Diabły z Bassa Modenese. Najmroczniejsze śledztwo współczesnych Włoch - Trincia Pablo - ebook

Diabły z Bassa Modenese. Najmroczniejsze śledztwo współczesnych Włoch ebook

Trincia Pablo

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedno z najgłośniejszych śledztw w historii Włoch!

Włochy. Dwie miejscowości. Szesnaścioro dzieci, które zostały odseparowane od swoich rodzin – i nigdy już do nich nie wróciły. W wyniku przesłuchań ich rodzice zostali oskarżeni o przynależność do satanistycznej sekty, która pod wodzą miejscowego księdza odprawiała rytuały seksualne. Z każdym kolejnym wyznaniem dziecka rósł krąg diabłów zamieszanych w sprawę.

Pięć różnych procesów. Oskarżenia o porwania, tortury, morderstwa. Zniszczone rodziny. Życia zakończone przedwcześnie.

Co tak naprawdę wydarzyło się w Bassa Modenese?

Czy to możliwe, aby w jednym miejscu zostało skrzywdzonych tak wiele dzieci?

Kto w tej historii jest prawdziwym diabłem?

W tym porywającym reportażu dziennikarz śledczy Pablo Trincia powraca na miejsce zbrodni, aby odkryć prawdę. Rezultaty okażą się szokujące.

Współczesne ofiary polowań na czarownice już nie płoną na stosach, ale kto wie, czy tortury im zadawane nie są jeszcze straszniejsze. Ta książka to kronika wieloletniego cierpienia rodziców, dzieci i zwykłych ludzi, którzy wpadli w niszczycielskie młyny włoskiego aparatu sprawiedliwości. Przerażający i przejmujący reportaż.

WOJCIECH CHMIELARZ

autor powieści kryminalnych, w tym cyklu powieści o Jakubie Mortce

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 287

Data ważności licencji: 9/2/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Veleno. Una storia vera

© 2019 Giulio Einaudi editore s.p.a., Torino

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024

Copyright © for the translation by Tomasz Kwiecień

Wydawca prowadzący: Rafał Czech

Redaktor prowadzący: Anna Małocha, Dagmara Małysza

Przyjęcie tłumaczenia: Agnieszka Stefańczyk

Adiustacja, korekta: Studio NOTA BENE

Promocja i marketing: Zuzanna Molińska

Projekt okładki: Adil Dara

Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Monika Drobnik-Słocińska

Fotografia na okładce: © Rosmarie Wirz / Moment / Getty Images

Fotografia autora: Riccardo Diotallevi

ISBN 978-83-8135-644-2

www.otwarte.eu

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Deborze, Yasmine i Sebastianowi

Finale Emilia, sobota 1 kwietnia 1995

Czaszkę znalazło na brzegu rzeki pięciu trzynastolatków. Tamtej soboty około południa chłopcy poszli łowić ryby przy zagajniku porastającym lewy brzeg Panaro, tam gdzie rzeka lekko zakręca tuż przed Finale Emilia.

Trzech z nich miało na imię Andrea, jeden Davide i jeden Matteo. To właśnie ten ostatni podniósł gładką białą czaszkę, myląc ją początkowo z dużym kamieniem na wpół przykrytym błotem kilka metrów od brzegu.

– O, kurwa! – krzyknął przerażony i upuścił kość na ziemię.

Chłopców owładnęło przerażenie zmieszane z ekscytacją. Gdy się nieco otrząsnęli, wsunęli gałązkę do jamy nosowej znaleziska, włożyli czaszkę do plastikowej torby, którą jeden z nich miał ze sobą, minęli wysadzaną drzewami aleję biegnącą wzdłuż cmentarnego ogrodzenia i pobiegli zanieść przedmiot do urzędu gminy.

Po drodze trafili na pieszy patrol policji.

– Znaleźliśmy czaszkę! Prawdziwą! Była nad rzeką! – przekrzykiwali się zdyszani.

Policjanci byli podejrzliwi.

– Dziś pierwszy kwietnia, nie wciskajcie nam kitu.

Jednak po sprawdzeniu zawartości reklamówki natychmiast zaalarmowali komisariat w Mirandoli i poprosili chłopców, aby zaprowadzili ich na miejsce odkrycia. Funkcjonariusz Marco Catalani kazał sobie wskazać dokładne miejsce, w którym zobaczyli czaszkę, i zaczął badać okolicę, nic jednak nie znalazł.

Wciąż poruszeni chłopcy wrócili do domu, złożywszy obietnicę, że nikomu nie powiedzą o znalezisku. Policjanci wezwali zespół kryminalistyczny i poinformowali prokuratorkę z Modeny, Eleonorę De Marco. Ta z kolei zatelefonowała do Giovanniego Beduschiego, anatomopatologa ze szpitala w Modenie. Niedługo potem Beduschi miał reklamówkę na swoim stole laboratoryjnym.

Czaszka należała niewątpliwie do przedstawiciela rodzaju ludzkiego. Okoliczności znaleziska również nie były szczególnie niezwykłe. Co jakiś czas do instytutu, którym kierował Beduschi, trafiały ludzkie szczątki znajdowane w pobliżu kościołów lub zapomnianych grobów masowych.

Tak było na przykład cztery lata wcześniej, w 1991 roku, kiedy to pewien starszy mężczyzna z Campagnola Emilia udał się do swego burmistrza i wskazał miejsce, gdzie miały zostać pochowane szczątki ofiar masakry w Cavon, jednej z licznych zbrodni dokonanych w ostatnich dniach tak zwanej włoskiej wojny domowej 1943–1945. Wtedy do laboratorium patologa sądowego i jego współpracowników trafiło wiele kości wraz z resztkami ubrań i butów.

