49,99 zł
Jak wygląda terapia seryjnego mordercy?
Ile empatii potrzeba, żeby siąść do rozmowy z kimś, kto odciął człowiekowi głowę?
Jak poradzić sobie ze stalkerką, która nawet za kratami pozostaje mistrzynią manipulacji?
Dr Gwen Adshead to światowej klasy terapeutka pracująca jako psychiatra sądowy. Codziennie spotyka się z ludźmi, których większość z nas bez wahania nazwałaby potworami. Najbrutalniejsi kryminaliści są dla niej pacjentami gabinetu terapeutycznego. Niezależnie od tego, jak okrutne zbrodnie popełnili, musi ich wysłuchać, spróbować ich zrozumieć i im pomóc.
Dzięki tej szczerej, prowokującej książce poznasz najciekawsze i bardzo różne przypadki z jej kariery zawodowej – seryjnego mordercę, stalkerkę, podpalaczkę, śmiertelnie groźnego narcyza. Staniesz oko w oko nie tylko ze sprawcami odrażających zbrodni, ale i najtrudniejszymi pytaniami o granice empatii oraz przebaczenia.
Dr Gwen Adshead przedstawia fascynujące kulisy pracy psychiatry sądowego. Obala mity na temat przestępców, zmienia nasz sposób myślenia, a także rzuca prawdziwe wyzwanie temu, co wiemy o ludzkiej naturze.
Książka roku „Sunday Times”, „New Statesman” i „Irish Times”. Bestseller „Sunday Times”.
„Książka, której nie można przegapić”
„Observer”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 524
Data ważności licencji: 12/15/2026
Tytuł oryginału
The Devil You Know
Copyright © 2023 by Gwen Adshead and Eileen Horne
Copyright © for the translation by Mariusz Gądek
Projekt okładki
Anna Morrison
Adaptacja oryginalnego projektu okładki
Maria Gromek
Redaktor nabywający
Artur Wiśniewski
Redaktorka prowadząca
Aleksandra Grząba
Opracowanie tekstu
Wydawnictwo JAK
ISBN 978-83-240-9600-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2022.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Przyczyną zła na tym świecie jest to, że ludzie nie potrafią opowiadać własnych historii.
Carl Jung w liście do Sigmunda Freuda
Laurze, której duch nas ze sobą zbliżył
W odległych czasach, kiedy ludzie rozmawiali ze sobą w trakcie podróży samolotem, często pytano mnie o to, czym zajmuję się zawodowo.
– Jestem psychiatrką oraz psychoterapeutką i zajmuję się leczeniem sprawców brutalnych przestępstw – odpowiadałam.
Wówczas uprzejme zaciekawienie przeradzało się w zdumienie.
– Znaczy się, naprawdę rozmawiasz z tymi ludźmi?
Ta wymiana zdań prowadziła następnie albo do spontanicznego wykładu o tym, jaką „stratą czasu jest użeranie się z takimi potworami”, albo do wprawiających mnie w konsternację komentarzy w rodzaju: „Ale przecież im nie da się pomóc, czy oni już się tacy nie rodzą?”. Jeśli podczas podróży towarzyszył mi jakiś Brytyjczyk, mógł się nachylić do mnie i rzucić półgębkiem: „Szczerze mówiąc, uważam, że parlament powinien przywrócić karę śmierci przez powieszenie”. Obecnie, przy tych rzadkich okazjach, kiedy w trakcie zapinania pasów sąsiad zaczyna pogawędkę, zwykle odpowiadam, że prowadzę kwiaciarnię. Uważam jednak, że wszyscy, których ludzkie okrucieństwo fascynuje bądź przeraża, zasługują na bardziej wyczerpującą i szczerą odpowiedź na pytanie, jak należy leczyć ludzi dopuszczających się aktów przemocy, i to właśnie jest moim celem w niniejszej książce.
Jej tytuł zaczerpnęłam z łacińskiego powiedzenia, które mówi, że diabeł, którego znamy, jest mniej groźny od tych, których nie znamy. Gdyby moi towarzysze podróży stanowili grupę terapeutyczną, mogłabym sprawdzić ich umiejętność myślenia symbolicznego i poprosiłabym, żeby zastanowili się nad znaczeniem tego powiedzenia. Mam nadzieję, że moja hipotetyczna „samolotowa” grupa terapeutyczna składałaby się z osób rozmownych i towarzyskich. Moglibyśmy rozpocząć dyskusję od rozmowy o diable dobrze wszystkim znanym z religii i świata fantazji. „A co z diabłem, którego nie znamy? – mogłabym zapytać w pewnym momencie. – Kim taki diabeł byłby dla was?” „To z pewnością ktoś obcy – mogłaby paść odpowiedź. – Na przykład jeden z tych okropnych ludzi, z którymi pani pracuje”. Mam nadzieję, że z czasem członkowie grupy doszliby do wniosku, że może on również oznaczać pełne okrucieństwa i pogardy ja, które tkwi w każdym z nas. Zaakceptowanie tego nie wszystkim przychodzi łatwo; parafrazując piękne słowa córki króla Leara, nigdy zbyt wiele o sobie nie wiemy[*].
W zaprezentowanych tu historiach pokażę, w jaki sposób ja i moi koledzy pracujemy z „tymi okropnymi ludźmi”, a także ile potrafią zdziałać współczucie i umiejętność słuchania. Nie osądzam tych, którzy się z tym nie zgadzają, tak jak nie osądzam moich pacjentów i całkowicie rozumiem, dlaczego moja praca budzi tak silne emocje. Wszystkich fascynuje to, co nazywamy „złem”, ludzka skłonność do przemocy i okrucieństwa – dowodów na to dostarczają media informacyjne i rozrywkowe. Nawet jeśli dane z całego świata pokazują, że w dzisiejszych czasach przemoc wszelkiego rodzaju wprawdzie systematycznie spada do najniższego notowanego poziomu, nasz apetyt na to, by wiedzieć o niej więcej, ciągle rośnie. Nie wykluczając mnie samej; w końcu wybrałam taki zawód, a nie inny.
Kiedy w latach osiemdziesiątych studiowałam medycynę, psychiatria w dalszym ciągu była często lekceważona, pomimo panującego od czasów antycznych powszechnego przekonania, że zdrowy umysł jest niezbędny dla zdrowia całego ciała. (I jak zwykł powtarzać jeden z moich kolegów: „Psychiatrzy to lekarze zajmujący się jedyną częścią ludzkiego ciała, która oddaje głos w wyborach”). Jako studentka przez krótki czas zastanawiałam się nad chirurgią ortopedyczną, zapewne dlatego, że chciałam naprawiać ludzki organizm w sposób widoczny i pociągała mnie pragmatyczna efektywność tej specjalizacji. Ciągnęło mnie też jednak do psychiatrii oraz jej związku z ludzką tożsamością i komunikacją; uważałam, że może być wyjątkowo stymulująca, zarówno intelektualnie, jak i emocjonalnie. Zdawałam sobie sprawę z ogromnej złożoności oraz siły ludzkiego umysłu, a także z tego, że zachodzące w nim zmiany mają ogromne znaczenie osobiste i polityczne.
Ludzie przez stulecia posługiwali się często współczesnymi im technologiami jako metaforami do opisu umysłu i tak obecnie najczęściej umysł bywa porównywany do komputera: to rodzaj maszyny z „wbudowaną” w nią tożsamością. Dane na temat myśli bądź emocji są w niej „przetwarzane” oraz „przechowywane”, a żeby spełniać rozmaite funkcje, dokonujemy „zmiany trybu pracy”. Taki model umysłu jest poręczny przy pewnych projektach badawczych, lecz niewiele mówi nam o złożoności ludzkich doświadczeń, zwłaszcza w przestrzeni relacyjnej, w której wszyscy żyjemy. Fizycy, jak Carlo Rovelli, przekonują nas, że wszechświat ma charakter relacyjny, a zatem podobnie musi być również z umysłem, a skoro tak, potrzebujemy znacznie lepszych metafor, które będą odzwierciedlać organiczną, nieustannie zmieniającą się naturę doświadczenia psychologicznego.
Osobiście wolę wyobrażać sobie umysł jako rafę koralową: pradawny, tajemniczy, wielowarstwowy twór, niepozbawiony ciemnych i niebezpiecznych rejonów, lecz pełen odżywczej różnorodności; choć może wydawać się chaotyczny, stanowi złożony, dobrze zorganizowany i nieskończenie fascynujący ekosystem, który jest niezbędny dla ludzkiego życia. Pod wpływem stresu środowiskowego wiele raf traci kolory i obumiera, lecz badania naukowe pokazują, że dobrze reagują one na rozmaite interwencje i tym samym zwiększają swoją odporność. Jako studentka szybko się przekonałam, że badania psychiatryczne wymagają niekiedy „głębokiego zanurzenia się” w ciemną toń, gdzie może się nam objawić zarówno niezwykłe piękno, jak i wielkie niebezpieczeństwo. Potrzeba czasu, żeby się tam zaaklimatyzować i nauczyć swobodnie oddychać.
