozmowy o Bogu, duchowości, Kościele, wolnomularstwie i o pewnych życiowych dylematach założyliśmy, gdy pojawił się pomysł na tę książkę. Trochę prowokacyjny – nie ukrywamy – bo mający zaburzyć błogie poczucie własnej wyższości i monopolu na Prawdę i Dobro, zauważalne po obu stronach historycznej barykady, dzielącej środowiska katolickie i masońskie (nie tylko zresztą w Polsce, acz u nas szczególnie).
Nie chodziło nam jednak o to, by jątrzyć i dzielić jeszcze bardziej. Wzięliśmy się do tej roboty z nadzieją, że wyniknie z niej coś pozytywnego dla wszystkich zainteresowanych. Że przynajmniej niektórzy nieco inaczej spojrzą na adwersarzy, zadadzą sobie trud, by najpierw poznać i zrozumieć, a dopiero potem (ewentualnie) oceniać. Tylko tyle – i aż tyle…
A zaczęło się niewinnie. Wcześniej wiele razy rozmawialiśmy jak dziennikarz z ekspertem od bezpieczeństwa międzynarodowego, czyli o globalnych problemach strategicznych i o bieżącej polityce – na antenie RMF FM i RMF24, a także w podcastach Tak myślę i (później) Wciąż tak myślę. Aż wreszcie pewnego razu zdarzyło nam się odejść od tradycyjnej tematyki – bo oto nieco ponad rok temu wysocy rangą przedstawiciele Watykanu oficjalnie odbyli spotkanie z równie prominentnymi przedstawicielami włoskiej masonerii. Redaktor Terlikowski czujnie odnotował tego newsa i skojarzył, że doktor Sokała jest przecież nie tylko analitykiem polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, ale także czynnym wolnomularzem. Uznał, że grzechem (dziennikarskim) będzie tego nie wykorzystać. Propozycja została przyjęta z radością, bo to zawsze miła odmiana dla komentatora: nie rozmawiać o zbrodniach, korupcji, bombardowaniach, wiarołomstwie i innych smutnych rzeczach, którymi najeżone są ostatnio analizy politologiczne, i nie straszyć ludzi kataklizmami.
Pogadaliśmy więc już nie o wojnie Rosji z Ukrainą, nie o terroryzmie międzynarodowym, nie o chińskich planach podboju Tajwanu czy o zawiłościach polityki unijnej, ale o historii, filozofii, religii i o wartościach. O polityce – swoiście rozumianej – było tylko trochę. Głównie zaś mówiliśmy o tym, co, jak i dlaczego dzieje się nowego i ważnego w relacjach Kościoła katolickiego z lożami masońskimi.
Chyba musiało się spodobać odbiorcom – jak zauważyliśmy nieskromnie – bo jeden słuchacz nawet zadzwonił i powiedział, że powinniśmy tę krótką rozmowę rozwinąć, najlepiej w postaci książkowej. Był to redaktor Sławomir Rusin z Wydawnictwa WAM.
Efektem tej sugestii (oraz naszego entuzjazmu) jest ta książka, stanowiąca zapis kolejnej rozmowy, tym razem już baaardzo długiej i szczerej, momentami aż do bólu. Zastrzegamy, że to nie jest chłodna, naukowa analiza historii i teraźniejszości relacji Kościoła i Sztuki Królewskiej, lecz niekiedy subiektywna wizja dwóch zaangażowanych emocjonalnie ludzi – dotycząca tego, co było, co jest i… co może, a nawet powinno, być.
Niniejszym oddajemy ją w Państwa ręce, życząc lektury przyjemnej, ale też inspirującej do refleksji oraz do dalszych, samodzielnych poszukiwań intelektualnych i duchowych.
Autorzy
Bóg, człowiek, masoneria
Od profana do oświeconego
TT: Jak się zostaje masonem? Po ciemku, w tajemniczych okolicznościach, ze świecami w tle, podpisuje się własną krwią tajemne zobowiązanie?
WS: Mówisz, jakbyś tam był! Poważnie, sporo się w tym opisie zgadza. Tak – masonem zostaje się podczas niezwykle nastrojowej ceremonii, częściowo odbywającej się w całkowitej ciemności, a częściowo przynajmniej w półmroku. Świece są jak najbardziej, podpisywanie zobowiązania też jest. Rozczaruję jednak miłośników szczególnie mocnych wrażeń: podpisujemy zwyczajnym atramentem. Zazwyczaj, bo z tego, co wiem, były przypadki, nawet w Polsce, że ktoś lekko szalony próbował wdrożyć obyczaj sygnowania dokumentów krwią osoby inicjowanej. Ale jakoś się to nie przyjęło…
Generalnie – symbolika, nastrój są mimo to bardzo mocne. Dla mnie samego, ale też bodaj dla wszystkich, z którymi rozmawiałem, a którzy to wcześniej przeszli, było to bardzo istotne przeżycie. Właśnie z uwagi na ten ładunek emocjonalny i specyficzną atmosferę. Oczywiście sama ceremonia, o której w tej chwili tak oględnie mówimy, to jest już kolejny etap pewnego procesu, który do inicjacji prowadzi.
TT: Kluczowym momentem we wchodzeniu do masonerii pozostaje inicjacja?
WS: Tak.
TT: To musi oznaczać przyjęcie całego myślenia symbolicznego i religijnego związanego z tym pojęciem.
WS: I oczywiście oznacza. Symbolicznego z całą pewnością. Religijnego poniekąd też, choć pewnie część moich wolnomularskich sióstr i braci obruszy się w tym momencie przy lekturze. Inicjacja jako taka występuje bowiem w wielu ruchach religijnych i quasi-religijnych, ale przecież także w organizacjach o charakterze politycznym, w wojsku i tak dalej. Wszędzie, gdzie sięga się do symboliki przejścia, drastycznej zmiany statusu osoby, jej nowych relacji z otoczeniem. Wolnomularstwo, które czerpie pełnymi garściami z tradycji różnych ruchów czy tradycji nastawionych na duchowość, z tej bardzo bogatej symboliki również korzysta.