Jednak ten przypadek był nietypowy. Dlaczego tylko czaszka? Gdzie były piszczele, kości udowe i inne części szkieletu, które powinny się znajdować w pobliżu? Czy to już wszystko? Tak, wszystko, więcej nie znaleźliśmy, usłyszał w odpowiedzi. Jak gdyby ktoś odciął głowę, rzucił ją nieopodal rzeki, a resztę ciała ukrył gdzie indziej. Beduschi rozłożył ręce i kontynuował oględziny.

Zaznaczył w raporcie, że czaszka była niewielka. Jej sklepienie nie nosiło śladów urazów spowodowanych na przykład przez broń palną. Twarzoczaszce brakowało żuchwy, która odpadła w wyniku procesów rozkładu. Podobny los spotkał przednie zęby: brakowało dwóch siekaczy i dwóch kłów. Jednak dobrze zachowane pozostałe części uzębienia i smukłe kości jarzmowe pozwoliły ustalić w pewnym przybliżeniu, że była to osoba młoda. Prawdopodobnie nastolatek. A raczej nastolatka. Ponieważ znalezisko było niemal całkowicie pozbawione materiału organicznego, takiego jak tkanki czy szczątki włosów, Beduschi wysunął hipotezę, że śmierć nastąpiła co najmniej piętnaście lat wcześniej, a nawet założył – tu kierował się bardziej historyczną intuicją niż wiedzą biologiczną – że czaszka należała do młodej dziewczyny, która zmarła wiele lat temu, prawdopodobnie podczas drugiej wojny światowej.

Być może również dlatego zdecydował, poinformowawszy wcześniej prokuraturę, że nie przeprowadzi datowania izotopowego, kosztownego i zarezerwowanego dla spraw nowszych lub mających znaczenie kryminalne.

Beduschi wykonał dwa zdjęcia, po czym czaszka dołączyła do mauzoleum anonimowych znalezisk, które przeszłość od czasu do czasu nam zwraca, nie kłopocząc się udzielaniem wyjaśnień.

Profesor próbował wraz z kolegami ze swojego wydziału odgadnąć najbardziej prawdopodobny powód, dla którego ta bezzębna, samotna głowa znalazła się zaledwie kilka kroków od rzeki. W końcu uznali, że musiała ona należeć do jakiegoś studenta medycyny, który nie chcąc już trzymać jej w domu, zamiast dostarczyć ją na cmentarz, pozbył się jej w najszybszy i najprostszy sposób.

Sprawa czaszki z Panaro otworzyła się i zamknęła niemal natychmiast. Beduschi nie myślał o niej więcej. Trzy lata później owa część istoty ludzkiej znaleziona kilkaset metrów od lokalnego cmentarza miała ponownie pojawić się w opowieści o udręce, łzach i śmierci.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Infekcja

1

W październiku 2014 roku przebywałem w Monrovii, stolicy Liberii. Miałem tam nakręcić dokument telewizyjny o siejącej spustoszenie w tym biednym zakątku Afryki Zachodniej epidemii eboli. Całe miasto było w stanie pogotowia. W ciągu kilku miesięcy śmiertelny wirus pozbawił życia tysiące ludzi, a personel medyczny licznych agencji i organizacji z całego świata wciąż walczył o opanowanie choroby. Ulice były pełne plakatów wzywających do unikania, jak tylko się da, wszelkich form kontaktu fizycznego, a woń środków dezynfekujących wypełniała gorące, wilgotne powietrze.

Pewnego ranka jechałem za jedną z karetek stale krążących wśród blaszanych ruder najbiedniejszych dzielnic, aby jak najszybciej zebrać ciała zmarłych. Grzebanie bliskich było surowo zabronione. Poprzedniego wieczoru muzułmańska rodzina z dzielnicy położonej blisko morza zadzwoniła na numer alarmowy, aby zgłosić śmierć dziecka. Kiedy przyjechałem, sanitariusze byli już przy pracy. Małe ciało zostało zamknięte w worku i ułożone na trawie. Krople deszczu uderzały o biały plastik. Zmarłe kilka godzin wcześ­niej dziecko miało zaledwie osiem miesięcy. Pod drzewem zebrała się grupa sąsiadów, a pracownicy pogotowia ładowali ciało na półciężarówkę. Mieli na sobie białe kombinezony, maski, gogle, żółte rękawiczki i bez przerwy dezynfekowali się sprayem. Jeden z nich podszedł do dziadka dziecka.

– Jak tylko skończymy, proszę spalić materac, na którym spało dziecko.

Mężczyzna przytaknął bez słowa. Kiedy zabrano małe ciało, matka dziecka wybuchnęła niekontrolowanym szlochem. Sfilmowaliśmy tę scenę, po czym zwróciłem się do Franceski, pracującej ze mną operatorki.

– Świetnie, to było dobre. Idziemy na obiad? – Mrugnąłem do niej z uśmiechem.

Że było w tym coś głęboko niewłaściwego, dotarło do mnie wieczorem, gdy siedząc w pokoju hotelowym, wróciłem myślami do tego zdarzenia. Ta wstrząsająca scena nie poruszyła mnie w najmniejszym stopniu. Przyjąłem ją z obojętnością i cynizmem. I to nie był pierwszy raz, kiedy tak reagowałem. Nagle zdałem sobie sprawę, że płacząca matka i martwe dziecko nie są dla mnie prawdziwymi ludźmi, lecz jedynie drugoplanowymi postaciami w filmie, w którym to ja byłem głównym bohaterem. Ich nieszczęście nie miało dla mnie większego znaczenia.