Droga zawodowa, którą od tamtej pory podążam, nieustannie dostarcza mi uczucia trwogi i zachwytu, jaki kojarzy mi się z ukrytymi głębiami oceanu – uwielbiam myśl E.E. Cummingsa o tym, że „zawsze morze nas samych odnaleźć nam da”. Praca ta daje mi ogromną satysfakcję, choć często bywa nieprzewidywalna; ciągle udowadnia mi, że pojęcia dobra i zła, jak również tożsamość ofiary i sprawcy nie są ustalone raz na zawsze i mogą współistnieć ze sobą w jednym człowieku. Kiedy zaczynałam, sądziłam, że moja praca ma na celu pomóc ludziom poczuć się lepiej, lecz z czasem nauczyłam się, że chodzi w niej o pomoc ludziom w lepszym „poznaniu swoich umysłów”, co jest zupełnie inną kwestią. Ten proces nie jest bezbolesny dla moich pacjentów i sama też przechodzę w jego trakcie różne zawirowania. Przekonałam się, że to nieuniknione, iż będę przeżywała trudne emocje, choć będą one miały raczej charakter dogłębnego smutku i frustracji aniżeli przerażenia i odrazy. Moim zadaniem jest rozpoznać te reakcje i panować nad nimi z pełnym zrozumienia dystansem, co buddyści mogliby określić jako „stan zawieszenia w bardo”.
W trakcie mojego kształcenia psychiatrycznego dowiedziałam się, że psychiatria sądowa zajmuje się zagrożeniami, jakie mogą stwarzać mroczniejsze tryby pracy naszego umysłu. Pierwszy człon angielskiej nazwy psychiatrii sądowej – forensic psychiatry – pochodzi od łacińskiego słowa forum oznaczającego miejsce, w którym odbywały się publiczne dyskusje oraz sądy. Psychiatrzy sądowi, oprócz tego, co należy do obowiązków wszystkich innych lekarzy specjalistów, czyli wydawania opinii, stawiania diagnoz i koordynowania opieki nad pacjentami, zajmują się również tym, w jaki sposób społeczeństwo reaguje na ludzi, którzy łamią prawo, i jak ich traktuje. Ich praca przynosi fascynujące pod względem etycznym i prawnym pytania o odpowiedzialność, sprawczość oraz winę w przypadkach czynów popełnionych przez ludzi chorych psychicznie. Wielu psychiatrów sądowych pracuje w szpitalach o zaostrzonym rygorze w zespole specjalistów zapewniających skoordynowaną opiekę zdrowotną; są niczym nurkowie, którzy wspólnie omawiają plan działania i dzielą się odpowiedzialnością za bezpieczeństwo każdego z członków zespołu. Z natury jestem osobą skłonną do współpracy, czego dowodzi moja praktyka terapeutki prowadzącej zajęcia grupowe (a także fakt napisania tej książki do spółki z drugą autorką), a zatem psychiatria sądowa wydawała się dla mnie opcją idealną.
Kiedy już zdobyłam uprawnienia psychiatry sądowego, szybko zrozumiałam, że chciałabym również odbyć szkolenie z psychoterapii. U początków tej profesji większość psychiatrów była również terapeutami, lecz pod koniec dwudziestego wieku obie te dziedziny zaczęto traktować oddzielnie i uznano za rzecz niespotykaną, żeby psychiatra prowadził również terapię psychologiczną. Psychiatrzy, jak pozostali specjaliści, działali jako lekarze prowadzący, sprawując nadzór nad leczeniem i oceną stanu zdrowia. Dla mnie jednak sztuka psychiatrii tkwiła w dialogu i historiach życia poszczególnych ludzi: pragnęłam pracować z nimi na głębokim poziomie, zapewniać im czas i miejsce na refleksję. W ramach mojego kursu psychoterapii zaangażowałam się w konkretne obszary tej dziedziny, takie jak matczyna agresja, urazy psychiczne i terapia grupowa, jak również etyka medyczna oraz traktowanie pacjentów przez lekarzy. Te i inne zagadnienia przeplatać się będą w przedstawionych w książce historiach bohaterów. Ważnym wątkiem, który się przez nią przewija, są moje badania nad relacjami z bliskimi w dzieciństwie oraz ich związkami z aktami przemocy w późniejszym życiu. Kwestia ta, jak poniżej zaprezentuję, wywarła ogromny wpływ na moje rozumienie ludzkiego zachowania.
Brutalne przestępstwo to za każdym razem tragedia dla ofiar i ich rodzin, ale także dla sprawców. Nie zamierzam przekonywać, że każde brutalne działanie należy usprawiedliwić, a więzienie i szpitale o zaostrzonym rygorze powinno się opróżnić. Mocno wierzę w sprawiedliwość oraz konieczność poniesienia konsekwencji w ramach humanitarnych struktur prawnych, a biorąc pod uwagę straszliwe rzeczy, które widziałam i o których słyszałam, nie mam wątpliwości, że pewna grupa wyjątkowo agresywnych przestępców powinna znaleźć się w ośrodkach o zaostrzonym rygorze. Jednocześnie rozumiem, dlaczego wiele osób czuje potrzebę potępienia sprawców przemocy: zemsta to podstawowy ludzki odruch, akt prymitywnej sprawiedliwości, który nie pozwala nam się uwolnić od strachu i gniewu, odbijając w sobie to samo okrucieństwo, które napełnia nas takim obrzydzeniem. Bywa to dla nas bolesne, ponieważ jak mówi pewne porzekadło, nienawidzić kogoś to jak wypić truciznę i czekać, aż to ten drugi od niej umrze. A jak zauważył Gandhi, miarą sprawiedliwego społeczeństwa jest to, że nawet najgorszych spośród nas traktujemy ze współczuciem.
Przez lata pracy zaczęłam myśleć o moich pacjentach jako ludziach ocalałych z katastrofy, którą sami spowodowali, ja zaś i moi koledzy jesteśmy pierwszymi przybyłymi na jej miejsce ratownikami. Spotykam ich w punkcie zwrotnym ich życia i pomagam im pogodzić się z nową tożsamością, na którą wydają się już na zawsze skazani; jak trafnie ujął to jeden z moich pacjentów, „możesz być byłym kierowcą autobusu, ale nie byłym mordercą”. Nasza praca wymaga tego, żeby ludzie wzięli odpowiedzialność za historię swojego życia, co może być procesem trudnym i długotrwałym. W dodatku przebiega on w kontekście zmieniającej się sytuacji politycznej, która ma ogromny wpływ na budżet psychiatrycznej opieki zdrowotnej oraz rezultaty leczenia. Dobrze pamiętam, jak tuż po rozpoczęciu przeze mnie kariery psychiatry sądowego na początku lat dziewięćdziesiątych ówczesny premier Wielkiej Brytanii John Major wypowiedział słynne zdanie: „Społeczeństwo powinno nieco bardziej potępiać, a nieco mniej rozumieć”. Obowiązkowe minimalne kary więzienia oraz gwałtowny wzrost liczby więźniów, jakie później nastąpiły, w połączeniu z drastycznymi cięciami środków na ochronę zdrowia psychicznego, miały dalekosiężne i fatalne w skutkach konsekwencje społeczne zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na całym świecie. Niejednokrotnie pisali o tym i mówili eksperci, którzy orientują się w tym temacie lepiej ode mnie; powiem tylko, że umieściliśmy w więzieniach zdecydowanie zbyt wiele osób, wyłącznie po to, by zaspokoić w społeczeństwie chęć odwetu, gdy tymczasem jedynie niewielki odsetek osadzonych – ze względu na poziom agresji oraz stopień zagrożenia – nie pozwalał na resocjalizację w obrębie społeczeństwa.
Całe zawodowe życie – to już przeszło trzydzieści lat – pracowałam dla National Health Service (NHS), czyli państwowej służby zdrowia w Wielkiej Brytanii. Dużą część tego okresu spędziłam w szpitalu Broadmoor w Berkshire, około osiemdziesięciu kilometrów na zachód od Londynu. Broadmoor został zbudowany w 1863 roku i stanowił część wiktoriańskiego systemu zakładów dla obłąkanych (ich angielska nazwa asylum wywodzi się z greckiego słowa oznaczającego schronienie), do których trafiali „niezrównoważeni psychicznie przestępcy”, niekiedy na czas nieokreślony. Gotycki wygląd budynków oraz fakt, że wśród tutejszych pacjentów znajdowali się najbardziej osławieni przestępcy, sprawiły, że Broadmoor kojarzy się Brytyjczykom wyjątkowo makabrycznie. Kiedy odwiedziłam szpital podczas studiów, z całą pewnością i ignorancją młodości myślałam, że to archaiczna, a nawet barbarzyńska instytucja. Gdy jednak zaczęłam tam pracować, szybko odkryłam, że jest dokładnie na odwrót. Nasze szpitale o zaostrzonym rygorze spełniają niezwykle ważną i humanitarną funkcję i z radością mogę rzec, że większość krajów rozwiniętych posiada już podobne zakłady psychiatryczne, które albo przyjmują osadzonych w więzieniach, albo oferują stosowną alternatywę osobom potrzebującym pomocy.