Inicjacja w masonerii oznacza – w czym bynajmniej nie jesteśmy wyjątkowi – symboliczny koniec starego człowieka. Człowieka, który poruszał się w mroku, ale chciał znaleźć światło i teraz do tego światła jest dopuszczany. Cała symbolika: otoczenie, słowa, gesty, służy uświadamianiu profanowi, że oto wkracza na nową ścieżkę życia, niejako rodzi się od nowa do innych zadań, do oparcia swojego funkcjonowania w tym świecie na innych wartościach niż wcześniej.
TT: Jednym słowem, ryt religijny, bo gdy się mówi o chrzcie, przynajmniej w niektórych ujęciach teologicznych, używa się bardzo podobnego języka. Chrzest też jest traktowany jako ponowne narodziny.
WS: Analogie istnieją tu z różnymi tradycjami religijnymi, ale zawsze będę podkreślał, że wolnomularstwo nie jest religią. Istnieje natomiast pewna symetria rytuałów i symboliki, pewne podobieństwo do inicjacji religijnych, „chrztu” czy podobnych obrzędów. Religijnych, jak najbardziej. Ale nie tylko takich.
TT: Wolnomularze nieustannie podkreślają, że nie są religią, że ich poglądy nie są religijne, ale jeśli spojrzeć na problem z innej perspektywy poznawczej, to nie jest to, delikatnie rzecz ujmując, pełna prawda. Jeśli bowiem przyjrzeć się masonerii, to niemal natychmiast nasuwają się analogie do pewnych nurtów gnozy czy nurtów hermetycznych od starożytności, czy do neoplatonizmu i Plotyna. One też nie są w sensie ścisłym religią, są nią tylko pod pewnymi względami. A z masonerią łączą je choćby inicjacje czy postrzeganie świata w kontekście opozycji „profan – oświecony”.
WS: Wspominałem, że wolnomularstwo czerpie z różnych tradycji pełnymi garściami. Mówię to mniej jako mason, a bardziej jako masonolog, czyli człowiek, który oprócz emocjonalnego uczestnictwa czasami próbuje także zastosować wobec tej materii chłodne spojrzenie badacza. Tak, to fakt po wielokroć opisany i zweryfikowany zgodnie z naukowymi regułami. Notabene, ale to już moja subiektywna ocena, masonerii jakoś udaje się z bogatego dorobku ludzkości wybierać akurat to, co najfajniejsze. Proszę mi wybaczyć ten kolokwializm, ale on bodaj najzwięźlej oddaje złożoność zagadnienia. Ta „fajność” to czasami oryginalność i zupełnie zaskakujące odpowiedzi na fundamentalne pytania, czasami głębia duchowa, a czasami po prostu życiowa i organizacyjna użyteczność pewnych rozwiązań. Trudno się więc dziwić, że tradycja plotyńska, tradycja gnostycka też wśród tych duchowych źródeł inspiracji występuje. Ale, inaczej niż religie, masoneria nie tworzy systemu…
TT: …tylko rytuały wypełniane różnymi treściami. Inna sprawa, czy rzeczywiście to się nie zdarza w systemach religijnych innych niż chrześcijaństwo, ale to temat na potem. Teraz wróćmy to obrzędów. Inicjacja jest tajna?
WS: Szczegółów tego rytuału nie mogę ujawniać, taka zasada. Mogę co najwyżej ostrożnie uchylać rąbka tajemnicy, żeby wzbudzić ciekawość publiki (śmiech). A tak serio, to on jest przecież i tak z grubsza znany, bo są opisy literackie, niektóre naprawdę bardzo bliskie rzeczywistości. Jeśli ktoś bardzo chce, to (zwłaszcza posługując się językiem francuskim czy angielskim) bez trudu znajdzie dosyć precyzyjne informacje w internecie. Absolutna tajemnica w dzisiejszych czasach już nie istnieje, zresztą nie tylko w tej sferze.
Rzecz jasna to nie oznacza, że mam opowiadać na prawo i lewo, jak to wygląda. Ciekawscy mieliby zbyt łatwo. Szczególnie że nierzadko bez tego insajderskiego potwierdzenia nie wiedzą, który z krążących scenariuszy jest bliski prawdy, a który stanowi twór ludzkiej fantazji.
Akurat tajność rytuałów tradycyjnie była istotnym elementem pracy loży, i to zawsze miało swój głębszy sens. Niezależnie od tego, do jakiej obediencji, tradycji czy rytu się należało, pewne zasady były fundamentalne i uniwersalne.
TT: Model inicjacji do masonerii jest wspólny?
WS: Przynajmniej bardzo podobny. Nie znam oczywiście wszystkich rytuałów stosowanych przez siostry i braci w różnych zakątkach globu, bo sam pracuję całe życie w rycie szkockim dawnym i uznanym. Ale sporadycznie, w charakterze gościa, zdarzało mi się uczestniczyć w pracach prowadzonych na przykład wedle rytu francuskiego i tam mogłem zaobserwować, że pewien zrąb czynności rytualnych i symbolika są zasadniczo takie same, choć występują oczywiście pewne różnice, raczej drugorzędne.
TT: Jakie?
