Franciszek Blachnicki - Tomasz P. Terlikowski  - ebook

Franciszek Blachnicki ebook

Tomasz P. Terlikowski

4,5

Opis

Wychował pokolenia. Zmienił Polskę. Zmienił Kościół

Nawrócił się w celi śmierci więzienia gestapo niedługo po opuszczeniu obozu w Auschwitz. W obozie koncentracyjnym przebywał wtedy, gdy o. Maksymilian Kolbe składał za współwięźnia ofiarę ze swojego życia. Jako wychowanek harcerstwa Franciszek z zaangażowaniem walczył z Niemcami, konspirował w rodzinnych Tarnowskich Górach i nawet przesłuchiwany nie tracił patriotycznego ducha. Jednak później zapadł wyrok – wyrok śmierci.

Franciszek Blachnicki. Jeden z najważniejszych duchownych okresu PRL-u, który wraz z Karolem Wojtyłą, Stefanem Wyszyńskim i Jerzym Popiełuszką rekonstruował polski Kościół po tragedii II wojny światowej, w mrocznych dekadach PRL-u. Młodość i doświadczenia z czasów okupacji ukształtowały przyszłego księdza, który intensywnie działał na rzecz trzeźwości Polaków, a następnie stworzył swoje największe dzieło – ruch oazowy. Jak wyglądały jego relacje z Wojtyłą i Wyszyńskim? Jak to się stało, że pociągnął za sobą miliony wiernych? Skąd wzięły się kontrowersje wokół jego śmierci? 

Tomasz Terlikowski kreśli opowieść z epickim rozmachem i razem z Franciszkiem Blachnickim poszukuje sensu ludzkiej egzystencji. Biografia założyciela Ruchu Światło-Życie to fascynująca historia człowieka, który wychował pokolenia Polaków i którego dzieło trwa do dziś.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 583

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (6 ocen)
3
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Szymon_Szy

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawie i inspirująco napisana biografia. Jak sam autor zaznacza, jest to biografia postaci, która zasługuje na szersze poznanie. Plusem jest przekazanie przesłania Ruchu oraz częste przytaczanie oryginalnych tekstów. Serdecznie polecam
00

Popularność




Wstęp

Było ich trzech. To oni – myślę, że można to powiedzieć bez ryzyka większego błędu – stworzyli coś, co znamy jako polski model religijności po drugiej wojnie światowej. Bez obchodów Wielkiego Milenium nie byłoby późniejszego odrodzenia narodowego, bez oaz nie mielibyśmy masowego duszpasterstwa młodzieży i tysięcy powołań kapłańskich, a bez doświadczenia papieskich pielgrzymek nie byłoby wielkiego, wspólnotowego doświadczania wiary. Rozpad starego świata, przesunięcie granic, wymordowanie jednej trzeciej duchowieństwa, zniszczenie rodzącej się dopiero po latach zaborów katolickiej klasy intelektualnej, a potem włączenie Polski do sowieckiej strefy wpływów – wymagało zupełnie nowego spojrzenia na polską tradycję religijną, na katolicyzm i Kościół. Antyreligijna retoryka, a później także wrogie działania władz komunistycznych wymuszały nowy styl działania. „Wędrówki ludów” – związane najpierw z masowymi przesiedleniami, a później z industrializacją kolejnych terenów Polski – sprawiały, że w wielu miejscach świat tradycyjnej, istniejącej od wieków religijności przestawał istnieć. Jeśli do tego dodać konieczność stworzenia nowych struktur kościelnych na ziemiach, które przez stulecia pozostawały pod władzą niemiecką, a często były zdominowane przez ewangelików, to obraz wyzwania, przed jakim stanęły Polska i Kościół w naszym kraju, staje się w miarę pełny.

Wielcy przedwojennego katolicyzmu często ponieśli śmierć w czasie wojny (jak o. Maksymilian Maria Kolbe) lub zmarli krótko po (jak prymas August Hlond), albo byli już ludźmi na tyle wiekowymi, że nie mogli podjąć tego wyzwania. Misję ponownego ukształtowania polskiej religijności, a raczej jej rekonstrukcji podejmuje zatem młody socjolog i kapłan – a wreszcie po latach prymas Polski i kardynał – Stefan Wyszyński. To on w czasie internowania wypracowuje wielki program najpierw Ślubów Jasnogórskich, a potem Milenium chrztu Polski, które sprawiają, że Kościół w Polsce staje się alternatywną wobec państwa wspólnotą nie tylko religijną, ale i społeczną. Prymas nadaje nowy dynamizm tradycyjnym elementom polskiej religijności i sprawia, że w nowej sytuacji ograniczonego duszpasterstwa stają się one częścią formacji i wychowania katolickiego. Bez tych „reform”, ale i bez tego przeżycia masowej wspólnoty w czasie Milenium chrztu Polski, nie byłoby polskiego modelu religijności, jaki znamy.

Drugim z „trzech muszkieterów” polskiego katolicyzmu i duszpasterstwa był, rzecz jasna, Karol Wojtyła. To on najpierw otworzył etykę katolicką na inspiracje z dziedziny fenomenologii czy kantyzmu, który doprowadził go do „teologii ciała”, będącej „bombą z opóźnionym zapłonem” (jak to ujął George Weigel), podłożoną pod całą doktrynę Kościoła, a jednocześnie zaczął budować nowy rodzaj duszpasterstwa studentów. Jako biskup – niezależnie od tego, że unikał sporów wewnątrz episkopatu – był dla wielu drugim, nieco bardziej „otwartym na dialog” obliczem polskiego Kościoła, potrafił bowiem łagodzić niełatwy (ale być może konieczny w tamtych czasach) styl zarządzania Kościołem prymasa Wyszyńskiego. Jako papież zaś nie tylko stał się Pawłem naszych czasów, podróżującym i ewangelizującym, ale przede wszystkim – z polskiej perspektywy – stał się „niekoronowanym królem Polski”, kimś, kto leczy polskie rany, wyjaśnia polskie myślenie, naprawia błędy duszpasterskie biskupów czy kapłanów, przywraca wolność, a potem – łagodnie (ale niekiedy i ostro) próbuje wychowywać. Ani polski Kościół, ani Polska nie byłyby takie, jakie są, gdyby nie on i jego posługa.

Ksiądz Franciszek, 1974 r.

I wreszcie trzeci z nich to ks. Franciszek Blachnicki. Uczeń i następca św. Maksymiliana M. Kolbego, więzień Auschwitz, nawrócony w celi śmierci, a później duszpasterz ministrantów, twórca nowej metody rekolekcyjnej, dziennikarz, pisarz, twórca mediów, człowiek zaangażowany w walkę o trzeźwość, ale także o promowanie modelu maryjności wedługśw. Maksymiliana. Komuniści zamknęli go w areszcie, ale nie przerwali ostatecznie jego działalności, bo później został najpierw studentem, następnie wykładowcą Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, twórcą lub współtwórcą pierwszych posoborowych podręczników do liturgiki, katechetyki, teologii pastoralnej, a także jednym z liderów odnowy liturgicznej w polskim Kościele.

Jego najważniejszym dziełem był jednak Ruch Światło--Życie (wcześniej Ruch Żywego Kościoła), przez który przeszły setki tysięcy młodych ludzi – począwszy od lat 60., przez 70., aż po lata 80. XX wieku, kiedy stał się on jednym z najpopularniejszych w całym Kościele modeli formacji młodzieży. To właśnie oazy formowały młodych katolickich członków „Solidarności”, Ruchu Młodej Polski czy Niezależnego Zrzeszenia Studentów, z oaz pochodziły całe pokolenia księży i sióstr zakonnych w całej Polsce, powołaniowy wyż to bowiem nie tylko efekt JP2, ale także ks. Blachnickiego. To jego zaangażowanie doprowadziło do ukształtowania takiej, a nie innejformy liturgicznej, wzbogacenia śpiewników katolickich o wiele nowych pieśni i piosenek, a wreszcie przyczyniło się do zasadniczej odmienności polskiej reformy liturgicznej. Odnowa charyzmatyczna także może w nim upatrywać jednego ze swoich ojców założycieli, o czym niekiedy niesłusznie się zapomina. I wreszcie, jeśli wrócić do jego tekstów, do tego, co napisał i powiedział, to jest to jeden z proroków odnowy Kościoła, którego wizje, pomysły i diagnozy w ogóle się nie zestarzały.

Z tej trójki wyczerpujących i popularnych biografii doczekali się już zarówno św. Jan Paweł II (tu lista jest długa, ale wymienić wypada przynajmniej George’a Weigla i Jacka Moskwę) i prymas Stefan Wyszyński (ze znakomitymi publikacjami Andrzeja Micewskiego, Ewy Czaczkowskiej i Mileny Kindziuk), a ks. Franciszek Blachnicki pozostawał nieco na uboczu. Owszem, jest jego znakomita i całościowa biografia pióra bp. Adama Wodarczyka1, a także świetna historia Ruchu Światło-Życie Roberta Derewendy2, są wspomnienia Doroty Seweryn3, a także wiele mniejszych i większych tekstów teologicznych i popularyzatorskich poświęconych życiu i zaangażowaniu ks. Blachnickiego, wciąż jednak brakowało popularnej, obszernej biografii założyciela oaz.

Ta książka jest próbą zaradzenia temu brakowi, próbą ukazania ks. Blachnickiego w całym bogactwie jego działania, osobowości, ale także w tym, jak trudnym niekiedy bywał człowiekiem. Nie byłem i nie jestem członkiem Ruchu Światło-Życie, moja formacja zawsze biegła gdzieś obok niego, a niekiedy moi duszpasterze odcinali się od linii oazowej. W niczym nie zmienia to jednak faktu, że gdy zacząłem zapoznawać się z ks. Blachnickim, z jego życiem, twórczością, z jego zapiskami i wspomnieniami o nim, to zafascynował mnie jak mało kto. To właśnie on – a mogę to jako autor biografii św. Maksymiliana4 powiedzieć – jest rzeczywistym następcą o. Kolbego – jako człowiek z podobną wizją, rozmachem i zaangażowaniem, a jednocześnie równie trudny. To on nadał ton i kierunek duszpasterstwu młodzieży, a dynamizmu, jaki stworzył, nikomu po nim nie udało się powtórzyć. Ksiądz Blachnicki był prorokiem, był wizjonerem, ale też człowiekiem, który naprawdę – czasem wbrew wszelkim trudnościom – potrafił budować. Taki wzorzec osobowy jest potrzebny zarówno współczesnym kapłanom, jak i świeckim, a pytania, jakie on zadawał, i odpowiedzi, jakich udzielał, są ważne dla współczesnych poszukiwań duszpasterskich i teologicznych.