Po powrocie do kraju wciąż o tym myślałem. Miałem trzydzieści siedem lat i nagle poczułem się kimś bardzo innym od chłopaka, który dekadę wcześniej zajął się dziennikarstwem, wierząc, że leżą mu na sercu sprawy innych ludzi. Zadałem sobie pytanie, kim, czym się stałem.

*

Musiałem zacząć od nowa. Zakochać się w historii zdolnej nadać sens rzeczywistości. Zanurzyć się w niej, dać się ponieść jej nurtowi.

Pewnego wieczoru, który spędzałem razem z Lucą, znajomym reżyserem radiowym, Luca przywołał mnie do komputera:

– Chodź tutaj, zobacz ten artykuł.

Tekst opowiadał historię Loreny Morselli, przedszkolanki z Massa Finalese, niewielkiej miejscowości w prowincji* Modena. Ta kobieta przeszła przez koszmar niezwykle długiego i bolesnego procesu sądowego. Została oskarżona o satanistyczne rytuały i przemoc seksualną wobec czwórki swoich małych dzieci, które jej odebrano i od tamtej pory ich nie widziała.

Ta historia mroziła krew w żyłach. O świcie 12 listopada 1998 roku policja zjawiła się w domu kobiety i jej męża Delfina Covezziego* z nakazem zabrania dzieci wydanym przez sąd dla nieletnich w Bolonii. Ośmioletnia bratanica Loreny, Cristina, znajdująca się pod kuratelą opieki społecznej, oskarżyła ich o udział w sekcie zdeprawowanych morderców, którzy nocami zabierali dzieci z Massa Finalese na miejscowe cmentarze, aby je gwałcić, wypożyczać gangowi pedofilów i zmuszać do uczestnictwa w składaniu ofiar z ludzi. Horror, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem, wydarzył się na prowincji pełnej pól ornych, podrzędnych dróg, zagród, traktierni i opuszczonych gospodarstw rolnych, w miejscu, gdzie pozornie nic się nie działo.

Po uważnym wysłuchaniu dziecka psychologowie i pracownicy socjalni z Mirandoli natychmiast zaalarmowali władze, aby zapewniły bezpieczeństwo dzieciom pary: jedenastoletniej Veronice, dziewięcioletniemu Pietrowi, siedmioletniemu Federicowi i trzyletniej Aurorze. Zostały obudzone i zabrane. W ciągu kilku godzin ślad po nich zaginął. Jakby rozpłynęły się w powietrzu. Żeby nie zabrano jej również piątego, jeszcze nienarodzonego dziecka, Lorena uciekła z kraju. Zatrzymała się w małej wiosce w Prowansji i tam urodziła. Nadal tam mieszkała, kiedy odebrała ode mnie telefon krótko po tym, jak skończyłem czytać artykuł i znalazłem jej numer.

Kobieta mówiła po włosku z wyraźnym akcentem z Bassa Modenese*, naznaczonym już jednak przez francuskie słowa i wtrącenia, których używała, gdy się zamyśliła: oui, voilà, bon, donc, mais non!, attendez, alors, d’accord. Jej opowieść nie zawsze była linearna. Chwilami przypominała nieregularny lot motyla. Co jakiś czas, gdy opowiadała, przypominał się jej jakiś epizod i w tym momencie porzucała jedno wspomnienie, by iść za drugim, otwierała jeden nawias, nie zamykając poprzedniego, gubiła wątek. Potem, śmiejąc się z zakłopotaniem, wznawiała „donc, na czym to ja skończyłam?”. Kiedy rozmowa schodziła na jej dzieci, roztkliwiała się, a zdania kończyła zdławionym szlochem.

Po rozdzieleniu trójka starszych dzieci potwierdziła zeznania kuzynki, oskarżając Lorenę o okrutne zbrodnie: przemoc psychiczną, porwania, gwałty i przerażające mordy na cmentarzach, gdzie wraz z mężem zmuszała ich do oglądania potworności, a niejednokrotnie do aktywnego w nich uczestnictwa.

Dzieci zostały przejęte przez opiekę społeczną i ułożyły sobie nowe życie w innych rodzinach. Dorastały w przekonaniu, że ich rodzice powinni zapłacić więzieniem za całe wyrządzone zło. Od tamtego jesiennego poranka 1998 roku nie chciały już o nich słyszeć.

Małżeństwo zostało skazane w pierwszej instancji na dwanaście lat, a następnie, w grudniu 2014 roku, po długim procesie odwoławczym uniewinnione. Delfino nie doczekał jednak końca procesu. Rok wcześniej zmarł na atak serca. Kobieta została sama z piątym dzieckiem, Stefanem. Przez lata udzielała wywiadów każdemu, kto się z nią skontaktował, aby opowiedzieć, jak służby socjalne gminy Mirandola zniszczyły wszystko, co było jej drogie, zmusiły ją do odejścia z pracy, wspólnoty parafialnej oraz rodziny i ucieczki do obcego kraju. Po szesnastu latach nie miała już nic. Została jej tylko niezachwiana wiara w Chrystusa oraz najmłodszy syn o brązowych włosach i jasnych oczach, dzięki któremu nie stoczyła się w otchłań szaleństwa.

*

Nie wiedziałem, czy jej wierzyć. Ta opowieść pełna było luk i niejasności. Dlaczego dzieci oskarżały ją o tak straszne rzeczy? Czułem się zdezorientowany jako dziennikarz i jako ojciec. Lorena twierdziła, że to zajmujące się dziećmi psycholożki wbiły im do głowy wszystkie te historie i zwróciły je przeciwko rodzicom. Ale czy profesjonalistki mogłyby sfabrykować tak straszne historie i przekonać dzieci do ich powtarzania? Dlaczego? A jeśli to ona miała podwójną duszę?

