Detektyw 1/2018 - Polska Agencja Prasowa - ebook + audiobook

Detektyw 1/2018 ebook i audiobook

Polska Agencja Prasowa

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Detektyw” to najstarszy magazyn kryminalny w Polsce. Pierwszy numer ukazał się w 1987 roku. W piśmie opisywane są tylko prawdziwe historie. Miesięcznik  skierowany jest do amatorów suspensu, kryminału, sensacji, tajemnicy oraz historii z dreszczykiem. Każdy z tekstów opatrzony jest indywidualnie przygotowanymi rysunkami. Wyróżnikiem miesięcznika jest unikatowa na polskim rynku prasowym szata graficzna, utrzymana w czerwono-czarnej kolorystyce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 158

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 48 min

Lektor: czyta Maciej Kowalik

Oceny
4,1 (10 ocen)
5
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WYDAWCA

Al. Jerozolimskie 107, 02-011 Warszawa

Tel.: (22) 429 24 00, www.pwrsa.pl

SEKRETARIAT REDAKCJI

Tel.: (22) 429 24 50

www.magazyndetektyw.pl

e-mail: [email protected]

REDAKTOR NACZELNY

Krzysztof [email protected]

ZASTĘPCA RED. NACZ.

SEKRETARZ REDAKCJI

Monika Frą[email protected]

REDAKTORZY

Ewa Lewandowska

[email protected]

Magdalena Gawlikowska

[email protected]

Anna Rychlewicz

[email protected]

ILUSTRACJE

Monika Kamińska

SKŁAD I ŁAMANIE:

Maciej Kowalski: [email protected]

REKLAMA

[email protected]

Wydawca ostrzega, że bezumowna sprzedaż aktualnych i archiwalnych numerów pisma po innej cenie niż ustalona przez Wydawcę, jest działaniem nielegalnym i skutkuje odpowiedzialnością karną.

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo redagowania i zmiany tekstów. Kopiowanie i rozpowszechnianie publikowanych materiałów wymaga pisemnej zgody Wydawcy. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń.

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ

Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

OD REDAKCJI

Nie można być obojętnym

Wieńce z białych kwiatów, biała trumienka, w której w białym ubranku leżał 3,5-letni Tomek, czapeczka na głowie maskująca odniesione rany… Ten widok łamał serca nawet twardych facetów… Kolejna tragiczna śmierć małego, bezbronnego dziecka. Kiedy Tomek w połowie listopada 2017 roku trafił do szpitala w Grudziądzu był nieprzytomny i miał poważne zaburzenia oddychania. Dziecko miało na ciele wiele siniaków, oba przedramiona były złamane. Obrażenia nie pozostawiały wątpliwości, że Tomek został skatowany. Po kilku dniach u małego pacjenta doszło do śmierci mózgu, a komisja lekarska zdecydowała o odłączeniu go od aparatury. 30-letni ojczym usłyszał zarzut znęcania ze szczególnym okrucieństwem i spowodowanie ciężkich obrażeń ciała u chłopczyka. Został aresztowany na trzy miesiące.

Ten dramat nie miał prawa się zdarzyć, bo – tak przynajmniej wynika z ustaleń lokalnych dziennikarzy – sąsiedzi alarmowali administrację domu, że małemu Tomkowi dzieje się krzywda. Posiedzenie sądu w tej sprawie miało odbyć się następnego dnia po tym, jak chłopiec trafił do szpitala. Było już za późno!

Może ta tragedia jeszcze mocnej uczuli ludzi na przemoc wobec najmłodszych. Kiedy maluchom z sąsiedztwa dzieje się krzywda trzeba natychmiast działać. Małe dzieci są bezbronne. Nie bez powodu, gdy jest przemoc w rodzinie, skupia się ona na najsłabszej ofierze. W takich sytuacjach nie można być obojętnym. ■

Krzysztof Kilijanek

Sekrety tatrzańskich szlaków

Jolanta WALEWSKA

Magia Tatr co roku ściąga rzesze ludzi spragnionych malowniczych widoków, kontaktu z przyrodą, wypoczynku z dala od cywilizacji i tłumu „niedzielnych” turystów. Nie wszyscy mają świadomość, że to bardzo zdradliwe góry. Pogoda w Tatrach jest kapryśna, a o miejscowym klimacie mówi się: „9 miesięcy zimy, reszta – samo lato”. Może dlatego Tatry mają swoje tajemnice, których nigdy nie rozwikłano. Historia tych gór kryje wiele zagadkowych zdarzeń: zaginięć ludzi, których ciał nigdy nie znaleziono, zgonów, których nie sposób logicznie wytłumaczyć…

Pracownicy naukowi Tatrzańskiego Parku Narodowego 7 września 2017 roku wyruszyli w rzadko odwiedzane okolice Doliny Roztoki, z zamiarem badania tamtejszego drzewostanu od kilku lat atakowanego przez kornika. Dolina Roztoki to odgałęzienie Doliny Białki. Można do niej wejść ze szlaku prowadzącego do Morskiego Oka na wysokości Wodogrzmotów Mickiewicza i przejść nią obok wodospadu Wielka Siklawa do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Z roku na rok przybywa tam chorych drzew, uschłe pnie i gołe gałęzie robią na turystach przygnębiające wrażenie. Spustoszenie poczynione przez kornika widać nawet na najpopularniejszym tatrzańskim szlaku z Palenicy Białczańskiej do Morskiego Oka.