WS: (Śmiech) Wychodzi z ciebie rasowy dziennikarz. Próbujesz mnie wziąć z zaskoczenia, a nuż się jednak wygadam… Nie, nie będziemy wchodzić zbyt głęboko. Tego już nie mogę i nie chcę powiedzieć. I to nie tylko z powodu tej tajemnicy, do której się zobowiązałem. Także dlatego, że zazwyczaj to jest tak silne indywidualne przeżycie, że byłbym nie fair wobec tych, którzy zdecydują się w przyszłości przejść tę drogę. Po prostu gdybym zaczął o tym publicznie opowiadać, odebrałbym im szansę na przepiękne, mocne wrażenia.
TT: Inicjacja to oczywiście moment wejścia do masonerii, ale zapewne tak jak chrzest w wieku dorosłym poprzedzony jest etapem katechumenatu, tak i przed inicjacją trzeba przejść jakieś procedury, etapy, przygotowanie? Zacznijmy od tego, czy prawdą jest, że do masonerii musi cię ktoś zaprosić?
WS: Przez wieki tak było. Często musiało być nawet tak, że to zaproszenie powinno wystosować w porozumieniu przynajmniej dwóch członków loży, którzy wspólnie rekomendowali kandydata. Potem cała loża mu się przyglądała, przeprowadzała procedury sprawdzające i dopiero po nich dochodziło do tej ceremonii inicjacji. Teraz świat poszedł do przodu. Wraz z rozwojem cywilizacji, społeczeństwa, a przede wszystkim mediów społecznościowych pojawiła się możliwość zgłaszania się samodzielnego. I to już jest dzisiaj powszechne. Na stronach internetowych wielu warsztatów można znaleźć adres kontaktowy i nawet ogólny opis procedury, którą kandydat będzie musiał przejść.
TT: CV, list motywacyjny, zaświadczenie od proboszcza…
WS: Tego ostatniego nie praktykujemy, przynajmniej nie jako oblige, ale jeśli ktoś by się uparł… to czemu nie? Wzięlibyśmy pod uwagę. Bardziej zbulwersowany byłby zapewne proboszcz, gdyby się dowiedział, po co ten kwit (śmiech). Natomiast dosyć częstą praktyką jest prośba, by osoba kandydująca od razu dostarczyła zaświadczenie o niekaralności. Ale nie ma tu sztywnej reguły, znam przypadki, co prawda bardzo nieliczne, że loża – po zbadaniu okoliczności i zastanowieniu – przyjmowała osobę niegdyś karaną sądownie, uznając, że dawny wyrok nie odebrał jej czci i zdolności honorowych. Jeden z przykładów: ktoś dawno temu nie zgodził się z policyjną interpretacją zdarzenia drogowego, nie przyjął mandatu, ale przegrał sprawę w sądzie. I mimo to był potem długie lata świetnym wolnomularzem, ozdobą swego warsztatu i mocnym ogniwem braterskiego łańcucha.
Podstawą jest jednak rzeczywiście krótkie CV i list motywacyjny. Data urodzenia, stan cywilny, ukończone szkoły, przebieg pracy zawodowej i tym podobne. Ale, od razu przestrzegam tych, którzy chcieliby skorzystać z gotowca. To nie jest aplikowanie do korporacji, więc nie ma sensu się tam rozpisywać o tym, że przeszedłem (czy przeszłam) szkolenia z takich a takich programów komputerowych, mam sukcesy w sprzedaży i tak dalej, bo to jest nieistotne dla wolnomularstwa. Ważne jest za to, by zawrzeć w tej autoprezentacji przynajmniej skrócony opis swoich poglądów, refleksji nad sobą, refleksji nad światem oraz jakąś przybliżoną odpowiedź na pytanie, po co do masonerii chce się wstąpić.
Swoją drogą, umiejętność selekcji tego, co naprawdę ważne i warte uwzględnienia w tym pierwszym dokumencie, to dla nas sygnał, z kim mamy do czynienia. Może nie decydujący, ale jednak rzutujący na ciąg dalszy. Dlatego potencjalnym chętnym podpowiadam: nie róbcie tego byle jak. Przemyślcie cel i treść, a także formę. Schludna redakcja dokumentu, brak błędów ortograficznych i literówek oraz jeszcze kilka innych drobiazgów – to świadectwo elementarnej kultury osobistej. W dzisiejszym świecie ludzie przywiązują do tego coraz mniej wagi, ale wśród masońskich „selekcjonerów” często zdarzają się osoby o bardzo niedzisiejszych standardach. I bardzo dobrze, moim zdaniem. Niech to będzie enklawa wolna od barbarzyństwa.
TT: Dokumenty wpłynęły, co dzieje się dalej?
WS: Taki wniosek jest rozpatrywany przez lożę, a jeśli uzyska wstępną akceptację, następuje cykl spotkań bezpośrednich z wolnomularzami, ewentualnie jeszcze inne procedury sprawdzające. Sprawozdanie z nich oraz wnioski są potem referowane loży i ta znów – w głosowaniu – decyduje o dopuszczeniu danej osoby do dalszych procedur, czyli do tak zwanego przesłuchania pod opaską, a potem ewentualnie do inicjacji. Warto więc mieć świadomość, że nie każdy, kto się zgłosi, zostanie przyjęty i inicjowany. Odsiew jest zazwyczaj dosyć spory, na różnych etapach.
Od razu powiem – bardzo się staramy, sito jest gęste, a wątpliwości nie zawsze rozstrzygane na korzyść „podsądnego”. Nie ma przebacz, stawka jest wysoka, bo w grę wchodzi przecież także bezpieczeństwo sióstr i braci wybierających dyskretną formę członkostwa. I komfort psychiczny pozostałych. A mimo to zdarzają się wpadki. Czasem coś loża przegapi, a czasem po prostu ludzie się zmieniają, coś im w duszy lub intelekcie zaczyna szwankować i robi się problem.
