Detektyw 3/2018 - Polska Agencja Prasowa - ebook + audiobook

Detektyw 3/2018 ebook i audiobook

Polska Agencja Prasowa

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Detektyw” to najstarszy magazyn kryminalny w Polsce. Pierwszy numer ukazał się w 1987 roku. W piśmie opisywane są tylko prawdziwe historie. Miesięcznik  skierowany jest do amatorów suspensu, kryminału, sensacji, tajemnicy oraz historii z dreszczykiem. Każdy z tekstów opatrzony jest indywidualnie przygotowanymi rysunkami. Wyróżnikiem miesięcznika jest unikatowa na polskim rynku prasowym szata graficzna, utrzymana w czerwono-czarnej kolorystyce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 53 min

Lektor: czyta Maciej Kowalik

Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WYDAWCA

Al. Jerozolimskie 107, 02-011 Warszawa

Tel.: (22) 429 24 00, www.pwrsa.pl

SEKRETARIAT REDAKCJI

Tel.: (22) 429 24 50

www.magazyndetektyw.pl

e-mail: [email protected]

REDAKTOR NACZELNY

Krzysztof [email protected]

ZASTĘPCA RED. NACZ.

SEKRETARZ REDAKCJI

Monika Frą[email protected]

REDAKTORZY

Ewa Lewandowska

[email protected]

Magdalena Gawlikowska

[email protected]

Anna Rychlewicz

[email protected]

ILUSTRACJE

Jacek Rupiński

SKŁAD I ŁAMANIE:

Maciej Kowalski: [email protected]

REKLAMA

[email protected]

Wydawca ostrzega, że bezumowna sprzedaż aktualnych i archiwalnych numerów pisma po innej cenie niż ustalona przez Wydawcę, jest działaniem nielegalnym i skutkuje odpowiedzialnością karną.

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo redagowania i zmiany tekstów. Kopiowanie i rozpowszechnianie publikowanych materiałów wymaga pisemnej zgody Wydawcy. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń.

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ

Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

OD REDAKCJI

Sukcesami trzeba się chwalić!

Rozbicie 176 grup przestępczych, 3 761 osób podejrzanych, którym przedstawiono 11 748 zarzutów, z czego 1 245 tymczasowo aresztowano, zabezpieczenie mienia należące do podejrzanych na rekordową kwotę prawie 644 milionów złotych, odzyskanie 48 mln zł mienia – to tylko niektóre efekty pracy funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego Policji w 2017 roku, którymi pochwalili się szefowie tej formacji na odprawie podsumowującej ubiegły rok.

Najbardziej cieszą sukcesy w walce z narkobiznesem. W ubiegłym roku funkcjonariusze zlikwidowali 19 laboratoriów narkotyków syntetycznych oraz 54 profesjonalnie zorganizowane plantacje konopi indyjskich, na których zabezpieczono ponad 17 tys. szt. krzewów tych konopi. W 2016 roku zlikwidowano 108 plantacji, gdzie zabezpieczono ponad 20 tys. szt. krzewów. W minionym roku policjanci zabezpieczyli narkotyki m.in. w postaci: amfetaminy – 576 kg, haszyszu – 737 kg, heroiny – 2,5 kg, kokainy – 67 kg, marihuany – 757 kg, prawie 72 tysiące sztuk tabletek ekstazy.

CBŚP równie skutecznie walczy z przestępczością ekonomiczną. Najważniejsze z nich to rozbijanie grup przestępczych wyłudzających podatek VAT. Skala wyłudzeń, oszustw, przekrętów finansowych w tej dziedzinie jest olbrzymia i – jak wynika z niektórych szacunków – w grę mogą wchodzić straty Skarbu Państwa nawet w wysokości 250 miliardów złotych. ■

Krzysztof Kilijanek

Mordercy z podmoskiewskich autostrad

Leon MADEJSKI

Historia „bandy GTA”, która przez kilkanaście miesięcy była postrachem podmoskiewskich autostrad, jest wielce osobliwa i kryje wiele tajemnic. Nie wiadomo, dlaczego bandyci zabijali przypadkowych kierowców. Nie wiadomo, dlaczego policja tak opieszale ich szukała. Jednak ponad wszelką wątpliwość banda zapisze się w najnowszej kryminalnej historii Rosji jako jedna z najbardziej zagadkowych i tajemniczych grup przestępczych.

Stolica Rosji zajmuje pierwsze miejsce w rankingach najbardziej zatłoczonych miast świata, a statystyczny mieszkaniec tej 15-milionowej metropolii spędza w korkach średnio 4 godziny dziennie. Mieszkańcy byłego Związku Radzieckiego, którzy przez kilkadziesiąt ostatnich lat mogli tylko marzyć o zachodnich samochodach, nadrabiają te zaległości. Luksusowe limuzyny i potężne auta terenowe jadą obok kilkunastoletnich modeli ściąganych ze szrotów Europy.

Cóż, tu każdy chce mieć samochód. Nic dziwnego, że korki obejmują nie tylko centrum miasta, ale również niemal wszystkie arterie wylotowe, a nawet potężne obwodnice (niektóre miejscami mają po 7 pasów ruchu w jednym kierunku). Luźniej na drogach robi się wieczorem, prawdziwą frajdę z jazdy odczuwa się dopiero nocą. Niestety, wtedy też pojawiają się bandyci, którzy – niczym myśliwi na kaczki – z karabinami w ręku polują na przejeżdżające samochody.

Czarna seria

Pierwszą ofiarą nieuchwytnego gangu był 29-letni Andriej Zorin, który 12 czerwca 2013 roku wraz ze swoją dziewczyną podróżował ładą samarą w rejonie Sołnecznogorska. Mężczyzna zginął na miejscu w wyniku ran postrzałowych głowy. Kobieta przeżyła, mimo kul wystrzelonych w klatkę piersiową. To na podstawie jej relacji odtworzono przebieg napadu. Para jadąc, przebiła oponę na podmoskiewskiej autostradzie. Stało to się krótko przed północą. Andriej zjechał na pas awaryjny i miał zamiar sam założyć koło zapasowe. Nie minęła minuta, kiedy z tyłu za nimi zatrzymał się inny pojazd. Kobieta myślała, że jakiś dobry człowiek próbuje im pomóc w tej bezludnej okolicy. Nieznajomy miał zupełnie inne zamiary.