To miał być zwykły dzień pracy w trudno dostępnym terenie, gdzie bardzo rzadko zapuszczają się turyści. Naukowcy w pewnym momencie odeszli kilkadziesiąt metrów od popularnego szlaku turystycznego. To, co odkryli, nie miało nic wspólnego z ich pracą. Znaleźli pozostałości turystycznego obozowiska. Były tam resztki ubrań, artykuły spożywcze, na których widniały daty przydatności do spożycia – na jednym grudzień 2008 roku, na kolejnym 2009 rok. Największe wrażenie robiły jednak fragmenty kości. Na pewno nie pochodziły od zwierząt, bowiem ponad wszelką wątpliwość była wśród nich ludzka czaszka.

Śledztwo w tej zagadkowej sprawie rozpoczęła Prokuratura Rejonowa w Zakopanem. Ze szczątków odnalezionych w Dolinie Roztoki udało się wyodrębnić kod DNA. Śledczy zaczęli porównywać go z próbkami pobranymi od rodzin tych, którzy przed dziesięcioma laty zaginęli w Tatrach. Do połowy października 2017 roku na policję zgłosiło się 10 osób. Każda z nich, od przynajmniej dziesięciu lat szuka zaginionego krewnego. Każdy z nich ma nadzieję, że w końcu uda się rozwikłać tajemnicę zaginięcia ojca, syna lub bliskiego członka rodziny. Ludzie jadą w góry i po niektórych ginie wszelki ślad.

Z przeprowadzonych badań wynika, że znalezione w Dolinie Roztoki szczątki należały do mężczyzny w wieku 35 – 50 lat, szczupłej budowy ciała, o wzroście około 175 cm. Zbyt mała ilość materiału badawczego nie pozwoliła na ustalenie przyczyn śmierci tego człowieka. Nie wiadomo, czy była to śmierć naturalna, czy – co wydaje się raczej mało prawdopodobne – padł on ofiarą przestępstwa. Teraz nadzieja w specjalistach od genetyki, bo tylko dzięki nim może uda się ustalić tożsamość mężczyzny.

Z pierwszych hipotez wynika, że jest raczej mało prawdopodobne, że człowiek, którego szczątki odnaleziono w Dolinie Roztoki w Tatrach, padł ofiarą zwierząt. Z drugiej strony, od ewentualnego dramatu minęło zbyt wiele czasu, by można było ustalić więcej szczegółów o okolicznościach jego śmierci.

– W przyrodzie wszystko jest możliwe, ale jest to bardzo mało prawdopodobne, aby niedźwiedź zaatakował przechodzącego czy obozującego turystę. To jest prawie niemożliwe – twierdzą tatrzańscy ratownicy. Z drugiej strony, szczątki były rozciągnięte na dość dużym terenie, więc musiała nastąpić ingerencja – być może zwierząt, które dobrały się do szczątków zmarłego wcześniej człowieka.

Kim jest ten człowiek?

Dlaczego jednak zdecydował się on na rozbicie obozowiska w odludnym terenie, gdzie w ogóle nie zapuszczają się turyści? W Tatrach przepisy zakazują poruszania się poza wyznaczonymi szlakami turystycznymi. Może był to amator daleko posuniętego survivalu, może „zwykły” turysta, który przeliczył się ze swoimi umiejętnościami, może ktoś szukający ucieczki od cywilizacji, ktoś, kto przez kilka dni chciał obcować tylko z tatrzańską przyrodą…

Nie da się ukryć, że Tatry jak rzadko które góry, przyciągają ludzi z różnymi problemami osobistymi. Tak było najprawdopodobniej w przypadku mężczyzny, którego w lutym 2012 roku odnalazł patrol leśniczych w szałasie pasterskim w rejonie Doliny Olczyskiej. Według zakopiańskiej policji, mężczyzna nie był przygotowany do biwakowania w warunkach zimowych w górach. Nie miał odpowiedniego ubioru ani sprzętu. Miał na sobie zwykłe, miejskie ubranie zimowe.