– Opieka społeczna zabrała nie tylko moje dzieci – ciągnęła opowieść. – W latach 1997–1998, w dwóch gminach, Massa Finalese i Mirandola, zabrała ich czternaścioro... nie, przepraszam... piętnaścioro... a właściwie szesnaścioro. Wszystkie pochodziły z rodzin oskarżonych o to samo.

I kiedy wymieniała nazwiska, miejsca, wyroki i daty śmierci, z niedowierzaniem wpatrywałem się w gigantyczną czarną dziurę, która powoli zaczęła wsysać także i mnie. Ogarniało mnie uczucie udręki, oszołomienia i lęku. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem.

*

Ta historia przypominała pokrytą pyłem mozaikę. Zobaczyłem jej fragment, który natychmiast przykuł moją uwagę. Postanowiłem ją odsłonić. Dowiedzieć się, kim były pozostałe dzieci, o co oskarżono ich rodziców i jak to się stało, że została w to wszystko wmieszana rodzina Loreny.

Zacząłem zbierać materiały na temat afery pedofilskiej w Bassa Modenese. W internecie znalazłem kilka starych artykułów opisujących tę sprawę, ale ich autorzy nie zagłębiali się zbytnio w szczegóły. Jeśli chciałem odtworzyć wszystkie jej etapy, potrzebowałem dokumentacji – sprawozdań opieki społecznej, protokołów przesłuchań, decyzji sądu dla nieletnich. Żądanie dostępu do akt nie wchodziło w rachubę. Zbyt wiele zachodu w zderzeniu z biurokracją. Trwałoby to wieki.

Zacząłem więc wydzwaniać do adwokatów, którzy bronili wówczas oskarżonych, pytając, czy zachowali jakieś akta, ale nie dostałem właściwie nic. To były jeszcze papierowe dokumenty. Ktoś się ich pozbył, ktoś inny zgubił je podczas przeprowadzki albo zaginęły podczas potwornego trzęsienia ziemi, które nawiedziło tę okolicę w 2012 roku, powodując zawalenie albo trwałe naruszenie konstrukcji wielu budynków. Poza tym większość ludzi w ten czy inny sposób związanych wówczas z tą sprawą nie ukrywała nieufności do dziennikarza z zewnątrz. Czego on mógł chcieć po tylu latach?

Rozmawiając z tymi nielicznymi, którzy zgodzili się na spotkanie, odnosiłem wrażenie, że z jakiegoś niejasnego powodu nikt nie chciał ponownie wsadzić nosa w tę sprawę. To było zamknięte doświadczenie, do zapomnienia. Powtarzałem stale jedno pytanie: „Czy w historiach opowiadanych przez te wszystkie dzieci może się kryć jakaś prawda?”. Najczęstsza odpowiedź brzmiała: „Być może, ale mój klient nie ma z tym nic wspólnego” albo „Teraz już nie da się tego stwierdzić”.

Nikt już nie pamiętał dokładnie, ile było tych dzieci. Ilu było członków ich rodzin. Jaka była tożsamość pozostałych oskarżonych. Ile wydano wyroków skazujących, a ile uniewinniających. Jakie kary zasądzono. Nikt nie był w stanie zabrać mnie w podróż w czasie. Kosztowałoby to wysiłek, na który nikt, uwikłany w tysiąc innych i znacznie pilniejszych spraw, nie mógł sobie pozwolić. Zmierzenie się z tak wielką historią byłoby zbyt skomplikowane. Zwróciłem się więc do jednej z moich najzdolniejszych koleżanek, młodej, ale obdarzonej niezwykłą intuicją dziennikarki Alessii Rafanelli. Przez następne cztery lata ta historia pochłonie nas bez reszty.

*

I tak oto pewnego wiosennego poranka 2015 roku wsiadłem do samochodu i odbyłem dwuipółgodzinną podróż z Mediolanu od Massa Finalese. Nie znałem tam nikogo. Miałem tylko kilka ogólnych informacji. Przed przyjazdem do Massa zatrzymałem się jeszcze w centrum Mirandoli, zagadując każdego, kto wyglądał na więcej niż trzydzieści pięć lat, i pytając, czy coś pamięta lub kogoś zna. Pytałem o pedofilów. O rytuały na cmentarzach. O procesy. O wyroki. Byłem przekonany, że w takich małych miasteczkach, gdzie wszyscy się znają, łatwo będzie mi wyciągnąć od ludzi anegdoty, adresy i numery telefonów. Ale przechodnie i staruszkowie siedzący na ławkach przed Caffè del Teatro marszczyli tylko brwi i dziwnie na mnie patrzyli.

– Nic mi to nie mówi. To na pewno było tutaj, w Mirandoli? Aaa, coś pamiętam, ale to było dawno. I to było gdzieś na Bassa, a nie tutaj w Mirandoli!

Wszyscy, których zagadywałem, mieszkali w Mirandoli od wielu lat albo nawet od urodzenia. Nikt jednak nie pamiętał tej historii, choć przez długi czas zajmowała strony lokalnych gazet. Mieli co najwyżej jakieś mgliste wspomnienie czegoś, co wydarzyło się wiele lat temu, zresztą nie „tu”, a „tam”, na chłopskiej ziemi, którą mieszkańcy Modeny i Mirandoli nieszczególnie lubią odwiedzać, chyba że szukają dobrej gospody.