Najpierw usłyszała strzały, które dosięgły jej partnera. Nie wiedziała, co się dzieje. Potem jeden z napastników zbliżył się do niej. Poczuła piekący ból w klatce piersiowej. Nie pamięta, co było dalej. Kiedy kilka dni później odzyskała świadomość, leżała na sali intensywnej opieki medycznej. Zobaczyła nad sobą twarze pielęgniarek. Początkowo nie wiedziała, gdzie jest i co się stało. Dopiero po kilku godzinach zaczęła przypominać sobie tragiczne wydarzenia. Niestety, nie potrafiła opisać napastników. Było ciemno, wszystko rozegrało się tak nagle. Poza tym chciała wymazać z pamięci dramatyczne wydarzenia, które w jednej chwili zmieniły jej życie…

W pierwszym momencie wyglądało to na napad rabunkowy lub przestępcze porachunki. Szybko jednak obie wersje śledczych zostały obalone. Sprawcy nie próbowali ukraść samochodu, nie zabrali też nic z wnętrza pojazdu. Zamordowany nie miał żadnych wrogów, był przeciętnym, niczym niewyróżniającym się mieszkańcem Moskwy. Całe to zdarzenie wyglądało na zagadkowe, wręcz irracjonalne!

Do kolejnego, równie zagadkowego zdarzenia, doszło wczesnym rankiem 22 września 2013 roku, w rejonie Krasnogorska. Na 29. kilometrze drogi M9 jeden z przejeżdżających tamtędy kierowców znalazł leżące na poboczu zwłoki 50-letniego mieszkańca obwodu kurskiego. Mężczyzna na pewno nie był ofiarą wypadku drogowego, gdyż miał wiele ran postrzałowych głowy, tułowia i kończyn. Jak wynikało z pierwszych ustaleń śledczych, mężczyzna poprzedniego dnia wieczorem wyjechał z domu do znajomych, jednak nigdy tam nie dotarł. Choć znaleziono jego ciało, nie wiadomo było, co stało się z toyotą land cruiser, którą tamtego dnia podróżował. Auto odnalazło się 2 dni później w zupełnie innej okolicy, kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie znaleziono zwłoki kierowcy. Z wnętrza pojazdu nic nie zginęło. Kierowca jak gdyby nigdy nic zostawił je na przydrożnym parkingu i zniknął.

Minęły niespełna 2 miesiące, kiedy wczesnym rankiem 11 listopada 2013 roku, na 31. kilometrze autostrady A107, w pobliżu wsi Krasnowidowo, znaleziono 37-letniego przedsiębiorcę z Wołokołamska. Zabito go kilkoma strzałami w plecy. Najpierw zakładano, że były to porachunki z konkurencją, szybko jednak zrezygnowano z tej hipotezy.

Koniec listopada 2013 roku przyniósł kolejne dramatyczne zdarzenie. W pobliżu Kołomny (w połowie drogi pomiędzy Riazaniem i Moskwą) ostrzelano trójkę młodych mężczyzn, którzy wracali do Moskwy z Riazania i zatrzymali się na odpoczynek na przydrożnym parkingu. Jeden z nich zginął na miejscu, drugi zmarł po tygodniu w szpitalu. Cudem ocalały udał się po pewnym czasie na policję i złożył zeznania. Przyznał, że sprzedali w Riazaniu porcję narkotyków, dlatego pierwsza z hipotez zakładała, że były to porachunki przestępcze. Szybko jednak odrzucono tę tezę. Narkotykowi dilerzy nie próbowali nikogo oszukać, nie mieli wrogów, ani wielkich pieniędzy przy sobie.

Z czasem nie sposób było ukryć tragicznej serii zdarzeń na podmoskiewskich drogach. Doszło do tego, że policja – za pośrednictwem mediów – zaapelowała do kierowców poruszających się w tej okolicy, aby „unikali jazdy po podmiejskich drogach Moskwy w nocy i nie zatrzymywali się mimo jakichkolwiek okoliczności”.

Tymczasem czarna seria nie miała końca…

Niebezpieczna droga M4

Vladimir Kirilyuk, członek rady nadzorczej banku „Flora-Moskwa” został znaleziony martwy 26 lutego 2014 roku w pobliżu osady domków w powiecie Istrińskim, obwód moskiewski. Dopiero sekcja zwłok ujawniła kulę w plecach. Kirilyuk przejeżdżał w pobliżu autostrady rowerem, obok niego biegł pies. Zwłoki odnaleziono kilkaset metrów od miejsca odnalezienia roweru ofiary. Badania balistyczne wykazały, że bankowiec został zastrzelony tym samym pistoletem, którym zabijano inne ofiary gangu napadającego na kierowców przy drogach. Nie wiadomo, dlaczego padł ofiarą szaleńców. Jedna z hipotez zakładała, że zauważył bandytów, kiedy przygotowywali się do kolejnego „polowania”. Doszło do utarczki słownej i tamci wyciągnęli broń…

Kilka minut po godzinie 5 rano, 3 maja 2014 roku, kierowca ciężarówki na 84. kilometrze autostrady M4 zauważył stojący na poboczu samochód kia cee’d, wewnątrz którego znajdowały się ciała dwóch osób. Jak się okazało był to 60-letni Anatolij Lebiediew i jego starsza o 2 lata żona. Para emerytów została zastrzelona. Pociski trafiły ich w głowę i klatkę piersiową. Jak wynikało z ustaleń śledztwa, Lebiediewowie podróżowali do krewnych w Krasnodarze. Samochód załadowany był bagażami, na wierzchu przy desce rozdzielczej leżał tablet i dwa telefony komórkowe. Z samochodu nic nie zginęło. Pojazd miał przebitą oponę, z której całkiem zeszło powietrze. Mężczyzna zdążył nawet wyjąć z bagażnika koło zapasowe, ale wtedy pojawili się nieznani napastnicy z pistoletem w dłoni.

Minęło półtora miesiąca. Na tej samej drodze, na jej 45. kilometrze, 30 czerwca zastrzelony został 53-letni taksówkarz Aleksiej Tsaganow. Po raz ostatni zameldował się w centrali swojej firmy przewozowej o godzinie 2 w nocy, kiedy dojechał z klientem pod lotnisko Wnukowo. Potem miał wrócić chevroletem do domu, jednak nigdy tam nie dojechał. Po drodze przebił oponę, nie zdążył jej zmienić, bo ktoś go zastrzelił. Wkrótce na tej samej trasie doszło do kolejnego zabójstwa. Ofiarą był 53-letni Aleksiej Cyganow. Jego samochód również najechał na kolce. Najprawdopodobniej Cyganow zobaczył napastników i zaczął uciekać w stronę lasu. Tam został zastrzelony.