Mam nadzieję, że ta książka pokazuje to w wystarczającym stopniu, by i współcześni Polacy mogli się nim zafascynować i powrócić do idei, którymi żyła ta niezwykła postać.

1A. Wodarczyk, Prorok Żywego Kościoła, Katowice 2008.

2R. Derewenda, Dzieło wiary. Historia Ruchu Światło-Życie 1950–1985, Kraków 2010.

3D. Seweryn, Nasze korzenie, Kraków 2019.

4T. P. Terlikowski, Maksymilian M. Kolbe. Biografia świętego męczennika, Kraków 2017.

Rozdział 1.Hartowanie ducha

Rok 1921, by nawiązać do jędrnych pierwszych zdań Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza, to „był dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne wydarzenia”1. Świat znajdował się wciąż w stanie potężnego wstrząsu, zapadały kolejne decyzje definiujące nowe globalne status quo w Europie, której stary porządek runął na skutek monstrualnej rzezi, jaką była I wojna światowa. Zniknęły gigantyczne imperia, w gruzach legły zarówno Cesarstwo Rosyjskie, jak i Austro-Węgry i Rzesza Niemiecka. Na ich szczątkach zaczęły się kształtować nowe państwa, często złożone ze społeczeństw i narodów, które historycznie niewiele miały ze sobą wspólnego, narastały konflikty etnicz­ne, rozwijał się i wciąż zdobywał nowych wyznawców ruch nacjonalistyczny.

Na obrzeżach tego świata, w miejscu, gdzie przez wiele pokoleń trwało Cesarstwo Rosyjskie, powstało zupełnie nowe państwo, w którym próbowano stworzyć – za pośrednictwem ideologii komunizmu – nowego człowieka, człowieka bez Boga, bez religii, bez rodziny2 i bez zakorzenienia, za to realizującego wizję już nie Bogoczłowieka, ale człowieka-Boga (by posłużyć się obrazem z Biesów Fiodora Dostojewskiego). Kilka lat wcześniej przed wielkim zagrożeniem, jakie przyjdzie na świat z Rosji, ostrzegała w Fatimie Matka Boża3, a w 1921 roku było już wyraźnie widać sygnały, którego tego dowodziły. W 1918 roku bolszewicy pozbawili Cerkiew prawosławną większości praw, duchownym odebrali środki do życia, w 1919 po raz pierwszy zamknęli patriarchę Moskwy Tichona w areszcie domowym, a w 1922 roku pod pretekstem walki z głodem rozpoczęli wielką akcję odbierania prawosławnym naczyń liturgicznych. Jednym z jej efektów był pierwszy publiczny proces, w którym skazano duchownych broniących wraz z robotnikami z Szui cerkwi przed napaścią służb sowieckich4.

Ale powstanie komunizmu nie było jedynym problemem, z jakim przyszło borykać się ludziom w najbliższych latach. Nowe granice były często tak zarysowane (a w istocie często, jak w przypadku Polski, dopiero je szkicowano), a nowe zasady prawa międzynarodowego tak spisane, że rodziło to – nie ma znaczenia: słusznie czy nie – gniew i frustrację w wielkich niegdyś (albo i wówczas) narodach, które wciśnięte zostały w niewielkie granice. Sytuacja dotyczyła tak Węgier5, jak obłożonych ogromnymi ograniczeniami Niemiec, co – już wówczas nie brakowało ekspertów zwracających na to uwagę – mogło tylko doprowadzić do kolejnej wojny6. Co zresztą niespełna dwadzieścia lat później się stało. Kryzys społeczny był ogromny. Pierwsza wojna światowa pochłonęła miliony ofiar, miliony innych na zawsze naznaczonych zostało kalectwem, głęboką traumą albo utraciło dorobekcałego życia. Radość z odzyskanej niepodległości łączyła się ze świadomością utraty starego życia, a także z frustracją mniejszości, które pozostały poza granicami swoich nowo powstałych (albo właśnie utraconych) państw albo którym utworzyć własnego państwa się nie udało.

Wszystkie te elementy wystąpiły także na terenach Polski. Po ponad stu latach kraj odzyskał niepodległość, ale jeszcze rok wcześniej, w roku 1920, jego istnienie było śmiertelnie zagrożone. Gdyby Polakom nie udało się zatrzymać Rosjan przed Warszawą w czasie pamiętnej bitwy 15 sierpnia 1920 roku, to, jak pisał Lenin, „nie tylko Warszawa byłaby zdobyta […] lecz rozbity byłby także pokój wersalski”7, a to oznaczałoby nie tylko koniec niepodległej Rzeczypospolitej, ale i – co niewykluczone – sowieckie rządy nad Niemcami, gdzie zwyciężyć mogłaby rewolucja komunistyczna.

Nie ma tu miejsca na historię niebyłą, na alternatywne wizje historii, ale jedno nie ulega wątpliwości: gdyby nie zwycięska dla Polski bitwa warszawska, historia nie tylko Polski, ale i Europy wyglądałaby inaczej. Jaki wpływ na to zwycięstwo miał wielki szturm modlitewny, który wówczas na polecenie biskupów trwał w polskich świątyniach, jaki opisywane także w sowieckich pamiętnikach cudowne wstawiennictwo Matki Bożej, a jaki determinacja polskiego żołnierza i skuteczne plany militarne – pozostanie tajemnicą, pewne jest jednak, że właśnie wtedy udało się uratować naszą państwowość. Cena była jednak ogromna. Wojna polsko-bolszewicka była niezwykle okrutna, niemal nie brano w jej trakcie jeńców, a wziętych do niewoli często rozstrzeliwano od razu. Jeśli ktoś miał szczęście i jednak trafił do obozu jenieckiego, to i tam była niezwykle wysoka śmiertelność. Wszystko to, choć zwycięstwo przywróciło nadzieję i dało wiele pozytywnej energii, nie kończyło wcale walki II RP o własne granice, bowiem… po drugiej stronie kraju jeszcze w 1921 roku toczyła się polityczna, gospodarcza, a niekiedy także zbrojna walka o wyznaczenie korzystnych dla Polski i zgodnych z podziałem etnicznym granic.

Górny Śląsk, bo o nim mowa, od sześciuset lat pozostawał wówczas poza granicami Rzeczypospolitej. Najważniejsze doświadczenia historyczne kształtujące losy Polaków były w znacznej mierze obce mieszkańcom tej krainy. I dotyczy to zarówno demokracji szlacheckiej, sarmatyzmu, insurekcji i konfederacji barskiej, ogłoszenia Konstytucji 3 maja, powstań niepodległościowych czy wreszcie romantyzmu. Polskie struktury społeczne i polityczne – choć Polacy mieszkali tam zawsze – także zaczęły kształtować się dość późno, bo dopiero pod koniec XIX wieku, głównie za sprawą Wojciecha Korfantego, który stworzył pierwsze organizacje pozwalające skupić głosy Polaków już nie w rękach niemieckiej katolickiej Partii Centrum, ale w pierwszych polskich organizacjach. Wtedy też pojawiły się pierwsze polskie banki, spółdzielnie i organizacje społeczne. W tej pierwszej fazie rozwoju ruchu polskiego nie formułowano jeszcze postulatów przyłączenia ziem śląskich do Polski, a jedynie przypominano o ich korzeniach. Jednak 25 października 1918 roku wspomniany już Wojciech Korfanty, poseł polski do Reichstagu, po raz pierwszy wygłosił przemówienie, w którym jasno sformułował taki postulat. W styczniu 1919 roku podczas konferencji w Paryżu strona polska oficjalnie go zgłosiła.

Z perspektywy polskiej było to niezmiernie ważne, ponieważ to właśnie na Śląsku był dobrze rozwinięty przemysł, który sprawiał, że Polska byłaby – po dołączeniu do niej Górnego Śląska – krajem nie głównie rolniczym, ale rolniczo-przemysłowym. Dla Niemców jednak ten postulat był szokujący i dlatego – choć osłabieni wojną – zdecydowanie przystąpili do politycznego przeciwdziałania. Ostatecznie na mocy traktatu wersalskiego o dalszych losach Śląska miał zdecydować plebiscyt. Od momentu tej decyzji na Śląsku toczyła się ostra gra polityczna. Niemcy budowali własne bojówki, które miały bronić niemieckości Śląska i rozbijali polskie struktury. Polacy odpowiadali coraz aktywniejszą działalnością polityczną i militarną, która doprowadziła do wybuchu dwóch powstań śląskich. Nieustannie toczyła się też wojna propagandowa, którą dodatkowo utrudniało zaangażowanie komunistów wzywających do bojkotu głosowania i odrzucających możliwość połączenia Górnego Śląska z Polską.

Ostatecznie po kilku przesunięciach głosowań do plebiscytu doszło 30 marca 1921 roku i zwyciężyli w nim Niemcy (głównie, choć nie tylko, dlatego że 200 tysięcy głosujących, którzy od dawna nie mieszkali już w tym regionie, ale się z niego wywodzili, zostało przywiezionych na głosowanie), za pozostaniem w granicach Rzeszy zagłosowało bowiem 59,4 procent osób, za przyłączeniem do Polski – 40,3 procent głosujących. Wyniki nie odzwierciedlały wprawdzie realnych podziałów etnicznych na Śląsku, ale zostały uznane przez stronę polską za korzystne i dlatego przystąpiła ona do mocnej ofensywy dyplomatycznej, domagając się podziału spornego terytorium. Komisja Międzysojusznicza, która przeprowadzała wówczas plebiscyt, wcale nie była jednak przekonana, że jest to słuszne rozwiązanie, a raczej skłaniała się do przekazania Polsce tylko niewielkich terenów. To dlatego Polacy zdecydowali się na działania militarne, których skutkiem było trzecie powstanie śląskie, a dzięki niemu Rzeczpospolita otrzymała mniej więcej jedną trzecią terytorium plebiscytowego, w tym tereny z większością górnośląskich kopalń i hut. Ostatecznie polska administracja pojawiła się na tych terenach w czerwcu i lipcu 1922 roku8.