Z licznymi odmrożeniami trafił do szpitala. Był przytomny, ale nie było z nim kontaktu. Nic nie mówił lub odpowiadał lakonicznie na zadawane pytania, ale poruszał się samodzielnie i zjadał posiłki. Badający go psychiatra również nie nawiązał z nim kontaktu. Badania tomograficzne nie wykazały urazów głowy. Zapadła decyzja o publikacji w mediach wizerunku mężczyzny. Przez dwa dni funkcjonariusze odebrali kilkaset telefonów z informacją, że jest on łudząco do kogoś podobny. Każdy z tych sygnałów został sprawdzony. Wreszcie nadszedł ten właściwy! Okazało się, że był to 36-letni mężczyzna, w przeszłości zawodowy wojskowy. Mężczyzna brał udział w misjach wojskowych w Iraku, Afganistanie i Jemenie. Pół roku wcześniej powiedział rodzinie, że wyjeżdża z kraju, aby zaciągnąć się do prywatnej armii jednego z międzynarodowych konsorcjów i że nie będzie z nim żadnego kontaktu. To tłumaczy, dlaczego przez kilka miesięcy nikt z bliskich nie próbował się z nim skontaktować.

Strzeż się czarnego motyla!

Turystyka górska na ziemiach polskich zaczęła rozwijać się w drugiej połowie XIX wieku. Tatry były pierwszym regionem, który stał się modny wśród galicyjskiej inteligencji. W latach 70. XIX stulecia pobudowano pierwsze schroniska, a w następnej dekadzie popularne stało się taternictwo zimowe. Był to okres świetności słynnych przewodników, takich jak Klimek Bachleda. Wtedy zaczęło też dochodzić do pierwszych dramatów w górach.

Po Tatrach krąży wiele opowieści o duchach ludzi, którzy zginęli podczas górskich wspinaczek. Widma zmarłych mają ukazywać się zazwyczaj tuż przed śmiercią kolejnej ofiary. Podobno na Kościelcu słychać pobrzękiwania haków Mieczysława Świerza, który zginął tu 5 lipca 1929 roku. Legenda głosi, że aby uniknąć tragedii, trzeba zaprzestać wspinaczki zaraz po usłyszeniu dziwnych dźwięków wydobywających się spod skały. Sposobem na przychylność losu jest poklepanie (pogłaskanie) skały przed wspinaniem albo rozsypanie pokruszonej kostki cukru.

Zagadkowa sprawa Karola Kozaka

Wiele przypadków ludzi, którzy przepadli w Tatrach bez śladu opisał w książce „W stronę Pysznej” (1976) Stanisław Zieliński. W zagadkowe i tajemnicze incydenty obfitowały pierwsze dekady XX wieku. Szczególnie ciekawe były sprawy zaginionych turystów, których szczątki odnajdywano potem w miejscach uprzednio starannie przeczesanych przez powstały w roku 1909 TOPR. Do tego typu przypadków zaliczano zaginięcie praskiego radcy, Karola Kozaka, do którego doszło w sierpniu 1921 roku w drodze na Rysy. Idąc w towarzystwie swoich dzieci i przyjaciela, odłączył się na chwilę od grupy, dając im do zrozumienia, że potrzebuje „chwili prywatności”. Czekano na niego jakiś czas, ale kiedy nie odpowiadał na wołania, bliscy postanowili go poszukać, odkrywając z przerażeniem, że starszy pan dosłownie zniknął! Jego poszukiwania miały bardzo szeroki zasięg, sprawa wyglądała beznadziejnie i poszukiwań wkrótce zaniechano, ale jesienią następnego roku górale poszukujący pod Wołowcem Mięguszowieckim w lesie korzenia litworu (stosowanego w ziołolecznictwie) natknęli się na szczątki Kozaka – w miejscu kilkakrotnie sprawdzanym przez ratowników.

Najgorzej jest, kiedy turysta zobaczy swój olbrzymi cień na chmurze. Wtedy, jak opowiadają starzy górale, nie ma co liczyć, że wróci się cało do chałupy i do rodziny. Inną złą wróżbą jest czarny motyl. Gdy w górach zobaczymy czarnego motyla, to znaczy, że gdzieś wśród szczytów właśnie umiera człowiek. Ile w tym jest prawdy, wiedzą tylko ci, którzy stanęli na granicy życia i śmierci, a jednak cudem się uratowali. Z Tatrami nie ma żartów i nawet najkrótsza, i z pozoru najłatwiejsza trasa, może okazać się zabójczo trudna. Nic dziwnego, że skalne tatrzańskie szlaki są niemym świadkiem wielu mrocznych i zagadkowych historii.

Tatry to najwyższe pasmo górskie w naszym kraju, nie bez powodu nazywane są przez niektórych polskimi Alpami. Magia gór co roku ściąga tutaj rzesze ludzi spragnionych malowniczych widoków, kontaktu z przyrodą, wypoczynku w ciszy z dala od cywilizacji. Majestatyczne skalne szczyty budzą ogromny zachwyt turystów. Niektórzy z nich zostają tutaj na zawsze! Nie wszyscy mają świadomość, że to bardzo zdradliwe góry. Pogoda w Tatrach jest kapryśna, a o miejscowym klimacie mówi się: „9 miesięcy zimy, reszta – lato”. Może dlatego Tatry mają swoje tajemnice, których nigdy nie rozwikłano. Najnowsza historia tych gór kryje wiele zagadkowych zdarzeń: zaginięć ludzi, których ciał nigdy nie znaleziono, zgonów, których nie sposób logicznie wytłumaczyć.