TT: O tym też krążą legendy, że trzeba być odpowiednio wysoko ustawionym, że istotne jest miejsce w hierarchii, bo byle kogo masoni nie przyjmują…
WS: Byle kogo – stanowczo nie. Ale tu nie chodzi o miejsce w zewnętrznych hierarchiach. Przy okazji – nie żądamy też wyciągu z kontu bankowego. Zastrzegam, bo dotarły do mnie takie plotki. Owszem, są gdzieniegdzie na świecie organizacje masońskie, które rzeczywiście mają zaporowe stawki opłat, niedostępne dla przeciętnego zjadacza chleba, ale to moim zdaniem straszliwa patologia i zaprzeczenie ideałów Sztuki Królewskiej. Na całe szczęście u nas takie podejście się nie przyjęło, choć zdarzało się, że ktoś próbował to proponować, myląc „elitarność” z poziomem zamożności.
Tymczasem chodzi o coś zupełnie innego. Tak, trzeba sprawdzić, czy to na pewno jest właściwy człowiek, ale przede wszystkim w sensie duchowym i etycznym. Czy jest wystarczająco dojrzały i odpowiedzialny, niezależny w myśleniu i działaniu, po prostu „wolny i dobrych obyczajów”. Czy się przyda warsztatowi, wzbogacając jego prace swą osobowością i dobrem – i czy warsztat się przyda jemu, pomagając mu w samodoskonaleniu, bo to też istotny element decyzji. To są pytania, które są bardzo serio traktowane w większości znanych mi lóż i organizacji.
Gdy mówimy o „człowieku wolnym”, rozumiemy przez to także, choć nie wyłącznie, niezależność życiową. W sensie intelektualnym i duchowym przede wszystkim, ale materialnym też. Jeśli na przykład ktoś pozostaje na utrzymaniu rodziców, współmałżonka czy na zasiłku wypłacanym ze środków publicznych, to trudno uznać, że jest osobą w pełni wolną. Krezusem być nie trzeba, ale umieć samemu zarobić na swoje składki lożowe i inne wydatki, także te natury charytatywnej, jednak wypadałoby.
Zawsze przyglądamy się też temu, czego kandydat szuka w wolnomularstwie. Jeżeli widać, że ktoś na przykład szuka wpływów politycznych, dróg na skróty do kariery zawodowej albo biznesowej, to nie, zapewne rozczaruje się szybko, więc nie ma sensu brnąć. Szkoda czasu, kandydata i naszego, szkoda jego pieniędzy wydanych po drodze. Opowieści o masonerii jako klubie oligarchów, ministrów i generałów to mity. Owszem, i tacy się u nas zdarzają, zwłaszcza w krajach romańskich i anglosaskich, ale nawet tam zdecydowanie są w mniejszości. I im szybciej sobie to wzajemnie wyjaśnimy, tym lepiej. To samo dotyczy amatorów kontaktu z kosmitami, ewentualnie poszukiwaczy jakiejś „wiedzy tajemnej”.
TT: Ale znam ludzi, którzy są równocześnie w lożach masońskich i na przykład w ruchach czarowskich czy wikkańskich, czyli jakoś to łączą?
WS: Łączą, bo to nie jest jakoś fundamentalnie sprzeczne, zwłaszcza w przypadku tych odmian masonerii, które są bardziej „mistyczne”, a mniej „racjonalistyczne”. Można być masonem i jednocześnie zajmować się czarami, mniej czy bardziej serio. Tyle że nie w loży. Masoni potraktują to co najwyżej jako dziwne, ale nieszkodliwe w gruncie rzeczy hobby. Przynajmniej tak długo, dopóki nie zacznie to negatywnie wpływać na zachowanie danej osoby w loży, bo niestety znam i takie przypadki, prowadzące do trudnych sytuacji.
Warto natomiast mocno i jasno powiedzieć, że masoneria nie oferuje wiedzy tajemnej w takim rozumieniu, że znamy zaklęcia albo gdzieś mamy zakopany magiczny kamień, który spadł z kosmosu albo jakieś istoty wyższe nam go powierzyły, i jak się ten kamień potrze, to się pozna ukrytą przeszłość, a także przyszłość, i na dokładkę uleczy śmiertelne choroby. Nie, nie ma takich zaklęć, takiego kamienia, nie ma takich możliwości. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, żadnej tajemnej wiedzy ukrytej przed resztą ludzkości nie przechowujemy ani nie stosujemy. Oferujemy, owszem, pewną specyficzną wiedzę o naturze człowieka, ale to jest wiedza skumulowana z całego dorobku cywilizacyjnego ludzkości i w znacznym stopniu ukryta w masońskiej metodzie.
TT: Czyli pewną wiedzę ukrytą jednak macie…
WS: Spróbuję to wyjaśnić inaczej. Jesteśmy przekonani, że ta wiedza jest w każdym z nas głęboko ukryta, a funkcjonowanie w wolnomularstwie pozwala ją wewnątrz siebie odkryć. I dzięki temu łatwiej pogodzić się z tym światem i zrozumieć swoje miejsce w nim. Jednym się to udaje lepiej, innym gorzej, niektórym wcale – mówię to z doświadczenia, również przykrego. Ale głównie o to chodzi. I w tym sensie to rzeczywiście jest swoista, tajemna wiedza masońska, którą możemy zaoferować adeptom. Ale tylko w tym.
Jeśli więc ktoś szuka „wiedzy tajemnej” w innym znaczeniu, to na pewnym etapie grzecznie mu mówimy: to nie jest ścieżka dla ciebie, nie marnuj na nas czasu, a my nie będziemy go marnować na ciebie, szukaj tego swego wymarzonego skarbu gdzie indziej. Albo czasami nieco inaczej: tej wiedzy tajemnej możesz sobie szukać gdzie indziej, proszę uprzejmie, ale „być w loży” powinieneś po coś innego. Jeśli szukasz też tej prawdy o sobie i o świecie, którą można u nas odnaleźć, jeśli chcesz się doskonalić – a, to wtedy tak. Zapraszamy.