Korzenie

To właśnie w tym czasie – rozstrzygającym o losach Polaków na terenie Górnego Śląska – 24 marca 1921 roku w Rybniku przyszedł na świat Franciszek Blachnicki. Wojna o polskość tych ziem od samego początku naznaczyła jego losy, bo jak wspomina jego siostra Ada Kucharska, podczas działań militarnych toczących się wokół miejsca ich zamieszkania, czyli szpitala Spółki Brackiej w Rybniku, zgubiono małego Franka. „Jest rok 1921, wybuch powstania śląskiego. Mieszkamy na terenie szpitala Spółki Brackiej w Rybniku. Jest to bardzo duży szpital z siedmioma budynkami i wielkim parkiem, są nawet stawy rybne. Nasz dom stoi pomiędzy budynkiem zajętym przez powstańców a budynkiem, w którym stacjonują Niemcy. Jest strzelanina. Ojciec po całych dniach i nocach asystuje przy operacjach rannych. Matka wyszła na chwilę, żeby zorientować się w sytuacji. Pięcioro dzieci zostało samych w domu. Nagle wchodzi powstaniec i każe nam iść ze sobą. Ponieważ dom był w niebezpieczeństwie i matka nie mogła wrócić, przeprowadził nas na drugi kraniec terenu szpitalnego, do innego budynku. Poszliśmy z nim, tam już była nasza matka. W tej chwili zorientowaliśmy się, że najmłodszy braciszek nie został zabrany. Sam został w pustym domu, miał osiem tygodni, leżał w beciku. Jeden z powstańców zdecydował się iść po niego. Poszedł i przyniósł go. Znowu cała rodzina była razem”9, wspominała siostra ks. Franciszka wiele lat później, próbując pokazać, że jej brat od początku swojego życia był pod szczególną opieką Opatrzności. Ta opowieść pokazuje jednak także, jakie były okoliczności przyjścia na świat i pierwszych miesięcy życia małego Franciszka.

Metryka chrztu Franciszka

Aby je w pełni zrozumieć, musimy się cofnąć do przeszłości rodziny Blachnickich. Pierwsze historyczne wzmianki o niej pochodzą z lat 40. XIX wieku, kiedy to Sebastian Blachnicki (pradziadek ks. Franciszka), pochodzący z okolic Częstochowy, uciekł do księstwa pszczyńskiego, gdzie pracował jako masztalerz. Tam poznał Ewę Górniak, ożenił się z nią i z tego związku pochodził Jan, dziadek Franciszka. Jan Blachnicki był górnikiem i mieszkał z przedwcześnie zmarłą żoną Magdaleną Szczędziną w Zabrzu-Zaborzu, gdzie 8 stycznia 1884 roku przyszedł na świat Józef Blachnicki, ojciec ks. Franciszka. Inaczej niż jego przodkowie, chłopak nie planował pracy w kopalni (choć zdarzyło mu się robić i to), ale rozpoczął naukę w średniej szkole medycznej, po której powołano go do wojska.

Po obowiązkowej służbie wojskowej wrócił do Zabrza, gdzie po krótkim epizodzie pracy w kopalni znalazł zatrudnienie w szpitalu Spółki Brackiej. W tym czasie poznał także Marię Müller, swoją przyszłą żonę, z którą 2 stycznia 1907 roku zawarł związek małżeński. Instytucja, dla której pracował Józef, była jedną z największych i najbogatszych firm gwarantujących górnikom opiekę medyczną i pomoc socjalną.

W ciągu kilku lat niewielkie lecznice zostały zastąpione ogromnymi szpitalami, które wybudowano w Bytomiu, Bielszowicach (obecnie dzielnica Rudy Śląskiej), Czuchowie (obecnie dzielnicy Czerwionki-Leszczyny), Katowicach, Chorzowie, Mysłowicach, Orzeszu, Pietrzkowicach (obecnie dzielnicy Rydułtów), Rybniku, Rydułtowach, Siemianowicach, Tarnowskich Górach i Zabrzu. Obok szpitali budowano mieszkania dla lekarzy i pielęgniarzy w nich pracujących, a także obszerne budynki pomocnicze. Wszystko to z niemałych składek, jakie płacili członkowie kasy. W 1922 roku – po podziale Górnego Śląska – rozdzielono również Spółkę Bracką na część polską Spółki Brackiej w Tarnowskich Górach, i niemiecką Oberschlesische Knappschaft z siedzibą w Gliwicach10.

Obie instytucje były wówczas niezmiernie bogate i gwarantowały swoim pracownikom wygodne życie. Dotyczyło to również Józefa Blachnickiego, który pełnił tam funkcję nadpielęgniarza, czyli kogoś, kto odpowiadał za personel szpitalny, apteczkę, kartotekę, a także – gdy lekarze operowali – pełnił funkcję anestezjologa. Dzięki temu mógł sobie pozwolić na dostatnie życie, na wykształcenie swoich dzieci, a w pewnych okresach nawet na zatrudnianie służącej. Praca wiązała się jednak z regularnymi przenosinami, dlatego rodzina Blachnickich często się przeprowadzała. W roku 1923 Józef został skierowany do pracy w Orzeszu, a w 1929 – w Tarnowskich Górach. Kolejnych przeprowadzek nie było, ponieważ w związku z kryzysem gospodarczym na przełomie lat 20. i 30. XX wieku nadpielęgniarz Blachnicki, którego z powodu wieku nie można było zwolnić, został wysłany na emeryturę11. Wraz z ojcem przeprowadzała się zawsze cała rodzina, czyli żona i szóstka dzieci: Elżbieta, Adelajda, Rudolf, Ernest, Henryk i Franciszek12.

Jaki dom stworzyli Józef i Maria dla swoich dzieci? Jakie były relacje między rodzeństwem? Jakie wychowanie odebrał Franciszek i jego rodzeństwo? Najkrócej rzecz ujmując, była to głęboko religijna rodzina śląska. W domu posługiwano się gwarą (etnolektem) śląskim13, codziennie się modlono, wpajano dzieciom głęboką miłość do Polski.

Czy ojciec nadużywał alkoholu? Czy to z tym można wiązać późniejsze głębokie zaangażowanie Franciszka w walkę z tym nałogiem? Jak wskazuje bp Adam Wodarczyk, tylko w jednym świadectwie kolegi z tamtych lat księdza Franciszka można znaleźć taką sugestię. Nigdzie indziej, w tym w licznych listach Franciszka do domu, a także w innych świadectwach bliskich i przyjaciół rodziny nie ma śladu takiej informacji14, a świadomość tego, czym jest alkoholizm, przyszły założyciel oazy mógł wynieść z wnikliwej obserwacji, bo alkoholizm był zawsze problemem w środowiskach robotniczych i rolniczych, także na Śląsku. Gdy Kościół uświadomił sobie skalę problemu, zaczął walkę z nałogiem. Na Górnym Śląsku pierwszym zaangażowanym w ten proces duchownym katolickim był ks. Alojzy Ficek, który założył pierwsze Bractwo Trzeźwości w Tarnowskich Górach. Wokół niego szybko zgromadziła się grupa duchownych, którzy zaczęli głosić homilie trzeźwościowe. Działalność założonych wówczas bractw miała różne okresy, a ostatecznie zahamował ją Kulturkampf. W tym samym czasie pojawiły się wielkie skupiska miejskie, w których alkoholizm był jeszcze większym problemem. Obok kopalń powstały szynki, gdzie część górników od razu przepijała wypłatę, a niektórzy pili na kredyt. Prowadziło to do zadłużenia całych rodzin, czasem do ich rozbicia, a nawet do problemów z alkoholem kobiet i dzieci. I w tej sprawie, mimo nieustannie ponawianych prób walki z alkoholizmem i pijaństwem, niewiele się zmieniało15. Franciszek Blachnicki musiał to widzieć także w swoim otoczeniu.

„Raj dzieciństwa” i ręka Bożej opatrzności

Pierwsze lata życia Franciszka Blachnickiego niczym szczególnym nie różniły się od życia innych dzieci urodzonych w wielodzietnych, w miarę dostatnich, katolickich rodzinach śląskich. Małym Frankiem zajmowała się zarówno matka, jak i starsze rodzeństwo (głównie siostry, ale nie tylko), a on sam mimo kolejnych przeprowadzek łatwo wchodził w środowisko rówieśników, przyjmował rolę przywódczą, ale i pomagał innym. Uwielbiał, co mu się nieco później bardzo przydawało w zdobywaniu popularności wśród rówieśników, chodzić po drzewach.

Jego życie religijne było zupełnie typowe. Kilkanaście dni po urodzeniu, 3 kwietnia 1921 roku został ochrzczony w kościele Matki Bożej Bolesnej w Rybniku16. Jednak to nie Rybnik i jego urocze uliczki były najważniejszym miejscem formowania się młodego Blachnickiego, już bowiem dwa lata po jego narodzinach rodzina przeniosła się do Orzesza, a sześć lat później (w 1929 roku) – do Tarnowskich Gór. W Orzeszu spędził Franciszek swoje wczesne dzieciństwo i tam uczęszczał do sześcioletniej wówczas szkoły podstawowej17. Tam również, jak wspomina jego siostra, Opatrzność Boża ponownie uratowała mu życie. Chłopiec miał wówczas sześć lat i bawił się ze starszym bratem Ernestem na łące nieopodal dużego, źle zabezpieczonego zbiornika nieczystości. „W pewnej chwili brat wpadł do tego zbiornika kilkumetrowej głębokości – wspomina Ada Kucharska. – Pokrywa uderzyła go przy tym silnie w głowę tak, że od razu stracił przytomność. Drugi brat nie wiedział, co ma zrobić, nie zdawał sobie sprawy, co się stało. Na szczęście niedaleko była szosa i jakiś starszy chłopak zauważył ten wypadek. Od razu pobiegł do szpitala po pomoc. Dozorca przyszedł natychmiast, spuścił drabinę i przy pomocy grabi wyciągnął brata ze zbiornika. Gdyby brat nie miał swetra, grabie nie miałyby się o co zahaczyć – to też jeden ze szczegółów, który uratował mu życie. W ciągu kilku minut zorganizowano w szpitalu intensywną pomoc lekarską. Pod tlenem leżał trzy dni nieprzytomny, a potem przez kilka tygodni leczyła mu się rana głowy”18. Rodzina, jak wspomina starsza o dwa lata siostra, czuwała wciąż przy jego łóżku i uznała, że to kolejne cudowne wydarzenie w życiu chłopca.

W wieku szkolnym

W tym czasie Franciszek chodził już do szkoły podstawowej w Orzeszu, rodzice uznali bowiem, że jako pięciolatek jest gotów pójść do pierwszej klasy razem ze swoim starszym o rok bratem. Nauka szła mu nieźle, choć nieszczególnie się do niej przykładał, bardziej pochłaniały go zabawy z rówieśnikami. Obok ocen bardzo dobrych miał więc też na świadectwach stopnie dobre i dostateczne. Uczył się tyle, ile było trzeba. I nie zmieniło się to, gdy przeniósł się wraz z rodziną do Tarnowskich Gór, gdzie w 1929 roku zaczął naukę w publicznej szkole podstawowej przy ulicy Jana III Sobieskiego.