Bandyci kolejny raz dali o sobie znać 18 sierpnia 2014 roku. Na tak zwanej małej obwodnicy Moskwy strzałami w plecy i głowę został trafiony 31-letni Albert Jusupow, tancerz w jednym z moskiewskich teatrów, który wracał do domu z podmoskiewskiej daczy swoich rodziców. Niespełna godzinę przed śmiercią telefonował do swojego przyjaciela, opowiadając o przebitej oponie w samochodzie. Pół godziny później kierowca przejeżdżającej ciężarówki zauważył na drodze ciało kierowcy z ranami postrzałowymi. 15 metrów od miejsca zbrodni znaleziono dwie łuski i jeden nabój. Znowu pasowały do broni autostradowych zbrodniarzy.

4 września 2014 roku kapitan moskiewskiej policji, Oleg Tołmaczew został zamordowany w miejscowości Nowo-Peredelkino, na zachód od Moskwy. Zastrzelono go na przydrożnym parkingu. Sprawca oddał kilka strzałów z bliskiej odległości. Nie wiadomo, co robił Tołmaczew w tamtym miejscu. Nie był na służbie. W Moskwie strzały do policjantów nie są czymś niezwykłym, dlatego śledczy brali pod uwagę różne wersje, łącznie z podejrzeniem, że żona kapitana zleciła zabójstwo. Wszystkie te hipotezy upadły po analizie kul wyjętych z jego ciała. Ponad wszelką wątpliwość do Tołmaczewa strzelali członkowie gangu terroryzującego kierowców na podmoskiewskich autostradach.

Oprócz przypadków zabójstw, do policji docierały również sygnały o nieudanych napadach na kierowców. Tak było w przypadku 38-letniej Iriny, która w lipcu 2014 roku podróżowała nocą drogą M4. W pewnym momencie wskaźnik na desce rozdzielczej land rovera pokazał, że w lewej tylnej oponie jest zbyt małe ciśnienie powietrza. Zjechała na parking, miała wyjść z samochodu, kiedy w lusterku wstecznym zobaczyła, że z tyłu zatrzymał się inny samochód i wysiada z niego dwóch mężczyzn. – Jeden z nich zaczął biec w kierunku samochodu. Widziałam, jak wyciąga pistolet z marynarki. Inny miał nóż – relacjonowała potem na komisariacie. Przerażona kobieta odjechała i natychmiast przez telefon komórkowy powiadomiła policję i podała współrzędne miejsca. Kiedy kilka minut później pojawili się policjanci, po napastnikach nie było śladu.

– Około godziny 18 jechałem na daczę, kiedy wpadłem w tę pułapkę i moje opony niemal poszatkowało w plastry – opowiadał dziennikarzom moskiewskiej telewizji mężczyzna, któremu udało się przeżyć spotkanie z bandytami. – Zdecydowałem się nie zatrzymywać, choć samochodem bardzo rzucało i bałem się, że wjadę do rowu. Pojechałem dalej, wiedząc, że bardzo blisko jest posterunek policji drogowej. Wtem usłyszałem dźwięk za mną i zobaczyłem, że tylna szyba została rozbita. Policjanci powiedzieli, że ktoś strzelał do mnie z lasu…

To są chyba zawodowcy!

Po pierwszych zabójstwach nikt nie wiązał ich ze sobą i nie przypuszczał, że może ich dokonywać ta sama grupa. Na podmoskiewskich drogach długo nie było widać większej liczby patroli i wzmożenia kontroli drogowych. Przestępczość w Moskwie i okolicy jest na tyle duża, a kroniki kryminalne notują tak wiele makabrycznych zdarzeń kryminalnych, że zabójstwa na podmoskiewskich drogach – zabrzmi to brutalnie – nie wyróżniały się niczym szczególnym. Dopiero jesienią 2014 roku szefowie tamtejszej policji przyznali, że „na drogach wokół stolicy Rosji działa banda samotnych maniaków drogowych”. Wtedy też opinia publiczna po raz pierwszy poznała więcej szczegółów o kulisach ich działalności. – Najwyraźniej znają taktykę i wszelkie sztuczki policji, bo bardzo zręcznie unikają zasadzek. Nie zostawiają śladów poza kulami i łuskami. Przy tym naboje, których używają, obrabiają tak, by nie można było zidentyfikować broni. Wydaje się więc, że mogą być zawodowcami, którzy służą albo wcześniej służyli w policji lub jednostkach specjalnych – raportowali policjanci.

Seryjnego zabójcę trudniej złapać, bo ofiara najczęściej jest osobą obcą, niepowiązaną ze sprawcą. Gdy mamy do czynienia z serią zbrodni, z każdym dokonanym zabójstwem pojawia się coraz więcej śladów, można też zaobserwować pewne prawidłowości, które pomagają ustalić sprawcę. Można się zorientować, czy np. zabójca jest osobą zdrową psychicznie i zorganizowaną, czy też niezorganizowaną i chorą. Zabrzmi to trochę makabrycznie, ale im więcej ofiar, tym łatwiej wykryć przestępcę.

Ci z podmoskiewskich dróg działali w ten sam sposób. We wszystkich przypadkach ich ofiarami byli kierowcy, którzy przebili oponę po najechaniu na specjalne metalowe pułapki naszpikowane gwoździami lub ćwiekami, a brak powietrza w oponach zmusił ich do zjechania na pobocze i zmiany koła. Przebita opona w większości zdarzeń była wynikiem najechania na rozsypane na drodze kolce. Kierowcy, którzy zatrzymywali się, żeby zmienić koła, ginęli od strzałów z pistoletu. Co ciekawe, na ofiary wybierano kierowców aut osobowych, nigdy ciężarówek. Zaledwie kilku osobom udało się uniknąć śmierci, bo jechały dalej na przebitych oponach i od razu wezwały policję.

Nie wiadomo, czym kierowali się zabójcy przy wyborze swoich ofiar. Wszystko wyglądało na to, że był to całkowity przypadek. Strzelając przez szybę w ciemnościach z kilkunastu metrów, mordercy nie mogli wiedzieć nawet tego, czy mordują mężczyznę, kobietę czy dziecko. Pomimo setek analiz, przesłuchań i wytężonej pracy operacyjnej pomiędzy poszczególnymi ofiarami nie wykryto żadnych powiązań. Jeszcze bardziej zagadkowy był motyw ich działalności.