– Coś rzeczywiście jest w tych naszych górach – przyznał przed kilkoma laty Kazimierz Gąsienica-Byrcyn, długoletni ratownik TOPR, przewodnik tatrzański. – Są miejsca w Tatrach, gdzie wodzi człowieka, miejsca o złej sławie. Są też, zapisane w księdze wyjść pogotowia, dziwne historie, do dziś niewyjaśnione, tajemnicze śmierci i zniknięcia, które na próżno człowiek by chciał tak na chłopski rozum wyjaśnić.

Inni górale dodają, że tatrzańska przyroda jest cierpliwa dla człowieka, ale tylko do czasu. Gdy człowiek przekroczy jej prawa, staje się dla niego bezlitosna. Nawet w dzisiejszych czasach, pomimo zdobyczy techniki, nowoczesnego sprzętu, nadajników GPS ciągle uczy człowieka pokory. Jeśli trzeba – bezwzględnie pokazuje swoją siłę.

Tajemnica Lodowej Przełęczy

Bodaj najbardziej zagadkową i niewyjaśnioną sprawą ostatniego stulecia jest nagła śmierć trzech turystów w rejonie Lodowej Przełęczy. To tajemnicze zdarzenie trafiło nawet na łamy prasy brytyjskiej. Londyński „The Observer” w wydaniu z 23 sierpnia 1925 roku wspominał: „O tajemniczej tragedii donosi się z polskich Tatr, z okolic Zakopanego – znanego ośrodka wypoczynkowego. Grupa, w skład której wchodził pan Kasznica – członek Sądu Najwyższego, jego żona, 12-letni syn oraz student Uniwersytetu Jagiellońskiego, wyruszyła w pogodny dzień na krótką wyprawę w pobliskie góry. Dwa dni później troje z nich znaleziono martwych”…

Do dziś nie wiadomo, co w ciągu kilku minut spowodowało śmierć trzech mężczyzn w różnym wieku i o różnej kondycji. Do tragedii doszło prawie przed 100 laty – 3 sierpnia 1925 roku. To był środek lata. W dolinach panowała ciepła pogoda, niemniej w wysokich partiach Tatr padał deszcz ze śniegiem, po niebie przewalały się chmury, coraz silniej wiał wiatr.

Ze schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich do Jaworzyny na Łysą Polanę przez Lodową Przełęcz zamierzała udać się rodzina Kaszniców. 46-letni warszawski prokurator Kazimierz, jego żona Waleria oraz 12-letni syn nie byli zbyt wprawnymi turystami. W tym samym czasie do powrotu do Zakopanego tą samą drogą szykowali się polscy taternicy: Jan Alfred Szczepański, Alfred Szczepański, Stanisław Zaremba oraz 21-letni Ryszard Wasserberger, doświadczony taternik, student matematyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ten ostatni postanowił zostać z Kasznicami, widział bowiem, że nie czują się zbyt pewnie. Taternicy szybko przeszli przełęcz i dotarli na Łysą Polanę, natomiast Kasznicowie pod eskortą Wasserbergera bardzo wolno pokonywali górski szlak. Niewprawni turyści szli trzy razy wolniej niż przewidują przewodniki.

O tym, co stało się później, wiadomo tylko z relacji Walerii Kasznicy, jedynej z całej czwórki, która przeżyła…

Na Lodowej Przełęczy byli dopiero po trzech godzinach marszu. Gdy szli w dół, jej syn Wacław był bardzo osłabiony, Wasserberger prowadził chłopca pod ramię, matka dźwigała jego plecak. Już wtedy byli bardzo zmęczeni, a co gorsza – doszło do załamania pogody. W końcu wszyscy dotarli w rejon Żabiego Stawu Jaworowego. Wydawać by się mogło, że najgorsze mieli za sobą i pozostawała tylko nieco przydługawa, lecz bezpieczna wędrówka dnem doliny. Nagle prokurator Kasznica usiadłszy na kamieniu, powiedział: „Jestem bardzo zmęczony. Dalej iść nie mogę”… Jego małżonka natychmiast podeszła do Wasserbergera poprosić o pomoc. Wówczas usłyszała zupełnie zaskakującą odpowiedź: „Czuję się także bardzo słaby. Z całego serca pomógłbym pani, ale doprawdy nie mogę”… On, doświadczony taternik, który miał już na koncie sporo przejść i to w skrajnie trudnych warunkach, nagle zaniemógł na stosunkowo prostej trasie…