Koledzy zapamiętali go tam głównie z tego, że chętnie szpanował i był dość wyniosły. „Pan Henryk Jaksik – z Towarzystwa Miłośników Ziemi Tarnogórskiej, zapamiętał Rudolfa, z którym od 1929 roku uczęszczał do jednej klasy, i Franciszka, o rok młodszego, jako «noszących się wysoko, nosili głowy do góry. Uczniowie, ba, nawet nauczyciele, nazwisko Blachnicki wymawiali z pewnym akcentem». Franciszek, chociaż w ćwiczeniach fizycznych się nie wyróżniał, to zawsze lubił «szpanować»”19, pisze Stanisław Obcowski. Z czym związana była owa wyniosłość? Wiele wskazuje na to, że z pracą ojca, który był szanowanym i dobrze opłacanym nadpielęgniarzem w bardzo dobrym i właściwie zarządzanym szpitalu w Tarnowskich Górach.

Rok później chłopiec przeniósł się do Szkoły Ćwiczeń przy Państwowym Seminarium Nauczycielskim Męskim im. Karola Miarki. Dlaczego? Szkoła ta miała o wiele wyższy poziom, uczyli w niej profesorowie z Seminarium Nauczycielskiego (które było wówczas szkołą średnią) i mogli lepiej przygotować Blachnickiego do dalszej nauki. Seminarium Nauczycielskie i powiązana z nim szkoła powszechna (dziś powiedzielibyśmy podstawowa) powstała w Tarnowskich Górach w 1907 roku. Nauka trwała pięć lat i była prowadzona w tamtym czasie w języku niemieckim. Jednak gdy w 1922 roku miasto weszło w skład II Rzeczypospolitej, szkoła otrzymała imię Karola Miarki i od tego momentu prowadziła istotne dla mieszkańców tych ziem kształcenie w duchu polskim i dla państwa polskiego. Jej pierwszym dyrektorem był Jan Reginek i już za jego czasów szkoła cieszyła się bardzo dobrą opinią, słynęła z nowatorskich metod nauczania i świetnej bazy edukacyjnej. W placówce tej uczyli znakomici nauczyciele20.

Wszystko to stanowiło dobrą bazę edukacyjną, z której jednak Franciszek Blachnicki korzystał z właściwym sobie dystansem, bez specjalnego zaangażowania. Ostatecznie naukę w Szkole Ćwiczeń ukończył w 1933 roku ze stopniem ogólnym dobrym i przeniósł się do Państwowego Gimnazjum Męskiego im. Księcia Jana Opolskiego21. Dlaczego tak się stało? Dlaczego Franciszek Blachnicki nie pozostał w Seminarium Nauczycielskim, które nie tylko gwarantowało solidne wykształcenie, ale także stabilną i szanowaną pracę? Odpowiedzi trzeba szukać w notatkach z tamtych czasów. Młody Franciszek nie chciał być nauczycielem, marzyło mu się reformowanie świata, polityka, zaangażowanie społeczne22. Spełnienie tych marzeń wymagało zaś nieco innego wykształcenia niż to, jakie gwarantowała najlepsza wówczas szkoła w Tarnowskich Górach.

Franciszek, około 1931 r.

Korzeni gimnazjum trzeba szukać w 1870 roku, gdy miasto powołało średnią Szkołę Realną, której dyrektorem został dr Paul Wossidlo. Siedem lat później w szkole odbył się pierwszy egzamin maturalny. W 1882 roku szkoła została przekształcona w Gimnazjum Realne, kształcące przyszłych urzędników, adwokatów, lekarzy i nauczycieli. Od samego początku szkoła była świecka, uczyli się w niej zarówno ewangelicy i katolicy, jak i żydzi. Po przyłączeniu Tarnowskich Gór do Polski pierwszym dyrektorem szkoły został salezjanin ks. dr Aleksy Siara, który błyskawicznie zorganizował polskie szkolnictwo, a później powołał konwikt biskupi dla uczniów spoza miasta. W 1929 roku szkoła przyjęła patronat księcia Jana II Opolskiego, a w 1932 została zreorganizowana i przekształcona w dwuletnie liceum typu humanistycznego i matematycznego, a także czteroletnie gimnazjum ogólnokształcące23. Krótko potem trafił do niego – na kierunek klasyczny – Franciszek Blachnicki.

Jaka to była wówczas szkoła? Jej absolwenci nie pozostawiają wątpliwości, że miała bardzo wysoki poziom edukacyjny, niemała część jej nauczycieli miała tytuł doktorski, a jednocześnie skupiano się na wychowaniu uczniów w duchu patriotyzmu i działalności społecznej. Ówczesny dyrektor dr Edward Merklinger nie tylko wprowadził samorząd uczniowski i sądy koleżeńskie, ale także kładł ogromny nacisk na samowychowanie i na wzajemną pomoc uczniów.

Jak uczył się Blachnicki? Jakie było jego podejście do szkoły? Nic nie wskazuje na to, by przesadnie przejmował się nauką. Tak samo jak w szkole powszechnej robił tyle, ile musiał, a samą szkołę uważał raczej za „życiową konieczność, której trzeba się poddać”24niż za wielką szansę. Spory temperament niezmiernie utrudniał mu spokojne siedzenie w ławce szkolnej25. Jeśli coś go szczególnie interesowało, to były to filozofia i etyka; literatura i historia zdecydowanie mniej, a języki obce – ze szczególnym uwzględnieniem łaciny i greki – niemal w ogóle. W niczym nie zmieniało to jednak tego, że w ostatnich dwóch latach swojej nauki – jak to obrazowo ujęła jego siostra – poszedł po rozum do głowy i ostatecznie egzaminy zdał na oceny dobre i bardzo dobre26.

Niebo w płomieniach i samodoskonalenie bez Boga

Czas nauki w gimnazjum, choć uczyli tam znakomici katecheci, a nieopodal funkcjonował klasztor ojców kamilianów, był okresem, w którym Franciszek stracił wiarę. Jego „niebo”, by posłużyć się tytułem zapomnianej nieco powieści Jana Parandowskiego, „stanęło w płomieniach”, a szesnastolatek utracił wiarę. Zanim jednak do tego doszło, Franek 3 kwietnia 1932 roku razem z ogromną większością katolickich dzieci przystąpił w kościele św. św. Piotra i Pawła w Tarnowskich Górach do pierwszej komunii świętej. Jego katechetą był wówczas ks. Alojzy Peikert, który już jako kleryk mocno opowiadał się po stronie polskiej w czasie akcji plebiscytowej27, a później szybko zdobył uprawnienia konieczne do nauczania religii. Był to wówczas kapłan jeszcze dość młody, ale solidnie wprowadzający uczniów w tajniki wiary. W gimnazjum katechetą był także bardzo młody, bo w momencie, gdy do szkoły trafił Franciszek Blachnicki, niemający nawet trzydziestu lat, ks. Emil Skudrzyk28. Ten ostatni pociągał wprawdzie Franciszka zaangażowaniem w harcerstwie, ale nie był w stanie wykrzesać z niego zainteresowania kwestiami wiary (choć z katechezy miał Blachnicki ocenę bardzo dobrą).

Dlaczego tak było? Co takiego stało się w życiu chłopaka, że stracił wiarę? Czy rzeczywiście przeżył coś w rodzaju „detronizacji Boga”, jaką opisuje Jan Parandowski? Sceny z Nieba w płomieniach brzmią niezwykle mocno i aż prosiłoby się, żeby zastosować je do losów Franciszka Blachnickiego, choć opisują one sytuację o niemal pół wieku wcześniejszą, w innym mieście i w innym kontekście społecznym i kulturowym. Parandowski opisywał zerwanie z Bogiem, zamykanie się nad młodym człowiekiem nieba. Później chłopak przebywa drogę do nihilizmu, marzeń o rewolucji, by wreszcie rozpaczliwie zacząć szukać sensu w życiu29.

Byłby to piękny literacko obraz, gdyby móc powiedzieć, że coś analogicznego przeżył młody Franciszek Blachnicki, ale nic nam o tym nie wiadomo. On sam notuje wiele lat później, że choć z domu wyniósł praktyki religijne, to już w wieku czternastu czy piętnastu lat uznał, że nie mają one żadnego sensu, a poza tym zaczęły mu przeszkadzać. Ich miejsce zajęły piękne, społeczne ideały, plany życiowe. „W tym wszystkim nie było miejsca na Boga, to było wszystko moje, własne, Bóg mi nie był do niczego potrzebny”30, wspominał wiele lat później ks. Blachnicki.

Decyzja ta, i to również odróżnia bohatera Parandowskiego od młodego Blachnickiego, nie wywoływała w nim żadnego niepokoju, nie czuł w najmniejszych stopniu utraty Boga, a jednocześnie nie odczuwał wrogości wobec Kościoła czy wiary. Regularnie uczestniczył, wraz z drużyną harcerską i szkołą, w mszach świętych, a nawet się spowiadał, jednak do sakramentu bierzmowania wówczas nie przystąpił, co w tamtym czasie i dla jego katechety, i dla wierzących kolegów było zaskoczeniem. Widzimy, że jego niewiara była wtedy w pełni uświadomiona, że nie był to jedynie przelotny bunt. Jednocześnie zachował w sobie wiele szacunku dla świata religii, a także dla jej norm moralnych. Nigdzie jednak, ani w szkole, ani w domu, nie odnalazł świadomej wiary, a nauczono go wówczas jedynie formalnej religijności31, którą dość szybko zastąpił własnym programem samokształceniowym i formacyjnym. „Mój ideał streszczał się w tym, żeby wypracować sobie charakter. Miałem taki notesik, gdzie na pierwszej stronie było napisane słowo decrevi – postanowiłem, a potem motto: charakter to nieugiętość woli w służbie zasad uznanych za prawdziwe. Pisałem rzędy haseł tego, co potrafię, a obok plan zreformowania świata”32, opowiadał.

W największym skrócie można więc powiedzieć, że w tym czasie wyznawał on moralno-społeczny erzac chrześcijaństwa, moralność pozbawioną może nawet nie tyle religijności, ile żywej wiary, doświadczenia spotkania z Bogiem. Nigdy jednak nie oznaczało to u niego odrzucenia moralności czy zasad Kościoła, co było związane z harcerstwem, które wtedy stało się najważniejszą przestrzenią jego zaangażowania i formacji. „Zajmował się harcerstwem z wielką pasją, zdobywał wszystkie możliwe sprawności i wybił się tak, że prowadził potem obozy harcerskie jako drużynowy gimnazjalnej drużyny harcerskiej”33, wspomina Ada Kucharska.