– Czatowali w lesie lub przy zadrzewionym poboczu drogi w oczekiwaniu na kolejnych kierowców. Zawsze postępowali wedle tej samej zasady – używali broni ręcznej i pistoletów, atakowali późną nocą w odludnej okolicy. Ponad wszelką wątpliwość byli to cyniczni i wyrachowani mordercy… Jednak nic nie wskazywało na to, by kierowała nimi chęć rabunku. W żadnym ze zdarzeń nie próbowali ukraść samochodu, którym podróżowały ofiary, choć kilka razy były to drogie SUV-y i pewnie nie mieliby problemów ze spieniężeniem łupów. Ukradli jedynie telefon komórkowy i tablet. Bandytów nie interesowały pieniądze, karty kredytowe, biżuteria… Wyglądało na to, że zabijają dla samego zabijania – twierdzili moskiewscy policjanci. Wprawdzie z jednego z napadniętych wozów zniknął najnowszy model iPhone’a, z innego – portfel kierowcy z 30 tys. rubli, z jeszcze innego – karta kredytowa, jednak gazeta „Moskiewski Komsomolec” sugerowała, że złodziejami nie byli bandyci, lecz policjanci badający miejsce zbrodni.

Najczęściej atakowali na podmoskiewskim odcinku magistrali M4. Początkowo policja ukrywała przed opinią publiczną fakt, że we wszystkich tych przypadkach sprawcy używali broni palnej kaliber 9 mm. Amunicja, której używali, pochodziła z fabryki broni w Tule. Wykluczono działanie pojedynczego mordercy – jedna osoba nie mogła strzelać z trzech różnych pistoletów w tym samym czasie. Poszczególne napady były doskonale przygotowane. Sprawcy działali tak, by nie pozostawić po sobie żadnych śladów. W miejscach napadów nigdy nie używali telefonów komórkowych ani krótkofalówek, więc nie sposób było ich namierzyć za pomocą nowoczesnej aparatury podsłuchowej. Równie starannie opracowywali plan wycofania się z miejsca zbrodni.

Czy wzorowali się na grach komputerowych?

Rosyjskie media szybko nazwały nieuchwytnych zabójców „bandą GTA”. To było nawiązanie do popularnej i uważanej za wyjątkowo brutalną serię gier komputerowych Grand Theft Auto, w których gracze wcielając się w rolę „czarnych” charakterów, mieli kraść samochody i zabijać ludzi.

Mnożyły się hipotezy, kim są zbrodniarze. Po Moskwie krążyły plotki, że mordercami są byli funkcjonariusze policyjnych oddziałów specjalnych albo komando przysłane z Ukrainy, które – w ramach „rewanżu” za aneksję Krymu – miało siać postrach i zamęt wśród mieszkańców stolicy Rosji. Inni twierdzili, że to grupa maniakalnych zabójców, jakich wiele w ostatnich latach odnotowywały tamtejsze kroniki kryminalne. – Ale przecież wszyscy maniacy działają w pojedynkę, nigdy nie łączą się w grupy – ripostowali policjanci. Nie zdarzyło się dotychczas, by maniakalni zabójcy tworzyli kilkunastoosobowe gangi. W dodatku sprawcy posługują się bronią, z jakiej precyzyjnie trafiać może tylko osoba mająca duże doświadczenie.

Według kolejnej wersji byli to współpracownicy zagranicznych tajnych służb. To tłumaczyłoby, dlaczego banda nie pozostawia śladów i nie używa żadnych środków łączności. Eksperci przekonywali, że przestępcy przeszli specjalne szkolenie, a nawet mają doświadczenie zdobyte w niektórych „gorących punktach” na świecie. Na przykład, jeden z zabójców strzelał w biegu, a wszystkie pięć pocisków utkwiło w głowie kierowcy. To jednoznacznie potwierdzało tezę o profesjonalizmie napastników.

Sprawa najwyższej rangi

Wydawało się raczej nieprawdopodobne, by zabójcy wzorowali się na brutalnej grze komputerowej. Mimo to Moskwa cały czas zastanawiała się, kim są mordercy. Krążyły różne plotki: a to że władze nie spieszą się ze znalezieniem zabójców, a to że banda ma powiązania z policją, a to że zabójstwa to rytuał przyjęcia do gangu albo dzieło fanatycznych islamistów. Plotka mnożyła ofiary. Na liście ofiar gangu GTA mieli być nie tylko kierowcy i pasażerowie aut, ale również grzybiarze zapuszczający się samotnie w podmoskiewskie lasy. Bandyci mieli rzekomo zastrzelić kilka osób, które znaleziono z koszami grzybów na leśnych parkingach.

Z drugiej strony, Rosjanie ruszyli do aktywnej obrony przed bandytami. Kierowcy ostrzegali się nawzajem poprzez sieci społecznościowe, tworząc m.in. portrety pamięciowe przestępców. Potem ruszyły tzw. patrole obywatelskie, które pilnowały porządku na najbardziej zagrożonych odcinkach dróg. Jak pisał jeden z rosyjskich portali, „uzbrojone w broń pneumatyczną i białą patrole obywatelskie jeździły po strategicznym odcinku – między 45. a 85. kilometrem trasy – i straszyły i tak już roztrzęsionych kierowców, każąc im pokazywać dokumenty i otwierać bagażniki”. W tego rodzaju obławach w szczytowym momencie uczestniczyło 150 osób w 50 samochodach, które „patrolowały” drogi. Wszyscy nosili kamizelki kuloodporne, mieli aparaty termowizyjne, średnio 1 na 10 posiadał zezwolenie na broń.

Na przełomie lata i jesieni 2014 roku media zaczęły obszerniej rozpisywać się o maniakach drogowych i seryjnych mordercach. Władze uznały, że problem jest bardzo poważny i z czasem sprawą zajęła się Komisja Śledcza Federacji Rosyjskiej. Od tamtej pory śledztwo nabrało zupełnie innego rozmiaru. Do rozwiązania zagadki serii morderstw na kierowcach skierowano najlepszych rosyjskich specjalistów i najnowocześniejsze środki techniczne. W mediach odradzano zatrzymywanie się na autostradach i sugerowano zgłaszanie awarii telefonicznie serwisom drogowym i posterunkom policji. Apelowano o pomoc w sprawie, w której nie było żadnych świadków. Sprawdzono setki zgłoszeń i podejrzanych adresów.