Dzisiaj takie miejsca jak Broadmoor nie są już traktowane jako kazamaty dla osób, którym w żaden sposób nie można pomóc i które nigdy nie zostaną wypuszczone na wolność; wprost przeciwnie, nacisk kładzie się tu na powrót do zdrowia i resocjalizację, a średni czas pobytu wynosi pięć lat. W Broadmoor znajduje się obecnie około dwustu miejsc dla pacjentów, prawie o połowę mniej niż w czasie, kiedy dołączyłam do jego personelu. Znacznie więcej osób jest teraz odsyłanych do szpitali o średnim i niskim rygorze, w których przez lata również pracowałam. Większość pacjentów przebywających w tych instytucjach trafiła do nich na mocy orzeczenia sądu albo została przeniesiona z więzienia w związku z pogorszeniem się stanu psychicznego, albo (choć rzadko) skierowana przez środowiskową poradnię psychiatryczną ze względu na zagrożenie dla innych osób.
Jak piszę w części rozdziałów, jako lekarka NHS pracowałam również z osobami osadzonymi w więzieniach. Przepisy o psychologicznej opiece zdrowotnej w Wielkiej Brytanii od lat dziewięćdziesiątych upoważniają do udzielania pomocy w zakładach karnych więźniom z problemami psychicznymi. Działające na miejscu zespoły medyczne robią wszystko, co w ich mocy, żeby wspierać i leczyć stale rosnącą wśród więźniów liczbę pacjentów, sama się przekonałam, że zapotrzebowanie na pomoc psychiatryczną w więzieniach znacznie przekracza możliwości służby zdrowia, tymczasem przebywanie w zamknięciu powoduje nasilenie wszelkich chorób psychicznych. To kryzys, który wymaga podjęcia pilnych działań. Szacuje się, że 70 procent osób przebywających obecnie w brytyjskich więzieniach cierpi na co najmniej dwa problemy psychiczne – od depresji przez uzależnienia i nadużywanie nielegalnych substancji po psychozy. Wprowadzone w ostatnich latach przepisy karne przyczyniły się do gwałtownego wzrostu liczby więźniów; w Wielkiej Brytanii – od czasu, gdy zaczęłam studia medyczne – uległa ona podwojeniu, natomiast w Stanach Zjednoczonych powiększyła się ponad trzykrotnie. Chociaż w tym czasie doszło do spadku ogólnego wskaźnika przestępczości, duży skok liczby osób uwięzionych (która w Anglii i Walii jest o wiele wyższa niż w innych krajach Europy Zachodniej) oznacza, że z czasem wzrośnie także odsetek więźniów borykających się z problemami psychicznymi.
Liczby te są odzwierciedleniem głębokich nierówności społecznych i rasowych w naszym świecie, którym towarzyszy raczej coraz surowsze podejście do sprawców przestępstw aniżeli jakiekolwiek związki przyczynowe pomiędzy chorobą psychiczną a czynami kryminalnymi. Ogromna większość ludzi cierpiących na choroby psychiczne nigdy w ogóle nie złamie prawa, nie licząc najwyżej mandatu za nieprawidłowe parkowanie, niestety są oni znacznie bardziej narażeni na to, że sami będą ofiarami przestępstw. Mała grupa ludzi z istniejącymi chorobami psychicznymi, która trafia do więzienia w wyniku popełnienia aktów przemocy, nie radzi tam sobie zbyt dobrze; panujące w tym miejscu warunki są dość trudne nawet dla osób zdrowych na ciele i umyśle. Ze względu na brak środków jedynie 10–20 procent więźniów otrzyma potrzebną pomoc i leczenie, o ile zostaną uznani za poważnie chorych. Ale nawet wówczas mogą na to dość długo czekać: rozpoznanie problemów psychicznych nie przebiega tak prosto jak w przypadku złamanych kończyn czy ran postrzałowych.
Razem z innymi psychoterapeutami muszę żyć z poczuciem moralnej ambiwalencji wynikającej ze świadomości tego, jak wadliwy i niesprawny jest system opieki psychicznej w więzieniach. Jesteśmy częścią ustroju demokratycznego, w ramach którego ludzie wybierają rządzących, a obowiązujące przepisy odzwierciedlają wolę większości, to zaś oznacza, że przestępcy są traktowani w taki właśnie sposób niejako w naszym imieniu. Za każdym razem, gdy pracuję z kimś potrzebującym pomocy, zdaję sobie sprawę, że do wielu innych podobnych osób nigdy nie dotrę. Świadomość ta nie uprawnia mnie jednak do tego, by załamać ręce i w ramach protestu odejść z zawodu; wszyscy lekarze starają się robić wszystko, co możliwe, żeby ulżyć ludziom w cierpieniu. Niemało jest również osób, które odrzucają naszą pomoc; do psychoterapii nikogo nie można zmusić.
Niewiele jak dotąd napisano o psychiatrii sądowej na użytek opinii publicznej; zazwyczaj choroby psychiczne i kwestia leczenia ludzi mających problem z przemocą są mitologizowane i wypaczane, często w postaci fikcyjnych opowieści oraz reporterskich książek kryminalnych, które mają tendencję do ignorowania naszego wspólnego człowieczeństwa. Ostatnio poczułam naglącą potrzebę, żeby opowiedzieć o mojej pracy, do czego skłoniło mnie zapewne to, że na wielu polach nasz świat przeżywa okres głębokich przewartościowań. Wszystkie burzliwe dyskusje na temat palących kwestii społecznych, jakie przetaczają się codziennie przez komunikatory internetowe, wydają się przesiąknięte strachem. A co budzi większy lęk niż „potwór”, który dopuszcza się brutalnej zbrodni? Niczym rekin wyłaniający się z mroku w pobliżu rafy koralowej sprawca brutalnego przestępstwa jest postrzegany wyłącznie jako drapieżca. Człowiek, który tak jak każdy z nas był kiedyś dzieckiem i jak my wszyscy odczuwał radość oraz smutek, tonie we wrzawie społecznego potępienia.
Przez wiele lat prowadziłam wykłady poświęcone pojęciom przemocy i zła, przez całą karierę publikowałam też teksty w profesjonalnych i akademickich czasopismach. Ostatnio zaś miałam okazję występować publicznie i poczułam się gotowa, żeby zaprosić szersze grono do lepszego poznania sesji terapeutycznych, na których tak dużo dowiedziałam się o ludzkim umyśle. Praca, którą wykonuję, może się jednak wydawać chaotyczna i najeżona wątpliwościami; niektórym osobom z trudem przychodzi mówienie o swoich uczuciach i myślach, inne zaś mają problemy z rozpoznawaniem rzeczywistości. Aby więc jak najlepiej przybliżyć czytelnikom moje doświadczenia, połączyłam siły z moją dobrą przyjaciółką Eileen Horne, autorką książek i dramatopisarką, czyli osobą, która w swej pracy – podobnie jak ja – zajmuje się wynajdywaniem sensu tam, gdzie go z pozoru nie ma, i wykorzystywaniem wyobraźni do tego, żeby obudzić w sobie empatię. Wspólnie sporządziłyśmy wykres mojego zawodowego życia i wybrałyśmy z niego zbiór historii, które pozwoliły nam zarazem oddać kolosalne zmiany, jakie w ciągu ponad trzydziestu lat zaszły w funkcjonowaniu NHS, psychoterapii oraz w wymiarze sprawiedliwości. Moje doświadczenia pochodzą z pracy w Wielkiej Brytanii, ale w istotnych przypadkach pojawiają się również odniesienia do badań, danych i praktyk w innych krajach, w szczególności w Stanach Zjednoczonych.
W książce zachowałam równowagę płci, jeśli chodzi o dobór opisywanych przypadków, aczkolwiek kobiety stanowią niecałe pięć procent wszystkich sprawców przestępstw. Podjęłam jednak taką decyzję ze względu na to, że prowadziłam szeroko zakrojone badania nad przemocą wśród kobiet, a także pracowałam z wieloma stosującymi przemoc kobietami i bardzo mi zależało, żeby ich głosy zostały usłyszane. Około 25 procent rozdziałów przedstawia historie osób kolorowych, co mniej więcej odpowiada odsetkowi tych osób pośród wszystkich więźniów i pacjentów szpitali o zaostrzonym rygorze; to dość znamienne statystyki, jeśli wziąć pod uwagę, że według ostatniego spisu ludności osoby o innym niż biały kolorze skóry stanowią 13 procent społeczeństwa Wielkiej Brytanii. Byłoby zatem nieuczciwością nie dostrzegać tego, że nasz system sądownictwa nie jest wolny od toksycznych relacji kulturowych, etnicznych i rasowych, które stanowią pożywkę dla uprzedzeń i dyskryminacji wśród jego pracowników (nie wyłączając mnie samej).