Już wtedy Franciszek Blachnicki był „niespokojnym duchem”, całym sobą zaangażowanym we wszystko, co robi. Młody przyboczny, a później zastępowy nie tylko wspierał własną drużynę, ale angażował się też w prace drużyn wiejskich. „Druhowie jego drużyny przekazywali im nabyte wiadomości sanitarne i medyczne uzyskane na szkoleniach prowadzonych przez mjr. Longina Konachewicza, lekarza 11 Pułku Piechoty. Opowiadali także o historii i pięknie miejscowości rozsianych na wschodnich rubieżach – Polesia, Podola, Rusi, Ukrainy, gdzie przebywali podczas wakacji i wycieczek organizowanych przez p. Pawlika, ks. Skudrzyka, drużynowego Markowiaka i innych wychowawców. Prowadzili zajęcia topograficzne na biwakach w terenie z druhami i zuchami – członkami szczepów «wilcząt», których w powiecie było 30”34, opisuje tamte lata Stanisław Obcowski.

Podczas wycieczki szkolnej do kilku polskich miast, przed Pałacem Saskim w Warszawie

Jak młodziutki Franciszek godził swoje ateistyczne poglądy z harcerskimi ideałami? Odpowiedzi trzeba szukać w dominującym ukierunkowaniu ówczesnego ZHP. Otóż za czasów sanacyjnych, po zamachu majowym największe znaczenie zyskali w nim instruktorzy związani z obozem władzy, a temu – jak wiadomo – nie zawsze było z religią i Kościołem po drodze. W rezultacie dominującym kierunkiem wychowawczym była w ówczesnym harcerstwie formacja patriotyczna, myślenie kategoriami państwa i przygotowanie do jego obrony35. Każda z tych rzeczy była dla Franciszka istotna, a jego niewiara nie była ostentacyjna, i to do tego stopnia, że nawet jego koledzy nie mieli jej świadomości36. Harcerstwo było dla niego szkołą formacji propaństwowej, aniołem stróżem37, który uchronił go przed rozmaitymi błędami młodości, a także szkołą charakteru, co zresztą było zgodne z ówczesnym rozumieniem formacji ZHP.

Podchorąży Blachnicki

Pragnienie służby ojczyźnie widać doskonale w planach studenckich Franciszka. Po maturze, którą zdał w maju 1938 roku (z religii i języka polskiego otrzymał oceny bardzo dobre, z łaciny i greki, a także fizyki i chemii – dobre), chciał studiować ekonomię polityczną w Poznaniu. Dzięki takiemu wykształceniu mógłby uczestniczyć w głębokiej reformie gospodarczej, jakiej wówczas doświadczała Polska. Jak każdy maturzysta musiał jednak odbyć wcześniej służbę wojskową, do której zgłosił się zaraz po maturze, jeszcze jako siedemnastolatek. Władze wojskowe odroczyły jego służbę, on zaś nie zamierzał czekać i zgłosił się do wojska na ochotnika. Zanim oficjalnie rozpoczął służbę, kilka tygodni spędził w Junackich Hufcach Pracy, w kamieniołomach w Zakopanem. W sierpniu 1938 roku rozpoczął naukę na kursie podchorążych rezerwy w 23. Dywizji Piechoty w Katowicach38.

Początkowo wojsko mu się nie podobało, sugerował nawet, że jest ono instytucją ogłupiającą, ale z czasem je docenił, dochodząc do wniosku, że jest znakomitą szkołą życia39. Z tamtego czasu pochodzą także jego notatki dotyczące religii katolickiej, którą uważał – wciąż jako człowiek niewierzący – za piękną, dobrą i pożyteczną dla ludzkości. Skąd takie rozważania akurat w wojsku? Odpowiedź jest dość prosta. Franciszek Blachnicki, uformowany w harcerstwie, był już wtedy człowiekiem niezwykle zasadniczym moralnie. Nie pił, nie palił ani nie angażował się w przelotne związki z dziewczętami. Ogromna większość jego wojskowych kolegów właśnie tym się głównie zajmowała40. Cóż zatem pozostawało młodemu, inteligentnemu, a jednocześnie bardzo dobrze uformowanemu człowiekowi poza godzinami spędzanymi na rozmyślaniu?

Twardość charakteru i zdecydowanie, które już wtedy było charakterystyczne dla Franciszka Blachnickiego, widać także w tym, że choć nie był on ani szczególnie wytrzymały fizycznie, ani nadzwyczajnie chętny do poddawania się dyscyplinie, to po pierwszych tygodniach zniechęcenia, kiedy wreszcie przekonał się do dyscypliny i wojskowego drylu, od razu zaczął walczyć o najwyższe miejsca na swoim kursie. I choć ostatecznie zajął tylko czternaste miejsce, szkolenie wojskowe ukończył z wyróżnieniem, co uznał za swój sukces. To pokazuje, że w każdych warunkach chciał walczyć o swoje doskonalenie, o najwyższe lokaty, i że nigdy się nie poddawał41. W pięknym mundurze złożył przysięgę wojskową w Mikołowie w czerwcu 1938 roku, a później – już w stopniu plutonowego podchorążego – trafił do 11. Pułku Piechoty w Tarnowskich Górach42. Kilka tygodni później miało się zmienić wszystko!

1H. Sienkiewicz, Ogniem i mieczem, t. 1, Warszawa 1972

2„Rewolucja dokonała heroicznej próby zburzenia tego, co nazywa się dostojnie «ogniskiem rodzinnym», czyli tej archaicznej, zatęchłej i skostniałej instytucji, w ramach której kobiety z klas pracujących odbywają katorgę od dzieciństwa do śmierci. Miejsce rodziny – wyjaśniał jeden z najważniejszych ideologów rewolucji październikowej Lew Trocki – jako zamkniętego, małego przedsiębiorstwa miał zająć, zgodnie z zamierzeniami, kompleksowy system opieki społecznej i usług: izby porodowe, żłobki, przedszkola, szkoły, stołówki, pralnie, przychodnie, szpitale, sanatoria, kluby sportowe, kino, teatry itd.”. L. Trocki, Zdradzona rewolucja, tłum. A. Achmatowicz, Pruszków 1991

3„Kiedy ujrzycie noc oświetloną przez nieznane światło, wiedzcie, że to jest wielki znak, który wam Bóg daje, że ukarze świat za jego zbrodnie przez wojnę, głód i prześladowania Kościoła i Ojca Świętego. Żeby temu zapobiec, przyjdę, by żądać poświęcenia Rosji memu Niepokalanemu Sercu i ofiarowania Komunii św. w pierwsze soboty na zadośćuczynienie. Jeżeli ludzie me życzenia spełnią, Rosja nawróci się i zapanuje pokój, jeżeli nie, Rosja rozszerzy swoje błędne nauki po świecie, wywołując wojny i prześladowania Kościoła. Dobrzy będą męczeni, Ojciec Święty będzie bardzo cierpieć, wiele narodów zostanie zniszczonych, na koniec zatriumfuje moje Niepokalane Serce. Ojciec Święty poświęci mi Rosję, która się nawróci, a dla świata nastanie okres pokoju”, mówiła do dzieci fatimskich. L. Gonzaga da Fonseca, Cuda Fatimy. Objawienia, kult, orędzie, tłum. W. Dzieża, Częstochowa 2005

4R. Pipes, Rosja bolszewików, tłum. W. Jeżewski, Warszawa 2005

5Traktat z Trianon, którego przyjęcie wymusili na Miklósu Horthym alianci, nie tylko przypieczętował rozpad wielonarodowego Królestwa Węgier, ale przede wszystkim oznaczał utratę przez to państwo dwóch trzecich swojego terytorium i pozostawienie ogromnej liczby Węgrów poza swoimi granicami. Efektem była głęboka trauma społeczna, która rzutowała na późniejsze decyzje Węgier, a nawet dziś rzutuje na ich politykę. Por. A. Sadecki, Długi cień Trianon. Węgierskie zmagania z przeszłością, „Punkt Widzenia” 2020, nr 80

6Jednym z nich był znany później ekonomista brytyjski John Maynard Keynes, który już na początku lat 20. ostrzegał, że przyjęte przez aliantów zasady postępowania z pokonanymi Niemcami doprowadzą do ich frustracji. „Będąc w tak rozpaczliwym położeniu, kraje te mogą obalić resztki porządku i pogrążyć całą cywilizację”, ostrzegał Keynes. Por. N. Wapshott, Keynes kontra Hayek. Spór, który zdefiniował współczesną ekonomię, tłum. R. Madejski, Warszawa 2013

7Cyt. za: W. Roszkowski, Najnowsza historia Polski (1914–1939), Warszawa 2011

8W. Roszkowski, Najnowsza historia …, s. 96–98. S. Rosenbaum, M. Węcki, Powstania Śląskie, „Biuletyn IPN” 2017, nr 11

9Odważny wiarą. Ks. Franciszek Blachnicki w naszej pamięci, Lublin 1992

10A. i L. Czarnotowie, Górnośląska Spółka Bracka w Mysłowicach, http://www.mdhmyslowice.pl/index.php/login/ciekawe-artykuly/ 120-gornoslaska-spolka-bracka-w-myslowicach, dostęp 4 lutego 2021

11A. Wodarczyk, Prorok…

12Maria i Józef Blachniccy mieli jeszcze dwójkę dzieci, które zmarły w dzieciństwie

13M. M. Tytko, Franciszek Karol Blachnicki. Biografia profilowana pedagogicznie, „Pedagogia Ojcostwa” 2012, nr 1 (5)

14A. Wodarczyk, Prorok…

15J. Myszor, Ruch trzeźwości na Górnym Śląsku w latach 1844–1914, „Śląskie Studia Historyczno-Teologiczne” 1981, z. 14

16Parafia Matki Boskiej Bolesnej została założona już w XII w., a budynek kościelny, w którym ochrzczony został ks. Franciszek, wybudowano w latach 1798–1801. Kult Matki Boskiej Bolesnej był w tym czasie zarówno w Rybniku, jak i na całym Śląsku niezwykle żywy, ponieważ bieda i głód, a także kolejne wojny nie tylko pustoszyły region, ale także wywoływały wiele bólu.

17A. Wodarczyk, Prorok…

18Odważny wiarą…

19S. Obcowski, Sługa Boży z Tarnowskich Gór, cz. 1, http://www.montes.pl/montes23/montes_13.htm, dostęp 4 lutego 202

20J. Stomska, Kuźnica nauczycielskich kadr, http://www.montes.pl/Montes_4/montes_nr_04_22.htm, dostęp 4 lutego 2021

21A. Wodarczyk, Prorok…

22F. Blachnicki, On przywrócił mi wzrok, Kraków 201

23K. Garczarczyk, 150 lat temu zaczęła się historia II LO im. Staszica, https://gwarek.com.pl/pl/545_historia/26383_150-lat-temu-zaczela-sie-historia-ii-lo-im-staszica.html, 27 kwietnia 2020, dostęp 4 lutego 2021. II Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Staszica w Tarnowskich Górach, https://pl.wikipedia.org/wiki/II_Liceum_Ogólnokształcące_im._Stanisława_Staszica_w_Tarnowskich_Górach#1922–1939, dostęp 4 lutego 2021.