TT: Czarownikiem, jednym słowem, można być, a księdzem, pastorem lub biskupem?
Można, czemu nie? Ale pod jednym warunkiem: że będąc kapłanem określonej religii, jest się tolerancyjnym i otwartym wobec wyznawców innych religii oraz osób niewyznających żadnej religii. Wewnątrz loży dyskutuje się z siostrami i braćmi wyznającymi inne religie bądź niewyznającymi żadnej w sposób nacechowany wzajemnym szacunkiem. Nie agituje się ani nie nawraca, nie rzuca się na nich klątwy, nie wyzywa od innowierców i heretyków, tylko z zainteresowaniem się słucha tego, co oni mają do powiedzenia. I to nie jest tylko teoria, bo są w lożach rzeczywiście duchowni różnych religii, najczęściej pastorzy, ale bywają też księża katoliccy, a także prawosławni, a jakby dobrze poszukać, to pewnie i rabini też by się znaleźli.
TT: A kardynałowie? Bo zapewne wiesz, że wśród mocno konserwatywnych wiernych Kościoła katolickiego wciąż krąży opowieść o wielu kardynałach masonach.
WS: Wiem. Wiem. Mam swoją „bańkę kontrolną” w tych kręgach, często wspomina się tam na przykład metropolitę Mediolanu Carlo Martiniego, ale można też usłyszeć, że masonem był sam Jorge Bergoglio, czyli papież Franciszek. Mogę chyba uspokoić tych, którym spędza to sen z powiek. Bez wątpienia jako argentyński jezuita miewał okazje do spotykania się z masonami, bo realia latynoamerykańskie temu zawsze sprzyjały, ale co innego spotykać się i nawet w pewnych sprawach współpracować, a co innego samemu być wolnomularzem.
I dalej – wielu kardynałów? Na pewno nie. Czy pojedyncze przypadki się zdarzają? Moim zdaniem obecnie nie, ale nie potrafię tego twardo powiedzieć, bo ruch jest wielotysięczny, rozprzestrzeniony na całym świecie. Nie znam sytuacji wszędzie, więc może gdzieś jakiś katolicki kardynał faktycznie w fartuszku współcześnie sobie biega. Jeśli chodzi o biskupów, to już byłbym mniej kategoryczny. Sam co prawda nie spotkałem, ale dość wiarygodne opowieści z bardzo dobrych źródeł słyszałem na ten temat.
Czyli: owszem, bywa, ale zdecydowanie nie jest to dzisiaj zjawisko masowe.
TT: Celowo używasz czasu teraźniejszego, a nie przeszłego?
WS: Oczywiście, bo w przeszłości zdarzało się niewątpliwie, że nawet bardzo wysocy rangą dostojnicy Kościoła katolickiego byli masonami. I było to na pewno powszechniejsze niż obecnie. Naukowe publikacje historyczne dostarczają w tej kwestii licznych dowodów.
Daleko nie szukając, w Polsce w drugiej połowie XVIII wieku to byli na przykład dwaj prymasi, Gabriel Podoski i Michał Poniatowski. Pełniąc tę funkcję, jednocześnie byli członkami lóż wolnomularskich, i to zdecydowanie mocno zaangażowanymi.
TT: Nie wiem, czy rzeczywiście jest się specjalnie czym chwalić (śmiech)…
WS: Fakt, nie są to najbardziej świetlane postacie naszej historii. Ale przypomnę, że obaj byli też hierarchami Kościoła, więc przyganiał kocioł garnkowi…
Wracając do tematu: pamiętajmy o specyfice epoki. Wolnomularstwo, także w Polsce, było wówczas klubem, do którego należały w zasadzie całe elity. Społeczne, polityczne, ekonomiczne i wojskowe – więc nic dziwnego, że i prymasom się zdarzało. Personelowi niższych rang tym bardziej. Natomiast dzisiaj, gdyby – hipotetycznie – zastukał do drzwi loży katolicki ksiądz lub biskup, to byłbym za tym, by procedować jego kandydaturę tak samo jak kandydaturę nauczycielki, dziennikarza, bizneswoman albo mechanika samochodowego. W przypadku szeregowego księdza pewnie byłoby łatwiej o pozytywną decyzję, co zaś do biskupa… na pewno chciałbym sprawdzić, za jakimi dokumentami głosował w episkopacie i czy aby – jako pasterz diecezji – nie tuszował pedofilskich zachowań podwładnych. Ale to żadne szczególne obostrzenia. W przypadku czynnego polityka byłoby analogicznie. Na ocenę na przykład urzędnika, menedżera lub dyrektora szkoły też wpływają informacje o tym, jakie standardy stosuje w pracy, wobec ludzi.
TT: Wróćmy teraz do procedury sprawdzania nowego kandydata. Jak ona wygląda?
WS: Bardzo różnie. To jest zakres suwerennej decyzji poszczególnych organizacji, mocno zakorzenionej w zwyczaju. Istnieje natomiast pewien wspólny zrąb i nic mi nie wiadomo, żeby ktokolwiek z niego rezygnował. To przede wszystkim ten wspomniany wcześniej cykl rozmów. Czasem przez niektóre szczególnie czujne loże uzupełniany jest wywiadem szerszym, na przykład sprawdzaniem aktywności kandydata w mediach społecznościowych czy badaniem innych form jego aktywności publicznej. Podstawą jest jednak rozmowa.