Amnezja dotknęła również Massa Finalese, osadę należącą administracyjnie do miasteczka Finale Emilia, mimo że właśnie ona została najbardziej dotknięta sądowym tsunami. Przyjechałem tam od południowego zachodu, przez pola, obsadzoną drzewami szeroką drogą wzdłuż kanału.

Zaraz za znakiem wyznaczającym początek miejscowości zauważyłem po prawej stronie imponujący opuszczony trzypiętrowy budynek, długi jak boisko piłkarskie. Dalej, ponad domami i drzewami górował ekstrawagancki zamek z wieżami i blankami w stylu neogotyckim, zbudowany na początku XX wieku. Poza tym nie było nic godnego uwagi. Piazza Caduti per la Libertà, czyli Plac Poległych za Wolność, w centrum miasteczka wyglądał raczej jak skrzyżowanie trzech ulic z posągiem wykutym w białym marmurze, przedstawiającym bezimiennego piechura z lewą ręką na sercu, patrzącego gdzieś w dal, poza dachy, w stronę dzwonnic Finale Emilia. Napis na postumencie głosił: „Massa oddaje hołd poświęceniu swoich poległych obywateli”.

Gdy już wysiadłem z samochodu, z łatwością ustaliłem główne miejsca spotkań w miasteczku. Wszystkie w odleg­łości kilkudziesięciu metrów od siebie. Prowadzony przez pewną Chinkę bar koło pomnika, gdzie koło osiemnastej młodzież zbiera się na aperitif. Nieco bardziej elegancka Pasticceria Ratti po drugiej stronie ulicy. Bar Speedy, połączenie pizzerii, kawiarni, baru z przekąskami i piwiarni, stojący zaraz za oddziałem banku i odwiedzany głównie przez starszych. I wreszcie, na północnym krańcu, Pesa Caffè, skąd odchodziła obsadzona drzewami aleja prowadząca na cmentarz.

Również tam reakcja zagadywanych przeze mnie osób była podobna. Ludzie mrużyli oczy, jakby próbowali spojrzeć w przeszłość, ale jedyne, co pamiętali, to ledwie kilka przebłysków dawnej sprawy. Wyglądało na to, że ja znam więcej szczegółów. Wszyscy wiedzieli, że „Covezzi? Tak, byli tacy państwo”, a niektórzy nawet pamiętali, że miał z tym coś wspólnego miejscowy ksiądz, „jakiś don* Giorgio”, ale niewiele więcej. Trudno mi było uwierzyć, że sprawa takiego kalibru, jak na miasteczko liczące cztery tysiące dusz, uległa zapomnieniu. Czy naprawdę nie pamiętali? A może udawali i nie chcieli o tym mówić? Zrozumiałem, że łatwo nie będzie.

* Prowincja we Włoszech to jednostka administracyjna i samorządowa drugiego stopnia, jednak o szerszych kompetencjach niż nasz powiat (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

* Poza rzadkimi wypadkami, wymagającymi odrębnej procedury administracyjnej, kobiety we Włoszech nie zmieniają nazwiska po ślubie, choć zwyczajowo nazywa się je „po mężu”, i tak żona pana Covezziego zachowała swoje nazwisko rodowe Morselli, ale będzie potocznie zwana „panią Covezzi”. W tej książce autor używa obu tych form.

* Bassa Modenese (w wolnym tłumaczeniu: Niziny Modeńskie), zwana też po prostu Bassa, to położony około 35 m n.p.m. obszar rozciągający się na północ od Modeny. W tym rejonie wydarzyła się nasza historia.

* Don jest we Włoszech tytułem księdza diecezjalnego.

2

Kiedy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku Romano Galliera przybył do Massa Finalese, miejscowość, choć niewielka, oferowała sporo możliwości. Przedsiębiorstwa w prowincji Modena rozrastały się z dnia na dzień i istniało zapotrzebowanie na siłę roboczą. W wędliniarni Bellentani przy wjeździe do wioski pracowało mnóstwo ludzi, a chętny do pracy zawsze znajdował chętnego do zatrudnienia.

Galliera był niski i chudy jak szczapa, miał pociągłą twarz, wydatny nos, niebieskie oczy o przeszywającym spojrzeniu i duże sękate ręce, zdecydowanie nieproporcjonalne w stosunku do reszty ciała. Skolioza, która pojawiła się w młodym wieku i nigdy nie była leczona, pozostawiła mu garb wykrzywiający prawe ramię. Urodził się w 1937 roku niedaleko Massa Finalese, w Pilastri di Bondeno, garstce domów otoczonych polami na granicy Emilii-Romanii i Lombardii, gdzie pod opieką matki dorastał w gospodarstwie rolnym razem z dwiema siostrami, w bardzo skromnych warunkach.

Był mężczyzną milczącym i powściągliwym. Przeklinał i bluźnił mniej niż przeciętny Włoch. Nie pił. Za to palił. Papierosy bez filtra. Jeden za drugim. Nawet życie było dla niego jak papieros. Pochłaniał je w całości i na raz, nie pozostawiając nic na potem. Nie interesowała go stała praca i stabilizacja. Nie budował przyszłości, nie planował i nie oszczędzał. Co miał, to wydawał. Natychmiast. Albo przegrywał w karty po traktierniach. A gdy skończyły się pieniądze, pożyczał lub szukał jakiegoś doraźnego zatrudnienia. W jego braku puszczał oko do drobnej lokalnej bandyterki, gotów podjąć się mniej legalnej roboty. Potem wracał do traktierni, brał karty i zaczynał od nowa. W miasteczku szybko zyskał reputację obiboka i wkrótce dorobił się bezlitosnej łatki „set etto” (w dialekcie dosłownie „siedemdziesiąt deko” – gościa, co to nie ma nawet kilograma inteligencji), bo nie potrafi utrzymać pracy nawet przez kilka tygodni.