24A. Wodarczyk, Prorok…

25A. Adaszyńska-Blacha, D. Mazur, Ks. Franciszek Blachnicki. Biografia i wspomnienia, Kraków 2016

26Odważny wiarą…

27Por. J. Myszor, Postawy narodowe duchowieństwa śląskiego na przełomie XIX i XX wieku. Przyczynek do dziejów Kościoła na Śląsku w okresie powstań i plebiscytu, „Saeculum Christianum. Pismo Historyczno-Społeczne” 1994, nr 1, s. 137–153

28Emil Skudrzyk (1907–1945), https://silesia.edu.pl/index.php/Skudrzyk_Emil, dostęp 4 lutego 2021

29M. J. Olszewska, W cieniu apokalipsy, czyli Niebo w płomieniach Jana Parandowskiego, w: Przekleństwo i harmonia nieskończonego. Z zagadnień literatury Młodej Polski i epok późniejszych, red. K. Badowska, Łódź 2014

30F. Blachnicki, On przywrócił…

31A. Wodarczyk, Prorok…

32F. Blachnicki, On przywrócił…

33Odważny wiarą…

34S. Obcowski, Sługa Boży…

35A. Kołodziej, Powstanie i rozwój harcerstwa w Polsce, „Przegląd Naukowo-Metodyczny. Edukacja dla Bezpieczeństwa” 2010, nr 3

36A. Wodarczyk, Prorok…

37Tamże

38M. M. Tytko, Franciszek…

39Odważny wiarą…

40A. Wodarczyk, Prorok…

41A. Adaszyńska-Blacha, D. Mazur, Ks. Franciszek…

42A.Wodarczyk, Prorok…

Rozdział 2.„On przywrócił mi wzrok”

To był moment. „Stało się to nagle, w jednej sekundzie […]. Jakby ktoś w ciemnej celi przekręcił kontakt. Nagle zalało ją światło”, wspominał ten moment Franciszek Blachnicki. Wiele lat później opisywał te sekundy z mocą i precyzją świadczącą o tym, że pozostały w nim one na zawsze żywe, tak jak żywe pozostało spotkanie z Jezusem w pamięci św. Pawła. I jeden, i drugi mówią o świetle (Dz 9,3), jeden i drugi wskazuje, że to doświadczenie zmieniło jego życie natychmiast, że doszło do natychmiastowej głębokiej przemiany. „Znam człowieka w Chrystusie, który przed czternastu laty – czy w ciele – nie wiem, czy poza ciałem – też nie wiem, Bóg to wie – został porwany aż do trzeciego nieba. I wiem, że ten człowiek – czy w ciele, nie wiem, czy poza ciałem, Bóg to wie – został porwany do raju (paradeisos) i słyszał tajemne słowa, których się nie godzi człowiekowi powtarzać” (2 Kor 12,2), opisuje ten moment apostoł. Franciszek Blachnicki zaś wspomina, że gdy doświadczył owego objawienia, oświecenia, wstał z miejsca, zaczął chodzić po celi i powtarzać: „Wierzę, wierzę, wierzę”. To, w co wierzy, nie było dla niego jeszcze oczywiste, ale wszystko się wtedy zmieniło. „Panie, Ty przyszedłeś, przywróciłeś mi wzrok”1, podkreślał.

To było pierwsze doświadczenie, które zmieniło wszystko, a potem zaczęła się długa droga poznawania tego, w Kogo uwierzył. Nadeszły dni, które płynęły w celi śmierci i były przygotowaniem do wyroku. Zanim jednak do tego doszło, konieczne było oczyszczenie umysłu i zmysłów, przejście przez pustynię, która miała zaprowadzić do ziemi obiecanej nawrócenia.

Ostatnie dni przed zagładą

Umownie początek tej drogi ku nawróceniu i przemianie można umiejscowić w momencie, gdy pod koniec czerwca 1939 roku osiemnastoletni wówczas Franciszek Blachnicki wraca do Tarnowskich Gór i rozpoczyna służbę w 11.  Pułku Piechoty. Zaczątkiem tej jednostki był oddział stworzy przez peowiaków i legionistów w Dąbrowie Górniczej 1 listopada 1918 roku, który dość szybko został przekształcony – już w Będzinie – w reaktywowany 11. Pułk, którego tradycje sięgały 1775 roku, a później Księstwa Warszawskiego. Nowy oddział stoczył wiele bitew na froncie wojny polsko-bolszewickiej, a po jej zakończeniu powrócił do Będzina. Po zakończeniu wojny i trzecim powstaniu śląskim pułk przeniesiono do Tarnowskich Gór, gdzie żołnierze i oficerowie bardzo szybko się zadomowili, stając się integralną częścią kultury i tradycji miasta. „Naszymi wojakami”2określano ich jeszcze na długo po tym, jak tamten świat II RP przestał istnieć.

Franciszek w wojsku (drugi z prawej), 1939 r.

Franciszek trafił do jednostki, gdy w Polsce właśnie zaczynały się wakacje (w tym pamiętnym roku było to 23 czerwca). Był wtedy, jak wspomina jego starsza i najbliższa mu siostra Ada Kucharska, niezwykle przystojnym młodym człowiekiem. „Pięknie wyglądał w mundurze, uszytym przez krawca, mundurze podchorążego. Był wtedy taki przystojny”3. Jego dni wyznaczały zasady regulaminu wojskowego, a także alarmy i szkolenia połączone z mobilizacją wojskową, która sprawiała, że w jednostce, tak jak na całym Górnym Śląsku, było dość nerwowo. Powodem były jednak nie tyle żądania terytorialne (tych bowiem wobec Górnego Śląska Hitler nie wysuwał aż do 28 sierpnia), ile raczej niejednorodność etniczna, a także instrumentalne wykorzystywanie rewizjonistycznie nastawionej ludności niemieckiej na tych terenach.

Tu na co dzień było widać, że zbliża się zagłada świeżo odzyskanej niepodległości, choć w Polsce centralnej jeszcze nie do końca zdawano sobie sprawę z grozy sytuacji. „Nie ulega wątpliwości, iż większość Niemców na Górnym Śląsku sympatyzowała z niemieckim rewizjonizmem. Tylko niewielu potrafiło dostrzec realne zagrożenie już nie tylko narastającym konfliktem narodowościowym, ale także groźbę, jaką stwarzał nazistowski reżim totalitarny”4, wyjaśnia historyk. Nie pomagał także fakt, że od pewnego momentu władze polskie przystąpiły do ewakuacji rozmaitych instytucji, a część ludności napływowej zaczęła opuszczać Śląsk. To wszystko budziło nie tylko obawy, ale też żal do tych, którzy opuszczali swoje nowe miejsce zamieszkania. Źródłem niepokoju były także działania dywersyjne. Wojna na Górnym Śląsku, o czym warto pamiętać, rozpoczęła się nieco wcześniej niż na innych ziemiach Polski. Tu już od 23 sierpnia trwały niemieckie prowokacje, w których istotną rolę odgrywał Freikorps Ebbinghaus, składający się głównie z niemieckich lub uważających się za Niemców uciekinierów z Górnego Śląska znających język polski i wykorzystywanych do rozmaitych akcji5.

Mimo wszystko życie w Polsce, i na Śląsku również, trwało w najlepsze. Mieszkańcy Śląska bardziej przejmowali się stanem zdrowia Wojciecha Korfantego, bohatera śląskich powstań, uwięzionego po ucieczce z zajętej przez Niemców Czechosłowacji. Stan jego zdrowia był dramatyczny, a władze obawiały się skandalu, który mogłaby wywołać śmierć bohatera w więzieniu. Dlatego po wielu protestach wypuszczono go na wolność po osiemdziesięciu dwóch dniach w areszcie. Korfanty był umierający, nie miał siły, by samodzielnie opuścić więzienie, i choć przewieziono go do szpitala, powoli gasł. „Widzi pan, jak mi Polska odpłaciła” – to były jedne z jego ostatnich słów wypowiedzianych do przyjaciela Juliusza Żuławskiego. Śmierć przyszła 17 sierpnia, a następnego dnia na łamach gazet znalazło się piękne pożegnanie, testament, który był szeroko komentowany w tamtych dniach na Śląsku, gdzie Korfanty pozostawał bohaterem. „Wypowiadam gorącą prośbę do ludu śląskiego, by pozostał wierny zasadom chrześcijańskim i swemu przywiązaniu do Polski, by nie ustawał w pracy i poświęceniu, aby z Polski zrobić taką Polskę, jaka jest godna naszych marzeń, Polskę wielką, mocarstwową, Polskę katolicką, praworządną, zawsze sprawiedliwą”6, napisał człowiek, który dla Polski i od sanacyjnej Polski wycierpiał naprawdę dużo. Uroczystości pogrzebowe na Śląsku przyciągnęły tłumy. Kondukt prowadzony przez dwóch biskupów i ponad dwustu księży ciągnął się na kilka kilometrów. Kazanie wygłosił bp Stanisław Adamski, który apelował, by nad grobem zaniechać sporów. Tak się jednak nie stało, na pogrzebie zabrakło bowiem władz państwowych, a wojskowi mieli otrzymać zakaz uczestnictwa w uroczystościach7. O tych wydarzeniach z pewnością rozmawiano także w 11. Pułku Piechoty, a Franciszek Blachnicki jako człowiek zainteresowany polityką pewnie aktywnie w tych dyskusjach uczestniczył.

Atmosfera w jednostce zaczęła się zagęszczać, gdy 23 sierpnia ogłoszono alarm i ściągnięto wszystkie pododdziały, także te uczestniczące w manewrach, do koszar. Żołnierze otrzymali nowe mundury i pełny ekwipunek, a do jednostki zaczęli się zgłaszać nowi poborowi8. Tego dnia los Polski był już w zasadzie dokonany, bo właśnie wtedy podpisano pakt o nieagresji między III Rzeszą a Związkiem Sowieckim wraz z tajnym protokołem, który przesądził o przyszłości Polski, pieczętując jej czwarty rozbiór. „W razie terytorialnych i politycznych zmian na obszarach należących do państwa polskiego strefy interesów Niemiec i ZSRR będą rozgraniczone w przybliżeniu wzdłuż linii rzek Narwi, Wisły i Sanu. Zagadnienie, czy interesy obu stron czynią pożądanym utrzymanie niepodległego państwa polskiego i jakie mają być granice tego państwa, może być ostatecznie rozstrzygnięte dopiero w toku dalszych wydarzeń politycznych. W każdym razie oba rządy rozwiążą tę sprawę w drodze przyjaznego porozumienia”9, można było przeczytać w porozumieniu.