Dwójka mężczyzn i nastolatek z minuty na minutę coraz bardziej tracili siły. Kobieta otworzyła niesioną butelkę koniaku i poczęstowała ich alkoholem. Wkrótce potem cała trójka zmarła. Przez następnych 37 godzin siedziała przy ich zwłokach. „Pozostaje sama. Nie słyszy szumu wiatru. Nie czuje zimna, głodu, pragnienia. Zapada w letarg. Na przemian traci i odzyskuje przytomność. Nie odróżnia dnia od nocy. Nie wie, co się z nią dzieje” – tak stan Kasznicowej opisywał przewodnik tatrzański Janusz Jędrygas. Dopiero po 37 godzinach zmobilizowała się, zebrała resztki sił i zeszła Doliną Jaworową na Łysą Polanę. Powiadomiła ratowników o dramacie. Ci poszli w góry, by przynieść ciała nieszczęśników.

„Tragiczny, niebywały wypadek poruszył całe Zakopane i wywołał żywą dyskusję, przyczem ogólnie komentowano ze zdziwieniem obojętny spokój pani Kasznicowej” – stwierdził kilka dni po tragedii dziennikarz „Łódzkiego Echa Wieczornego” w obszernej publikacji pod wiele znaczącym tytułem „Tajemnicza śmierć trzech osób w górach. Prokurator Kasznica padł ofiarą zbrodni?”.

Zachowanie żony zmarłego wydało się dziennikarzowi podejrzane: „To opowiadanie pani Kasznicowej jest niezmiernie dziwne. Pozostaje przy zwłokach przez 2 noce i półtora dnia, bez względu na zimno i niepogodę, którą zresztą znosi doskonale, ma tyle przytomności, że odwiązuje starannie przytroczony sznurkami koc zmarłego Wasserbergera, przegląda jego plecak i zapala maszynkę spirytusową, z którą na wietrze trzeba obchodzić się bardzo ostrożnie, przenosi zwłoki, układa je, a więc jest przytomna i rozporządza swemi siłami – a nie spieszy w dolinę, tak bliską, a przechodzi przez wieś, nie wzywając pomocy i alarmuje dopiero generała Zaruskiego w Zakopanem. To postępowanie, jeśli nie kryją się za nim jakieś szatańskie motywy, można by wyjaśnić tylko jakimś zaćmieniem umysłu. Człowiek o normalnych zmysłach mógłby przy zwłokach spędzić wieczór i noc, ale nazajutrz przecież już o świcie podążyłby po ratunek w dolinę, dokąd wiodła zupełnie bezpieczna droga”.

Na Rysy w sandałach

W najwyższych polskich górach są miejsca, w których częściej niż w innych regionach Tatr, dochodzi do wypadków. Ratownicy TOPR wskazują na:

Giewont – jeden z najlepiej rozpoznawalnych tatrzańskich szczytów, z metalowym krzyżem na samej górze. Pozornie prosty i łatwy do zdobycia, a jednak to tutaj najczęściej dochodzi do wypadków. Wśród tłumu turystów łatwo o poślizg i upadek. Dużo wypadków zdarza się także, kiedy turyści próbują skrócić sobie drogę powrotną, zbaczając ze szlaku.

Rysy – wejście tutaj wymaga już sporego przygotowania kondycyjnego, a nierzadko też sprzętu taternickiego. Zalegające często po zimie płaty śniegu bywają przyczyną lawin i niebezpiecznych poślizgnięć. Nieodpowiedzialni bywają sami turyści, próbując zdobyć Rysy w adidasach, a nawet sandałach.

Zawrat – przełęcz na szlaku Orlej Perci w opinii wielu taterników jest najniebezpieczniejszym miejscem Tatr. Wyprawa tutaj pochłonęła już życie około 100 osób. Surowe skały, osypujące się kamienie, łańcuchy i klamry – nic z tych rzeczy nie jest w stanie odstraszyć turystów, którzy co roku tłumnie i w większości bez przygotowania, decydują się zdobyć ten bardzo trudny szlak.

Świnica – zaliczana jest do najbardziej niebezpiecznych szczytów Tatr. Pozornie łatwo dostępna od strony Kasprowego Wierchu góra stała się miejscem ostatniej wyprawy dla około 30 samobójców i licznych turystów. W czasie burzy lepiej się stąd jak najszybciej ewakuować.

Kozi Wierch – nietrudno tu o śmiertelny wypadek. Dojście od strony Orlej Perci wymaga taternickich umiejętności. Piłeś? Nie jedź. Nie jesteś taternikiem? Daruj sobie Kozi Wierch.

Granaty – kolejny owiany złą sławą szczyt. Jego zdradliwe żleby, schodzące w kierunku Doliny Gąsienicowej, stały się śmiertelną pułapką dla niejednego turysty. Podcięte stromymi graniami, sprowadzają na manowce zwłaszcza w czasie złej pogody.