W końcu, chociaż w większości przypadków pracowałam ze sprawcami zabójstw przebywającymi w szpitalach o zaostrzonym rygorze, omówiłam tutaj również inne poważne przestępstwa, takie jak podpalenie, stalking, przestępstwa seksualne, które zostały popełnione przez osoby leczone przeze mnie w więzieniu lub w okresie, kiedy znajdowały się pod nadzorem kuratorskim. Dwa rozdziały poświęcone są osobom, którym nie postawiono nawet zarzutów kryminalnych, a ja musiałam ocenić, czy nie stanowią one potencjalnego zagrożenia. W każdym przypadku opowiadam o okolicznościach poznania pacjentów, w jakim stanie psychicznym się znajdowali oraz jak rozwijały się nasze relacje (włącznie z popełnionymi przeze mnie błędami), jak również relacjonuję postępy w terapii, przeszkody i sporadyczne groźne sytuacje. Wielu czytelników rozpozna typowe elementy terapii, jak na przykład staranie o to, żeby o urazach psychicznych mówić w czasie przeszłym, konieczność zerwania z dawnymi zachowaniami i tożsamościami, które stały się bezużyteczne, czy szukanie zdrowych metod komunikowania złości i rozpaczy oraz radzenia sobie z nimi. Czasami następuje poprawa, czasami problemy wydają się niemożliwe do rozwiązania, tak jak w życiu. W książce rozprawiam się też z obiegowymi opiniami na temat takich powszechnie znanych zaburzeń jak narcyzm i psychopatia oraz badam mity narosłe wokół „telegenicznych” przestępstw w rodzaju seryjnych morderstw i zastępczego zespołu Münchhausena.
Każdy rozdział dotyczy innego zagadnienia, ale ważnym tematem zarówno w książce, jak i w całej dziedzinie psychiatrii sądowej są wspólne czynniki ryzyka mogące prowadzić do przemocy. Jeden z moich kolegów przedstawił trafny opis mechanizmu występowania przemocy jako szyfru w zapięciu do roweru. Zachodzi sprzyjająca kombinacja stresorów: pierwsze dwie „cyfry” mają podłoże społeczno--polityczne i dotyczą kategorii męskości, bezbronności i biedy – mówiąc wprost, większość aktów przemocy na świecie popełniają młodzi ubodzy mężczyźni. Kolejne dwie „cyfry” mogą być specyficzne dla sprawcy, na przykład nadużycie substancji odurzających lub różnego rodzaju trudności w dzieciństwie. Ostatnia „cyfra”, ta, która prowadzi do otwarcia mechanizmu i wyzwala zagrażającą otoczeniu agresję, jest najbardziej intrygująca. Zwykle miewa ona charakter idiosynkratyczny, w zachowaniu ofiary występuje coś, co ma znaczenie tylko dla samego napastnika: może to być zwykły gest, określone wyrażenie, nawet uśmiech. W centrum mojej pracy ze sprawcami przestępstw znajduje się zawsze próba odkrycia tego znaczenia i umieszczenia w kontekście historii ich życia oraz ich autonarracji. Poszukiwanie tego znaczenia przypomina tropienie nieuchwytnej zwierzyny, zwinnej, maleńkiej ryby przemykającej przez kręty labirynt rafy koralowej. Wymaga to czasu i otwartego umysłu, gotowości, by zajrzeć w ciemne zakamarki, i odrobiny światła.
Jednym z moich mentorów i nauczycieli, którzy wywarli na mnie największy wpływ, był doktor Murray Cox, który również pracował jako psychoterapeuta w Broadmoor. Doktor Cox zawsze podkreślał, jak ważne jest wsłuchanie się w nieświadomą poezję, którą można usłyszeć nawet od ludzi sprawiających wrażenie niebezpiecznych i wyobcowanych. Tu przywoływał swój ulubiony przykład pacjenta, który kiedyś powiedział: „Jestem ślepy, ponieważ zbyt wiele widziałem, dlatego uczę się przy ciemnej lampie”. W tej niezwykłej metaforze zawiera się cel, w jakim napisałam tę książkę. Niekiedy każdy z nas może być zaślepiony przez strach, nietolerancję czy zaprzeczenie. Siedzący obok mnie w samolocie pasażer, który uważa moich pacjentów za potwory, również mógł „zbyt wiele widzieć”, kiedy oglądał wiadomości w telewizji albo czytał wpisy na Facebooku czy Twitterze. Dlatego zapraszam czytelników, aby zeszli głęboko pod powierzchnię, aby zanurzyli się tam, gdzie te mroczne opowieści rozjaśnia światło zrozumienia. Wspólnie poznamy tu konkretnych ludzi, nie dane statystyczne ani mityczne istoty, i pokażę wam, w jaki sposób ich historie wpłynęły na moje życie i czego jeszcze możemy się od nich nauczyć.
Nie będzie to łatwe. Potrzeba bowiem ogromnej dozy empatii, aby usiąść razem z mężczyzną, który odciął głowę człowiekowi, albo z kobietą, która kilkadziesiąt razy ugodziła nożem przyjaciela, albo z kimś, kto na przykład wykorzystywał seksualnie własne dziecko. W miarę jak moi bohaterowie przechodzą przez proces terapeutyczny, możecie zadawać sobie pytanie: „Jakie prawo mają ci ludzie, aby odczuwać takie emocje jak miłość, smutek czy żal?”. (Przypomina mi się szekspirowski Shylock wołający: „Ukłujcie nas – czyż nie będziemy krwawić?”[**]). Zrozumienie ich wymaga wyobraźni, udania się tam, gdzie oni chodzą, ujrzenia tego, co oni widzą; jak powiedział wybitny oceanograf Jacques Cousteau: „Najlepszym sposobem na obserwowanie ryby jest stać się rybą”. Na niektóre z przedstawionych przeze mnie spraw nie będzie łatwo wam spojrzeć, lecz z doświadczenia wiem, że uzyskanie wglądu w przeżycia, które są nam obce, może być dla nas transformatywne, ja zaś będę wam towarzyszyć i starać się nadać cierpieniu znaczenie. Mam nadzieję, że rozdział po rozdziale, w miarę jak światło będzie stawać się mocniejsze, każdy czytelnik będzie w stanie wyobrazić sobie nowe możliwości akceptacji i zmiany.
dr Gwen Adshead
[*] Regan mówi o swoim ojcu: „On nigdy nie znał dobrze samego siebie”, cyt. za: William Shakespeare, Król Lir, akt I, sc. 1, przeł. Zofia Siwicka, w: tegoż, Dwanaście dramatów, t. 3, Warszawa 1999, s. 205 (przyp. tłum.).
[**] William Shakespeare, Kupiec wenecki, akt III, sc. I, przeł. Stanisław Barańczak, Poznań 1992, s. 207.
Przedstawione w książce historie osadzone są w kontekście ochrony zdrowia psychicznego, jakie zapewnia w Wielkiej Brytanii National Health Service. Jak wielu czytelników zapewne wie, NHS powstała po drugiej wojnie światowej zgodnie z założeniem, że opieka medyczna powinna być zapewniona przez państwo i finansowana z funduszy publicznych, ponieważ wszyscy obywatele czerpią korzyść z dobrego stanu zdrowia całej populacji. Ale koszty NHS rosną w miarę, jak ludzie żyją coraz dłużej, a metody leczenia i lekarstwa stają się coraz droższe, więc aby temu sprostać, kolejne rządy próbowały przesunąć NHS w stronę bardziej rynkowego modelu funkcjonowania. Opieka zdrowotna w Wielkiej Brytanii w coraz większym stopniu staje się towarem, który ludzie sprzedają i kupują, i jest bliższa systemowi opieki zdrowotnej w Stanach Zjednoczonych; coraz więcej osób, które na to stać, decyduje się podeprzeć malejący dostęp do usług NHS, wykupując prywatne ubezpieczenia zdrowotne. Trwająca dalej restrukturyzacja służby zdrowia skupiła się na obniżeniu kosztów, głównie poprzez obcięcie katalogu dostępnych usług, dlatego też obecnie NHS przedstawia znacznie niższą wartość niż dawniej, zwłaszcza w zakresie ochrony zdrowia psychicznego, jak zobaczymy w wielu przedstawionych w książce historiach. „Fundusze” NHS, o których jest mowa w tekście, oznaczają samodzielne jednostki organizacyjne (podobne do amerykańskiego modelu HMO, czyli health maintenance organization, bądź kas chorych w innych krajach), które zostały powołane do życia we wszystkich regionach Wielkiej Brytanii w następstwie ogromnej restrukturyzacji służby zdrowia w 2001 roku.
Poruszyłyśmy tutaj szeroką gamę tematów dotyczących łamania prawa, zdrowia psychicznego, psychiatrii sądowej oraz leczenia zaburzeń psychicznych, a każde z tych zagadnień samo w sobie stanowi rozległy obszar badawczy. Nasza książka nie jest jednak podręcznikiem ani wyczerpującym kompendium, nie rości sobie prawa do opowiedzi na wszystkie pytania, jakie się w niej pojawiają. Biorąc pod uwagę złożoność i obszerność literatury oraz dyskusji na temat ludzkiego umysłu, uznałyśmy, że najlepiej będzie opatrzyć każdy rozdział kilkoma przypisami, w których znajdą się propozycje dalszych lektur, jak również odniesienia do źródeł danych i cytatów. Zostały one umieszczone na końcu książki i stanowią rodzaj kierunkowskazów dla tych czytelników, którzy chcą się dowiedzieć czegoś więcej.