W czasie śledztwa skorzystano z pomocy profilerów, którzy mieli nakreślić profil psychologiczny sprawców serii zabójstw. „Sądząc po zachowaniu tych ludzi, są albo byłymi wojskowymi, albo byłymi policjantami” – stwierdzili biegli w wydanej opinii. Widać, że byli szkoleni. Są w wieku od 30 do 40 lat i u szczytu kondycji fizycznej. Daje się zauważyć przywódcę gangu, dwaj pozostali są jego współpracownikami. Wnosząc ze sposobu ich ataków, można zaryzykować twierdzenie, że ci ludzie kochają zabijać, ich motywacja jest podobna szaleńcom”.

Według specjalistów sprawcy okrutnych i bezsensownych morderstw na podmoskiewskich autostradach mogli być nowicjuszami w przestępczym rzemiośle, i – nie wykluczano – że ich dane personalne nie pojawiły się do tej pory w kartotekach policyjnych. Sprawcy tych zbrodni mogli być związani z gangsterskimi „testami”, czymś w rodzaju „chrztu bojowego” przed przyjęciem do grupy. W innej wersji rozważa się, że zabijanie może być formą zemsty za kogoś z osób bliskich zabójców, kogoś kto zginął na drodze. Według informacji „Moskiewskiego Komsomolca” sprawcy przejawiają obsesyjną nienawiść do właścicieli zagranicznych samochodów. Komisja śledcza odmówiła podania szczegółów swoich ustaleń. – Jakiekolwiek informacje mogą pomóc przestępcom. To precedensowa a jednocześnie bardzo trudna sprawa – lakonicznie stwierdził rzecznik moskiewskiej policji. Śledztwo toczyło się w absolutnej tajemnicy. Przełomem w sprawie była analiza nagrań monitoringu z kilkuset kamer umieszczonych nad autostradami, analiza śladów zabezpieczonych na miejscach zabójstw oraz zeznania świadków, którzy padli ofiarą nieudanych napadów i ocalili życie. Krok za krokiem zacieśniał się krąg podejrzanych. Wreszcie śledczy przystąpili do pierwszych zatrzymań w tej sprawie.

Śmierć bossa

Udelnaya to spokojna wioska, 30 kilometrów na południe od Moskwy, porośnięta lasami sosnowymi. Za sprawą mikroklimatu niektórzy traktują ją jak uzdrowisko, zresztą pewnie nie bez przyczyny znajduje się tutaj kilka sanatoriów i kilkaset luksusowych domków letniskowych. Po wąskich uliczkach codziennie suną tutaj luksusowe limuzyny. Rankiem 6 listopada 2014 roku, kiedy jeszcze było ciemno, do wsi przyjechała silnie uzbrojona jednostka sił specjalnych. Ich celem był parterowy budynek na tyłach osiedla kilkupiętrowych bloków, w którym mieszkał 35-letni obywatel Kirgistanu, Ibaydullo Subkhanov, wraz z żoną, matką i dwójką małych dzieci. Policjanci wezwali wszystkich do wyjścia na zewnątrz. Kobiety i dzieci spełniły żądanie. Subkhanov nie. Zamiast tego zaczął strzelać, jednocześnie krzycząc „Allahu Akbar” i rzucać granatami. Tamci nie pozostali dłużni. Subkhanov zginął na miejscu. Policjanci przeszukali nieruchomość. Tak jak się spodziewali, znaleźli tam pokaźny arsenał broni z karabinami AK-47 na czele.

Według reporterów moskiewskich gazet sąsiedzi nie zauważyli niczego podejrzanego. – Mieszkała tu taka rodzina pochodząca gdzieś z Azji. Spokojni ludzie, rano wychodzili do pracy, wieczorem wracali. Kiedyś pomogli mi ustawić antenę – opowiadali dziennikarzom.

W ciągu następnych kilku tygodni władze rosyjskie aresztowały domniemanych członków gangu, oskarżając ich o 17 morderstw. Podejrzani byli imigrantami z Kirgistanu, Tadżykistanu i Uzbekistanu.

Śledztwo w tej sprawie zakończyło się 23 czerwca 2016 roku, a zgromadzony materiał zajął ponad 300 tomów. Dziewięciu osobom przedstawiono zarzuty zabójstwa 17 osób i dwóch prób usiłowania zabójstwa. Była to doskonale zorganizowana grupa przestępcza, w której każdy członek miał swoją rolę. Zatrzymani członkowie gangu nie wchodzili wcześniej w konflikt z prawem, w ciągu dnia pracowali „na czarno” jak typowi gastarbeiterzy. Dopiero nocą zmieniali skórę i zamieniali się w wyrachowanych bandytów, którzy za nic mieli ludzkie życie.

Według śledczych, wszystko zaczęło się w marcu 2012 roku, kiedy to Ibaydullo Subkhanov utworzył grupę zbrojną, która specjalizowała się w nocnych napadach na kierowców poruszających się podmoskiewskimi autostradami. Chociaż większość oskarżonych na początku śledztwa próbowała współpracować, składając szczegółowe wyjaśnienia, później zmienili taktykę. Niektórzy z nich odwołali swoje oświadczenia, inni zaczęli zaprzeczać, że znali innych współsprawców, twierdząc, że nigdy nie byli obecni na miejscach zbrodni. „Dobrze znamy takie zachowania i sztuczki oskarżonych, ale teraz nie mają już znaczenia, ponieważ śledczy dysponują wystarczającymi dowodami przeciwko nim” – pisali pod koniec 2014 roku moskiewscy dziennikarze.

Gang miał zhierarchizowaną strukturę. Wszyscy jego członkowie, podporządkowani przywódcy, byli w doskonałej kondycji fizycznej. Wielu z nich miało rodziny, na co dzień pracowali jako taksówkarze, na budowach, jako dozorcy… Niczym nie różnili się od innych pracujących imigrantów ze środkowych republik azjatyckich. Ich sposób życia wraz z doskonałym systemem planowania napadów bardzo utrudniał ich rozpoznanie i zatrzymanie. Na szczęście bezkarność bandytów trwała tylko kilkanaście miesięcy.

Upływający czas nie przyniósł odpowiedzi na wiele znaków zapytania, które pojawiły się w tej sprawie. Przede wszystkim nie wyjaśniono motywów działania przestępców. Początkowo media informowały, że członkowie gangu byli jakoby członkami Państwa Islamskiego, a także należeli do islamskiej bojówki „Hizb at-Tahrir” (obie organizacje są zakazane w Federacji Rosyjskiej). Media podały, że członkowie grupy kierowanej przez Subhakanova zabijali z przyczyn ideologicznych i nazywali się członkami „dżaamatu” (tak często nazywano członków grup terrorystycznych na Północnym Kaukazie). Jednak 12 listopada 2014 roku przedstawiciel Federalnej Służby Bezpieczeństwa stwierdził, że zabójcami kierowały wyłącznie motywy finansowe.

Wielka tragiczna ucieczka

We wtorek 1 sierpnia 2017 roku, dwóch rosyjskich funkcjonariuszy policji poprowadziło pięciu podejrzanych o zabójstwo na podmoskiewskich drogach na rozprawę sądową. Wsiedli do windy, która miała zawieźć ich na piąte piętro i wtedy doszło do czegoś, czego się zupełnie nie spodziewali. Jeden z bandytów zaczął dusić strażnika, drugi w tym czasie szybko rozbroił drugiego. Trzymając zdobytą broń, mężczyźni zatrzymali windę na trzecim piętrze i zaczęli strzelać do obecnych na korytarzu policjantów. Doszło do wymiany ognia. Uciekinierzy byli bez szans. Trzech podejrzanych zginęło na miejscu, dwóch pozostałych doznało poważnych obrażeń, jeden z nich zmarł następnego dnia w moskiewskim szpitalu.

Jeszcze tego samego dnia wyszły na jaw ewidentne zaniedbania policyjnych konwojentów. Jak wynikało z instrukcji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, oskarżeni powinni być eskortowani przynajmniej przez dziesięciu strażników. Te same przepisy nie przewidywały transportu windą. Dlaczego doszło do rażących zaniedbań? Dlaczego – wbrew przepisom – oskarżeni nie mieli rąk skutych na plecach kajdankami? Jak to się stało, że pięciu groźnych przestępców zamiast przeprowadzić po schodach, wprowadzono do ciasnej windy, razem z bardzo słabą eskortą? Aż ciśnie się na usta pytanie: głupota czy sabotaż?! A może komuś zależało na tym, by ułatwić im wydostanie się na zewnątrz… albo sprowokować do ucieczki, co byłoby pretekstem do ich zastrzelenia?

Według zeznań pracowników sądu, winda z oskarżonymi i konwojem znajdowała się między piętrami przez około 10 minut. Jednemu z członków eskorty udało się nacisnąć przycisk alarmowy, aby wezwać posiłki. Kiedy winda dotarła na trzecie piętro, siły specjalne już czekały… Doszło do strzelaniny.

Co kryło się za zbrodniczym gangiem, który siał śmierć, terror i postrach na położonych na południe od Moskwy autostradach? W oficjalną wersję o rabunkowym motywie ich działalności nikt chyba nigdy nie uwierzył. Być może takie tłumaczenie miało ukryć fakt, że tak naprawdę była to grupa terrorystyczna. Niewykluczone, że forsowano tę tezę, aby uniknąć paniki wśród Rosjan… albo w celu podsycania ksenofobicznej przemocy wobec imigrantów. Chociaż domniemani rewolwerowcy początkowo przyznawali się do zabójstw, niektórzy później wycofali swoje oświadczenia, tłumacząc, że byli torturowani przez śledczych. Obrońcy praw człowieka twierdzą, że rosyjska policja powszechnie stosuje tortury, aby zmusić niewinnych ludzi do przyznania się do przestępstw, których nie popełnili. Głównymi celami są migranci z Azji Środkowej.

Kiedy jesienią 2014 roku członkowie „bandy GTA” zostali osadzeni w areszcie, prowadzący śledztwo, prosząc o zachowanie nazwisk w tajemnicy, mówili dziennikarzom, że zabójcy z podmoskiewskich autostrad „trenowali” przed wyprawą do Syrii, gdzie, jak planowali, mieli przystąpić do ISIS. Potwierdzeniem tej tezy miała być przeszłość szefa bandy Ibaydulla Subkhanova, który został zwerbowany przez islamistów w Kirgizji, potem walczył w Syrii w oddziałach ISIS. Następnie przyjechał do Moskwy, gdzie wśród imigrantów z islamskich republik Azji Środkowej werbował i trenował nowych ochotników na wojny na Bliskim Wschodzie. Udało mu się zebrać spory arsenał broni krótkiej i automatycznej oraz amunicji. Rok później oficjalna wersja była już zupełnie inna – „bandę GTA” przedstawiano jako pospolitych drogowych rabusiów, którzy napadali i zabijali przypadkowych kierowców… praktycznie bez żadnego motywu. Gdyby „chociaż” okradali swoje ofiary, ich działalność dałaby się jakoś wytłumaczyć… A tak, ta wersja nie miała żadnego logicznego uzasadnienia.

Przy okazji sierpniowej strzelaniny światło dzienne ujrzały ciekawe szczegóły toczącej się od prawie roku rozprawy. Okazało się, że najstarszy z podejrzanych, Anvar Ulugmuradov, któregoś dnia zwrócił się do sądu z dziwną propozycją. – Czy mogę uzyskać zapewnienie, że nic mi się nie stanie i nikt mnie nie skrzywdzi, jeśli powiem prawdę o naszej działalności? – zapytał niespodziewanie prowadzącego rozprawę. – Czego chcesz? – miał ryknąć sędzia. – Sąd nie może ci nic obiecać! Słysząc te słowa Ulugmuradov zamilkł i już nigdy więcej nie powrócił do tego tematu. To dlatego po dramacie w moskiewskim sądzie pojawiło się pytanie, czy ktoś celowo uciszył oskarżonych, zanim zdążyli wyjawić mroczne tajemnice?

Choć proces w tej sprawie trwa, to już wiadomo, że historia „bandy GTA”, która przez kilkanaście miesięcy była postrachem podmoskiewskich autostrad, jest wielce osobliwa i kryje wiele tajemnic. Nie wiadomo, dlaczego mordowali przypadkowych kierowców. Nie wiadomo, dlaczego policja tak opieszale ich szukała. Ponad wszelką wątpliwość banda zapisze się w najnowszej kryminalnej historii Rosji jako jedna z najbardziej zagadkowych i tajemniczych grup przestępczych. ■

Leon Madejski

Koparka w ogniu

Dariusz GIZAK

Janusz C. doskonale wiedział, że nie ma obecnie w Polsce sektora gospodarki, w którym nie byłoby rywalizacji pomiędzy przedsiębiorstwami. Nieubłagane prawa wolnego rynku wymuszają na firmach lepszą jakość produkcji i sprawne zarządzanie, ale także powodują utrzymywanie pewnego poziomu cen za konkretne usługi. Zawsze przecież konkurencja może zrobić daną rzecz czy wykonać inwestycję taniej, a wtedy to ona będzie górą i wypracuje zysk. Może mniejszy, ale zawsze zysk.

Ten 50-letni przedsiębiorca z zachodniej Polski uważał, że w najmniej komfortowej sytuacji są firmy startujące w przetargach na wykonywanie dużych inwestycji drogowych. Tutaj często dochodziło do zaniżania cen i oferenci deklarowali kwoty, za które nie dało się później wykonać zlecenia. Wygrywanie przetargów za wszelką cenę zaprezentowali w Polsce np. Chińczycy, którzy musieli później zejść z terenu budowy, bo prawidłowe wykonanie drogi, za zaoferowaną przez nich kwotę, okazało się niemożliwe. O takich zdarzeniach Janusz C. często opowiadał znajomym, narzekając na takie praktyki.

Ogólnie znaną „tajemnicą” jest, że aby uniknąć sytuacji, w których dochodziłoby do wygrywania przetargów za wszelką cenę i zaniżania ofert poniżej rozsądnej kwoty, wielu przedsiębiorców „po cichu” porozumiewało się ze sobą. Dyskretnie ustalali, kto, w którym miejscu będzie pracował i jakie roboty wykonywał, a później w przetargu nie wchodzili sobie w drogę. Dosłownie i w przenośni. Oczywiście nie podobało się to organizatorom przetargu i nawet Janusz C. był w sprawie takiej zmowy cenowej przesłuchiwany, ale do niczego się nie przyznał. Niczego mu też nie udowodniono.

Prawda była taka, że już w 2006 roku razem ze wspólnikiem, 38-letnim Renardem O., przystąpili do cichego porozumienia 17 firm, obejmującego część zachodniej Polski.

Wszystko odbyło się „pod przykrywką” stowarzyszenia, które oficjalnie miało na celu działanie na rzecz rozwoju lokalnych inicjatyw gospodarczych i współdziałania miejscowych firm. Prawdziwy cel był jeden: koniec z wyniszczającą walką podczas przetargów i podział interesów pomiędzy firmy, które przystąpiły do stowarzyszenia. Po burzliwych, dwudniowych dyskusjach ustalono, kto na jakim terenie będzie pracował i w jakich przetargach startował. Wypracowanie porozumienia było trudne, ale wszyscy doskonale wiedzieli, że to jedyna droga. Dotychczasowe wojny cenowe, podczas których firmy walczyły ze sobą, składając coraz niższe oferty, doprowadziły do tego, że inwestycje wykonywano z minimalnym zyskiem, a były i takie, do których przedsiębiorcy musieli dołożyć. Wszystko ku uciesze inwestorów zadowolonych z takiego obrotu sprawy. Natomiast przedsiębiorcy w kilku przypadkach stanęli na krawędzi bankructwa.

Po spotkaniu założycielskim przetargi odbywały się w spokojnej atmosferze, bo każdy wystartował tam, gdzie zostało uzgodnione. Oczywiście składano też inne oferty, ale były celowo tak zawyżone, że zawsze wygrał ten, który miał wygrać. Organizatorzy przetargów szybko dowiedzieli się o porozumieniu, ale nic w tej sprawie nie mogli zrobić, bo oficjalnie żadne porozumienie nie istniało.

Ciasno

Taki nieformalny podział rynku trwał przez wiele lat, choć niektóre firmy nie były z niego do końca zadowolone. Ale nawet one nie zrywały porozumienia, nie chcąc powrotu do starych, nieopłacalnych warunków i bojąc się zemsty środowiska. Nikt nie chciałby przecież mieć przeciwko sobie kilkunastu potężnych przedsiębiorstw zatrudniających po kilkadziesiąt, a nawet po kilkaset osób i dysponujących dużymi środkami finansowymi. Dla zasady mogłyby zniszczyć taką firmę, uniemożliwiając jej wygranie jakiegokolwiek przetargu i masowo podkupując co lepszych pracowników.

Firma Janusza C. i Renarda O. działała w tych warunkach dosyć prężnie, ale młodszy i bardziej przedsiębiorczy Renard O. wciąż szukał pomysłów na rozszerzenie działalności. Uważał, że to, co uzgodniono w 2006 roku, nie jest sprawiedliwym podziałem i ich firmie należałoby się więcej kontraktów. Było mu w tych ramach za ciasno, ale wspólnikowi taki stan odpowiadał, więc przez długi czas nic się nie działo.

Dopiero w 2015 roku, kiedy Janusz C. zachorował i przez pewien czas przebywał w szpitalu, Renard O. przekonał go, że muszą coś zmienić, bo firma nie rozwija się, a wiadomo, że kto się nie rozwija, ten zostaje w tyle.

Początkiem zmian było wystąpienie ze stowarzyszenia firm. Renard O. zrobił to stopniowo. Zaczął od niepłacenia składek, a zakończył, wysyłając pisemną rezygnację z członkostwa. Inni przedsiębiorcy przegapili to zdarzenie. Byli więc mocno zaskoczeni, kiedy w dwóch przetargach w grudniu 2015 roku firma ta wygrała prace na terenie, gdzie dotychczas spokojnie działało przedsiębiorstwo Wacława D. Wygrała, obniżając nieznacznie ofertę w stosunku do stawek zastosowanych przez Wacława D. Przetargi dotyczyły dużych robót, które miały być wykonywane przez najbliższe 3 lata. Zlecenia były więc poważne i dotyczyły bardzo dużych kwot.

Zaskoczone takim obrotem sprawy przedsiębiorstwo Wacława D. z dnia na dzień zostało kompletnie bez zleceń, a ponad 60 zatrudnionych w nim pracowników musiało rozglądać się za inną pracą. Część z nich prawie od razu zapukała do firmy Janusza C. i Renarda O., która zwielokrotniła trzykrotnie zakres swojej działalności i z otwartymi ramionami przyjmowała nowych pracowników.