Dokument podpisany na tydzień przed wybuchem wojny nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości co do tego, co się wydarzy w kolejnych dniach. Polscy sojusznicy – Francja i Wielka Brytania – o planowanym porozumieniu, a później o tajnym protokole wiedziały jeszcze przed jego podpisaniem. Tyle że nie poinformowały o tym Polski. W rezultacie mimo że polskie władze miały świadomość znaczenia tego porozumienia, to nie było im wiadomo, że może dojść do rozbioru Polski.

Jeszcze mniej było wiedzy na temat tego, co Hitler chce z Polską zrobić. A przecież dzień wcześniej wypowiedział słowa, które jednoznacznie pokazywały, jakie są jego cele. „Zniszczenie Polski stoi na pierwszym planie. Celem jest usunięcie sił żywych, a nie osiągnięcie jakiejś określonej linii. Jeżeli wojna wybuchnie także na zachodzie, zniszczenie Polski pozostanie na planie pierwszym […] Dam propagandowy powód do rozpoczęcia wojny, obojętnie, czy wiarygodny. Zwycięzcy potem nie pyta się, czy powiedział prawdę, czy nie. Przy rozpoczęciu wojny i jej prowadzeniu nie chodzi o prawo, ale o zwycięstwo”10, mówił. Ale to nie były najostrzejsze słowa, jakie padły tego dnia z ust Hitlera, który wezwał swoich generałów do braku litości: „Niech litość nie ma dostępu do waszych serc. Działajcie brutalnie […] Rację ma silniejszy”11.

Nasze losy były już wtedy w zasadzie rozstrzygnięte, ale w Polsce nie w pełni zdawano sobie z tego sprawę. Mieliśmy wówczas, co podkreśla znany krytyk przygotowania II RP do drugiej wojny światowej prof. Paweł Wieczorkiewicz, względnie nowoczesną armię, która wprawdzie była niedoinwestowana, ale prezentowała często najnowocześniejsze rozwiązania doktrynalne, organizacyjne i techniczne. Jej niedoinwestowanie nie brało się zaś z zaniedbań państwa, ale z tego, że Polska dopiero wychodziła z głębokiego kryzysu przełomu lat 20. i 30. i nie zdążyła go jeszcze przezwyciężyć. Naszym nieszczęściem było zaś to, wskazuje Wieczorkiewicz, że musieliśmy zmierzyć się z „Wehrmachtem, który wprowadził nową jakość w zakresie tak taktyki, jak i strategii, dzięki czemu przez kilka lat nikt nie potrafił mu dorównać”12. Gdyby nie atak Sowietów z drugiej strony, nie jest zresztą wykluczone, że Polska przetrwałaby wojnę, broniąc się na ziemiach wschodnich, a Francja wypełniłaby złożoną obietnicę, i atakując Niemcy, odciągnęłaby część z ich wojsk. Porozumienie niemiecko--sowieckie tę szansę zaprzepaściło. Polacy jednak w tamtym czasie tego nie wiedzieli, entuzjazm narodu był ogromny. Był wprawdzie lęk, ale była też wiara w siłę II Rzeczypospolitej. I nie ma wątpliwości, że emocje te podzielał także młody plutonowy podchorąży Blachnicki. Ostatnie dni były wypełnione oczekiwaniem, może i z lękiem, ale jak to często bywa z młodymi ludźmi, także z pragnieniem przygody…

Dar odwagi

Nocą 1 września 1939 roku nad północno-zachodnią Polską przeszła potężna burza. Pioruny biły w ziemię i rozświetlały niebo, a gdy burza zaczęła słabnąć, ruszyła kanonada artylerii13. Doszło do niemieckiego ataku na Polskę, wybuchła druga wojna światowa. „O godzinie czwartej czterdzieści dwie kapitan von Kielmansegg ze sztabu 1. Dywizji Pancernej zapalił papierosa i pomyślał: gdy skończę, będzie już wojna. O godzinie czwartej czterdzieści osiem dyżurujący w polskim Sztabie Głównym szef referatu sytuacyjnego podpułkownik Leopold Okulicki – późniejszy generał Niedźwiadek – otrzymał z Gdańska wiadomość, że Niemcy rozpoczynają działania zbrojne.

Zaraz potem zaczęły napływać kolejne raporty: Wehr­macht przekracza granice na Pomorzu, na Śląsku, trwa bombardowanie Tczewa. […] Wkraczające oddziały niemieckie nie zdołały zaskoczyć przeciwnika. Wszędzie na nich czekano, ostatnie ruchy niemieckie przed przekroczeniem granicy były uważnie obserwowane, mijające słupy graniczne czołgi z miejsca dostawały się pod polski ogień. Wcześnie rano zaogniły się główne bitwy”14, opisywał tamte wydarzenia Leszek Moczulski.

Tego ranka na służbie były już także jednostki, w których służył plutonowy podchorąży Blachnicki. Czy spał w ogóle ten nocy? Już pierwszego dnia wojny jego pułk zaczął walczyć jako część osłony północnego skrzydła Grupy Operacyjnej Śląsk. Oddziały otrzymały polecenie obrony węzła kolejowego i miasta Woźniki. Siła niemieckiej 68. Dywizji Pancernej była jednak na tyle duża, że oddziały zostały zmuszone do wycofania się w kierunku Krakowa. Sam Blachnicki po kolejnych przegrupowaniach trafił do oddziałów artylerii, które walczyły na krakowskich Błoniach. Tam cały dzień trwała wymiana ognia, a jednostki polskie próbowały zatrzymać błyskawiczny marsz niemieckich oddziałów. Nie udało się. Jednostki dalej się wycofywały, tym razem w kierunku Sandomierza. Żołnierze byli zmęczeni, nie spali od kilku dni, nieustannie maszerowali, brakowało im zarówno jedzenia, jak i wody, wielu z nich zginęło.

To były straszne dni. Nie było w nich nic romantycznego, nic, co można by potem wspominać z rozrzewnieniem. Ostatnią bitwę – kilkudniową – 11. Pułk Piechoty stoczył pod Tomaszowem Lubelskim15. Jej początek zbiegł się z atakiem Związku Sowieckiego na Polskę, dowódcy obu walczących tam zgrupowań wiedzieli już o decyzjach naczelnego dowództwa, i co gorsza, nie mieli ze sobą kontaktu. Walczyli każdy na własną rękę, na ślepo, bez możliwości porozumienia. To była jedna z najkrwawszych bitew, a zakończyła się nie tylko kapitulacją, ale także – co jasno pokazuje Leszek Moczulski – katastrofą. „Pękła spoistość wewnętrzna oddziałów, które zaczęły się rozsypywać, rzucano broń, nigdzie tylu oficerów nie popełniło samobójstwa”16.

I to nie był przypadek. W ciągu dwudziestu dni zginęło blisko dwie trzecie żołnierzy 11. Pułku. Co trzeci przeżył… Z tamtych dni, z wielogodzinnych marszy co jakiś czas przerywanych nalotami, drogami z mnóstwem uciekinierów, pozostały Blachnickiemu niezwykle mocne wspomnienia. Wiele lat później pisał, że wtedy zrozumiał, czym jest panika, i wtedy – w zaskakujący dla siebie sposób – nauczył się na nią reagować inaczej niż wszyscy.

„Kiedy uczestniczyłem w kampanii wrześniowej jako młody podchorąży, jeszcze w czynnej służbie wojskowej, kilka razy przeżywałem sytuację paniki, która ogarniała całe, w jednym miejscu zebrane wojsko. Wojsko stłoczone gdzieś na drodze, w wiosce, zmęczone, a tu nagle bombardowanie, ostrzeliwanie i wszyscy zaczynają na oślep uciekać w szalonym pędzie, wszystko rzucają. To jest panika. Coś strasznego. Kilka razy to przeżywałem i zawsze jakoś dziwnie reagowałem. Nawet nie wiem, skąd mi się to wzięło. Wiem, że zawsze był we mnie wtedy jakiś głos: zostań na miejscu, nie idź za tą uciekającą masą, nie poddawaj się panice. A potem głos: idź w stronę przeciwną, zobacz, przed czym oni uciekają, czy naprawdę jest przed czym uciekać. Bo panika jest często ślepa, to ucieczka nie wiadomo przed czym. Gdy człowiek się wyłączył z tej paniki i spróbował dojść przyczyny, to okazywało się, że strach ma wielkie oczy, zwykle nieprzyjaciela nie było tam właśnie, skąd wszyscy uciekali”17, wspominał Blachnicki. Zaskakiwać może także to, że choć śmierć była wówczas wszechobecna, choć w tej i w poprzednich bitwach zginęło bardzo wielu towarzyszy walki Blachnickiego, to on sam nie obawiał się śmierci. Nieznających realiów tamtej wojny może zaskakiwać, że – o czym wspominał po wielu latach już jako kapłan – choć przeszedł cały szlak bojowy, to nie uczestniczył bezpośrednio w starciach i do nikogo nie strzelał18. Dzień powszedni żołnierza w czasie kampanii wrześ­niowej to były mordercze marsze, a nie walki, spora część jednostek nie została zaś rozbita, ale wymanewrowana.

20 września, po tej straszliwej bitwie, po rozbiciu oddziałów, Blachnicki trafił, jak wielu jego kolegów, do niewoli. To były gorące dni, niemieccy żołnierze wciąż jeszcze walczyli, obozy dla jeńców nie istniały, może dlatego kilka dni później udało mu się uciec z niewoli i rozpocząć drogę do domu. Franciszek wracał na Śląsk przez zrujnowaną Polskę. Zarówno w SS, jak i w mniejszym stopniu w Wehrmachcie prowadzono politykę ludobójstwa i nie oszczędzano nikogo. Musiał zatem Blachnicki mijać zbombardowane wsie, musiał widzieć trupy leżące na drogach, zastrzelone kobiety i dzieci.