Pierwsza – z szefem loży, do której się aspiruje, czyli wedle naszej terminologii Czcigodnym Mistrzem. On potem przedstawia nową kandydaturę całej loży, a jej członkowie głosują, czy dopuścić kandydatkę/kandydata do dalszych prób. Jeżeli wynik tego głosowania jest pozytywny, to wtedy Czcigodny Mistrz wyznacza trzech (zazwyczaj) mistrzów warsztatu, a więc wolnomularzy już z pewnym doświadczeniem, i oni przeprowadzają kolejne rozmowy z osobą aspirującą. Te trzy rozmowy są już sprofilowane tematycznie, tak żeby objęły możliwie szerokie spektrum wiedzy o potencjalnym, nowym członku loży. Ci ankieterzy składają potem sprawozdania przed lożą i znowu następuje głosowanie.
Po nim i po ewentualnych dodatkowych procedurach sprawdzających, jeżeli efekt tych wszystkich dociekań i studiów jest pozytywny, czyli wygląda na to, że mamy do czynienia z osobą wolną i dobrych obyczajów, taką, jaką byśmy chcieli mieć w swoich szeregach, i uważamy, że jest szansa, że ona swojego czasu na nas nie zmarnuje – to zapraszamy na bardzo malowniczy ceremoniał, czyli „przesłuchanie pod opaską”. Kandydatka lub kandydat są wprowadzani z zawiązanymi oczami do sali, sadzani na krzesełku i wtedy pada seria pytań ze strony członków loży. Pytania dotyczą bardzo różnych sfer, czasem są naprawdę zaskakujące, a wszystko po to, by sprawdzić ostatecznie, z kim mamy do czynienia. Chodzi o to, żeby się przekonać, czy ten człowiek swoim charakterem, swoją duchowością nie będzie zgrzytał wewnątrz loży. Czy my możemy się też od niego czegoś cennego nauczyć, czy możemy od siebie dać jej/jemu coś pozytywnego.
TT: To są sformalizowane pytania?
WS: Nie. One często są sprowokowane wcześniejszym zachowaniem kandydata, na przykład tym, co powiedział w ankietach. Czasem to jest też trochę sprawdzenie refleksu, trochę sprawdzenie poczucia humoru i dystansu wobec samego siebie, trochę sprawdzenie odporności psychicznej – bo to wszystko też bardzo się przydaje w funkcjonowaniu w tak specyficznej grupie.
Taki test, skądinąd element wypracowanego przez wieki doświadczenia, żeby uniknąć potem problemów z osobą na przykład nie do końca panującą nad sobą. To jednak jest ogromny stres, gdy siedzi się w obcym pomieszczeniu, nie wiadomo za bardzo gdzie, oczy zasłonięte, obce głosy odzywają się z różnych stron, zza lewego ramienia, zza prawego, z przodu itd. Czasem te pytania są, jak może się wydawać, z punktu widzenia słuchającego, od czapy. Ale obserwowanie reakcji – to materiał wręcz bezcenny przed podjęciem ostatecznych decyzji.
TT: A opaskę zdejmuje się na koniec przesłuchania? Czy kandydat wychodzi w opasce?
WS: W opasce, bo on przecież jeszcze nie jest przyjęty, więc żegna się go w opasce, która jest zdejmowana dopiero za drzwiami, już w tej bezpiecznej przestrzeni pozaświątynnej. A potem „biedna ofiara” wraca do domu i czeka na sygnał, co dalej. Staramy się nie być wredni, przynajmniej w naszej loży, więc ten sygnał następuje w miarę szybko. Mamy taki zwyczaj, że gdy tylko kandydat lożę opuści, to zaraz następuje szybkie podsumowanie i finalne głosowanie. Przyjmujemy albo nie – decyzja zapada, zanim człowiek dotrze do domu.
Jeżeli przyjmujemy, to Czcigodny Mistrz niebawem telefonuje, umawia termin ceremonii inicjacyjnej, tej, od której zaczęliśmy naszą rozmowę. Oczywiście ona zaczyna się jeszcze z opaską na oczach. Opaska spadnie dopiero w trakcie ceremonii.
TT: A między decyzją o przyjęciu a inicjacją nie ma żadnego – posłużmy się terminologią zakonną – nowicjatu, etapu wprowadzenia w życie loży?
WS: Przed inicjacją nie ma, bo jest po. Każdy nowo przyjęty wolnomularz bez względu na płeć, status społeczny, wiek, wykształcenie itp. staje się najpierw uczniem. Ma specjalny fartuszek uczniowski, ma swoje miejsce uczniowskie wewnątrz loży, przypisane temu stopniowi uczniowskie prawa i obowiązki.
Spośród nich chyba najistotniejszy jest nakaz milczenia w loży. To bardzo ciężka próba, zwłaszcza dla gaduły, takiego jak ja. Ludzie rozmawiali, wygłaszali referaty, często na tematy, które są mi zawodowo bliskie, potem zabierali głos w dyskusji – nie wszyscy i nie zawsze z sensem – a ja nie mogłem się odezwać i skomentować! Toż to był dramat i katorga… Ale też pierwsza istotna praca nad sobą. Po jakimś czasie zaczyna się rozumieć głęboki sens tego ćwiczenia. Rzecz jasna, o ile się wytrzyma.
Nakaz milczenia uczniów oczywiście dotyczy prac rytualnych. Dopiero gdy one zostaną zakończone, gdy zasiądziemy do wspólnego posiłku, czyli agapy, to wtedy każdy może się odzywać na równych prawach, bez względu na to, czy jest uczniem, czy mistrzem trzydziestego trzeciego stopnia. Można nadrobić trochę zaległości. To zresztą wyzwanie dla starszych stażem i doświadczeniem, jak wykorzystać tę okazję do zamanifestowania równości i braterstwa w optymalny sposób.