Dorywcze prace oraz mniej godne pochwały zajęcia prowadziły go tu i tam po przygranicznym czworokącie prowincji Ferrara, Modena, Mantua i Rovigo. Miejscowi nazywają ten obszar la Bassa. Płaski, mulisty obszar Doliny Padu, pełen pól, bagien, rzek, kanałów i gospodarstw rolnych. Z lotu ptaka wygląda jak ogromna mozaika dziesiątek tysięcy nieregularnych, szmaragdowozielonych i ochrowożółtych kostek, rozciągająca się między zboczami Apeninów a laguną Comacchio nad Adriatykiem.

To właśnie podczas tej wędrówki Romano dostrzegł Adrianę Ponzetto, pochodzącą z Friuli dziewczynę o jasnokasztanowych włosach, dużych oczach i nieco niesymetrycznej szczęce – wyraźnie wykrzywiała usta w lewo. Była od niego piętnaście lat młodsza.

Adriana często towarzyszyła swojej matce w wiejskich zabawach tanecznych. Pewnego dnia Romano podjechał w pobliże ich domu, a stamtąd śledził je z pewnej odleg­łości aż do sali tanecznej w Cerea. Gdy weszły do środka, uszkodził świece zapłonowe ich samochodu, poczekał na parkingu, a następnie wyszedł za nimi. Wkrótce po tym, gdy samochód pań Ponzetti stanął na poboczu, zatrzymał się przy nich i zaoferował pomoc. Tak się zaczęła historia Romana i Adriany. W 1975 roku na świat przyszedł Igor, chude, milczące dziecko, bardzo podobne do matki. Dwa lata później urodziła się Barbara będąca kopią ojca.

*

Pojawienie się dzieci nie zmieniło Galliery. Nadal pracował niewiele i żył z dnia na dzień, zadowalając się skrawkami, które tu i ówdzie zostawiało mu życie. Zajmował z rodziną maleńkie mieszkanie pod numerem 133 przy via per Modena, na odcinku wbrew swej nazwie nie prowadzącym do Modeny, ale łączącym Finale Emilia z Massa Finalese. Cała czwórka mieszkała w jednym pokoju, nieustannie balansując na krawędzi między niedostatkiem a prawdziwym głodem. Bywało, że w spiżarce nie mieli nawet paczki makaronu i Adriana musiała po kryjomu pukać do drzwi sąsiadów. Ci zaś przez okno wychodzące na wspólne podwórko nieraz słyszeli tyrady Romana zwrócone przeciwko żonie, kiedy nie było nic do jedzenia.

*

Pod koniec lat siedemdziesiątych pojawiła się szansa na radykalną zmianę. Jeden z lokalnych przedsiębiorców potrzebował robotników do realizacji kontraktów w Arabii Saudyjskiej i południowej Azji. Ropa naftowa oznaczała rzekę pieniędzy, a pustynne kraje potrzebowały pracowników do budowy dróg i mostów. Jednym z nich został Galliera. Płaca była świetna: trzy tysiące dolarów miesięcznie, jak na tamte czasy fortuna. Gdy wyjeżdżał do Dżuddy, głód miał być już tylko wspomnieniem. Kolejny miraż. Problemy finansowe nadal nękały rodzinę. Romanowi w jakiś niepojęty sposób zawsze brakowało pieniędzy i zdarzało się przez długie miesiące, że z Arabii, Iranu czy Pakistanu nie docierało nawet marne sto tysięcy lirów.

Dla Adriany komfort i stabilność pozostawały w sferze marzeń. Dzieci Gallierów były zawsze wychudzone i źle ubrane. Pewnego razu Adriana przyszła z płaczem pod drzwi sąsiadki, bo Igor w napadzie głodu otworzył szafkę i wyrzucił na podłogę wszystkie talerze. Pewnego lata, kiedy zabrakło jedzenia, a z powodu niezapłaconych rachunków wyłączono im prąd, kobieta załadowała dzieci na rower i przejechała z nimi prawie czterdzieści kilometrów, aby szukać schronienia u krewnych.

Co jej mąż robił z pieniędzmi, Adriana wolała nie dociekać. Bała się. Romano łatwo wpadał w złość i miał ciężką rękę, a ona pogodziła się z myślą, że gdy tylko wróci do Włoch, to, co zarobił za granicą, zostanie w kilka godzin przejęte przez krupiera w weneckim kasynie. Tam jej mąż zawsze się udawał, kiedy dobrze zarobił. Nie śmiała mu się przeciwstawiać. Choć nienawidziła egzystencji, na jaką ich skazywał, i była przekonana, że ma prawo oczekiwać od życia czegoś lepszego, wciąż kochała tego burkliwego mężczyznę tak samo mocno jak wtedy, gdy za niego ­wyszła.

*

Pod koniec lat osiemdziesiątych eldorado na Bliskim Wschodzie się skończyło, Galliera roztrwonił wszystko i niemal wcale nie pracował. Czasem tylko Adrianie udało się zarobić parę groszy przy zbiorze gruszek u sadownika. Sytuacja finansowa rodziny przekroczyła już próg alarmowy. Igor i Barbara wyglądali coraz gorzej. Zwłaszcza Igor. Był ponury, wątły, chudy i blady, mało mówił i bardzo bał się ojca. W szkole dokuczali mu koledzy, a on stawał się jeszcze mniej pewny siebie i wycofany. Barbara była bardziej radosna, bardziej beztroska i bardziej ogarnięta.

Byli tacy, którzy nazywali ich „brzydkimi”, „brudnymi”, a o tym, jak ich matka zdobywała pieniądze na ich wyżywienie, zaczęły krążyć złośliwe plotki. Ośrodek pomocy społecznej w Mirandoli, odpowiedzialny również za okoliczne miejscowości, wysłał opiekunkę socjalną, aby monitorowała sytuację dzieci. Lokalny oddział Caritasu przekazywał im bony zakupowe i paczki żywnościowe, choć w miasteczku byli tacy, którzy przysięgali, że widzieli Romana próbującego odsprzedać puszki sosu, paczki makaronu i kilka steków, które dali mu w sklepie mięsnym.

*

Po tym jak Galliera zostali wyeksmitowani z domu przy via per Modena po wielomiesięcznym zaleganiu z czynszem, zamieszkali na drugim piętrze skromnego bloku na osiedlu komunalnym przy via Volta. Po drugiej stronie ulicy, w dwukondygnacyjnej żółtej willi mieszkało inne małżeństwo, Oddina Paltrinieri i Silvio Panzetta, wraz z dwiema nastoletnimi córkami. Silvio, duży, smagły mężczyzna, dobrze znał Romana. Pracowali razem w Arabii Saudyjskiej. Silvio nie darzył szacunkiem tego powierzchownego i lekkomyślnego człowieka. Ale jego żona Oddina postanowiła pomóc nieszczęsnej rodzinie. Kobieta, przykuta do wózka inwalidzkiego w wyniku nieszczęśliwego wypadku, który kilka lat wcześniej zniszczył jej nogi, miała silny charakter, udzielała się w lokalnej społeczności i zawsze była gotowa wyciągnąć pomocną dłoń do potrzebujących. Współczuła Adrianie, dawała jej jedzenie i ubrania lub zapraszała na papierosa do kuchni na dole, gdzie wysłuchiwała jej żalów.

Po Igorze i Barbarze Adriana nie chciała mieć więcej dzieci, a gdy ponownie zaszła w ciążę, wolała dokonać aborcji. Jednak pod koniec 1989 roku znów zaszła w ciążę. Tym razem postanowiła zatrzymać dziecko. Miał mieć na imię Dario.

*

Najmłodszy z Gallierów przyszedł na świat 16 maja 1990 roku w szpitalu w Mirandoli jako wcześniak. Ważył poniżej dwóch kilogramów. Przez kilka tygodni trzymano go w inkubatorze. Jako dwulatek był blondwłosym, jasnookim dzieckiem z lekkim zezem i pewnymi problemami motorycznymi. Ciągle się o coś obijał i potykał. Był żywy i ekspansywny. Mała radość dwojga niezbornych i zmagających się z problemami rodziców. Oraz jedna gęba więcej do wykarmienia. Warunki bytowe rodziny stale się pogarszały. W przypadku najstarszego Igora doszły do tego również problemy psychiczne. Gdy miał piętnaście lat, rzucił się pod samochód prowadzony przez starszego mężczyznę, cudem wyszedł cało z wypadku, ale doznał licznych złamań, przez co stracił popołudniową pracę w miejscowej stolarni.

W domu wciąż brakowało nawet podstawowych rzeczy, a rodzina zdołała przetrwać jedynie dzięki solidarności sąsiadów. Wkrótce jednak znów zaczęły się piętrzyć niezapłacone raty i tak już dotowanego czynszu za mieszkanie komunalne, a wraz z nimi coraz bardziej natarczywe upomnienia ze strony gminy. Aż w poniedziałek 27 września 1993 roku o poranku w drzwiach pojawili się komornicy z nakazem eksmisji. Romano i jego rodzina dostali kilka godzin na zebranie swoich rzeczy i natychmiastowe opuszczenie mieszkania, podczas gdy wysłani przez gminę mężczyźni chodzili w górę i w dół po schodach, opróżniając pokoje ze wszystkich mebli, które mogli znaleźć. Romano nie wytrzymał. Zwinął się w kącie i rozpłakał. Miał pięćdziesiąt sześć lat, żonę, trójkę dzieci i brzemię porażek na barkach. Nie widział już przed sobą żadnej przyszłości. Po południu rodzina załadowała część bagaży do starego białego talbota, który miał się stać ich nowym domem. Potem Romano wziął małego Daria za rękę i razem przeszli przez ulicę, stając w bramie małej żółtej willi Oddiny i Silvia, którzy tak bardzo im pomagali. Miał nadzieję, że uda mu się pożyczyć trzy miliony lirów* w ostatniej, desperackiej próbie spłacenia długów.

Oddina przyjęła go w drzwiach i obrzuciła wyzwiskami. A tse un bon da nient, powiedziała mu w dialekcie. Do niczego się nie nadajesz. Nie jesteś w stanie nawet opłacić subsydiowanego czynszu w mieszkaniu socjalnym. Kretyn. Potem spojrzała na trzyletniego Daria. Zatrzymają go u siebie do czasu, aż Galliera znajdą nowe mieszkanie, oznajmiła.

Rozpłakane dziecko weszło do żółtej willi, a rodzice odjechali, szukając jakiegoś miejsca, gdzie mogliby zaparkować samochód na dłużej. Chłopiec był zagubiony i przestraszony. Oddina od razu dostrzegła, jak bardzo był wychudzony. Nic dziwnego, skoro w domu Gallierów często jedynym posiłkiem był kawałek chleba namoczony w mleku. Zaczęła więc kupować jego zaufanie makaronem z sosem mięsnym i stekami pokrojonymi na małe kawałki, które dziecko pożerało, jak gdyby nigdy wcześniej ich nie widziało. Na piętrze na Daria czekało ciepłe łóżko z czystą pościelą i Giulia z Claudią, nastoletnie córki małżeństwa, które tuliły go na dobranoc i opowiadały mu bajki.

Ale to z Silviem dziecko związało się najbardziej. Przy nim ten wielki mężczyzna zrzucał szorstką maskę. Dario był chłopcem, a on nie miał syna. W piękne dni wczesnej jesieni ładował go do swojego białego kampera i zabierał na wycieczki do zoo, do portu w Livorno i na pokazy lotnicze do Pizy. Dziecko nabierało formy i było szczęśliwe. Ojciec i matka odwiedzali go codziennie i nawet jego integracja w przedszkolu przebiegała pomyślnie.

Wkrótce opieka społeczna z Mirandoli dowiedziała się o tymczasowym zakwaterowaniu malca i jeden z jej inspektorów poprosił Oddinę o spotkanie. Zaproponował, by weszła do programu i stała się formalną opiekunką dziecka. Przyznano by jej również subsydium w wysokości kilkuset tysięcy lirów miesięcznie. Oddina stanowczo się sprzeciwiła. Nie potrzebowała tych pieniędzy i nie chciała wchodzić do żadnego programu. Inspektor nalegał, ale kobieta była nieugięta. Dario był synem jej sąsiadów, a ona dawała mu łóżko i trzy ciepłe posiłki, dopóki oni nie będą na tyle samowystarczalni, by zabrać go do siebie. Tak się tutaj robi od zarania dziejów. Koniec historii.

*

Tymczasem reszta rodziny zwróciła się z prośbą o pomoc do miejscowego proboszcza, don Giorgia Govoniego, znanego jako dobroczyńca ubogich i imigrantów. Duchowny przyjął ich tymczasowo do małego mieszkania należącego do parafii w Finale Emilia i zaczął im szukać stałego lokum.

Minęła jesień i nadeszło Boże Narodzenie. Pierwszy dzień świąt, 25 grudnia, obie rodziny spędziły wspólnie w żółtej willi. Zjedli obiad przy dużym stole w salonie, a potem rozpakowali prezenty pod choinką. Dario był podekscytowany, ale wieczorem położył się do łóżka z wysoką gorączką. Następnego dnia, około 9.30, rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Jakaś kobieta przedstawiła się jako asystentka społeczna z Mirandoli. Przyszła z powodu dziecka. Właśnie znaleźli mu nowy dom w placówce prowadzonej przez jakieś zakonnice w Reggio Emilia, gdzie czekają na niego już tego ranka.

Oddina i Silvio upierali się, żeby zostawić chłopca z nimi, bo dobrze sobie radził, zaaklimatyzował się, a rodzice mogli go codziennie odwiedzać. Po co zabierać go do zakonnic, na dodatek tak daleko? Poddali się dopiero na widok orzeczenia sądu dla nieletnich w Bolonii. Z wielkim wysiłkiem i próbując powstrzymać łzy, Giulia, najstarsza z dwóch córek, przygotowała torbę z kilkoma zapasowymi ubraniami dla Daria.

Wciąż gorączkujący chłopczyk wsiadł do samochodu z Giulią i Silviem. Pojechali za białym fiatem pandą pracownicy opieki społecznej aż do Reggio Emilia. Powiedzieli chłopcu, że zostanie tam przez kilka dni, a potem do nich wróci. Wiedzieli, że tak się nie stanie. Ponad godzinę później samochody zaparkowały przed budynkiem z czerwonej cegły zwanym Cenacolo Francescano*, instytutem dla dzieci z biednych lub problematycznych rodzin. Drzwi otworzyła zakonnica. Gdy tylko Dario ją zobaczył, uchwycił się szyi Sil­via całą siłą swoich małych rączek. Jakby zrozumiał. Z trudem udało się go odciągnąć i zakonnica natychmiast odeszła, trzymając chłopca w ramionach, podczas gdy on wyrywał się i rozpaczliwie krzyczał. W ponurym milczeniu Silvio i Giulia wrócili do domu.

Na wieść o tym, że jego syn został zabrany do Cenacolo Francescano, Romano Galliera wpadł w szał. Klął, bluźnił i złorzeczył pracownikom opieki społecznej. Pojechał do Mirandoli, wszedł do ich urzędu i zrobił wściekłą scenę, grożąc wszystkim i przykuwając się do bramy wejściowej. Nic to nie dało. Pozwolono mu jedynie odwiedzać syna w wyznaczonych godzinach, choć nie miał już nawet samochodu. Mniej więcej dwadzieścia dni później Silvio, Oddina i ich córki pojechali odwiedzić chłopca, ale dziecko zachowywało się dziwnie, było niemal obojętne. Zarówno zakonnice, jak pracownicy socjalni z Mirandoli uważali, że lepiej, by przestali odwiedzać chłopca, aby nie narażać go na kolejne traumy.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

* W przeliczeniu na współczesną walutę niecałe 2500 euro.

* Dosł. Franciszkański Wieczernik. Założony w 1924 roku przez kapucyna Ruggera Dallarę ośrodek pomocy małym dzieciom, prowadzony przez żeńskie zgromadzenie zakonne na prawie diecezjalnym Małe Córki św. Franciszka z Asyżu.

3

Dostępne w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA

Podziemny świat

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ TRZECIA

Armia duchów

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ CZWARTA

Noc trwająca dwadzieścia lat

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

19

Dostępne w wersji pełnej

20

Dostępne w wersji pełnej

21

Dostępne w wersji pełnej

22

Dostępne w wersji pełnej

Grudzień 2018

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Źródła bibliograficzne

Dostępne w wersji pełnej