Za każdym z tych trupów, za każdą zbrodnią kryły się ludzkie historie, takie jak ta opowiadana przez Janinę Modrzewską, mieszkankę Złoczewa, która była świadkiem rzezi dokonanej w jej rodzinnej miejscowości. „W nocy z 3 na 4 września 1939 r. Niemcy przystąpili do podpalania budynków i rozstrzeliwań. Tej nocy nie spałam, gdyż miałam iść do sąsiedniego domu, żeby zabrać rzeczy, które tam pozostawiliśmy. Na terenie tej posesji było około 100 uciekinierów z sąsiednich miejscowości: Lututowa, Wielunia i innych. Kiedy rozpoczęła się strzelanina, ja i jeszcze jedna kobieta wyskoczyłyśmy przez okno do ogródka i ukryłyśmy się w krzakach porzeczek. Widziałam wtedy z tego miejsca, jak żołnierze niemieccy strzelali do tych uciekinierów. Większość z tych uciekinierów została zabita lub ranna. […] Przypominam sobie, że wśród rannych była kilkunastoletnia dziewczynka postrzelona z tyłu, tak że wyszły jej wnętrzności z brzucha. Przypominam sobie również, że po trupie zastrzelonej kobiety chodziło małe dziecko; mogło mieć około 1,5 roku. Kiedy wzięłam to dziecko na rękę, jeden z żołnierzy niemieckich roztrzaskał temu dziecku głowę kolbą karabinu. Przypominam sobie jeszcze jeden fakt, którego nie zapomnę do śmierci. Otóż jedna kobieta, Józefa Błachowska ze Złoczewa, została postrzelona w rękę. Kiedy zaczęła krzyczeć, jeden z żołnierzy niemieckich siłą wepchnął ją żywcem do palącego się domu. Spaliła się tam żywcem. Nadmieniam, że żołnierze niemieccy strzelali nie tylko do uciekinierów, o których zeznałam wyżej, ale do każdego, kogo zobaczyli na drodze, ulicy czy na podwórkach”19. Takie obrazy wojny musiał widzieć Blachnicki.

Zawsze niepodległa

Okrutne wobec ludności cywilnej działania armii niemieckiej (nawet jeśli część dowódców i żołnierzy się przeciwko nim buntowała) nie powinny zaskakiwać, jeśli weźmie się pod uwagę cele Adolfa Hitlera, a także potwierdzony podczas kampanii wrześniowej stosunek do Polaków. „Bardziej zwierzęta niż istoty ludzkie […] Plugastwo Polaków jest niewyobrażalne”20, mówił Hitler do Goebbelsa krótko po zdobyciu Polski. Jego celem było zepchnięcie Polaków do roli podludzi i zasiedlenie sporej części etnicznej Polski przez Niemców. Górny Śląsk od początku wojny był traktowany jako ziemie niemieckie, został włączony do III Rzeszy, a mieszkających tam Polaków uznano za wrogów, których trzeba spacyfikować, ponieważ utrudniają oni uznanie tych ziem za etnicznie niemieckie.

Każdy, kto miał polskie korzenie i jasno deklarował się jako Polak, kto służył w polskim wojsku, a także należał do polskiego harcerstwa, uważany był za „nacjonalistycznego Polaka” i podlegał szczególnej obserwacji i kontroli21. Franciszek Blachnicki jako podchorąży i działacz harcerski od powrotu do Tarnowskich Gór, co stało się 2 października 1939 roku, był pod ścisłą kontrolą. A jednak jego głęboki patriotyzm oraz przekonanie o tym, że nie wolno pozostawać biernym, nie pozwalały mu na bezczynność. Zaczął od uważnego słuchania audycji BBC, które budowały w nim przeświadczenie, że Polska źle się przygotowała do walki z Niemcami, ale także utwierdzały go w opinii, że ostatecznie konieczna jest formacja młodych i że każdy harcerz ma obowiązek walki o niepodległość, także na swoim mniejszym, lokalnym podwórku. I tak, wiedząc, jakie ryzyko podejmuje, wykradł wraz z kolegami sztandar Tarnogórskiego Hufca Związku Harcerstwa Polskiego, by uratować ważny symbol przed zniszczeniem22.

Tego typu akcje oraz notatki czynione we własnym pamiętniku duchowym nie wystarczały Franciszkowi. Chciał działać, dlatego już 13 października 1939 roku wraz z kolegami z ZHP, Teodorem Bednarczykiem, Alojzym Gołką i Władysławem Kurkiem, założyli – co pamięta Bednarczyk – niewielką, początkowo konspiracyjną grupkę niepodległościową. „13 października 1939 roku spotkałem się w Tarnowskich Górach z kolegami druhami Władysławem Kurkiem, Alojzym Gołką i Franciszkiem Blachnickim. Postanowiliśmy wówczas utworzyć konspiracyjną grupę, skład której oparty miał być w większości o harcerzy. Druh Gołka zobowiązał się zająć wywiadem, natomiast kolega Blachnicki objął sprawy wojskowe, zaś druh Kurek zgodnie z naszymi ustaleniami przyjął funkcję komendanta organizującej się grupy”23, pisał Bednarczyk. Grupa początkowo działała samodzielnie, a na początku 1940 roku nawiązała kontakt z inną harcerską organizacją, czyli Polską Organizacją Powstańczą (względnie – bo o nazwę tej grupy spierają się historycy – Polską Organizacją Partyzancką) z Chorzowa, która z czasem weszła (zachowując częściową odrębność) do Związku Walki Zbrojnej.

W Tarnowskich Górach organizacja mogła liczyć nawet około 300 osób, a jednym z jej inicjatorów i szefów był Blachnicki. Co robili harcerze? Rozprowadzali ulotki nawołujące do oporu wobec okupantów, wydali znaczki POP, a także próbowali – także w tych działaniach uczestniczył Blachnicki – organizować oficerów Wojska Polskiego do działalności konspiracyjnej24. Ich zaangażowanie było ogromne, ale nie ma co ukrywać – młodzi konspiratorzy nie grzeszyli ostrożnością. Już w marcu 1940 roku ich organizacja liczyła ponad 600 osób, co w tak mocno inwigilowanym środowisku musiało prędzej czy później doprowadzić do dekonspiracji. Do pewnego stopnia wszyscy o tym wiedzieli, dlatego na przykład Władysław Kurek nieustannie zmieniał miejsce zamieszkania, nie inaczej było też z Blachnickim. Ostatecznie obaj wpadli, a wcześniej rozpracowana została ich grupa.

„Prowokatorem i zdrajcą okazał się niejaki Bienek, były pracownik magistratu w Tarnowskich Górach, który sprzedawał znaczki z godłem Polski – rzekomo na pomoc znajdującym się w ciężkim położeniu Polakom […]. Również zdrajcą i konfidentem okazał się niejaki Wyderko z Rogoźnika. Wydano na nich wyrok śmierci. Obu dosięgła ręka sprawiedliwości”25, wspominał ppor. Marian Kuzior, ostatni komendant Obwodu AK Tarnowskie Góry. Sam Blachnicki został zadenuncjowany gestapo w czasie spotkania z oficerami z 3. Pułku Ułanów, które miało miejsce w marcu 1940 roku. Wtedy udało mu się uciec, ukrywał się ponad miesiąc, jakiś czas w górach, gdzie spędził – jak pisał później w liście do siostry – ostatnie szczęśliwe dni przed aresztowaniem26, a także pracując jako ogrodnik w Zawichoście nieopodal Sandomierza, skąd miał być przerzucony do Francji, do czego ostatecznie nie doszło, wstrzymano bowiem przerzuty. Gestapo dzięki informatorom z Krakowa ustaliło jego miejsce pobytu pod koniec kwietnia i 27 dnia tego miesiąca, w niedzielę, przeprowadzono obławę i zatrzymano go. Gestapowcy od razu wyładowali swoją złość na Franciszku, bijąc go i poniżając27.

Heroizm bez Boga

Młody konspirator, tak jak jego koledzy z organizacji, trafił początkowo do więzienia sądowego w Tarnowskich Górach. Tam osadzono także jego rodzoną siostrę Elżbietę, aby wyciągnąć od niej informacje obciążające brata, ale po jakimś czasie ją zwolniono. Jak Blachnicki odbierał tamten czas? Czy dostosował się do warunków więziennych? On sam wspomina, że był to czas walki o to, by nikogo nie zdradzić. Zarówno on, jak i jego wcześniej aresztowani koledzy, starali się mówić tylko o rzeczach, które przesłuchujący już wiedzieli, by nie dać im podstaw do aresztowania nowych podejrzanych ani argumentów do wyroków na tych, którzy już przebywali w areszcie. Konspiratorzy przebywający wówczas w tym samym – niezbyt w tamtym czasie surowym – więzieniu przekazywali sobie informacje o przesłuchaniach w czasie spacerów na więziennym dziedzińcu.

Z tych elementów Franciszek stworzył sobie w miarę spójną wersję dla przesłuchujących i przekazywał ją dalej. Jedynym elementem, który musiał opracować, była odpowiedź na pytanie, kto wciągnął go do organizacji, ale i tu podał wymyśloną postać. Strategia ta zawiodła tylko raz, gdy przesłuchujący skonfrontowali go z kolegą, którego w wyniku tortur udało im się złamać. W tym momencie ich spójne, uzgodnione wcześniej wersje zaczęły się różnić, ale sprawę udało się wyciszyć i nie wyciągnięto wobec nikogo konsekwencji28.

Mimo tego wydarzenia czas w więzieniu w Tarnowskich Górach biegł dość spokojnie. Franciszek martwił się o rodzinę i miał do siebie żal, że z jego powodu aresztowano siostrę, ale poza tym miał dostęp do książek, i to przynoszonych z domu, przez które – korzystając ze starej harcerskiej techniki – przekazywał informacje do domu i do organizacji konspiracyjnej, nakłuwając szpilką litery. Jako osoba wyjątkowo dobrze zorganizowana Blachnicki ułożył sobie szczegółowy plan dnia, którego w żelazny sposób się trzymał. Wstawał o określonej godzinie, uczył się, prowadził notatki i ćwiczył w samodyscyplinie29. W tym okresie był wciąż człowiekiem niewierzącym, ale miał przekonanie, że Kościół jest instytucją pożyteczną i że jeśli zdecyduje się na reformy i zacznie w miejsce dogmatów głosić ideały do naśladowania, to będzie miał wielką rolę do odegrania w kształtowaniu szczęśliwej ludzkości.

Jego ówczesny idealizm, pozbawiony odniesienia do Boga, był na tyle dobrze ukształtowany, że Blachnicki zdołał odrzucić większość tez, jakie znalazł w czytanej w więzieniu Mein Kampf Adolfa Hitlera. Tezy zawarte w tej książce uznał za nieludzkie, niezgodne z ideałami chrześcijaństwa, jakie wyznawał. Jego zdaniem odpowiedzią na nie powinno być budowanie moralności społecznej, która opierałaby się nie na prawie silniejszych, ale na chrześ­cijaństwie uwewnętrznionym w życiu społecznym. Jak sobie to wyobrażał, do końca nie wiadomo, ale nie ulega wątpliwości, że już wówczas, patrząc na chrześcijaństwo z zewnątrz, w nim właśnie postrzegał siłę dobra, a nie w nurtach czysto racjonalistycznych. I to mimo że sam uważał siebie wówczas raczej za humanistę, racjonalistę i ateistę niż za człowieka religijnego. Nie był on zresztą w takim postrzeganiu chrześcijaństwa osamotniony.