W trakcie prac rytualnych obowiązuje szczególna hierarchia, zróżnicowanie praw i obowiązków. Uczeń ma za zadanie milczeć i czujnie obserwować, zapamiętywać, analizować to, co widzi. Tylko tyle i aż tyle. W wielu lożach idzie się jeszcze dalej: uczniowie usługują przy stole, i to na nich spada cały ciężar przygotowania agapy oraz posprzątania po niej. My, zakładając swoją lożę w Kielcach, akurat z tego obyczaju zrezygnowaliśmy; mistrzowi korona z głowy nie spada, gdy pakuje naczynia do zmywarki albo rozkłada na stole widelce, natomiast manifestacja równości i braterstwa robi swoje. Ale i tak etap bycia uczniem to jest specyficzna forma nowicjatu, sprawdzenie pokory wobec tradycji masońskiej, ale też determinacji i zaangażowania. To jest zresztą etap, podczas którego część ludzi się wykrusza, bo w świecie profańskim są ważnymi osobami, prezesami, dyrektorami, profesorami, generałami i są przekonani, że po drugiej stronie też będą z tego statusu korzystać. A tu niespodzianka, nic z tego. Tu obowiązuje ich skromność i milczenie. I to przez rok, a czasem dłużej.
TT: A od czego to zależy?
WS: Od postępów i pilności. Jeśli jesteś obecny na wszystkich spotkaniach i wykonasz poza pracami rytualnymi pewne zadania, jeśli twoje zachowanie nie budzi zastrzeżeń, to możesz być dopuszczony do kolejnego stopnia wtajemniczenia.
TT: Kto to ocenia?
WS: Przede wszystkim drugi dozorca. To taki urząd oficerski, ważny w wewnętrznej organizacji loży. Siostra lub brat, piastując tę funkcję, odpowiada między innymi za nadzór nad uczniami. Obserwuje, rozmawia z nimi, czasami prowadzi z nimi specjalne szkolenia, i na tej podstawie zgłasza Czcigodnemu Mistrzowi w odpowiednim momencie – ale zapis regulaminów jest najczęściej taki, że nie wcześniej niż po roku – że dany uczeń jest gotowy do podniesienia do stopnia drugiego, czyli czeladnika. Uprawnieni członkowie loży akceptują to potem w głosowaniu.
Notabene mechanizm przy wszystkich kolejnych podwyżkach stopnia jest później z grubsza taki sam. Z tym że nadzór nad czeladnikami sprawuje pierwszy dozorca, a nad mistrzami… trochę Czcigodny Mistrz, ale przede wszystkim oni sami. Starając się pamiętać, że bez względu na formalny stopień wszyscy powinniśmy zawsze czuć się uczniami, w tym sensie, że nie należy popadać w samozachwyt, mieć chęć poznawania nowych rzeczy, gotowość do pomocy innym. To powinno się w dobrym masonie zakorzenić na stałe, nie tylko na użytek konkretnego etapu. A ten uczniowski nowicjat między innymi te cechy powinien rozwijać w człowieku.
TT: I potem jest kolejna inicjacja do stopnia czeladnika?
WS: Inicjacja jest jedna. Potem to już „podwyżka płacy”. Swoją drogą pracownicy naukowi polskich uczelni lubią w lożach gorzko żartować, że gdyby nie członkostwo w masonerii, zapomnieliby brzmienia tych słów…
Ale przed tą podwyżką po drodze jest jeszcze sprawdzian wiedzy, czyli coś na kształt egzaminu. I to jest kolejny stres, na który potencjalni masoni muszą być gotowi. Trzeba napisać referat, zwany przez wolnomularzy „deską”, i on powinien przede wszystkim wykazać, że adept wystarczająco poznał i zrozumiał symbolikę i sens stopnia ucznia. Wygłasza się deskę przed lożą, i to jest pierwsza okazja, żeby się odezwać w trakcie prac rytualnych. Potem delikwent odpowiada na ewentualne pytania dotyczące jego wypracowania, a potem jeszcze na pytania o symbolikę i o wewnętrzne regulacje prawne, czyli o regulamin loży, konstytucję organizacji, w której dany warsztat funkcjonuje.
Jeżeli to wszystko zostanie ocenione pozytywnie przez właściwych oficerów i całą lożę, rzecz jasna znów w głosowaniu, to wtedy Czcigodny Mistrz uroczyście obwieszcza dobrą wiadomość – i wreszcie można przystąpić do rytuału podniesienia. W jego trakcie pojawia się nowy ładunek symboli, nowa wiedza, no i oczywiście możliwość udziału w pracach loży prowadzonych w drugim stopniu. Potem, na podobnych zasadach, jest dostęp do stopnia mistrza i możliwość prac w loży trzeciego stopnia.
TT: I za każdym razem jest sprawdzian z tej nowej wiedzy?
WS: Tak jest. Od czeladnika, żeby mógł awansować, wymaga się różnych dodatkowych rzeczy, na przykład odwiedzin w innych lożach poza macierzystą, żeby sobie poszerzył horyzonty i poznał też inne zasady i obyczaje. To nawiązanie do prastarej tradycji z czasów lóż budowniczych katedr, gdy ówcześni czeladnicy przemierzali Europę w poszukiwaniu pracy oraz nowych doświadczeń zawodowych. A jednocześnie ważny element praktyczny – sygnał, że jeśli chcesz niebawem współdecydować o loży jako mistrz i pewnie członek Kolegium Oficerskiego, to musisz mieć wiedzę o świecie, także tym wolnomularskim, wykraczającą poza swoje dobrze znane opłotki.
To jest taka drabinka, po której się stopniowo wspinasz. Dzięki własnym staraniom, zaangażowaniu, w miarę rozwoju samoświadomości i wiedzy o otaczającym nas świecie. O samym wolnomularstwie zresztą też.