Kościelec – jeden z najładniejszych tatrzańskich szczytów, skąd roztacza się wspaniała panorama gór. Zanim jednak ją obejrzymy, trzeba tam wejść stromym podejściem, bardzo zdradliwym, szczególnie kiedy jest oblodzone.

www.tatry4u.pl

Nigdy nie ustalono, co było przyczyną dramatycznych zdarzeń. Sekcja zwłok trzech mężczyzn wykazała obrzęk płuc i zatrzymanie akcji serca z nieznanych przyczyn. Postępowanie w tej sprawie umorzono, pozostały jednak pytania. Dlaczego Waleria czekała na zimnie aż 37 godzin przy zwłokach, zamiast iść w dół? Bezpośrednio po tragedii tłumaczyła, że miała nadzieję, iż po spędzonej w górach nocy na szlaku pojawią się inni turyści. Zimno, deszcz i wiatr sprawiły jednak, że 4 sierpnia nikt nie szedł tym szlakiem.

Dlaczego umarła trójka zdrowych, silnych mężczyzn, a życie ocaliła jedynie towarzysząca im kobieta?! Czy sekretem jest koniak, który pili? Z perspektywy czasu nieprawdopodobne wydaje się, by Kasznicowa chciała ich otruć, jednak w 1925 roku nie było to aż tak oczywiste. Podejrzewano oczywiście, że Waleria mogła zatrutym alkoholem zamordować męża, syna i jedynego świadka (dobijając go, gdy słabiej reagował na truciznę), zwłaszcza że mimo poszukiwań nigdzie nie znaleziono butelki z trunkiem, a z relacji trzech taterników, którzy szli szybciej, wynikało, że butelka rzeczywiście była. Jaki byłby wreszcie motyw tak wyrafinowanej zbrodni? Na tak postawione pytanie nikt nie umiał udzielić odpowiedzi. Kobiecie niczego jednak nie udowodniono (uznano, że ofiary zmarły przed wypiciem alkoholu) i mimo że opinia publiczna domagała się wyjaśnień, śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Prawie jak film…

Niektóre zdarzenia w Tatrach przypominają sceny z mrocznych thrillerów – jak choćby wypadek pod północną ścianą Mięguszowieckiego. 17 marca 1978 roku Urszula L. z dwoma kolegami poszła tam, by zapalić znicz w dniu imienin swego męża Zbigniewa, który 2 lata wcześniej zginął na północnej ścianie wraz z towarzyszącym mu taternikiem. Nie dotarli pod ścianę. Wszyscy troje zostali przysypani lawiną, która załamała lód na stawie i wtłoczyła ich do wody. Lód zamarzł, po kilkunastu godzinach nie było śladu tragedii. Kilkanaście wypraw GOPR nie dało rezultatu, dopiero 18 czerwca, gdy lód stopniał, znaleziono kolejno 3 ciała.

Jeśli jednak brać pod uwagę wersję otrucia, to nie można wykluczyć, że alkohol był trucizną przeznaczoną dla prokuratora Kasznicy od wrogo do niego nastawionego człowieka. Kazimierz Kasznica był człowiekiem wysoko postawionym – prokuratorem, występującym w Sądzie Najwyższym. Rok 1925 był zaś w Polsce okresem niepokojów społecznych, zapadały wyroki wydawane przez sądy doraźne. Niewykluczone więc, że Kasznica padł ofiarą aktu terroru lub zemsty i ktoś podarował mu zatruty koniak.

Podejrzewano trzy niezależne od siebie zawały serca, trąbę powietrzną albo trudne do wytłumaczenia anomalie pogodowe związane z nagłymi skokami ciśnienia. Nikt nigdy nie przedstawił jednak wiarygodnej wersji rozwoju wydarzeń. Niektórzy taternicy mówią o niebezpiecznym wpływie alkoholu na wyczerpany, mający problemy z oddychaniem organizm. Kasznicowa, która jako jedyna przeżyła w górach, nie piła koniaku. Czy to może tłumaczyć, że nic się jej nie stało poza ogólnym wyczerpaniem, które było naturalną konsekwencją fatalnej pogody panującej tamtego dnia w górach?! Z drugiej strony, tylko 12-letni chłopak narzekał na duszności. Dwaj dorośli mężczyźni do ostatnich chwil byli w stanie mówić i nie mieli objawów odcięcia dopływu powietrza do płuc. Dlaczego więc zginęli? Na to pytanie nigdy nie udało się znaleźć odpowiedzi…

Podejrzewano również, że przyczyną zgonu mogła być próżnia, jaka czasem tworzy się u podnóża tatrzańskich szczytów. Powoływano się przy tym na przypadek grotołazów, kiedy to z pięciorga schodzących do jednej z jaskiń Kominiarskiego Wierchu, dwóch zmarło mimo braku objawów wyczerpania, jednak biorąc pod uwagę, że pani Kasznicowa nie odczuwała żadnych dolegliwości – ta hipoteza wydaje się irracjonalna.

Pojechały na dworzec i nigdy nie wróciły

Chociaż pod względem powierzchni Tatry to stosunkowo małe góry, to jednak w ciągu ostatnich 100 lat zdarzyło się tutaj wiele tajemniczych zaginięć i śmierci. W zgodnej opinii przewodników tragedia z 1925 roku jest największą niewyjaśnioną zagadką Tatr.

Zaginięcie Ernestyny Wieruszewskiej i Anny Semczuk to bodaj najbardziej zagadkowa sprawa, która rozegrała się na tym terenie po drugiej wojnie światowej. Doszło do niej dokładnie ćwierć wieku temu. Historia polskiej kryminalistyki odnotowała tylko pojedyncze przypadki jednoczesnego zaginięcia dwójki dorosłych osób, które nie odnalazły się pomimo olbrzymich wysiłków rodziny, policji i setek nieznajomych osób. Jak twierdzą policjanci, takie sprawy najczęściej wyjaśnia przypadek albo nieprawdopodobny zbieg okoliczności. W przypadku dwóch młodych warszawianek pozostają jedynie znaki zapytania.

O takich jak one często mówi się papużki-nierozłączki. Chodziły do tego samego liceum, doskonale się uczyły, nie sprawiały żadnych kłopotów wychowawczych. Nie trzeba ich było gonić do nauki, chętnie uczęszczały na szkolne kółka zainteresowań. Alkohol, papierosy, narkotyki znały tylko z filmów i opowieści rówieśników. Nie miały żadnych kontaktów z modnymi w tamtych czasach subkulturami młodzieżowymi. Zachowywały się niemal jak zakonnice – żartowały niekiedy koleżanki przedkładające dyskoteki nad wieczór z książkami i przygotowania do kolejnych klasówek i sprawdzianów.

Ernestyna i Anna – dwie 17-letnie licealistki z Warszawy – przyjechały do Kościeliska 22 stycznia 1993 roku na tygodniowe ferie. Miały zarezerwowany niewielki pokój w prywatnej kwaterze. Ernestyna była tutaj kilka miesięcy wcześniej, wraz z grupą oazową. Miejsce było sprawdzone, tanie, a właścicielka wzbudzała zaufanie.

26 stycznia 1993 roku, po śniadaniu, wyszły w kierunku przystanku autobusowego, skąd pojechały do centrum Zakopanego. Wychodząc z kwatery, wzięły tylko mały plecak, zostawiły pieniądze, bieliznę, kosmetyki. Miały wstąpić na zakopiański dworzec kolejowy i kupić bilety powrotne do domu. Tam widziano je ostatni raz. Ich strój nie był odpowiedni na wyprawę wysokogórską. Ponadto pogoda nie sprzyjała wędrówkom, a dziewczyny należały do rozsądnych. Podobno miały spotkać się z jakimiś znajomymi. Ślad po nich zaginął.

27 stycznia właścicielka kwatery, gdzie zamieszkały licealistki, powiadomiła ich rodziców, że dziewczyny wyszły poprzedniego ranka z pokoju i pomimo upływu 24 godzin nie wróciły. Zdenerwowani opiekunowie, najszybciej jak to możliwe, ruszyli do stolicy Tatr.

– Przyjechaliśmy tam natychmiast – opowiadała w 2009 roku na łamach „Gazety Krakowskiej” mama Ernestyny. – W pokoju były rzeczy dziewczyn: paszport, pieniądze, aparat małoobrazkowy marki Rico. Wstępnie zostaje wykluczona pierwsza wersja zaginięcia dziewczyn: wyprawa w góry. Nie wzięły ciepłych rzeczy, gorącej herbaty. Tego dnia padał mocny śnieg. Zawiadomiono TOPR, który śmigłowcem penetrował góry. I nic. Miejscowe Radio Alex nadało komunikaty o poszukiwaniu licealistek, do roboty wzięła się policja. Pojawiła się inna wersja zdarzeń: dziewczyny wyjechały z Zakopanego i uciekły za granicę. Ale bez paszportu? Wersja upadła. Wychodząc z kwatery, wzięły tylko mały plecak, zostawiły pieniądze, bieliznę osobistą, kosmetyki. Świadkowie są zgodni: dziewczyny nie mają konfliktów z rodzicami, są z nimi bardzo związane i kochane. Kolejna wersja – uciekły do sekty. Sprawdzaliśmy to dokładnie, przejechaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz, gdzie my nie byliśmy…

Co zatem stało się z młodymi warszawiankami? Nie wiadomo, czy dziewczyny poszły w góry, czy wsiadły do pociągu do Warszawy? Istniało domniemanie, że po wykupieniu biletów udały się na Kalatówki, a potem na Czerwone Wierchy, ale wersja ta nigdy nie potwierdziła się w toku dochodzenia. Nie znaleziono ich zwłok ani nawet strzępka odzieży, którą miały na sobie. Jedna z policyjnych hipotez zakładała, że zostały porwane przez członków mafii z terenu byłej Jugosławii, specjalizującego się w handlu kobietami i sprzedane do jednego z domów publicznych w Europie Zachodniej. Taka wersja miała nawet logiczne uzasadnienie: dziewczyny były młode, ładne, atrakcyjne. Nigdy jednak nie pojawił się jakikolwiek trop uzasadniający ową hipotezę.

Kilka lat później spekulowano, że być może padły ofiarą Pawła H., który w 2003 roku zamordował turystkę w Tatrach. Mężczyzna w poprzednich latach często przyjeżdżał do Zakopanego. – Nie znam tych dziewczyn, być może przypadkowo spotkałem je w Tatrach – zapewniał. Podczas badania wariografem nie odnotowano żadnej reakcji wskazującej na to, że mógł mieć coś wspólnego z tą sprawą.

Sprawdzano nawet trop Marca Dutroux, belgijskiego pedofila i mordercy, który w 1993 roku przyjeżdżał do Polski i na Słowację, jednak nie wniosło to do sprawy nic nowego.

Według jednego z zakopiańskich prokuratorów w zaginięciu Ernestyny i Anny udział mieli nie żywi ludzie, lecz góry. – Pamiętam, że mieliśmy świadka, który widział, że szły w stronę Doliny Małej Łąki. Myślę, że to Tatry skrywają mroczną tajemnicę Ernestyny i Ani. Jestem przekonany, że przez przypadek zagadka kiedyś zostanie rozwikłana.

Fałszywy przewodnik górski

Te piękne góry niekiedy przyciągają ludzi o niekoniecznie dobrych intencjach. Przekonała się o tym 22-letnia Katarzyna P., studentka socjologii. Mieszkająca w województwie lubuskim kobieta była wielką miłośniczką gór, spośród których Tatry darzyła największym uczuciem. Na kolejne spotkanie ze skalnymi szlakami przyjechała do Zakopanego pod koniec lipca 2003 roku. Na tutejszym dworcu zaczepił ją młody mężczyzna. Był elokwentny, kulturalny. Uwiódł i zauroczył młodą kobietę. Od słowa do słowa okazało się, że tak jak ona jest wielkim miłośnikiem gór, a przy okazji – przewodnikiem tatrzańskim. Umówili się na wspólną wycieczkę do Doliny Chochołowskiej, potem jeszcze kilka dni spędzili na szlakach w okolicach Zakopanego.

5 sierpnia 2003 roku grupa turystów znalazła nad brzegiem potoku u wylotu Doliny Chochołowskiej worek z ubraniami i dokumentami Katarzyny P. Jeszcze tego samego dnia okazało się, że jej bliscy zgłosili jej zaginięcie. Nie odpowiadał jej telefon komórkowy, nikt nie wiedział, dlaczego nie ma z nią żadnego kontaktu. Rodzina była zaniepokojona, ponieważ to zachowanie nie było podobne do Kasi. Ostatni raz dziewczyna była widziana 31 lipca 2003 roku. Potem ślad po niej zaginął. Jedynym tropem były ubrania i dokumenty znalezione w Dolinie Chochołowskiej. Rozpytywani przez policję miejscowi widzieli ją z dorosłym mężczyzną. Mówili, że razem spacerowali po okolicy. Kasia nie wiedziała, że to bezlitosna bestia.

Ruszyły zakrojone na szeroką skalę poszukiwania. Jedna z hipotez zakładała, że doszło do nieszczęśliwego wypadku, brano również pod uwagę wersję zabójstwa. Na trop zabójcy natrafiono po analizie zapisów w książce meldunkowej schroniska w Dolinie Chochołowskiej, gdzie wśród sześciu osób śpiących w wieloosobowej sali znajdowali się młoda turystka Katarzyna P. i jej przyszły zabójca Paweł H. Był on doskonale znanym policji recydywistą. Dwukrotnie karany za brutalne gwałty i rozboje. Z więzienia wyszedł w 2001 roku po siedmiu latach odsiadki. Jak wykazało śledztwo, fałszywy przewodnik górski zabił studentkę w szałasie. Zaatakował podczas spaceru. Zaczął bić dziewczynę, zaciągając ją do szałasu. Tam skatował ją i brutalnie zgwałcił, potem udusił.

Wyrok zapadł 19 kwietnia 2007 roku. W uzasadnieniu sędzia stwierdził, że zabójca zachował się jak „wilk w owczej skórze”, w sposób „nadzwyczaj przebiegły” wykorzystał zamiłowanie Katarzyny do gór, wzbudzając zaufanie nieprawdziwymi opowieściami o swoim życiu. – Za nic miał życie młodej dziewczyny. Nic nie przemawia za tym, by wymierzyć mu łagodniejszą karę. Sąd apelacyjny, a potem Sąd Najwyższy utrzymały wyrok w mocy. ■

Jolanta Walewska