Kiedy w tekście pojawiają się określenia „sprawca” lub „przestępca”, nie mają one charakteru pejoratywnego ani nie służą dehumanizacji opisywanej osoby; to po prostu termin prawniczy oznaczający ludzi, którzy zostali uznani za winnych przestępstwa karnego. W książce często występuje również określenie „normalny”, zazwyczaj w czyichś wypowiedziach, ponieważ jest to przymiotnik wypełniony wieloma znaczeniami, który opiera się prostym definicjom. Jako autorki nie przyjmujemy jednak żadnych jednoznacznych założeń na temat tego, czym jest „normalność” w odniesieniu do jakiejkolwiek grupy ludzi czy instytucji; jedną z pierwszych rzeczy, jaką psychiatrzy odkrywają podczas swojej edukacji, jest to, że „normalność” przypomina raczej tofu w pikantnej zupie, które nabiera smaku za sprawą swego otoczenia. Pozorna normalność może być również maską skrywającą zagrożenie, jak pokażę na przykładzie kilku z opisywanych przeze mnie pacjentów.
Kolejnym kluczowym zagadnieniem, które miałyśmy na uwadze podczas pisania książki, jest „tajemnica zawodowa”. To dwojako rozumiany przywilej. Po pierwsze, dla lekarza prawdziwym zaszczytem jest móc towarzyszyć ludziom, którzy postanowili podjąć ryzyko i podzielić się tym, co Shakespeare nazywa „naszą nagością”, i zasługują z tej racji na wielki szacunek. Po drugie, tajemnica zawodowa jest podstawową kategorią medyczno-prawną, która gwarantuje pacjentowi poufność wszelkich informacji na jego temat oraz prowadzonych z nim rozmów. Obowiązek ochrony prywatności w psychiatrii sądowej obejmuje nie tylko sprawców przestępstw, z którymi pracujemy, ale również ich ofiary, a także rodziny sprawców i ofiar, zaś przedstawione tu historie powstały z szacunkiem dla nich wszystkich. Oczywiście nie jest pod względem prawnym i etycznym możliwe opisanie indywidualnych przypadków medycznych, dlatego bazując na licznych rozmowach i przypadkach z wielu lat, stworzyłyśmy jedenaście mozaikowych portretów: są one wierne pod względem klinicznym i psychologicznym, ale osób, które przedstawiają, nie da się namierzyć za pomocą Google’a.
dr Gwen Adshead i Eileen Horne
grudzień 2020 roku
– Kto ma ochotę spotkać się z seryjnym mordercą?
Znajdowaliśmy się w szpitalu na cotygodniowym zebraniu oddziału psychoterapeutycznego, podczas którego rozdzielano między nas pacjentów i omawiano ich przypadki. Większość osób wzięła już nowych pacjentów i zostało jeszcze kilku ostatnich. W odpowiedzi na ironiczne pytanie prowadzącego zebranie rozległ się krótki śmiech, ale nikt się nie zgłosił.
– Naprawdę? Nie ma chętnych?
Kusiło mnie, żeby podnieść rękę, ale byłam najmłodsza w grupie i obawiałam się, że inni wezmą mnie za nieprofesjonalną i naiwną albo pomyślą, że kieruje mną niezdrowa ciekawość. Wyczuwałam wręcz całkowitą obojętność ze strony siedzących wokół stołu kolegów i koleżanek. Popkultura i media nieustająco podsycają wśród opinii publicznej fascynację tymi nielicznymi jednostkami popełniającymi zabójstwa wielokrotne. Ale pośród przedstawicieli mojego zawodu takie osoby wywołują znacznie mniejsze zainteresowanie, a to dlatego że nigdy nie będą w stanie wrócić do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Jak zauważył jeden z moich kolegów: „O czym ci ludzie mają mówić oprócz śmierci?”.
Musiałam się jeszcze wiele nauczyć. Była połowa lat dziewięćdziesiątych i niedawno zaczęłam pracę w szpitalu Broadmoor, położonym pośród wzgórz i lasów w malowniczej okolicy w południowo-wschodniej Anglii, niedaleko od Eton College i zamku w Windsorze. Kilka lat po zdobyciu uprawnień psychiatry sądowego skorzystałam z okazji i zaczęłam pracować na część etatu w Broadmoor na zastępstwo w razie nieobecności innych lekarzy, jednocześnie zaś kończyłam dodatkowe kursy dla psychoterapeutów. Aby rozwinąć swoje umiejętności, musiałam pod nadzorem przełożonego przeprowadzić jak najwięcej godzin indywidualnych sesji terapeutycznych. Wydawało mi się więc, że człowiek, którego nic już w życiu nie czeka, będzie miał dużo czasu – a jeśli będzie chciał mówić o śmierci, no cóż, taki temat znajdował się w końcu w moim programie nauczania.
Dla niektórych może być zaskakujące, że w ogóle prowadziliśmy taką dyskusję. Stosunek do opieki psychiatrycznej oferowanej sprawcom przestępstw, czy to przebywającym w szpitalu, czy w więzieniu, bardzo się różni na świecie, podobnie zresztą jak kwestia jej finansowania. Moi koledzy z Europy i antypodów pracują w systemie podobnym do brytyjskiego, w ramach którego dostępna jest pewna forma terapii indywidualnej, lecz wiele innych krajów w ogóle jej nie oferuje. Zwłaszcza moi amerykańscy koledzy często zwracają uwagę na te różnice. Kiedy odwiedzałam liczne kraje, aby obserwować, jak wygląda w nich pomoc psychiatryczna, uderzył mnie fakt, że najbardziej humanitarne i postępowe nastawienie do leczenia psychiatrycznego sprawców brutalnych przestępstw mają te z nich, które w ciągu minionego stulecia doświadczyły okupacji wojskowej, jak Norwegia i Holandia. Według pewnych badań takie właśnie doświadczenie pozwala lepiej zrozumieć ludzi łamiących prawo, którzy są nie tyle „źli”, ile po prostu chorzy.
– Ja wezmę tego pacjenta – zgłosiłam się. – Jak się nazywa?
Cały czas patrzyłam na mojego superwizora, szukając u niego wsparcia. Uśmiechnął się do mnie z aprobatą.
– Wykończysz się, Gwen – wtrącił się jeden ze starszych lekarzy. – Przez lata spotykałem się z jednym z takich gości w więzieniu. Bez przerwy tylko nawijał o swoich warsztatach artystycznych i o tym, jak dobrze mu idzie malowanie martwych natur…
Komentarz ten wydał mi się dość intrygujący, ale nim zdążyłam o cokolwiek zapytać, prowadzący zebranie wręczył mi skierowanie na konsultację.
– Jest do twojej dyspozycji. Nazywa się Tony X… Zabił trzech mężczyzn, zdaje się, że jednemu odciął głowę. A tak w ogóle, to sam poprosił o terapię.
Jeden ze starszych kolegów posłał mi znaczące spojrzenie.
– Uważaj na siebie.
Dopiero później mój superwizor, człowiek o olbrzymim doświadczeniu, powiedział mi, że sam jak dotąd miał do czynienia tylko z jednym seryjnym mordercą i chodziło o ocenę psychiatryczną, nie o długoterminową terapię. Ucieszyłam się więc, że będę mogła liczyć na jego wiedzę i pomoc. Do dziś zresztą bardzo cenię sobie poczucie wsparcia ze strony moich kolegów i koleżanek i bardzo mi go brakuje, kiedy pracuję poza ośrodkami psychiatrycznymi. Wyznałam superwizorowi, że mam szczęście, iż jako stażystce trafiła mi się możliwość pracy z takim pacjentem. Teraz jednak zaczęłam odczuwać pewne onieśmielenie. Starałam się przygotować najlepiej, jak umiałam, ale szybko zorientowałam się, że pomimo licznych drastycznych doniesień o seryjnych mordercach niewiele pisze się o tym, jak z nimi rozmawiać, i nie ma żadnych wskazówek, jak prowadzić z nimi terapię.
Seryjni mordercy ze swojej definicji dokonują wielokrotnych morderstw, nie istnieje jednak oficjalny konsensus co do liczby ofiar, jaka jest wymagana, żeby trafić do tego makabrycznego klubu. W przeszłości toczyły się na ten temat dyskusje i uzgodniono, że do grona seryjnych morderców zaliczają się ludzie, którzy mają na sumieniu trzy ofiary lub więcej, aczkolwiek zainteresowanie opinii publicznej skupia się zwykle na mniejszej grupie wynaturzonych osobników, którzy w osobnych aktach przemocy uśmiercają dziesiątki ludzi. Pewien niepokój wzbudziło we mnie odkrycie, że wśród nich znajdowali się również przedstawiciele środowiska medycznego, którzy mieli większe możliwości oraz środki do popełniania swoich zbrodni i których często przez lata nikt nie był w stanie powstrzymać ani o nic nie podejrzewał. Za kolejne kryterium przyjęto występowanie okresów uspokojenia lub przerw między morderstwami, a także fakt, że ofiary seryjnych morderców nie są wybierane przypadkowo. Masowi mordercy, którzy w ciągu jednego dnia potrafią pozbawić życia wielu ludzi, nie są zaliczani do tej kategorii, podobnie zresztą – czego nigdy nie mogłam w pełni zrozumieć – jak politycy i przywódcy odpowiedzialni za śmierć tysięcy, a nawet milionów swoich rodaków.
Na podstawie ogromnej ilości książek, filmów, seriali i programów telewizyjnych łatwo odnieść wrażenie, że wielokrotne morderstwa to dość powszechne przestępstwa, do których dochodzi ciągle i wszędzie. Z danych wyłania się jednak inny obraz. Dowody wskazują na to, że seryjne morderstwa zdarzają się na całym świecie, z potwierdzonymi przypadkami z wszystkich kontynentów, ale nawet uwzględniając zaniżone szacunki, błędne lub celowo zafałszowane dane oraz te przypadki, które pozostają nieodnotowane, wiemy, że tego typu wielokrotne zabójstwa należą do rzadkości i zdają się zanikać. Podobnie jak w odniesieniu do większości form przemocy nie mogę podać ostatecznych statystyk dotyczących tych przestępstw; w tej dziedzinie nie ma nic pewnego poza niepewnością, a przyczyny tego są rozmaite, od niedoszacowania po różnice w normach klasyfikacji oraz metody gromadzenia danych występujące w zależności od czasu i miejsca. Wpisanie do wyszukiwarki internetowej zapytania o ogólnoświatową liczbę seryjnych morderstw przynosi ponad sześć milionów artykułów i wyników. Większość autorów zgadza się, że seryjni mordercy są w zdecydowanej większości mężczyznami i należą do gatunku wymierającego, bowiem w ostatnich latach ich liczba mocno spadła; odpowiada to globalnym statystykom przestępczości wszelkiego rodzaju, które pokazują, że w minionym ćwierćwieczu liczba aktów przemocy stopniowo się zmniejszała.
W ramach obejmującego ostatnie sto lat badania przeprowadzonego w 2016 roku pod kierownictwem profesora Mike’a Aamodta na Radford University w Wirginii stworzono bazę danych, według której w 2015 roku w Stanach Zjednoczonych zidentyfikowano i aresztowano 29 seryjnych morderców, podczas gdy w rekordowych pod tym względem latach osiemdziesiątych złapano ich 145. Widziałam jednak statystyki FBI, które podają znacznie wyższe liczby (na przykład ponad cztery tysiące takich przestępców w 1982 roku), co tylko uwidacznia trudności z gromadzeniem danych i brak uniwersalnych kryteriów pozwalających na ich porównanie; ale wszystkie źródła potwierdzają tezę o malejącej liczbie seryjnych morderstw. Z pewnością odpowiadają za to częściowo coraz skuteczniejsze metody wykrywania i obserwacji, a także działania specjalnych jednostek powoływanych przez różne służby do badania i powstrzymywania sprawców. Kolejnym ważnym czynnikiem jest zapewne powszechne korzystanie z telefonów komórkowych i mediów społecznościowych, które sprawiają, że nie tak łatwo zniknąć bez śladu (czy to ofierze, czy sprawcy).
Wprawdzie służby porządkowe nie publikują zestawień porównawczych występowania seryjnych morderców w poszczególnych krajach, ale z przywoływanego już badania Radford University wynika, że na czele – i to ze znaczną przewagą – znajdują się Stany Zjednoczone, na których terenie odnotowano blisko 70 procent przypadków wszystkich znanych na świecie seryjnych morderców, co potwierdzają zresztą inne źródła, od Wikipedii po rozmaite publikacje prasowe. Z kolei udział Anglii, która w tym zestawieniu zajmuje drugie miejsce, wynosi zaledwie 3,5 procent, Republiki Południowej Afryki i Kanady – po 2,5 procent, zaś na terenie Chin, przy ich dalece liczniejszej populacji, odnotowano niewiele ponad 1 procent spośród wszystkich seryjnych morderców na świecie. Nie wiem, dlaczego Stany Zjednoczone dominują w tych statystykach, ale teorii na ten temat jest wiele, począwszy od braku regulacji dotyczących posiadania broni, przez zdecentralizowany charakter sił porządkowych, po zagrożenia wynikające z amerykańskiego ultraindywidualizmu. Może to wynikać również z tego, że Amerykanie są po prostu skuteczniejsi w wykrywaniu przestępców, a dzięki wolnym mediom i stosunkowo otwartemu w tej kwestii rządowi częściej informują o nich opinię publiczną. Liczba seryjnych morderców aresztowanych w ciągu roku w Stanach Zjednoczonych w dalszym ciągu pozostaje jednak dość niewielka w porównaniu z przeszło trzystoma milionami wszystkich mieszkańców, nie mówiąc o tym, że przyćmiewa ją również liczba „zwykłych” zabójstw. Czterysta morderstw w ciągu zaledwie jednego roku w takim dużym ośrodku miejskim jak Chicago czy Nowy Jork nie jest niczym szczególnym. Dla porównania liczba ta stanowi dwie trzecie wszystkich zabójstw popełnionych w ciągu roku w całej Anglii i Walii.
Kiedy poznałam Tony’ego, w Broadmoor przebywało kilku seryjnych morderców, którzy nosili nadane im przez tabloidy przydomki, takie jak „Rozpruwacz” czy „Dusiciel”. Chociaż wśród przyjętych do szpitala sprawców morderstw przeważali ci, którzy zabili tylko jedną ofiarę, a doszło do tego, kiedy znajdowali się w stanie niepoczytalności, grupa kilku wielokrotnych morderców przyczyniła się do tego, że do Broadmoor przylgnął wizerunek ponurego siedliska niewysłowionego zła. Znałam reputację tego miejsca, którą wzmacniał jeszcze wygląd szpitala przypominającego wiktoriańską twierdzę z czerwonej cegły, aczkolwiek kiedy podjęłam tam pracę w 1996 roku, rozpoczął się już proces modernizacji budynku. Pamiętam, jaka byłam oszołomiona niezliczonymi drzwiami, śluzami powietrznymi i bramkami wymagającymi całego zestawu kluczy, które należało odebrać w punkcie kontroli bezpieczeństwa i przez cały czas nosić przy sobie przypięte do grubego, ciężkiego skórzanego pasa. Początkowo było to nieporęczne, ale w końcu się przyzwyczaiłam. A do ekstradużego pasa, który dostałam, kiedy byłam w ciąży z moim pierwszym dzieckiem, pozostał mi taki sentyment, że mam go do dziś.
Kiedy już minęłam bramy szpitala, w pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że znalazłam się na kampusie uniwersyteckim z wolno stojącymi budynkami. Łączące je ścieżki poprowadzono wśród starannie utrzymanych ogródków i kwitnących drzew. A co najlepsze, znajdował się tam również taras, z którego roztaczał się wspaniały widok na cztery hrabstwa. Zawsze uważałam za przejaw wielkiej dobroduszności zapewnienie pacjentom szpitala miejsca do spacerów z rozległą perspektywą, która zachęcała do refleksji nad sobą i napełniała nadzieją. Teren kompleksu otaczały wysokie mury z czerwonej cegły; zawsze traktowałam je jako ważną granicę między moim życiem osobistym i zawodowym, ponieważ każdego wieczoru pozwalały mi zostawić za sobą pracę, aby bezpiecznie czekała za nimi do mojego powrotu.
W dniu mojej pierwszej sesji z Tonym zjawiłam się wcześnie, żeby zameldować się na oddziale i upewnić, że sala, którą zarezerwowałam, nie została zajęta przez kogoś innego: jak w każdym szpitalu, w którym pracowałam, w Broadmoor było za mało pomieszczeń do prowadzenia terapii i ciągle wszyscy o nie rywalizowali. Chciałam również ustawić krzesła tak, jak sobie zaplanowałam – odpowiednio od siebie oddalone: dla pacjenta pod oknem, dla mnie jak najbliżej drzwi. „Nie pozwól, żeby pacjent zagrodził ci wyjście” – tę niepisaną zasadę poznałam jeszcze jako stażystka i trzymam się jej do dzisiaj. Ważne jest również to, aby zapewnić obu stronom przestrzeń do refleksji; ten rodzaj społecznej etykiety, który polega na tym, żeby „nie naruszać przestrzeni osobistej drugiego człowieka”, jest równie istotny – jeśli nie bardziej – także w terapii. Mozoliłam się z ustawieniem krzeseł pod odpowiednim kątem, jakby miało mi to pomóc w nawiązaniu więzi z pacjentem.
Byłam spięta i wiedziałam, że muszę polegać wyłącznie na własnym instynkcie. Po pierwsze, nie miałam o pacjencie zbyt wielu informacji poza tym, co byłam w stanie ustalić na podstawie skierowania na konsultację. W szpitalu nadal funkcjonował wówczas dział dokumentacji medycznej, do którego lekarz mógł się zgłosić z prośbą o wydanie kartoteki pacjenta. Nie oznaczało to jednak – podobnie jak obecnie – że otrzymywał pełne dane. Dokumentacja stanowiła kolaż informacji o rodzinie i wykształceniu, zawierała historię choroby, akta policyjne i sądowe, a także dokumentację z pobytu w więzieniu, lecz zawsze było w niej wiele luk. Dlatego wiedzieliśmy, że jedynym sposobem, aby poznać pacjenta jest rozmawiać z nim i liczyć, że się przed nami otworzy.
Dzisiaj dokumentacja pacjenta przechowywana jest na dyskach komputerów, nie zaś w zakurzonych kartonowych pudłach, co nie znaczy jednak, że istnieje jakiś przycisk lub kod, które dadzą nam dostęp do niezwykle cennych materiałów. Mało tego, w dzisiejszej epoce zwiększonej kontroli informacyjnej i nowych przepisów dotyczących ochrony danych dotrzeć do przydatnych informacji jest o wiele trudniej niż w czasach, kiedy zaczynałam pracować jako psychoterapeutka. Musimy pokonywać wiele przeszkód i polegać na pełniących rozmaite funkcje ludziach, którzy nie zawsze jednak są skłonni nam pomagać. Bywa, że czuję się jak jeden z tych nieszczęsnych prywatnych detektywów z powieści kryminalnych, który musi sobie radzić, wkradając się w łaski zaprzyjaźnionego policjanta lub krążyć po mieście i błagać o potrzebne wskazówki, żeby wpaść na jakikolwiek trop. Może właśnie między innymi dlatego tak bardzo lubię w czasie wolnym czytać kryminały: to czysta przyjemność móc po prostu siedzieć i czekać, aż ktoś inny rozwiąże za mnie całą zagadkę.
Nie miałam nawet jasności, co właściwie chciałam osiągnąć z Tonym tego pierwszego dnia ani jak ma przebiegać nasza współpraca. Skąd w ogóle będziemy wiedzieć, czy jego stan się „polepszył”? I co by miało to oznaczać dla człowieka, który otrzymał potrójny wyrok dożywocia i jeśli kiedykolwiek wyjdzie na wolność, to zapewne już jako starzec. Odczuwałam również pewne skrupuły dotyczące tego, że w ramach kształcenia miałam „ćwiczyć się” na umyśle drugiego człowieka. Jeśli moje sugestie okażą się dla niego bezużyteczne, a pomogą tylko mojej edukacji, to czy nie zachowam się wobec niego okrutnie, wykorzystując go do własnych celów? Przypomniałam sobie, że Tony musiał mieć jakąś potrzebę lub zamiar, składając prośbę o terapię, będę więc musiała dociec, co nim kierowało, nawet jeśli nie wyrazi tego wprost. Skłonność do oszukiwania to cecha charakterystyczna psychopatii, która stanowi poważne zaburzenie osobowości często występujące u seryjnych morderców. Przyszło mi do głowy, że być może Tony chciał się poddać terapii wyłącznie po to, żeby wypełnić czymś czas, jaki ma do dyspozycji w zamknięciu. „Jeśli tak, to za wiele się nie nauczę” – pomyślałam egoistycznie. Może jednak popełniłam błąd, podejmując się pracy z nim, ale było już za późno, żeby się wycofać. Przez wzmocnioną szybę w drzwiach kątem oka zauważyłam, że w eskorcie pielęgniarza zbliża się mój pacjent, a zatem pora zaczynać.
– Pan X? Dzień dobry, jestem doktor Adshead, dziękuję, że pan przyszedł…
– Tony – przerwał mi chropawym i nieco opryskliwym głosem. On również sprawiał wrażenie zdenerwowanego.
Zaprosiłam go do środka i wskazałam mu krzesło pod oknem, na którym usiadł wygodnie, ani przez chwilę nie patrząc mi w oczy. Unikanie kontaktu wzrokowego stanowi dla nas wszystkich sposób na regulowanie poczucia zażyłości, dlatego nie spodziewałam się, że od razu przy pierwszym spotkaniu spojrzy mi w oczy. Wiedziałam jednak, że przed aresztowaniem Tony pracował jako kelner, co wymagało od niego osobistego zaangażowania i nawiązywania kontaktu wzrokowego z nieznajomymi. Ciekawe, czy dostawał wysokie napiwki? Czy zachowywał się czarująco wobec klientów? Wobec swoich ofiar? Zdawałam sobie sprawę, że mnie również może próbować omamić.
Zaczęłam od wyjaśnienia podstawowych zasad obowiązujących przy terapii w ośrodkach zamkniętych. Najważniejsza z nich polegała na tym, że choć pacjent może liczyć na pewien stopień dyskrecji ze strony lekarza, to jeśli powie mi coś, co może wskazywać, że stanowi zagrożenie dla siebie lub dla innych, będę zmuszona powiadomić o tym zajmujący się nim zespół. Moja współpraca z Tonym miała być częścią opieki, jaką zapewniał mu zespół szpitalny, więc wyjaśniłam mu, że będę w stałym kontakcie z jego członkami, w tym z personelem pielęgniarskim oraz psychologiem i kierującym leczeniem psychiatrą. Wszystkie te działania miały na celu zadbać o bezpieczeństwo Tony’ego i zagwarantować ciągłość terapii. Oznajmiłam mu też, że nasze spotkania będą trwać pięćdziesiąt minut i za każdym razem będziemy musieli się do tego stosować.
Staram się zawsze przestrzegać tej granicy, chociaż szpitale o zaostrzonym rygorze bardzo różnią się od wygodnych gabinetów konsultacyjnych Zygmunta Freuda. To on zapoczątkował pięćdziesięciominutową sesję albo „godzinę terapeutyczną”, być może po to, żeby móc się umawiać z pacjentami o pełnych godzinach, tak aby nie spotykali się ze sobą w poczekalni, a może po prostu chciał mieć chwilę przerwy między kolejnymi sesjami. W przeciwieństwie do Freuda oraz większości psychoterapeutów prowadzących prywatną praktykę nie przyjmuję pacjentów jednego po drugim, więc nie potrzebuję takiego buforu. Każdy dzień jest inny, ale nie zdarza się, bym spotykała się z więcej niż dwoma, trzema pacjentami w ciągu dnia, częściowo dlatego że każda sesja musi być zaraz po zakończeniu szczegółowo opisana, częściowo ponieważ muszę mieć czas na konsultacje z kolegami, którzy również pracują z moimi pacjentami. Zdążyłam się już wówczas nauczyć, że pierwsze pięć, dziesięć minut po sesji jest bezcenne dla zanotowania charakterystycznych zwrotów i myśli, które pojawiły się w jej trakcie, póki mam je świeżo w pamięci. Nie robię notatek w czasie, kiedy ludzie ze mną rozmawiają, choćby dlatego że spotkanie zamienia się wtedy w rodzaj przesłuchania; z oczywistych względów nie jest to również dobry pomysł, kiedy mam do czynienia z pacjentem cierpiącym na paranoję. Większość terapeutów pracujących ze skazanymi uczy się zapamiętywać przebieg sesji. Podczas moich spotkań z Tonym wciąż jeszcze ćwiczyłam w sobie tę umiejętność i starałam się ze wszystkich sił odtworzyć dokładne słowa moich pacjentów, a także kluczowe obrazy, metafory oraz język, jakim o sobie opowiadają. Pomocne okazało się podzielenie każdej sesji na trzy odcinki, tak aby wszystko nie wymieszało mi się w pamięci. Nie zawsze był to łatwy proces i przypominał mi spostrzeżenie Philipa Larkina, który – parafrazując Arystotelesa – powiedział, że każda powieść, tak jak tragedia, ma „początek, mętlik i koniec”.
Tony przez cały czas, kiedy przedstawiałam mu wstępne informacje, kiwał głową i nie wydawał się nimi ani zaniepokojony, ani szczególnie zainteresowany. Odniosłam wrażenie, że ma aparycję aktora – nie odtwórcy głównych ról, raczej przeciętnego faceta majaczącego gdzieś w tle za plecami wpływowego szefa. Miał rzednące włosy, za to przedramiona i ręce były mocno owłosione, spod koszulki wokół szyi również wystawały czarne kudły. Był niski i krępy, mógł mieć lekką nadwagę: naszym pacjentom trudno jest nie przytyć kilku kilogramów, aktywność fizyczna jest bowiem dość ograniczona, posiłki zawierają dużo skrobi, a niektóre leki powodują przyrost wagi. Tony nie okazywał mi żadnej wrogości ani nie stawiał oporu, lecz kiedy skończyłam moje wyjaśnienia, w dalszym ciągu milczał. Siedział tak ze mną przez dłuższy czas, zapewne kilka minut, a ja nie bardzo wiedziałam, jak się zachować.
Nie jestem pewna, czy obecnie dopuściłabym do tak długiego milczenia, zwłaszcza podczas pierwszej sesji z pacjentem, który może cierpieć na zaburzenia lękowe bądź paranoidalne, i potraktować to jako rodzaj zagrożenia. Jednak na tamtym etapie mojego szkolenia nauczyłam się, że psychoterapeuta nie powinien odzywać się pierwszy, lecz pozwolić pacjentowi rozpocząć rozmowę, kiedy ten sam uzna to za stosowne. Czekałam więc i po pewnym czasie doszłam do wniosku, że ta cisza wcale mi nie przeszkadza. Tony’emu najwyraźniej też nie przeszkadzała, ponieważ siedział i bezmyślnie skubał skórkę na kciuku, nawet na mnie nie patrząc. Odniosłam jednak wrażenie, że wykorzystuje ten czas, żeby mnie ocenić, zastanawia się, czy może mi zaufać. W końcu wpadłam na pomysł, jak przerwać milczenie.
– Co oznacza dla ciebie ta cisza? – spytałam.
Zaskoczony podniósł głowę. Potem na jego twarz wypłynął przyjazny, serdeczny uśmiech. Nagle dostrzegłam, że mógł się wydawać bardzo przystojny, i pomyślałam, że pewnie łatwo przychodziło mu przekonywanie klientów do zamówienia specjalności dnia albo kolejnego kieliszka wina.
– Jeszcze nikt nigdy nie zadał mi takiego pytania.
Powiedziałam mu, że w trakcie terapii mogą się pojawiać dziwne pytania, a przy tym starałam się utrzymać z nim nieprzerwany kontakt wzrokowy. Miał tak ciemne oczy, że wydawały się niemal czarne, jak gdyby źrenica była uszkodzonym żółtkiem, które rozlało się po całej tęczówce. Tony wędrował spojrzeniem w bok, ponad moim ramieniem, w kierunku szyby w drzwiach prowadzących na korytarz. Dobiegały stamtąd odgłosy szpitalnego życia i przebijający się przez nie szum telewizora, który na oddziale działał nieprzerwanie, w tamtym okresie ustawiony na MTV. Słyszałam rozmawiających ludzi – cichy, niewyraźny, odległy szmer. Bliżej zaś ktoś unosił głos, skarżąc się na coś członkowi personelu, i oboje z Tonym słuchaliśmy, aż tamci się oddalili.
– Myślałem o tym, jak tu spokojnie – odrzekł w końcu Tony. Wydawało mi się, że starał się dokładnie wypowiadać słowa, jak zazwyczaj robią ludzie, dla których angielski jest drugim językiem. – Na tym oddziale panuje straszny hałas – dodał.
– Naprawdę? – spytałam. Odniosłam wrażenie, że mówi nie tylko o tej chwili, że to bardziej ogólne spostrzeżenie.
– W pokoju obok mnie jest facet, który przez całą noc wrzeszczy i… – Tony urwał, jakby musiał przeanalizować to, co mówi, być może po to, żeby wywrzeć dobre wrażenie i nie wyjść na zrzędę. – To znaczy, nie chcę narzekać, jest tu lepiej niż w więzieniu, ale nie sypiam za dobrze… więc przyjemnie móc posiedzieć chwilę w ciszy. A Jamie, mój pielęgniarz prowadzący, powiedział, że to mi dobrze zrobi. To porządny człowiek. Ufam mu.
Pomyślałam, choć nie powiedziałam tego na głos, że nie ma powodów, żeby Tony w tym momencie ufał również i mnie. Zanotowałam też sobie w pamięci, żeby jak najszybciej porozmawiać z Jamiem. Komentarz Tony’ego stanowił dowód na to, jak ważną rolę mogą odgrywać pielęgniarze prowadzący: mogą oferować swoim pacjentom indywidualne sesje wsparcia i zazwyczaj najlepiej rozumieją ich stan umysłu. Moja praca musiała być zintegrowana z pracą pielęgniarzy i pielęgniarek, którzy spędzali z pacjentem o wiele więcej czasu, dlatego opierałam się na ich obserwacjach i bardzo szanowałam ich spostrzeżenia.
Z czasem, co pokażę na przykładzie tego i innych pacjentów, zrozumiałam, jak istotna dla personelu pielęgniarskiego i terapeutów jest wspólna praca i dbałość o to, żeby niczego nie przeoczyć – na podobnej zasadzie nauczyciele i rodzice razem pomagają rozwijać się dzieciom. Nie chcę przez to powiedzieć, że nasi pacjenci są dziecinni (choć niektórzy z nich zdają się tkwić uwięzieni we wspomnieniach z dzieciństwa), ale reguły obowiązujące w ośrodkach zamkniętych nieuchronnie ograniczają ich autonomię i swobodę, co może sprawiać, że czują się niekiedy jak dzieci, a w kwestii realizacji pewnych potrzeb są uzależnieni od personelu.
W żadnym momencie podczas tej wstępnej rozmowy nie dałam Tony’emu odczuć, że szpital o zaostrzonym rygorze, do którego trafił, stanowi rodzaj przyjemnej alternatywy wobec więzienia. Media chętnie utrwalają przekonanie, że przestępcy tylko kombinują, żeby dostać się do szpitali psychiatrycznych, które w porównaniu z więzieniem wydają się spokojnym azylem, lecz rzeczywistość jest zgoła odmienna. Pobyt w takich placówkach jest bardzo wymagający pod względem psychologicznym. W więzieniu można się usunąć w cień i do pewnego stopnia rozpłynąć w anonimowej masie i codziennej monotonii, natomiast w szpitalach o zaostrzonym rygorze możliwość decydowania o sobie oraz prawo do prywatności są mocno ograniczone, a pacjentów ciągle nachodzą lekarze i terapeuci, wypytując ich o nastrój i stan emocjonalny. Prawdę mówiąc, większość przestępców nie chce być kierowana na leczenie psychiatryczne (istnieje na to niezbyt sympatyczne określenie: „zostać odesłanym do czubków”), ponieważ ma ono charakter stygmatyzujący i w przeciwieństwie do większości kar więzienia może trwać przez czas nieokreślony.
Zapytałam Tony’ego, czy może mi powiedzieć coś więcej o swoich problemach ze snem. Był pogrążony w depresji, a bezsenność to przekleństwo wszystkich osób cierpiących na zaburzenia lękowe i zaburzenia nastroju, ale zaskoczyło mnie, że Tony wspomniał o tym tak szybko.
– Mam koszmary – oznajmił na początek.
Większość z nas zwykle nie porusza w rozmowach z innymi tematu swoich snów i koszmarów, chyba że chce się z czegoś zwierzyć. Istnieją też głęboko zakorzenione stereotypy dotyczące terapeutów, którzy na podstawie interpretacji snów wyjaśniają ludziom, co dręczy ich umysł, lecz najlepsi terapeuci podążają tam, dokąd prowadzi ich pacjent, i zakładają, że to on jest ekspertem w kwestii własnego umysłu. Wówczas jednak stawiałam pierwsze kroki w zawodzie psychoterapeuty i zależało mi, żeby wszystko robić według podręcznika. Wtedy przeszła mi przez głowę dość szalona myśl, że może powinnam spróbować zgłębić sen Tony’ego niczym „prawdziwy” psychoanalityk. Czy tego właśnie ode mnie oczekiwał? Ale kiedy poprosiłam, żeby powiedział coś więcej o swoich koszmarach, Tony stanowczo pokręcił głową. Znowu zapadła cisza. Odchyliłam się na oparcie krzesła, starając się wyglądać na rozluźnioną i zasygnalizować mową ciała, że nie przeszkadza mi jego skrytość. Dwojgu obcym sobie ludziom nigdy nie jest łatwo rozmawiać o przykrych sprawach.
W mojej pamięci odżyły wspomnienia innych pierwszych sesji terapeutycznych, a także dyskusji moich kolegów i mentorów na temat tego, jak rozmawiać i słuchać ludzi, którzy dopuścili się zabójstwa. Wkrótce błądziłam już myślami daleko stąd, ale po chwili głos Tony’ego przywołał mnie do rzeczywistości. Pobrzmiewał w nim prowokacyjny ton.
– To na czym to polega? Będziemy tak tylko siedzieć? Nie zadasz mi kolejnych pytań?
Wyglądało na to, że nie czuł się już swobodnie w przedłużającej się ciszy i postanowił ją przerwać. Odparłam, że poznanie siebie nawzajem i oswojenie się ze sobą może trochę potrwać, a tymczasem mogą się pojawiać między nami chwile milczenia, lecz w zależności od sytuacji możemy różnorako je odbierać. Przypomniałam mu, że dopiero co powiedział, że taka cisza mu się podoba, i spytałam, czy coś się w tej kwestii zmieniło.
– Teraz z jakiegoś powodu czuję się nieco spięty – odrzekł.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