TT: To trochę brzmi jak… piękna teoria. Praktyka nadąża?
WS: Cóż, mówię tu, jak być powinno. I w wielu dobrze prowadzonych lożach tak właśnie jest. Ale zdarzają się niestety odstępstwa i to jest moim zdaniem problem, który czasem wybucha masonerii w twarz.
Pół biedy, gdy nowa loża, w fazie szybkiego rozwoju, awansuje trochę na wyrost na drugi i trzeci stopień. Na wyrost w tym sensie, że na przykład nieco skróci wymagane okresy stażu osobom, które wykazują ponadprzeciętną aktywność, albo odstąpi od innych wymogów, choćby tych czeladniczych podróży, które zwłaszcza w czasie pandemii były wyzwaniem nie do przeskoczenia z przyczyn obiektywnych, ale i w zwykłych okolicznościach bywają dla niektórych problemem z powodów zawodowych czy rodzinnych. To lekkie przymknięcie oka bywa oczywiste, bo potrzeba ludzi do wypełnienia funkcji oficerskich, żeby prace mogły się odbywać w kolejnym mieście zgodnie z wymogami tradycji i rytuału. Rzecz w tym, żeby ci podniesieni mieli poczucie zaciągniętego długu – i wolę jego spłacenia, czyli popracowania potem nad sobą, uzupełnienia jak najszybciej tego, co im w pośpiechu umknęło. Wtedy OK, nie ma problemu.
Gorzej, gdy się o tym zapomina – albo podwyżki lecą z automatu, „za wysługę lat” lub w ramach koteryjnych rozgrywek czy po znajomości. Efekt opłakany. Sam znam mistrzów bardzo wysokiego stopnia, którzy ewidentnie nie przepracowali porządnie nauk nie tylko stopnia trzeciego, ale chyba nawet i pierwszego. I to widać po nich i w loży, i poza nią. Na przykład w mediach społecznościowych. Nie przeszkadza im to w obnoszeniu się ze swoimi dekorami i mądrościami, a często w musztrowaniu młodszych. A może właśnie temu taka „kariera” sprzyja…
Na szczęście z mojej obserwacji wynika, że to jest zjawisko marginalne. Ale nie ukrywam, że i tak boli. Również dlatego, że zraża wielu świetnych ludzi. Bo przychodzi bystra uczennica lub uczeń – zgodnie z instrukcją swego stopnia obserwuje i wyciąga wnioski – i widzi, że patetyczne frazesy to jedno, a realne zachowania drugie. I jeśli nie zobaczy, że jest w szefostwie chęć i potencjał, by to zmieniać, to nierzadko bierze nogi za pas.
Masoni są tylko ludźmi, mają ludzkie przywary. Ale ta ścieżka przez stopnie została przez mądrych przodków wykombinowana między innymi po to, by dać nam instrument do walki z tymi wadami. U innych i u siebie. Zwłaszcza te trzy pierwsze stopnie…
TT: A potem aż do – przynajmniej w rycie szkockim dawnym i uznanym – 33. stopnia wtajemniczenia. Ale to już tylko dla mistrzów.
WS: Tak, nie ma drogi na skróty, bo żeby aspirować do stopnia czwartego, trzeba po drodze zaliczyć trzeci, czyli być już mistrzem. I to zazwyczaj co najmniej przez dwa, trzy lata. Rzadkie wyjątki od tej „stażowej” reguły czynione były w sytuacjach, gdy na zupełnie dziewiczym terenie – w kraju, w którym masoneria w ogóle nie funkcjonowała – zakładano nowe struktury. Wtedy bywało, na przykład w Polsce w latach 90. ubiegłego wieku, że pewnej „grupie inicjatywnej” wysokie stopnie nadawano z pominięciem zwyczajowych terminów. Z tego, co wiem, bywa niestety i tak – ale to już sytuacje patologiczne – że niektóre organizacje kuszą nowych członków przyspieszonymi awansami. W porządnej masonerii to rzecz nie do pomyślenia, więc jeśli komuś zależy naprawdę na jakości, a nie na pozorach, to moja dobra rada – warto się od takich pseudomasonów trzymać z daleka.
W normalnych warunkach w prawidłowo pracującej strukturze za każdym razem trzeba wykazać się nie tylko samym stażem, ale też odpowiednim zaangażowaniem, wiedzą symboliczną, uzyskaniem sukcesów w pracy nad sobą. Tym „ociosaniem swojego kamienia”. To takie często używane symboliczne stwierdzenie wolnomularskie. I wtedy pada propozycja: droga siostro, drogi bracie, chyba pora poznać symbolikę stopnia czwartego. A potem: dwunastego, czternastego i tak dalej. Trzydzieści trzy stopnie to w RSDiU, w rycie francuskim siedem (ale bardzo „pojemnych” symbolicznie), a w Memphis-Misraim aż dziewięćdziesiąt dziewięć… Przy czym te najwyższe stopnie zazwyczaj mają charakter już administracyjny – to znaczy nie tyle niosą szczególnie nowy ładunek wiedzy symbolicznej, ile raczej łączą się z pewnymi funkcjami w organizacji ponadlożowej.
Za zamkniętymi drzwiami loży
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
© Wydawnictwo WAM, 2025
© Tomasz P. Terlikowski, 2025
© Witold Sokała, 2025
Opieka redakcyjna: Sławomir Rusin
Redakcja: Anna Śledzikowska
Korekta: Dariusz Godoś
Projekt okładki: Adam Gutkowski
ISBN 978-83-277-4518-7
WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200
e-mail: [email protected]
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255
e-mail: [email protected]
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA
tel. 12 62 93 260
www.wydawnictwowam.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek