Detektyw 5/2019 - Polska Agencja Prasowa - ebook + audiobook

Detektyw 5/2019 ebook i audiobook

Polska Agencja Prasowa

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Detektyw” to najstarszy magazyn kryminalny w Polsce. Pierwszy numer ukazał się w 1987 roku. W piśmie opisywane są tylko prawdziwe historie. Miesięcznik  skierowany jest do amatorów suspensu, kryminału, sensacji, tajemnicy oraz historii z dreszczykiem. Każdy z tekstów opatrzony jest indywidualnie przygotowanymi rysunkami. Wyróżnikiem miesięcznika jest unikatowa na polskim rynku prasowym szata graficzna, utrzymana w czerwono-czarnej kolorystyce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 141

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 29 min

Lektor: Magazyn Kryminalny Detektyw
Oceny
3,6 (5 ocen)
2
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WYDAWCA

Polska Agencja Prasowa SA

ul. Bracka 6/8

00-502 Warszawa

[email protected]

tel. 22 509 29 05

ADRES REDAKCJI

ul. Bracka 6/8

00-502 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.magazyndetektyw.pl

REDAKTOR NACZELNY

Krzysztof [email protected]

tel. 22 509 21 46

ZASTĘPCA RED. NACZ.SEKRETARZ REDAKCJI

Monika Frą[email protected]

REDAKTOR

Marta [email protected]

tel. 22 509 23 21

ILUSTRACJE

Monika Kamińska

SKŁAD I ŁAMANIE

Maciej Kowalski

[email protected]

REKLAMA

[email protected]

Wydawca ostrzega, że bezumowna sprzedaż aktualnych i archiwalnych numerów pisma po innej cenie niż ustalona przez Wydawcę, jest działaniem nielegalnym i skutkuje odpowiedzialnością karną.

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo redagowania i zmiany tekstów. Kopiowanie i rozpowszechnianie publikowanych materiałów wymaga pisemnej zgody Wydawcy. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń.

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ

Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Nie rozumiem, nie podpiszę!

Jeśli czegoś nie rozumiem, to nie podpisuję! Tak przynajmniej podpowiada mi logika. Okazuje się, że jednak nie wszyscy wychodzą z tego założenia. Jak wynika z badania Barometr Providenta, które zostało przeprowadzone z okazji Światowego Dnia Konsumenta, obchodzonego 15 marca, wprawdzie 79 procent ankietowanych rozumie treść podpisywanych dokumentów, niemniej aż 11 procent otrzymało do podpisu umowę, która zawierała niezrozumiałe dla nich zapisy. Mimo to, ponad połowa z nich, podpisała taki dokument!

Jedna z podstawowych zasad prawa, znana jeszcze w starożytnym Rzymie, to ignorantia iuris nocet. Nieznajomość prawa szkodzi. W praktyce oznacza to, że żaden człowiek nie może tłumaczyć swojego postępowania nieznajomością obowiązujących przepisów. Nieznajomość prawa nie zwalnia od obowiązków czy odpowiedzialności.

Szanujmy swój podpis, bez względu na to, gdzie i przed kim go składamy. Nigdy nie róbmy tego zbyt pochopnie. Jeśli czegoś nie rozumiemy, trzeba to wyjaśnić, a w bardziej skomplikowanych sytuacjach poradzić się prawnika. Pewnie wielu z nas zna historie ludzi, którzy stracili duże pieniądze albo wpadli w spiralę zadłużenia, bo – jak się potem tłumaczyli – nie przeczytałem umowy, gdyż była zbyt długa, a agent już trzymał w ręce gotówkę… To tylko jedna z sytuacji, kiedy ludzie na własnej skórze przekonali się, czym grozi brak szacunku do własnego podpisu. ■

Krzysztof Kilijanek

W NASTĘPNYM NUMERZE

• BIURO PODRÓŻY „AIR COCAINE” – Bartosz Trzebiatowski wyjechał z Polski w 2011 roku. Miał wtedy 25 lat i nie bardzo widział dla siebie miejsce nad Wisłą. Kiedy skończył studia, zderzył się z brutalną rzeczywistością i uświadomił sobie, że w kraju jednak nie ma zapotrzebowania na armię takich jak on, świeżo upieczonych absolwentów wydziału politologii na bydgoskim uniwersytecie.

• MORDERCA HIPERPOPRAWNY– Jeden był pijany i bełkotał, potem przyszedł drugi co bełkotał i seplenił, a na koniec doszedł trzeci, który bełkotał, nie wymawiał „r” i na dodatek się jąkał. Przecież każdego by szlag trafił na miejscu i wrócił się do domu po siekierę – tak 54-letni Ireneusz P. tłumaczył policjantom motyw brutalnej napaści na trzech mężczyzn przy ulicy Gdańskiej w Łodzi.

• UŚMIECH BESTII – Mirosław K. rechotał rozbawiony gdy jego córka opowiadała w sądzie jak ojciec poderżnął gardło jej matce.

Zbrodnia za zgodą pokrzywdzonej

Leon MADEJSKI

W niedzielę, 22 lutego 2015 roku, Komenda Rejonowa Policji w Gdańsku została poinformowana o zwłokach młodej kobiety, które leżały pod cienką warstwą liści w parku w Brzeźnie, przy ulicy Krasickiego, nieopodal wejścia na plażę. Często spacerują tutaj zarówno gdańszczanie, jak i odwiedzający Trójmiasto turyści. Zwłoki odnalazł przypadkowy przechodzień, który w niedzielny poranek przyszedł tutaj z psem na spacer. Czworonóg w pewnym momencie oddalił się od swojego opiekuna i zaczął nerwowo kręcić się przy kupce liści, które ktoś celowo usypał kilkanaście metrów od nadmorskiej promenady. Kilka minut później mężczyzna dokonał makabrycznego odkrycia. Zdenerwowany, bo dookoła nie było żywego ducha, wyciągnął telefon komórkowy i wystukał numer alarmowy policji.

Niespełna kwadrans później w parku zaroiło się od radiowozów. Policyjni detektywi rozpoczęli rutynowe działania, zabezpieczając wszelkie ślady kryminalistyczne. Przez niemal dwie doby prawie 150 policjantów szukało wszystkiego, co mogło pomóc w ustaleniu okoliczności śmierci młodej dziewczyny. Mimo wysiłków nie udało się odnaleźć narzędzia zbrodni ani innych śladów ważnych dla dochodzeniowców. Jedno było pewne: wprawdzie ktoś nieudolnie próbował zamaskować miejsce ukrycia zwłok, jednak wszystko wskazywało na to, że dramat rozegrał się właśnie tutaj.

Przy denatce nie było żadnych dokumentów, jednak szybko ustalono jej tożsamość. Okazała się nią 17-letnia Agata G. z Wejherowa, której zaginięcie zgłosiła rodzina ostatniej nocy. Agata w Wejherowie uczęszczała do szkoły podstawowej i do gimnazjum (ukończyła je z wyróżnieniem), potem rozpoczęła naukę w liceum ogólnokształcącym w Gdyni, gdzie wybrała klasę o profilu mundurowo-obronnym. Ukończenie takiej klasy nie daje wprawdzie żadnych specjalistycznych uprawnień, niemniej ich absolwenci w czasie rekrutacji na niektóre kierunki w szkołach wyższych mogą liczyć na dodatkowe punkty, a tym samym zwiększyć swoje szanse na przyjęcie. Czy Agata wiązała swoją przyszłość z wojskiem, policją albo Strażą Graniczną? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo była wszechstronnie uzdolnioną dziewczyną.

– Była laureatką wojewódzkiej olimpiady chemicznej. Bardzo zdolna i miła uczennica, z bardzo dobrymi wynikami w nauce, zainteresowana wszystkim, pytająca. Nam, nauczycielom, bardzo trudno ogarnąć, że ta tragedia właśnie ją spotkała – podkreślali pedagodzy.

Jednak nie samą nauką żyła Agata. Miała sporo przyjaciół, w gronie których spędzała niemal każdą wolną chwilę. Bardzo lubiła jeździć na rowerze, przez cały rok, bez względu na pogodę. Sama albo z przyjaciółmi. Nawet po kilka godzin dziennie. Doskonale łączyła naukę z zainteresowaniami i życiem towarzyskim.

Co robiła w parku o tej porze?

Według biegłych do zabójstwa doszło w sobotę wieczorem, między godziną 22 a 24, czyli ponad 10 godzin przed odnalezieniem jej zwłok. Agata zginęła od jednego ciosu nożem zadanego w klatkę piersiową. Do śmierci doszło w wyniku uszkodzenia wątroby i aorty. Cios był mocny, głęboki, spowodował olbrzymie spustoszenie wewnątrz organizmu. Obrażenia były tak duże, że nawet szybka pomoc lekarzy nie na wiele by się zdała. To jeden z tych klasycznych przypadków, kiedy medycyna bywa po prostu bezradna.

Olbrzymim znakiem zapytania był motyw zbrodni. Agatę zamordowano w sobotni wieczór. Ponad wszelką wątpliwość zabójstwa nie dokonano na tle seksualnym. Ciało kobiety nie było rozebrane, a prócz pojedynczej rany kłutej, zadanej prawdopodobnie przy użyciu noża w okolicę serca, nie znaleziono innych obrażeń. Sprawcy raczej nikt nie spłoszył, bowiem miał czas na prowizoryczne ukrycie zwłok. Można domniemywać, że gdyby chciał zgwałcić nastolatkę, raczej nikt by mu w tym nie przeszkodził, bo rzadko kto zapuszczał się w tę dziką okolicę.

Z drugiej strony, ta część parku, w której znaleziono zwłoki, jest raczej ponura i pomysł jeżdżenia tam rowerem, samotnie po zmroku, wydawał się dziwny. Trudno było zrozumieć, co robiła tutaj nastolatka. Jako przyjezdna mogła nie znać specyfiki tego miejsca. Może szukała skrótu przez park… Może z kimś się umówiła w tej okolicy… Jedna z tzw. kierunkowych wersji śledczych zakładała, że powodem śmierci mogła być chęć kradzieży roweru, którym poruszała się dziewczyna. Może doszło do walki, w czasie której sprawca zadał śmiertelny cios?

Dla policjantów równie zagadkowy był brak jakichkolwiek śladów obrony na ciele zamordowanej dziewczyny. Czyżby zabił ją ktoś, kogo znała, komu ufała, ze strony którego nie spodziewała się żadnego zagrożenia? Na zwłokach nie było żadnych otarć, siniaków, podbiegnięć krwawych, jedynie śmiertelna rana zadana nożem. Ponad wszelką wątpliwość nie zaatakowano dziewczyny, kiedy jechała rowerem. Wszystko wskazywało na to, że dziewczyna stała, kiedy napastnik zadał jej śmiertelne pchnięcie. I znowu powracało pytanie: dlaczego się nie broniła? Dlaczego była zaskoczona ciosem?

Równie zagadkowa była pora zabójstwa. Grzeczna dziewczyna, która do tej pory nie sprawiała żadnych kłopotów wychowawczych ani w domu rodzinnym, ani w szkole. W ostatnim dniu swojego życia obiecała wrócić do domu najpóźniej około godziny 20. Po raz pierwszy nie dotrzymała danego słowa. Co takiego się stało, że została dłużej w Trójmieście? Co robiła do tak późnej pory? Dlaczego nie powiadomiła o spóźnieniu rodziców? Czyżby ktoś ją uwięził? Przetrzymywał? Nie miała szansy ucieczki? Śledczy mnożyli pytania, na które nie potrafili udzielić odpowiedzi.

Aż nie chce się wierzyć

Niespełna tydzień po ujawnieniu zwłok nastolatki pojawiły się szokujące informacje, które rzucały zupełnie nowe światło na zbrodnię w Gdańsku. Wynikało z nich, że dziewczyna miała popełnić samobójstwo. Według reportera jednej ze stacji radiowych nastolatka w ostatnim czasie przed śmiercią szukała w internecie informacji o sposobach na szybkie i skuteczne pozbawienie się życia. Co nią kierowało? Czy miała powody do tak drastycznego kroku? Dlaczego nikt nie zauważył autodestrukcyjnego zachowania dziewczyny? A może doskonale się maskowała?

– Dlaczego ludzie, którzy świetnie prosperują na co dzień, popełniają samobójstwa? Człowiek sukcesu, dziecko wychowywane w szczęśliwej rodzinie, osoby, które prowadzą normalne życie, nagle załamują się i decydują na taki krok. Wraz z rozwojem nauki o samobójstwach, tj. suicydologii, zauważono ciekawe zjawisko: coraz częściej osoby, które mają teoretycznie wszystko, dopada syndrom beznadziejności. Można być zdrowym psychicznie, ale odczuwać brak sensu w życiu. Takie odczucie nie zależy od tego, co i ile mam. Ktoś może mieć pieniądze, sławę, rodzinę, a mimo to odbierać swoje życie jako mało satysfakcjonujące – stwierdziła niedawno psycholog Małgorzata Artymiak w wywiadzie dla Wirtualnej Polski.

Niesłychana, a raczej wstrząsająca hipoteza o samobójstwie 17-latki, miała jednak pewne niedoskonałości. Nie udało się wyjaśnić, co stało się z rowerem, którym podróżowała Agata w ostatnim dniu swojego życia. Nie wiadomo również, co stało się z nożem, którym miała sobie zadać śmiertelny cios. Czyżby miała wspólnika, który go zabrał?

Internauci nie pozostawili suchej nitki na takich domniemaniach: „To jest wyjątkowo ordynarna hipoteza… Kto popełnia samobójstwo, godząc się samemu nożem? To nie jest Japonia, by popełnić seppuku… Rozumiem – skoczyć z mostu, powiesić się czy połknąć fiolkę środków nasennych… Ale wbić sobie nóż i w bólu męczyć się kilka być może godzin, leżąc i krwawiąc na mrozie? Bzdura! Nie wierzę w żadne samobójstwo! Jak policja nie potrafi znaleźć sprawcy, to wymyśla samobójstwo, by się opinia publiczna odczepiła”…

„A może miała nóż w kieszeni? Jechała i się przewróciła. Ktoś przechodził, zabrał ten rower i pomyślał, że ona jest pijana. W sumie to bez sensu. Mam nadzieję, że ta sprawa szybko się wyjaśni”…

„Jeśli chciała popełnić samobójstwo, to po co jechałaby aż do Gdańska, aby później leżeć w jakimś parku. To chyba lepiej wziąć tabletkę i zasnąć we własnym łóżku”.

To, co wydawało się irracjonalne, mimo wszystko było analizowane przez śledczych. W połowie marca 2015 roku szefowa Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Oliwa, w rozmowie z dziennikarzem portalu trójmiasto.pl, stwierdziła:

– Co do samego postępowania w sprawie śmierci 17-latki, to jest ono w toku. Wciąż pojawiają się nowe okoliczności, które badamy, jednak nie są to okoliczności o charakterze przełomowym. Wciąż oczekujemy na ekspertyzy. W obecnej chwili powiedzieć mogę tylko, że wątek dotyczący samobójstwa również brany jest przez prokuraturę pod uwagę.

Zaatakował ją jakiś żul albo dresiarz

Mijały kolejne tygodnie, w śledztwie nie było żadnego przełomu, a przynajmniej żadne rewelacje nie docierały do opinii publicznej, która była zbulwersowana śmiercią Agaty. Sprawa wyglądała na niezwykle trudną, a jednocześnie zagadkową. Z doniesień medialnych wynikało, że młoda i pełna pasji 17-letnia dziewczyna, u progu dorosłego życia, zginęła od jednego, precyzyjnego ciosu nożem. Zwykli ludzie długo nie mogli pogodzić się z tą bezsensowną śmiercią, czemu dawali wyraz na forach społecznościowych: „To tragiczne i okrutne, że znalazł się jakiś zwyrodnialec, dla którego życie ludzkie nie stanowi najmniejszej wartości. A jeśli wziąć pod uwagę, że motywem była kradzież roweru, to całe to straszne zdarzenie nabiera jeszcze większego, szokującego wymiaru, a ten kto to zrobił, nie zasługuje na litość. To podła kanalia, człowiek wyzuty z jakichkolwiek uczuć”.

„Jakiś dresiarz, żul zaatakował ją o głupi rower i raz dźgnął, zabił, zaciągnął w krzaki. A Agata już nie założy rodziny, nie pojawią się nowe pokolenia, jej dzieci i wnuki. Przez zwykłego śmiecia i rower za 1000 zł. Takich powinniśmy wieszać publicznie, z telewizją transmitującą wydarzenie. Swoją drogą patrzcie, jaki tępak, by po zabójstwie ukraść jeszcze rower. Musiał ją w te krzaki zaciągnąć”.

„Moim zdaniem właśnie motywacja rabunkowa jest najbardziej prawdopodobna. Za dużo mniejsze kwoty ludzie życie tracili. Zrzucenie 17-latki z roweru i jego kradzież to z pozoru dla dorosłego mężczyzny żaden wysiłek fizyczny, więc i łatwy zarobek, ale tak jak pisałem wcześniej i jeszcze raz powtórzę, coś jednak musiało pójść nie po myśli napastnika. Dlatego użył noża – jakaś szarpanina czy krzyk mogły sprawić, że chciał ją uciszyć, żeby odpuściła, stąd tylko jeden cios, niestety śmiertelny”.

„Ja stawiam na jakiegoś tępego dresa, który połasił się na łatwy zarobek. Nóż wziął dla zastraszenia ofiary, bo tylko jedna rana mogłaby wskazywać na to, że nie planował zabić, może nawet wyskoczył i dźgnął dziewczynę, jak jechała rozpędzona, bądź podjęła jakąś walkę. Takiego obrotu sprawy się nie spodziewał, więc spanikował, po amatorsku zaciągnął zwłoki w krzaki i wsiadł na rower, na pewno chciał jak najszybciej i jak najdalej odjechać, więc nie wierzę, że uciekając na tym rowerze, a musiał oddalić się co najmniej parę kilometrów, to żadna kamera go nie uchwyciła”.

Jedną z rutynowych czynności było odtworzenie ostatnich godzin życia zamordowanej dziewczyny. Z tym nie było większego problemu. W sobotę rano wyjechała z rodzinnego Wejherowa do Trójmiasta. Razem z koleżanką miała pojechać na dni otwarte na wydziale chemii Uniwersytetu Gdańskiego. Planowała tam studiować, chciała poznać mury przyszłej uczelni. Zabrała ze sobą rower, bo po zajęciach na uniwersytecie planowała trochę pojeździć po Gdańsku, spotkać się ze znajomymi. Początkowo wszystko przebiegało według ustalonego planu. Świadkowie widzieli ją na uniwersytecie, kilka razy zarejestrowały ją kamery ulicznego monitoringu. Stosunkowo łatwo było wyłowić ją z ulicznego tłumu, bo w lutowe popołudnie rzadko kto jeździ na rowerze. Tym bardziej że jej jednoślad był dość charakterystyczny: jaskrawożółty, z prostą kierownicą i zamocowaną saszetką na narzędzia. Zawsze miała je przy sobie, by w przypadku jakiejkolwiek awarii naprawić rower.

Agata – jak wynikało z późniejszych komunikatów policyjnych – ubrana była w czerwono-czarny polar. Na głowie miała ciemną bawełnianą czapkę, a na szyi tzw. arafatkę w czarno-białą kratę. Była ubrana w czarne dżinsowe spodnie oraz czarne sportowe, sznurowane buty marki Nike. Miała też czarny sportowy plecak z napisem INVECT na przedniej kieszeni. Ostatni raz widziano ją w sobotę o godzinie 17.21 przy hipermarkecie Real przy ul. Kołobrzeskiej w Gdańsku. Zarejestrowały ją kamery sklepowego monitoringu. Później poszła pojeździć na rowerze po parku w Gdańsku-Brzeźnie. Około godziny 18 dzwoniła stamtąd do rodziców, uprzedzając, że wróci do domu przed godziną 20. To był ostatni znak życia od niej. Potem już nie dzwoniła. Zdenerwowani rodzice wielokrotnie próbowali skontaktować się z córką. Nastolatka nie odbierała telefonu. Zrozpaczeni powiadomili policję o jej zaginięciu. Kilkanaście godzin później poinformowano ich o zwłokach odnalezionych w Gdańsku-Brzeźnie.

To nie jest wiek na umieranie

Przez kilka tygodni, zanim zatrzymano podejrzanych w tej sprawie, trwały intensywne czynności dochodzeniowo-śledcze, o których – ze zrozumiałych względów – nie informowano opinii publicznej. Potem okazało się, że śledczy już w marcu dysponowali dokumentami, które rzucały zupełnie nowe światło na śmierć Agaty!

Z opinii toksykologicznej tragicznie zmarłej wynikało, że feralnego dnia była pod wpływem kilku silnych środków farmakologiczno-psychotropowych. To była mieszanka leków o różnym stężeniu, niektóre z nich są dostępne jedynie na receptę. Zabójczo niebezpieczny koktajl… Wprawdzie specjaliści od dawna biją na alarm, że z roku na rok Polacy kupują coraz więcej antydepresantów, niemniej droga od ich zażywania do perfekcyjnie zaaranżowanego samobójstwa jest daleka. Niemniej i taką hipotezę coraz częściej brała pod uwagę tak policja, jak i prokuratura. To kłóciło się z tym, jaki obraz zmarłej budowała jej rodzina, przyjaciele i znajomi.

Agata była bardzo dobrą uczennicą, nie sprawiała żadnych problemów ani w domu, ani w szkole. Uśmiechnięta niemal w każdej sytuacji, pełna życiowej energii, a jednocześnie trochę zamknięta w sobie. Może dlatego prawdziwych przyjaciół mogła policzyć na palcach jednej ręki.

Niekiedy kilka razy w tygodniu przychodziła do jednego z hospicjów w Trójmieście, by pomagać ciężko chorym ludziom.

– Nie wyobrażam sobie, by Agata myślała o samobójstwie. Ona miała dopiero 17 lat, snuła plany na przyszłość, to nie jest wiek na umieranie – zeznało w śledztwie kilku świadków.

„Bomba” wybuchła pod koniec maja 2015 roku, 3 miesiące po śmierci Agaty. Z ustaleń śledczych wynikało, że zmarła sama zaplanowała swoją śmierć, a w swoje plany wciągnęła najbliższą przyjaciółkę. Miała przy tym być jedna z jej koleżanek, mieszkanka Gdańska – Wiktoria M., która zabrała nóż, ukryła ciało w krzakach, a na końcu wzięła rower Agaty. To ona usłyszała zarzut zabójstwa na prośbę i za zgodą pokrzywdzonej. Odmówiła składania szczegółowych wyjaśnień.

– Jestem niewinna – zapewniała policjantów, a potem prokuratora. – To było samobójstwo, a ja jego biernym świadkiem. Agata sama wbiła sobie nóż, nie mam nic wspólnego z jej śmiercią. Widziałam, jak wbijała sobie nóż, ale nie mogłam odwieść jej od tego czynu. To było takie straszne.

Wedle jej relacji Agata, leżąc na ziemi, zamachnęła się i zadała sobie jeden silny cios w okolice wątroby. Przyznała się, że jedyną jej winą było ukrycie noża i roweru, tak by śmierć przyjaciółki wyglądała na zabójstwo przez nieznanego sprawcę. Po co ten niezrozumiały choć tragiczny teatrzyk?! Według Wiktorii Agata straciła sens życia z powodu kłopotów zdrowotnych (zdiagnozowana przed rokiem choroba kręgosłupa pogrzebała marzenia o pracy w służbach mundurowych) i dlatego od kilku miesięcy nosiła się z zamiarem samobójstwa. Nie chciała, by jej rodzina miała jakiekolwiek wyrzuty sumienia, i żyła z piętnem tych, których córka/wnuczka odebrała sobie życie, dlatego wpadła na pomysł sfingowania zabójstwa. Potrzebowała tylko wspólniczki, która miała ukryć narzędzia dramatu. W swój plan wtajemniczyła swoją najbliższą przyjaciółkę – Wiktorię.

Drugą zatrzymaną tego samego dnia osobą była Aleksandra L., która usłyszała zarzut zacierania śladów i zapewnienia fałszywego alibi głównej podejrzanej. Wprawdzie nie było jej na miejscu dramatu, niemniej w sobotni wieczór spotkała się z Wiktorią M. i pomagała jej zamaskować miejsce tragedii. Z drugiej strony, to dzięki jej szczegółowym wyjaśnieniom udało się odtworzyć kulisy wydarzeń z lutego 2015 roku.

Na celowniku śledczych

Śledztwo w sprawie śmierci Agaty G. należało do trudnych i skomplikowanych, a z podobną sprawą nawet najstarsi trójmiejscy śledczy nie mieli do czynienia. Sporządzenie aktu oskarżenia nie oznaczało, że łatwiejsze będzie wydanie wyroku w tej sprawie. Pomorska Temida musiała udowodnić winę oskarżonej o zabójstwo młodej kobiety, która cały czas podtrzymywała w swoich wyjaśnieniach, że było to samobójstwo, którego ona była tylko świadkiem.

– Jest to nieprawdopodobna historia, dla nas policjantów także, natomiast o mechanizmie zbrodni nie chcę na razie mówić. Myślę, że ta sprawa będzie wielokrotnie opisywana kiedyś, także w podręcznikach kryminalistyki i kryminologii. Mogę powiedzieć, że była wyjątkowa, przygotowana, natomiast żadna zbrodnia nie jest nie do wykrycia – tłumaczyła trójmiejskim dziennikarzom młodsza inspektor Ewa Pachura, naczelnik Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku, która dowodziła grupą prowadzącą sprawę.

– Podczas rozpytania, na twarzy Wiktorii, co mnie najbardziej zdziwiło i zszokowało, nie było widać żadnych uczuć – opowiadał przed kamerami telewizji TVN jeden z policjantów. – Ona opowiadała o przebiegu zdarzeń bardzo swobodnie, nie miała żadnych zahamowań. To było dla mnie bardzo dziwne, bo – jakby nie było – to jeszcze dziecko.

Obie dziewczyny, jak ujawniła policja, od pierwszych dni śledztwa były na celowniku śledczych. Doskonale się znały, chodziły do jednej klasy w liceum, były serdecznymi przyjaciółkami. Wiktorię M. przesłuchano jako świadka nazajutrz po ujawnieniu zwłok. Wtedy jeszcze nie było przeciwko niej żadnych obciążających dowodów, chociaż – jak twierdzą trójmiejscy policjanci, od początku było jasne, że coś wiedziała o tej sprawie, ale nie chciała zdradzić prawdy. Inna rzecz, że to ona – kilka tygodni później – dostarczyła śledczym pierwszą poważną poszlakę. Przebywając w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, uaktywniła telefon tragicznie zmarłej dziewczyny, którego cały czas poszukiwała policja. Dla śledczych to był ewidentny dowód, że dziewczyna coś ukrywa, kręci, wręcz kłamie. Tylko dlaczego? Odpowiedź na to pytanie była kluczem do rozwikłania zagadki dramatu, który rozegrał się 21 lutego 2015 roku.

W czasie pobytu w tymże szpitalu jednej z tamtejszych pacjentek próbowała pomóc popełnić samobójstwo. Z zeznań trzech pacjentów szpitala wynikało, że dziewczyna chwaliła się im, jakoby „doprowadziła do śmierci Agaty” i że „czuje się winna jej śmierci”. Blefowała, chciała im zaimponować, a może zdobyła się na wyjątkowo szczere wyznania?

Była świadkiem dramatu, musiała zabić!

Nie wiadomo, gdzie i kiedy powstał pomysł samobójstwa i kto w ogóle pierwszy rzucił tę myśl. Czy autorem tego czarnego scenariusza była Agata czy Wiktoria? Ponad wszelką wątpliwość – zdaniem trójmiejskich śledczych – to była misternie przygotowana zbrodnia. Od początku były w tej sprawie fakty, które dawały wiele do myślenia. Ot, choćby czapka nasunięta na twarz ofiary. Według psychologów często zdarza się, że jeśli zbrodniarz i ofiara są ze sobą emocjonalnie związani, ten pierwszy zakrywa twarz, albo przynajmniej oczy. W tym przypadku sugerowało to, że zabójstwa dokonał człowiek emocjonalnie związany z Agatą. Wiktoria była doskonałym potwierdzeniem tej hipotezy.

Jedną z ważniejszych opinii w tej sprawie sporządzili biegli z Instytutu Ekspertyz Kryminalistycznych w Poznaniu, którzy przeanalizowali pamiętnik Wiktorii M. znaleziony w miejscu jej zamieszkania. Dziewczyna prowadziła go od końca lutego 2015 roku przez ponad 2 miesiące. Zabezpieczone przez śledczych ponad 100 kartek było obrazem jej przemyśleń, emocji i cech psychologicznych. Miała tam zapisywać to, co się naprawdę zdarzyło w Gdańsku tragicznego wieczora. Kilka razy zamiast słowa „samobójstwo” padło tam słowo „morderstwo”. Tym samym było jasne, że Wiktoria, która była świadkiem tego dramatu, musiała zabić…

Jak informowała w trakcie śledztwa gdańska prokuratura: „Biegli stwierdzili, że podejrzana jest rozchwiana emocjonalnie, wykazuje brak hamulców etycznych, tendencje agresywne i autoagresywne, skłonności do naruszania norm społecznych. Uczucie empatii przeplata z uczuciem zadawania bólu. Pomimo nasilonej samokontroli i próby zatajenia faktów, wyraża w nim przyznanie się do popełnienia zarzuconego jej czynu”.

W tej samej opinii biegli stwierdzili, że w ostatnim dniu swojego życia Agata charakteryzowała się „wysokim potencjałem samobójczym”, ponadto „zachodziło duże prawdopodobieństwo jej aktywnego udziału we własnej śmierci”, ponadto „nie można było wykluczyć, że samo pozbawienie życia nastąpiło ręką obcą, za zgodą pokrzywdzonej”. Inni biegli, którzy oceniali stan jej zdrowia w momencie popełnienia zarzucanego jej czynu, stwierdzili, że młoda kobieta nie jest chora psychicznie, nie jest upośledzona umysłowo, a feralnego dnia miała pełną zdolność pokierowania swoim postępowaniem. Oznaczało to, że Wiktora M. jest poczytalna i mogła odpowiadać za swoje czyny!

Nigdy nie spotkaliśmy się z takim przypadkiem

Proces w tej trudnej sprawie rozpoczął się 1 lipca 2016 roku. Od początku budził wiele kontrowersji, co nie było zaskoczeniem, bo zawsze tak jest, kiedy w grę wchodzi tzw. samobójstwo wspomagane. Niewiele wiadomo o jego kulisach, bowiem po odczytaniu aktu oskarżenia wyłączono jawność procesu.

– Moja klientka jest niewinna. Obecność przy śmierci Agaty nie oznacza jeszcze bycia winnym zabójstwa. Nasza linia obrony od początku jest taka sama – dziewczyna popełniła samobójstwo. Prokuratura nie ma dowodów, które potwierdzałyby jej wersję – mówił dziennikarzom Dariusz Strzelecki, obrońca Wiktorii M.

– Zebrany przez nas materiał dowodowy w całości uprawdopodobnia zarzut zabójstwa – stwierdziła przed rozpoczęciem procesu prokurator Agnieszka Nickel-Rogowska z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. – Wątpliwości zawsze są, ale jestem przekonana, że ten proces je wszelkie rozwieje.

Prokurator wnioskował o karę 15 lat pozbawienia wolności, obrońca – o uniewinnienie. W ostatnim słowie Wiktoria, w bardzo emocjonalnym wystąpieniu, które odczytała z kartki, skierowała kilka słów do matki tragicznie zmarłej nastolatki:

– Żałuję, że wtedy przy niej byłam i jej nie pomogłam. Że nie szukałam dla niej pomocy. Było dla niej mnóstwo rozwiązań. Ale nie takie!

Wiktoria M. została skazana na karę 11 lat więzienia oraz zapłatę odszkodowania w wysokości 100 tysięcy złotych na rzecz matki zamordowanej dziewczyny (kobieta wnioskowała o 250 tys. zł). Aleksandra L., za zacieranie śladów popełnionego przestępstwa, usłyszała wyrok roku więzienia w zawieszeniu na 4 lata.

– Jeszcze nigdy ani ja, ani moi koledzy nie spotkaliśmy się z takim przypadkiem – uzasadniał wyrok sędzia Bartosz Kahsin.

Pomorska Temida nie miała wątpliwości, że to Wiktoria wzięła do ręki nóż i zadała nim ten jeden śmiertelny cios.

– To na pewno nie było samobójstwo, po którym oskarżona „posprzątała”, lecz klasyczne zabójstwo – mówił sędzia. – Mamy do czynienia z zabójstwem, najpoważniejszą zbrodnią, jaka znajduje się w kodeksie karnym. Dowody są wystarczające i pasują do siebie, a ustalony stan faktyczny jest spójny. Nic nie zostało w tamtym tragicznym dniu pozostawione przypadkowi – dziewczyny bardzo dokładnie ustaliły i trasę, i miejsce oraz to, w jaki sposób ma być zadana śmierć. Rzeczywiście było tak, że dziewczyny umówiły się od początku, że to Wiktoria zabije Agatę.

Obie strony wniosły apelację od wyroku sądu pierwszej instancji. Oskarżyciel ponownie wnioskował o zaostrzenie kary do 15 lat więzienia, obrońca – o uniewinnienie. Sąd Apelacyjny w Gdańsku uznał, że kara 11 lat pozbawienia wolności jest współmierna do stopnia i winy oskarżonej, i na początku kwietnia 2018 roku w całości oddalił obydwie apelacje.

– Pomimo praktycznie nieograniczonych możliwości udzielenia pomocy przyjaciółce, która przestała chcieć żyć, Wiktoria M. w żaden sposób jej nie pomogła, a wręcz przeciwnie – aktywnie włączyła się w zaplanowanie śmierci pokrzywdzonej – stwierdził sędzia w ustnym uzasadnieniu prawomocnego wyroku. ■

Leon Madejski

Fachowcy z automatu

Dariusz GIZAK

Był czas, kiedy typowym bohaterem dowcipów opisujących głupotę, był w Polsce milicjant. Potem, niejako „z automatu”, przeniosło się to na policjanta. I to nieistotne, że te same kawały opowiadano w tym czasie w Ameryce o Polakach. Obecnie w Wielkiej Brytanii ma miejsce sytuacja analogiczna: bohaterem symbolizującym głupotę, brak wiedzy czy wykształcenia często jest Polak.

Zmieniają się czasy i zmieniają się bohaterowie dowcipów. Niezmiennie jednak są nimi przestępcy, którzy planują skok w każdym detalu i popełniają jeden, niby drobny, błąd. W tym artykule piszemy właśnie o takich „fachowcach”.

Ekipa

Kiedy na jakimś terenie dochodzi do serii podobnych przestępstw, doświadczeni policjanci wiedzą dwie rzeczy. Po pierwsze, że w ich rewirze zawiązała się grupa przestępcza i zdarzenia będą się powtarzać. Drugi pewnik jest taki, że z każdym udanym napadem czy włamaniem, czujność i ostrożność członków tej grupy maleje i w końcu zaczną popełniać błędy, czasem zupełnie podstawowe.

Taka sytuacja wystąpiła w przypadku napadów na placówki bankowe. Czarna seria rozpoczęła się dzień przed Wigilią 2011 roku i trwała do połowy następnego roku na terenie jednego z województw południowej Polski.

Scenariusz napadów dało się nakreślić już po drugim zdarzeniu. Do placówki bankowej znajdującej się trochę na uboczu, ale blisko jakiejś trasy szybkiego ruchu, w porze drugiego śniadania wchodziło dwóch zamaskowanych mężczyzn, którzy grożąc bronią, żądali wydania pieniędzy. Trzeci z grupy czekał w pobliżu w samochodzie. Po odebraniu pieniędzy napastnicy natychmiast odjeżdżali, a świadkowie zauważali tylko kolor i markę samochodu. Tablice rejestracyjne były zachlapane jakąś substancją, która czyniła je nieczytelnymi.

Jakie numery miał ten samochód, policjanci dowiedzieli się dopiero w maju 2012 roku, kiedy bandyci odjeżdżając spod banku w W., uderzyli lekko w latarnię. Widocznie uznali wtedy, że po uszkodzeniu samochód będzie rozpoznawalny i spalili go w odległości 23 km od miejsca napadu. Badania wraku wykazały, że samochód o takich numerach rejestracyjnych został 3 lata wcześniej zezłomowany, ale dalsze czynności nic nie dały. Był to volkswagen passat, samochód popularny na polskich drogach.

Podczas kolejnego napadu, 3 tygodnie później, sprawcy użyli opla astry. Też z zamazanymi tablicami. Samochód został tuż przed akcją skradziony z osiedlowego parkingu.

Grupie udało się dokonać siedmiu napadów na placówki bankowe. Policjanci przez pół roku robili wszystko co w ich mocy, aby natrafić na choćby najmniejszy ślad mogący naprowadzić ich na trop napastników. Wszystko na darmo. Nawet wielodniowe, drobiazgowe badanie wraku spalonego samochodu, nic nie dało.

Dopiero napad na bank w K., w czerwcu 2012 roku, pozwolił na położenie kresu działalności grupy. Jeden z policjantów, wykonując rutynowe czynności w tej sprawie, przeglądał zapisy z kamer umieszczonych na drogach wylotowych z miasta. Chciał ustalić przynajmniej kierunek, w którym odjechał ciemny opel astra. W pewnym momencie na obrazie z kamery zauważył, że na parkingu przy drodze jacyś mężczyźni wysiadali z opla astry i zmienili ciemne ubrania na jaśniejsze kurtki. Parking był położony w odległości 5 km od miejsca napadu. Szybko wyodrębniono ten zapis i powiększono go. Udało się dostrzec twarze mężczyzn. Ku radości policjantów wszystkie trzy były im doskonale znane! Należały do recydywistów karanych już za różne przestępstwa na tym terenie.

Podejrzanych objęto obserwacją, w trakcie której wytypowano miejsce ukrycia samochodu, broni oraz części pieniędzy z ostatniego napadu. W pewien lipcowy poranek policjanci równocześnie weszli do pięciu mieszkań dokładnie o godzinie 6 rano. Zatrzymano trzech członków tej grupy przestępczej, odnaleziono samochód i broń, kominiarki oraz 200 tys. zł w banknotach pochodzące z ostatniego napadu. Akcja policji zakończyła serię napadów na placówki bankowe w tym rejonie.

Sąd, orzekając wyroki od 6 do 10 lat pozbawienia wolności, nie miał żadnych wątpliwości co do winy sprawców. Materiał dowodowy zdobyty w trakcie przeszukań nie dawał przestępcom żadnych szans na obronę. A przecież do czasu „przebieranki” przed kamerą policjanci nie mieli nawet najmniejszej poszlaki przeciwko tej grupie. Napadów dokonywali perfekcyjnie, ale w końcu zgubiła ich rutyna…

Niewidzialny

Przerażone pracownice niewielkiego punktu bankowego w I. zostały w grudniu 2015 roku sterroryzowane przez wysokiego mężczyznę w kominiarce i skórzanej czarnej kurtce. Groził im czymś, co wyglądało jak pistolet. Dla lepszego efektu mężczyzna przeładował broń przy kasie, więc nikt nawet nie pomyślał, że to straszak. Potem okazało się, że była to tylko wierna kopia pistoletu czeskiej produkcji.

Bandyta po zabraniu pieniędzy wyszedł z banku i poszedł ulicą w kierunku najbliższej bramy. Za nią było podwórko umożliwiające przejście na dwie sąsiednie ulice, więc natychmiast zniknął z pola widzenia. Musiał więc znać teren albo wcześniej wszystko dokładnie zaplanować.

Kasjerki zapamiętały, że na plecach skórzanej kurtki mężczyzna miał wyszyty czerwono-niebieski napis w języku angielskim. Był on jednak tak kolorowy i ozdobny, że żadna nie odczytała, jakie to były wyrazy. Przypuszczały tylko, że napis zaczynał się na literę A. Reszta stroju sprawcy, czyli spodnie i kominiarka, były – tak jak kurtka – jednolicie czarne. Jedynie buty sportowe miały bardzo jaskrawy, seledynowy kolor.

Świadkowie tego napadu także podali opis ubrania sprawcy. Policjanci natychmiast powiadomili patrole na terenie miasta. Jakie było ich zdziwienie, kiedy po upływie 5 minut od nadania komunikatu, jeden z patroli zauważył i zatrzymał mężczyznę w seledynowych butach i czarnej skórzanej kurtce, idącego spokojnie śródmiejską ulicą. Jeden z policjantów wymierzył w niego broń, a drugi zakuł w kajdanki i przeszukał. W kieszeniach kurtki zatrzymanego znaleźli całą zrabowaną gotówkę. Pistoletu nie miał jednak przy sobie, ale podczas późniejszych czynności udało się go odnaleźć. Wraz z kominiarką był ukryty w bramie, do której przestępca skręcił natychmiast po wyjściu z banku. Tkwił w szparze za kapliczką.

W trakcie zeznań mężczyzna przyznał się do dokonania napadu. A i bez tego zostałby skazany. Znalezione przy nim pieniądze stanowiły oczywisty dowód na to, że jest sprawcą. Składając zeznania, twierdził, że tak szybkie zatrzymanie go przez policjantów bardzo go zaskoczyło. Był przekonany, że użycie kominiarki, której potem szybko się pozbył, uniemożliwi rozpoznanie go wśród przechodniów, zwłaszcza że szedł spokojnie, nie spiesząc się. Uważał, że wtopił się w uliczny ruch. Jego zdaniem widocznie cała masa ludzi chodzi po ulicach w seledynowych butach i w kurtkach z napisem Angel’s na plecach…

Zacieranie śladów

Jeszcze większe rozbawienie policjantów wzbudził włamywacz zatrzymany w rejonie miasta S., na północnym wschodzie Polski. Było to w lutym 2017 roku, po włamaniu do niewielkiego sklepu z artykułami spożywczymi i alkoholem.

Właściciel sklepu stwierdził, że drzwi od zaplecza zostały częściowo wyłamane i ktoś, dostawszy się do środka, ukradł część towaru. Zginęła głównie wódka i papierosy w kartonach.

Ponieważ właściciel pojawił się w sklepie wcześnie rano, około godziny 6, aby przyjąć dostawę pieczywa, a ludzie nie zatarli jeszcze śladów, policjanci postanowili użyć psa tropiącego. Gdy sprawdzali, w którą stronę odszedł sprawca, zobaczyli na śniegu dziwne cienie przy śladach butów. Sprawdzenie organoleptyczne, czyli mówiąc wprost powąchanie tej substancji, wykazało, że na śniegu ktoś rozsypał mielony pieprz. Nie czekając na przyjazd przewodnika z psem, zaczęli iść tym śladem. Oczywiście poruszali się z boku, w pewnej odległości, aby nie zadeptać śladów.

Szli w ten sposób w kierunku większego skupiska zabudowań. Po drodze cały czas znajdowali ślady mielonego pieprzu i wyrzucone kolejne opróżnione opakowania. Doszli po śladach w rejon zabudowany i byli już pewni, że zgubią trop. Jednak kolejne ślady pieprzu znaleźli na drodze prowadzącej do ostatnich zabudowań przy tej ulicy. Weszli na podwórko, a następnie do domu, gdyż drzwi nie były zamknięte na klucz. W środku znaleźli kompletnie pijanego 62-letniego Wacława A. oraz plecak i dwie torby z alkoholem i papierosami ukradzionymi ze sklepu. Wyglądało na to, że natychmiast po powrocie z włamania zaczął pić wódkę.

Jako ciekawostkę w tej sprawie policjanci podają fakt, że pieprz użyty do zamaskowania zapachu przed psem tropiącym nie został skradziony w tym sklepie. Wacław A., szykując się do włamania, zaopatrzył się w aż 10 torebek mielonego pieprzu do posypywania śladów.

Fakt jest bezsporny – pies go nie wywęszył. Jednak policjanci twierdzą, że takie posypywanie pieprzem absolutnie nie przeszkodziłoby psu tropiącemu w doprowadzeniu do włamywacza. Aby być precyzyjnym, trzeba dodać, że przewodnik z psem tropiącym w ogóle wtedy nie dojechał na miejsce. Był chory, a drugi w zbyt odległej komendzie…

Finałowy brak wiedzy

Bracia Włodzimierz i Robert Z. to dwie barwne postaci w S. Znani byli przede wszystkim z tego, że od najmłodszych lat zajmowali się najpierw drobnymi, a z czasem coraz poważniejszymi przestępstwami.

Początek ich działalności sięgał lat dziecięcych. Zaczynali od okradania mężczyzn przyprowadzanych do domu przez matkę. Zdania są podzielone co do tego, czy robili to za jej wiedzą, czy też wyłącznie na własną rękę. Wiadomo jednak, że większość mężczyzn, którzy trafili pod ten adres i wypili zbyt dużo, budziła się rano nie w tym domu, ale w krzakach nieopodal torów kolejowych. Oczywiście bez portfela i cennych rzeczy przy sobie. Matka, przesłuchiwana przez policjantów, zawsze konsekwentnie twierdziła, że tego konkretnego mężczyzny, który zgłaszał kradzież, nigdy w jej domu nie było.

Potem bracia Z. rozszerzyli swoją „działalność” na różnego rodzaju włamania i kradzieże. Za sprawą jednego z takich włamań stali się znani w całej okolicy. Nie była to jednak dobra sława.

W lutym 2011 roku policyjny patrol przejeżdżający ulicą Składową w S. zauważył słabo migające światło alarmu antywłamaniowego umieszczonego na ścianie niewielkiego budynku, w którym mieścił się bar „Irish”. Ledwo było je widać, bo ktoś narzucił na nie jakiś stary sweter. Ponieważ sygnalizacja dźwiękowa nie była załączona, policjanci, myśląc, że to awaria instalacji, spokojnie sprawdzali budynek. Dopiero gdy weszli na jego tył, zauważyli oderwany duży płat tynku ze styropianowym ociepleniem i otwarte drzwi, które przez lata kryły się w tym miejscu. Jasne stało się, że ktoś się o tym słabym punkcie budynku dowiedział i dokonał włamania.

Kiedy przyjechał właściciel, natychmiast stwierdził, że zginęła część wyposażenia baru i sporo alkoholu. Zauważył też, że ktoś przeciął przewody od głośnika, który miał donośnym wyciem alarmować o włamaniu. Ten prosty zabieg spowodował, że zadziałała tylko sygnalizacja świetlna zakryta częściowo przez sprawców.

Jeszcze gdy policyjna ekipa prowadziła oględziny w tym miejscu, do komendy zadzwonił zdenerwowany mężczyzna, który stwierdził, że sąsiedzi z piętra wyżej robią coś dziwnego w mieszkaniu. Zalali mu sufit w pokoju, a w całej kamienicy czuć było mocny zapach alkoholu. Prawdopodobnie pędzili bimber i pękł im słój z zacierem.

Policyjny patrol długo nie mógł dostać się do lokatorów wskazanego mieszkania. Kiedy w końcu otwarto drzwi, ukazał się w nich kompletnie pijany, ledwie trzymający się na nogach Włodzimierz Z. W środku był jeszcze jego brat, a odór, jaki buchnął na klatkę schodową, natychmiast potwierdził, że to w tym mieszkaniu doszło do jakiegoś alkoholowego wypadku.

Policjanci w jednym z pokojów zastali wszystko zalane nie samogonem czy zacierem, ale… piwem. Sufit, ściany, meble były zalane tym trunkiem, a dywan był nim tak nasączony, że postawienie buta wyciskało jeszcze piwo na powierzchnię. Na honorowym miejscu na ławie pośrodku pokoju stała pusta metalowa beczka od piwa. Już nic z niej nie wyciekało… W sąsiednich pomieszczeniach, oprócz drugiego z braci Z. policjanci znaleźli także dwie beczki piwa i wiele butelek innych alkoholi, mikrofalówkę, ekspres do kawy i inne przedmioty pochodzące z włamania do baru „Irish”.

Obaj bracia Z. zostali zatrzymani, ale przed przesłuchaniem musieli jeszcze udać się na kwarantannę do izby wytrzeźwień. Gdy doszli do siebie, wyjaśnili, jak to się stało, że nasączyli kamienicę piwem od piętra do parteru. Okazało się, że po prostu nie wiedzieli, jak otwiera się beczkę z piwem i że do tego potrzebny jest odpowiedni przyrząd. Odkręcili więc korek i zrobili otwór śrubokrętem. Wtedy piwo dosłownie eksplodowało, zalewając pokój.

Trochę złotego płynu uratowali, wypijając szybko to, co udało się złapać w różne naczynia, ale większość poszła na ściany i podłogę. Otwierania kolejnych beczek już nie ryzykowali. Byli zresztą zbyt pijani.

Bracia Z. oczywiście nie przyznali się do dokonania włamania do baru. Twierdzili, że te wszystkie „fanty” przywiózł ich kolega Krzysiek, jako spłatę długu, który miał rzekomo wobec nich. Jednak „nie pamiętali” nazwiska Krzyśka, a pod adresem, który podali, nikt taki nie mieszkał.

Przyznali się dopiero po kilku dniach pobytu w areszcie, kiedy pokazano im ekspertyzy śladów ich butów zabezpieczone wewnątrz baru. Wtedy przyznali, że będąc w tym barze, zauważyli kiedyś słabość jego konstrukcji w miejscu zatynkowanych drzwi. Na dzień przed włamaniem przecięli przewody głośnika alarmu, czego nie zauważył właściciel. Przyjechali następnej nocy i przykrywszy swetrem sygnalizator świetlny, włamali się i cały towar przewieźli samochodem do domu. Sąsiedzi nie widzieli ich, gdy nad ranem wnosili łupy do domu. Zaniepokoili się, dopiero gdy na suficie pojawiły się zacieki.

Bracia Z. trafili do więzienia z kilkuletnimi wyrokami. W zalanym piwem budynku w kolejnych latach aż trzykrotnie przeprowadzano remont. Początkowo tylko malowano, bo lokatorom przeszkadzały zacieki i utrzymujący się zapach piwa. Potem jednak na ścianach i stropie pojawiły się wykwity grzybowe, czyli pleśń i jakieś szarozielone plamy, które wychodziły spod świeżo nałożonej farby. Pomogło dopiero zbicie starych i położenie nowych tynków.

Nie tylko Polacy

W latach 2009-2012 włoscy policjanci zmagali się z perfekcyjnym zabójcą działającym na zlecenie jednej z grup mafijnych. Od kul tego jednego (jak później udowodniono) strzelca ginęły kolejne osoby, a policjanci nie mogli znaleźć żadnego punktu zaczepienia, aby trafić na jego ślad.

Wszystko odbywało się według tego samego scenariusza. Znajdowano zwłoki z raną lub ranami postrzałowymi. Na miejscu nie było żadnych świadków ani śladów pozostawionych przez sprawcę. Przez długi czas nie wiedziano dosłownie nic oprócz tego, że używa pistoletu – prawdopodobnie marki Beretta z tłumikiem i amunicji 7,65 mm Browning.

Potem, przy czwartym z kolei zabójstwie, natrafiono na świadka, który twierdził, że zabójca przyjechał na miejsce zbrodni dużym motocyklem produkcji japońskiej. Inny świadek był przekonany, że był to popularny we Włoszech motocykl marki Piaggio. Obaj byli jednak zgodni, że pojazd był czerwonego koloru, podobnie jak kask, który miał na sobie morderca. Niestety, kask zakrywał całą głowę, więc twarzy sprawcy nikt nie widział.

Te informacje potwierdziły się. Przy kolejnych dwóch zabójstwach widziano sprawcę odjeżdżającego motocyklem piaggio. Nadal były to jedyne informacje o mordercy, którego podejrzewano już o dokonanie sześciu zabójstw w różnych miastach Włoch. Przy żadnym z nich nie popełnił najmniejszego błędu, który umożliwiłby policjantom zawężenie liczby osób podejrzanych. Policjanci w różnych okresach śledztwa typowali krąg od 20 do 30 osób, jako tych, które mogą być nieuchwytnym zabójcą.

Sprawca popełnił błąd dopiero przy siódmej ofierze, którą okazał się członek mafii współpracujący z policjantami. Po uśmierceniu ofiary trzema strzałami, oddał jeszcze mocz na zwłoki, co miało stanowić ostateczne pohańbienie tej osoby. Policjanci prowadzący oględziny nie przegapili tej okazji i zabezpieczyli próbki moczu. Trochę pomogło im szczęście i krótki czas od momentu znalezienia zwłok do czasu przybycia ekipy od oględzin. Materiał biologiczny okazał się na tyle świeży i było go tak dużo, że w laboratorium udało się na jego podstawie wypreparować profil kodu DNA sprawcy. Stwierdzono też, że zabójca używa amfetaminy. Potem nastąpiły żmudne tygodnie typowania osób, których DNA należało porównać z tym zabezpieczonym. Niektóre osoby po prostu dowożono do komendy lub w domu pobierano od nich próbki. Od kilku domniemanych sprawców pobrano próbki dyskretnie, bez ich wiedzy, obawiając się, że natychmiast uciekną za granicę. Policja włoska nie przyznawała się do tego później, ale w takich przypadkach po prostu „po cichu” włamywano się do mieszkań tych osób i tam zbierano materiał porównawczy. W jednym przypadku próbki włosów pobrał i przekazał „zaprzyjaźniony” z policjantami fryzjer.

Te wszystkie zakrojone na ogromną skalę działania doprowadziły do tego, że w lipcu 2012 roku policjanci mieli już pewność, że zabójcą jest Mario A., 52-letni były żołnierz Legii Cudzoziemskiej, od 8 lat stale przebywający we Włoszech. Podjęto całodobową obserwację tego człowieka i w sierpniu 2012 roku zatrzymano go tuż przed dokonaniem kolejnego zabójstwa. Miał przy sobie pistolet Beretta i jechał czerwonym motorem piaggio. Policjanci mieli już zgromadzony materiał pozwalający na oskarżenie go przynajmniej o trzy zabójstwa. Bardzo liczyli jednak na to, że zbrodniarz będzie chciał współpracować i wyjawi swoich zleceniodawców. Niestety, nie dopilnowano go w więzieniu, gdzie został zamordowany nożem przez innego więźnia. Nie ustalono, czy zabito go na zlecenie dotychczasowych „pracodawców”, czy też była to zemsta ze strony grup przestępczych, których członków dotychczas mordował. Pewne jest tylko to, że ten perfekcyjny morderca popełnił jeden błąd. Zbyt mało wiedział o identyfikacji na podstawie śladów DNA…

Po jego śmierci w więzieniu we włoskiej prasie pojawiły się liczne materiały. W jednym z nich dziennikarz sugerował, że informacja o zatrzymaniu tego mordercy na podstawie śladów DNA, była tylko „zasłoną dymną” zastosowaną przez policjantów, a tak naprawdę wpadł, bo „wystawił go” policyjny informator w szeregach mafii. Policja nie komentowała tych doniesień. ■

Dariusz Gizak

Inicjały osób i niektóre okoliczności zdarzeń zostały zmienione.

Sorry, Agatko

Karol REBS

Małgorzata T. prowadziła w R. tak zwany salonik prasowy. Tak zwany, ponieważ oprócz gazet, czasopism i książek w miękkich okładkach można w nim było kupić papierosy, kosmetyki, środki czystości, napoje i przekąski, a także doładować telefon na kartę. Pani Małgorzata, z wykształcenia bibliotekarka, nie miała wcześniej doświadczenia w handlu. Gdy na skutek redukcji zatrudnienia straciła etat w bibliotece miejskiej i postanowiła prowadzić sklepik, bliscy przepowiadali jej rychłą plajtę.

Kto dziś kupuje prasę? Wszytko mamy w internecie. A proszki do prania, słodycze i gumy do żucia są w każdym markecie.

– Nie łudź się, że ludzie będą przychodzić specjalnie do ciebie – przekonywał ją dorosły syn po studiach menedżerskich.

Jednak „czarny scenariusz” się nie sprawdził. Małgorzata T. jakoś sobie radziła. Raz lepiej, raz gorzej, ale wychodziła na swoje. Miała zajęcie. To było lepsze niż siedzenie w domu i oddawanie się ulubionej rozrywce wielu rodaków, czyli narzekaniu na cały świat.

Tam, gdzie nie było ludzi

Nie dali mu wielkiego wyboru. A w zasadzie żadnego. Dostał dwa razy z pięści. Nawet nie bardzo zabolało. Bardziej przejął się tym, co mu zrobią, jak nie odda długu wraz z naliczonymi odsetkami. Ostrzeżenie było bardzo wymowne. Napomknęli o sekatorze. Najpierw zrobiło mu się zimno, a potem oblała go fala gorąca.

Ale tak to jest, jak człowiek nie rozliczy się z utargu za „towar”. Jakiś diabeł podkusił go, żeby zagrać na automatach, choć przecież wiedział, jak bezwzględne wobec dłużników jest środowisko dilerów narkotykowych. Musiał więc szybko zdobyć kilkaset złotych. Wiedział jak, nie wiedział jeszcze gdzie. Przyjechał do R. i wolnym krokiem przechadzał się po miasteczku, dyskretnie rozglądając się wokoło. Interesowały go sklepy bądź punkty usługowe, w których pracowała tylko jedna osoba. I gdzie akurat nie było klientów, a miejsce nie znajdowało się w oku kamery monitoringu.

Na chwilę zatrzymał się przed zakładem szewskim. Witryna była tak zakurzona, że gdyby tam wszedł i sterroryzował nożem właściciela – blisko 80-letniego staruszka – z ulicy nikt by niczego nie zauważył. Powstrzymał się jednak. Szewc mógłby go rozpoznać. Nie dalej jak dwa tygodnie wcześniej przynosił mu buty zimowe do naprawy. Poszedł dalej.

Dotarł w pobliże dworca autobusowego. Uwagę mężczyzny zwrócił niewielki lokal w ciągu pawilonów. Był to sklepik z gazetami Małgorzaty T. W środku chłopak i dziewczyna płacili za doładowanie do komórki. Zobaczył, że kobieta wydaje im resztę ze stuzłotowego banknotu. Poczekał, aż wyjdą. Włożył rękawiczki.

Zmienił zamiar

To jednak nie było takie proste. Stał przed stojakiem z prasą, udając, że jest całkowicie pochłonięty przeglądaniem kolorowych czasopism. A jeśli będzie miał pecha i ktoś akurat wejdzie?

Nie mógł zbyt długo tu sterczeć, żeby nie wzbudzać podejrzeń ekspedientki. Już dwa razy wyczuł jej uważne spojrzenie. Zebrał się w sobie i podszedł do lady. Starał się, żeby jego kroki i zachowanie wyglądały na swobodne.

– Słucham, co dla pana? – spytała uprzejmie.

Zrobił bezradną minę i lekko się uśmiechnął.

– Czy ma pani… Szukam takiej jednej gazety komputerowej, mam tu gdzieś kartkę z tytułem… – urwał i sięgnął do kieszeni kurtki. Wyszarpnął z niej nóż i przystawił ostrze do szyi kobiety. – Dawaj pieniądze! – nakazał ściszonym głosem. – Całą gotówkę! Albo poderżnę ci gardło.

Zszokowana odparła, że pieniądze są w podręcznej kasetce. Napastnik kazał jej otworzyć wieko i wszystko wysypać na ladę. Zrobiła to. Szybko przeliczył gotówkę.

– Co, tylko 120 zł?! – spytał rozgniewany. – Kazałem ci oddać wszystko!

– Więcej nie utargowałam… Niech mi pan nie robi krzywdy. Mogę panu dać jeszcze pierścionek i telefon…

Mężczyzna mruknął coś pod nosem. Schował pieniądze do kieszeni.

– Siedź cicho, jeśli chcesz żyć – pogroził ekspedientce, po czym spojrzał przez okno na ulicę.

Przy sklepie było pusto. Odwrócił się, żeby wyjść. Przy drzwiach zmienił jednak zamiar. Ekspedientka była zszokowana i przerażona. Być może będzie mieć problem z odtworzeniem wyglądu sprawcy napadu, z pewnością jednak zapamięta, że miał podbite lewe oko. Dla policji będzie to wyraźny ślad i mogą go dorwać, zanim siniec zniknie. Uznał, że to za duże ryzyko.

Doskoczył do kobiety i zadał jej nożem kilka ciosów w szyję i plecy. Upadła z jękiem. Zaczęła się wić z bólu. Zabrał komórkę, która leżała na ladzie. Kobieta słabym głosem błagała napastnika, żeby po opuszczeniu sklepu wezwał anonimowo karetkę. Chciał jej zadać jeszcze jedno, ostateczne pchnięcie, ale w tejże chwili zobaczył, że ktoś przechodzący ulicą zajrzał przez witrynę do saloniku prasowego. Zmarszczył brwi i położył palec na ustach, nakazując kobiecie być cicho. Gdy ta osoba odeszła, szybko opuścił sklep i wmieszał się w tłum przechodniów, zmierzających w kierunku dworca.

W śpiączce

Kwadrans później do sklepu weszła młoda kobieta z dzieckiem. Stała może minutę przy ladzie, ale nikt jej nie obsługiwał. Nikogo nie było. Zniecierpliwiona chrząknęła.

– Mamo, tu leży pani… – powiedziała stłumionym głosem towarzysząca jej córka, wskazując podłogę po drugiej stronie lady.

Kobieta zajrzała tam i zobaczyła leżącą w kałuży krwi ranną ekspedientkę. Wezwała pogotowie ratunkowe. Małgorzata T. była w krytycznym stanie. Doznała poważnych obrażeń w wyniku kilku silnych ciosów zadanych ostrym narzędziem, najprawdopodobniej nożem. Nie wiadomo było, czy przeżyje. Lekarze wprowadzili ją w stan śpiączki farmakologicznej.

Radiowóz policyjny zjawił się w miejscu napadu razem z karetką pogotowia. Zorganizowano pościg za bandytą, szukano świadków zdarzenia i zabezpieczano ślady przestępstwa. Działania nie przyniosły rezultatu. Policja nie dysponowała rysopisem sprawcy, ponieważ poszkodowana kobieta, ze względu na stan zdrowia, nie mogła zostać przesłuchana. Momentu, w którym tajemniczy nożownik wszedł do saloniku prasowego pani Małgorzaty i następnie z niego wyszedł po napadzie, nikt nie zauważył. Przypuszczano, że sprawca wmieszał się w tłum ludzi spieszących się na autobus i tym sposobem opuścił okolice dworca PKS, gdzie ktoś ewentualnie mógłby zapamiętać jego wygląd. Mógł nie być miejscowy. W sklepie nie pozostawił śladów, które pomogłyby w jego identyfikacji. Najprawdopodobniej miał na dłoniach rękawiczki.

Wytypowano i następnie zatrzymano kilku mężczyzn z R. i okolic, którzy w przeszłości popełnili podobne przestępstwa. Ze względu na brak dowodów prokuratura nikomu nie postawiła zarzutów w sprawie napadu na salonik prasowy i usiłowania zabójstwa właścicielki sklepu.

Małgorzata T. leżała w śpiączce blisko tydzień. Potem lekarze ją wybudzili, a po kolejnych kilku dniach pozwolili policji porozmawiać z nią. Przesłuchanie niewiele jednak wniosło do śledztwa. Kobieta jak przez mgłę pamiętała okoliczności napadu. Nie potrafiła opisać wyglądu sprawcy, stwierdziła jedynie, że był młody (20 – 25 lat) i dość wysoki. Przypomniała sobie, że zanim wyciągnął nóż i zażądał od niej pieniędzy, pytał o czasopismo komputerowe.

Właścicielka saloniku prasowego spędziła w szpitalu jeszcze ponad miesiąc. Rehabilitacja nie pomogła jej w odzyskaniu pełni zdrowia. Kobieta do końca życia będzie poruszać się na wózku inwalidzkim. Zadane z dużą siłą ciosy nożem nieodwracalnie uszkodziły kręgosłup.

Poszukiwania sprawcy trwały blisko pół roku. Nie udało się jednak ustalić i zatrzymać podejrzanego.

Kolega z tej samej wsi

Był słoneczny letni dzień. 24-letnia Agata K. robiła zakupy w kilku sklepach w śródmieściu R. Na jednej z ulic, w pobliżu dworca autobusowego, spotkała znajomego. Sebastian W. miał 22 lata i pochodził z tej samej wsi. Znała go z widzenia, niewiele o nim wiedziała, niemniej odpowiedziała na jego „Cześć”.

– Dawno się nie widzieliśmy. Co u ciebie słychać? – spytał mężczyzna.

Odparła, że nic ciekawego. Praca, dom, praca, dom i można by tak w nieskończoność.

– U mnie w zasadzie też taka sama monotonia. Tyle że bez pracy. Bo jakoś nigdzie nie mogę się zaczepić. Albo brak miejsc, albo kwalifikacje nie takie – westchnął Sebastian. Po chwili zaproponował Agacie krótki spacer po miasteczku.

– Taka piękna dziś pogoda.

Dziewczyna zawahała się. Miała narzeczonego, który raczej nie byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, że Agata chodzi na spacery z innymi facetami. Po namyśle jednak zgodziła się. Przecież to nic zdrożnego, a Sebastiana zna od dziecka.

Udali się do sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego, a potem blisko pół godziny spędzili w hipermarkecie. Gdy wyszli, Agata spojrzała na zegarek i aż złapała się za głowę, bo nie przypuszczała, że zrobiło się tak późno.

– Muszę wracać, bo dzisiaj mam na drugą zmianę – powiedziała.

Postanowił kawałek ją odprowadzić. Gdy mijali kiosk, poprosił, żeby chwilę poczekała, bo musi kupić papierosy.

Zeszło mu trochę więcej niż chwila. Sprzedawczyni miała problem z wydaniem reszty. Gdy odszedł od kiosku, nie od razu zobaczył Agatę. Stała nie tam, gdzie miała czekać, lecz po drugiej stronie przejścia dla pieszych. Rozmawiała z kobietą na wózku inwalidzkim. Tamta chyba o coś ją zapytała, a dziewczyna w odpowiedzi pokręciła głową.

Atak za szpitalem

– Znasz tę babkę? – zapytał kilka minut później.

Agata spojrzała na niego zdezorientowana, nie bardzo wiedząc, o kogo mu chodzi. Wyjaśnił, że o kobietę na wózku, z którą przed chwilą rozmawiała.

– W ogóle jej nie znam. Pomogłam jej tylko na przejściu, bo wjechała wózkiem w jakąś dziurę i nie mogła ruszyć – odparła.

– A o czym z nią z rozmawiałaś?

– O niczym. Podziękowała mi tylko za pomoc – wzruszyła ramionami, zdziwiona pytaniami Sebastiana.

– I trwało to tak długo?

– A co cię to w ogóle obchodzi? To moja sprawa z kim i ile rozmawiam…

W odpowiedzi mruknął coś niezrozumiale. Agata zaczęła mieć dość jego towarzystwa. Zachowanie mężczyzny w dziwny sposób się zmieniło. Gdy kupił w kiosku papierosy i zobaczył ją rozmawiającą z niepełnosprawną kobietą, stał się opryskliwy, niemal agresywny.

Minąwszy szpital miejski skręcili w mało ruchliwą wąską uliczkę. Po obu stronach rozciągały się nieużytki. Byli jedynymi przechodniami. Dziewczyna przystanęła i powiedziała Sebastianowi, że chce go tu pożegnać, dalej pójdzie już sama. Wtedy chwycił ją za rękę. Próbowała ją wyszarpnąć, ale mężczyzna był silniejszy. Zażądał, żeby powiedziała mu, o czym rozmawiała z kobietą na wózku.

– Kompletnie ci odbiło! Puszczaj, bo zacznę krzyczeć… – wciąż nie rezygnowała z obrony.

Zepchnął ją z chodnika w kępę gęstych zarośli, aż się zatoczyła. Potem zrobił to jeszcze raz. Upadła na ziemię. Była zaskoczona i poobijana.

– Czego ode mnie chcesz? Puszczaj, bo naprawdę pożałujesz! – powtórzyła.

W tejże chwili ogarnęło go jakieś szaleństwo. Wyciągnął nóż i zadał Agacie K. silne pchnięcie w szyję, kilka centymetrów od krtani.

– Ratunku! – zawołała.

Zakrył jej usta dłonią i zaczął zadawać kolejne ciosy, jeden po drugim. Dziewczyna w pewnym momencie przestała się ruszać.

– Chyba już wystarczy – mruknął do siebie.

Schował nóż. Następnie otworzył torebkę swojej znajomej. Zabrał z jej portfela kilkadziesiąt złotych. Wstał, przyjrzał się zakrwawionej ofierze. Postanowił czymś przykryć zwłoki, żeby nie zostały szybko znalezione. Wziął leżącą w pobliżu płachtę folii i zarzucił ją na nieruchome ciało. Odchodząc, rzucił drwiąco:

– Sorry, Agatko…

Żeby żyć, trzeba umrzeć…

Telefon na policję pochodził od mężczyzny mieszkającego w pobliżu szpitala miejskiego w R. Poinformował, że zobaczył przez okno domu pokrwawioną, słaniającą się na nogach młodą kobietę. Czym prędzej wybiegł i udzielił jej pierwszej pomocy, a potem zadzwonił po pogotowie.

– Karetka ze szpitala zaraz będzie. Ale i wy przyjeżdżajcie, bo to był napad – mówił do słuchawki. – Powiedziała, że kolega dźgnął ją nożem.

Rany zadane Agacie K. przez Sebastiana W. nie były śmiertelne, choć sprawiały takie wrażenie na pierwszy rzut oka. Gdy sprawca oddalił się na bezpieczną odległość, zwłoki „ożyły”. Kobieta postanowiła udawać martwą, bo tylko w ten sposób – jak później wyjaśniała – mogła ocalić życie. Wstała i obolała, jęcząc i potykając się, dotarła do najbliżej stojącego domu.

Mimo iż obrażenia Agaty K. nie zagrażały jej życiu, dziewczyna spędziła trzy dni w szpitalu. Złożyła zeznanie, podając imię i nazwisko napastnika. Policja zatrzymała Sebastiana W., który był szczerze zaskoczony tak szybką wpadką. Nie spodziewał się, że jego ofiara przeżyła. Został aresztowany. Prokuratura postawiła 22-latkowi zarzut usiłowania zabójstwa.

Potem wyszło na jaw, że dopuścił się jeszcze jednego bestialskiego czynu. Śledczy, którzy przesłuchiwali Agatę K., zwrócili uwagę na fragment zeznania, w którym mówiła o szczegółowych pytaniach Sebastiana W. dotyczących jej przypadkowej rozmowy z niepełnosprawną kobietą, której pomogła przeprowadzić przez jezdnię wózek inwalidzki. Okazało się, że była to Małgorzata T., niedoszła ofiara nożownika, którego policji do tej pory nie udało się zatrzymać.

W postępowaniu przygotowawczym Sebastian W. przyznał się do obu zarzucanych czynów. Rozpoznał na ulicy swoją pierwszą ofiarę. Wiedział, że właścicielka sklepu, którą przed rokiem zranił, przeżyła i porusza się na wózku. Nie miał wątpliwości, że to ona. Wydawało mu się, że Małgorzata T. też go poznała i właśnie na jego temat rozmawiała z Agatą K. Jak człowiek nie ma czystego sumienia, boi się każdego spojrzenia i każdego słowa, ma wrażenie, że wszyscy znają jego tajemnice. Aczkolwiek w tym przypadku Małgorzata T. naprawdę tylko podziękowała dziewczynie za pomoc…

– Wykrętne odpowiedzi Agaty utwierdzały mnie, że coś jest nie tak – wyjaśniał podejrzany. – Wpadłem w panikę, bałem się, że na mnie doniesie. A że miałem przy sobie nóż…

Sebastian W. został skierowany na trzymiesięczną obserwację psychiatryczną do szpitala. Biegli stwierdzili, że mężczyzna nie jest chory psychicznie, w czasie popełnionych czynów był w pełni poczytalny i z pewnością może odpowiadać za dwa usiłowania umyślnego zabójstwa.

W czasie rozprawy w sądzie oskarżony zmienił swoje dotychczasowe wyjaśnienia. Twierdził, że jest niewinny, a przestępstw dopuścił się ktoś inny. Na uwagę jednego z sędziów, że przecież został wskazany jako sprawca przez swoją znajomą Agatę K., odparł:

– Dlaczego sąd wierzy jej, a nie mnie?

Zdawał się nie dostrzegać faktu, że świadczyło przeciwko niemu nie tylko zeznanie dziewczyny. Po zatrzymaniu policja zabezpieczyła m.in. ubranie Sebastiana W., na którym znajdowała się krew rannej. Sąd uznał go winnym obu zarzucanych czynów i skazał na karę 25 lat więzienia. Ponadto od Sebastiana W. zasądzono 100 tys. zł tytułem odszkodowania na rzecz ofiary pierwszego napadu. ■

Karol Rebs

Zmieniono personalia i niektóre szczegóły.

Rozwodu nie będzie!

Jerzy UBLIK

Tuż przed godziną 4 rano zadzwonił do Urszuli:– Zaje… ci siostrę – powiedział do słuchawki spokojnym tonem.– Jeśli cokolwiek jej zrobisz, to cię zabiję – zagroziła Urszula.– Nie musisz, właśnie idę rzucić się pod pociąg.

Emilia D. urodziła się w kwietniu 1987 roku. Wyrosła na bardzo atrakcyjną kobietę. Była związana z policjantem Rafałem K. Pewnego razu zapytał ją: „Zostaniesz moją żoną?”. Odpowiedziała: „Tak”. Była zakochana i swym szczęściem chętnie dzieliła się ze światem. Na jednym z portali społecznościowych publikowała miłosne motta i piosenki. Między innymi słowa utworu Anny Szarmach „Wybieram Cię”: „Spośród wszystkich ludzi dzisiaj wybieram Cię, i bez trudu w całym tłumie dostrzegam, że ten, którego szukam, przecież jest obok mnie, chyba widzę jak wyglądać mógłby nasz świat”.

Bez wątpienia wybrała Rafała i snuła marzenia o wspólnej przyszłości. Gorąco o nim myślała, kiedy w 2011 roku pisała w internecie: „Czasami jedna osoba sprawia, że świat staje się lepszy – cudowniejszy”. Dla kogoś takiego warto wiele zmienić w swoim życiu. Emilia dla ukochanego przeprowadziła się z rodzinnego miasta do innego województwa. Na ślubnym kobiercu stanęli w październiku 2011 roku. Szybko na świecie pojawiło się pierwsze dziecko – syn Maks.

W grudniu 2014 roku Emilia pochwaliła się w internecie, że spodziewają się drugiego dziecka. Termin porodu miała na lipiec, podobna data, jaką wyznaczono jej, gdy miała rodzić Maksa. Ciekawa była, czy rzeczywiście tak będzie. „Ale będą jajca, jak urodzi się tak, jak Maksiu” – Rafał komentował pod jej internetowym wpisem.

Pozornie wydawało się, że jest to dobre małżeństwo, w którym wszystko idzie klasycznym torem. Niestety, nie było idealne. Oczywiście, początki zazwyczaj bywają różne. Po euforii przychodzi proza życia i tak zwane docieranie się. Czasem związek kończy się rozwodem. Jak było w przypadku Emilii i Rafała? Jedna z bliskich im osób tak opowiadała o funkcjonowaniu rodziny:

– Emilka o wszystko musiała się go pytać. Nawet do fryzjera nie mogła pójść bez jego zgody. A do tego rozliczał ją z każdej złotówki. To dziwne, bo przecież ona także pracowała, nie żyła tylko z jego pensji. Wyznaczał jej kwoty, jakie dziennie może wydać na życie. To nie było normalne. Szpiegował ją na każdym kroku, sprawdzał jej telefon i komputer. Był o nią chorobliwie zazdrosny.

Ciało Emilii znaleziono w jej mieszkaniu, w październiku 2017 roku. Początkowo podejrzewano, że na oczach dzieci zamordował ją jej 32-letni mąż. Ludzie mówili, że były kłótnie, że mieli się rozstać, że podobno Emilia się go bała, że spotykała się z innym mężczyzną. Chciała wrócić do rodzinnego miasta. Ponoć miała mu to powiedzieć na początku października. Ta wiadomość miała wprawić Rafała w niewypowiedzianą złość. Tym bardziej że doszły go słuchy o niewierności żony. Jedni twierdzą, że była to plotka, inni, że fakty. Plotek było więcej, ktoś twierdził, że w rodzinie dochodziło do rękoczynów. Inni zaprzeczali.

Plan

Feralnego dnia Rafał zawiózł dzieci do swojej matki. Potem wrócił do żony i ją udusił. Po wszystkim zadzwonił do siostry zamordowanej żony – Urszuli.

– Zaje… ci siostrę – powiedział do słuchawki spokojnym tonem.

– Jeśli cokolwiek jej zrobisz, to cię zabiję – groziła mu Urszula.

– Nie musisz, właśnie idę rzucić się pod pociąg.

O tym, co zrobił, Rafał K. miał poinformować również swojego kolegę.

Kiedy w mieszkaniu państwa K. pojawiła się policja, Rafała nie było. Niestety, w rozmowie z siostrą Emilii nie kłamał: jego żona leżała martwa w pokoju dzieci. Ze wstępnych oględzin wynikało, że została uduszona i ta wersja została później potwierdzona.

Rozpoczęły się poszukiwania Rafała. Mężczyzna znalazł się na torach. Tak jak zapowiadał, próbował rzucić się pod pociąg, ale maszynista go zauważył i zaczął hamować. Rafał przeżył, w ciężkim stanie trafił do szpitala.

Najpierw zabrał córkę, a teraz jeszcze wnuczki

Rodzice zamordowanej Emilii po tragedii zmienili miejsce zamieszkania. Chcieli być blisko wnuków, aby się nimi opiekować. Wynajęli dom i natychmiast złożyli wniosek o przyznanie statusu rodziny zastępczej dla Maksa i Aurelii. Tymczasem stało się inaczej…

– Na wniosek prokuratora sąd podjął decyzję, żeby na czas trwania całego postępowania chłopiec i dziewczynka znaleźli się u babci ze strony taty, bo ją już znały. Miały w jej mieszkaniu swoje rzeczy – poinformowała rzecznik Sądu Okręgowego w O. – Przynajmniej w najbliższym czasie tato jest pozbawiony wolności i w związku z tym trzeba im stworzyć takie warunki, w których będą czuły się bezpiecznie. Najlepiej jest dla dzieci w tym wieku, jeżeli trafią do miejsca, które jest już im znane.

Matka zamordowanej kobiety nie mogła pogodzić się z orzeczeniem sądu w sprawie wnuków, 6-letniego Maksa i 3-letniej Aurelki:

– Najpierw zabrał mi córkę, a teraz jeszcze wnuki. – skarżyła się dziennikarzom polsatowskiej "Interwencji". – My możemy je widywać tylko co drugi weekend. Poza tym na mediacjach zostało ustalone, że miały być u nas cały sierpień (sierpień 2018 – przyp. red.), ale Rafał napisał pismo, w którym poinformował sąd, że dzieci są emocjonalnie związane bardziej z jego matką i że obawia się, że uprowadzimy je za granicę. Przecież on w ten sposób podważa opinie biegłych psychologów, z których wynikało, że Maksio i Aurelka z obiema babciami są tak samo związani. Nigdy nie zauważyłam, aby źle się u nas czuły. Wręcz przeciwnie. Wcale nie miały ochoty wracać do drugiej babci. A poza tym, dzieci powinny być z rodziną matki, a nie z rodziną ojca, który zamordował im matkę, przez co zostały sierotami. A jego matka mówi, że zrobi wszystko, aby uniewinnić syna i żeby to do niej trafiły dzieci.

Tatuś jest w szpitalu, a mamusia w niebie

Aco na to wszystko dzieci? Jak takim maluszkom wytłumaczyć, że więcej nie zobaczą mamy, bo zamordował ją tata? Oczywiście, nikt im wprost tego nie powie, ale brutalna prawda prędzej czy później do nich dotrze. Póki co, dzieci były przekonane, że tata był w szpitalu, a mamusia zachorowała i trafiła do nieba.

Rodzice zamordowanej Emilii K. próbowali przekonać sąd rodzinny, aby zmienił postanowienie o pieczy zastępczej i to ich ustanowił opiekunami wnuków. Jednak sąd konsekwentnie twierdził, że dzieci są bardziej związane z rodzicami oskarżonego i utrzymał postanowienie w mocy.

O tym, jak dobrze opiekują się nimi dziadkowie (rodzice Rafała K.) można przeczytać w komentarzach pod internetowymi tekstami dotyczącymi tragedii. Zresztą nie tylko na ten temat. Trwa tam prawdziwa wojna między osobami potępiającymi zachowanie Rafała K. a tymi, którzy uważają, że powinien być uniewinniony, bo miał złą żonę i to jej wina.

„Dora” napisała: „Emilia to była ladacznica. To nie Rafał zdradzał, tylko ona z Karolkiem, a przed nim miała wielu innych. Mama Rafała zostawała z dziećmi, on pracował, a ona obracała facetów. Ja jestem za uniewinnieniem, bo zabił potwora. Prędzej czy później i tak ktoś by to zrobił. Rafciu – mam nadzieję, że się zobaczymy niebawem???”.

Takich wypowiedzi jest więcej. Jakby człowiek miał prawo zabijać drugiego człowieka, bo go zdradził. Dużo w tych komentarzach bezwzględnych wyroków dla jednej albo drugiej strony. Tyle że Emilia nie jest w stanie się obronić. Oberwało się też rodzinie zamordowanej kobiety. Niektórzy twierdzili, że wcześniej nie opiekowali się dziećmi, a teraz udają kochających dziadków. Padały także dużo ostrzejsze zarzuty.