Oburzenie w środowisku było ogromne, ale niczego nie można było zrobić. Przetargi zatwierdzono, umowy podpisano i nawet wynajęci natychmiast prawnicy nie byli w stanie cofnąć zdarzeń. Wacław D. próbował się ratować, szukając innych zleceń, ale udało mu się to tylko w niewielkim stopniu. Wszyscy mu współczuli, ale niewiele mogli pomóc. Ogólna opinia była taka, że został ograny przez bezczelnego Janusza C. i Renarda O., którzy spokojnie szykowali się do prowadzenia wielomilionowych robót.

Są pewne granice

Zgłoszenie pożaru nastąpiło około godziny 3 w nocy, 12 kwietnia 2016 roku. Na miejsce natychmiast przyjechało kilka zastępów straży pożarnej. Płonęły dwie maszyny. Prawie nowa ogromna koparko-ładowarka oraz sporo starsza, ale równie potężna równiarka. Obie maszyny były bardzo nowoczesne i miały dużą wartość.

Strażakom dosyć szybko udało się ugasić te pożary, choć objęte nimi kabiny i komory silników zostały bardzo poważnie uszkodzone. Strażacy nie mieli wątpliwości, że przyczyną pożaru było podpalenie. Maszyny w nocy nie pracowały, były zaparkowane na placu w pobliżu zamieszkanych zabudowań. Nie były pilnowane przez ochronę i stały blisko ściany lasu, ułatwiając dostęp do nich podpalaczowi.

Wezwani na miejsce policjanci zabezpieczyli ślady, m.in. puste butelki po benzynie porzucone w niewielkiej odległości od maszyn. Użyli psa tropiącego, który poprowadził ich najpierw przez las, ale gdy dotarł do drogi, zgubił trop. Sprawca najwyraźniej odjechał samochodem.

Tego dnia wykonano jeszcze wiele innych czynności. Przesłuchano małżeństwo z najbliższych zabudowań. Ludzie ci jednak od dwóch dni byli z wizytą u córki. Gdy przyjechali do domu, sprawiali wrażenie szczerze zdumionych zamieszaniem w pobliżu ich domu. Na wieść o nocnym pożarze maszyn kobieta zasłabła, gdyż uzmysłowiła sobie, że ogień mógł przenieść się na ich zabudowania. Mąż obiecywał proces przeciwko firmie, która bez jego zgody zaparkowała maszyny tak blisko domu. Okazało się, że pozostawienia maszyn w tym miejscu nikt z tymi ludźmi nie uzgadniał, ale też nie musiał, bo teren leżał w granicach budowanej obwodnicy. Jednak gdyby próbowano rozmawiać z tymi ludźmi, to firma wiedziałaby, że nie będzie ich w domu i być może pozostawiłaby maszyny w innym miejscu lub zapłaciła za ochronę.

Policjanci wykonali wszystkie rutynowe czynności, łącznie z przesłuchaniem operatorów sprzętu i rozpytaniem właścicieli firmy, którzy twierdzili, że już wcześniej zdarzały się próby sabotażu. Ktoś wbijał pręty metalowe w drogę, aby samochody przebijały opony. Odbierali także telefoniczne pogróżki. Nie szczędzili sugestii, że o te wszystkie działania i podpalenie mogą podejrzewać Wacława D. lub osoby z nim związane. Byli przekonani, że to wszystko jest zemstą za przegrany przetarg i ma zmusić ich do rezygnacji z tego zlecenia. Materiały z tego dnia policjanci przekazali prokuraturze w P., która wszczęła śledztwo w sprawie podpalenia. Straty sięgały 1,5 mln zł. Sprawcy tego czynu groziło nawet 15 lat więzienia.

Wiele niewyjaśnionych motywów

Wieść o podpaleniu szybko rozniosła się nie tylko na najbliższym terenie, ale dotarła także do większości właścicieli firm działających w branży drogowej. Reakcją było jednoznaczne potępienie tego czynu. Fakt, iż Renard O. z Januszem C. „wycięli” kogoś z „jego” terenu, nie upoważnia nikogo do stosowania bandyckich metod. Wacław D. do tej pory spotykający się ze wsparciem, jako pokrzywdzony i przegrany w przetargu, został natychmiast uznany za kogoś, z kim nie należy współpracować. Natomiast Renard O. i Janusz C. zaczęli spotykać się z przejawami życzliwego współczucia. Może dlatego, że wielu przedsiębiorców budowlanych pozostawia sprzęt wart setki tysięcy złotych na miejscu budowy i to podpalenie zburzyło ich spokojny dotychczas sen.

Renard O. i Janusz C. następnego dnia zwołali konferencję prasową i poinformowali, że w celu wsparcia policji w wykryciu sprawcy wynajęli znaną agencję detektywistyczną. Ogłosili także wysoką nagrodę za wskazanie sprawców podpalenia. Lokalne media nagłośniły sprawę do tego stopnia, że przedostała się nawet do mediów ogólnopolskich.

W kolejnych miesiącach zarówno policjanci pod nadzorem prokuratury, jak i prywatni detektywi wykonali wiele czynności zmierzających do wykrycia sprawcy. Wszystkie te działania pozostały bez efektów.

Policjanci podchodzili do sprawy z dużą ostrożnością i tak przesłuchanie Wacława D., podejrzewanego przez pokrzywdzonych o podpalenie, przeprowadzili dopiero na koniec i tylko w charakterze świadka. Miał on na tę noc stuprocentowe alibi, a w swoich zeznaniach stwierdził, że to on czuje się w tej sprawie pokrzywdzony, bo bezpodstawnie obwiniano go o podpalenie i zepsuto mu dobrą opinię, publikując podejrzenia w mediach. Jego zdaniem podpalenie mogło być spowodowane także nieuczciwością tych przedsiębiorców, którzy wielu swoim pracownikom zalegali z wypłatami albo w ogóle nie wypłacali pensji. Być może to ktoś potraktowany w ten sposób zemścił się na nich.

Te sugestie Wacława D. nie były dla policjantów zaskoczeniem. Już wcześniej podczas przesłuchań różnych osób dowiedzieli się, że Janusz C. i Renard O. znani byli z nieuczciwego traktowania pracowników. W tym kierunku także prowadzili czynności, przesłuchując i sprawdzając alibi zwolnionych wcześniej pracowników. Okazało się, że policjanci mogli dotrzeć tylko do niewielu osób. Część była zatrudniona „na czarno”, a w firmie twierdzono, że tak nie było i nie udostępniono ich danych personalnych. Pomimo to śledczy dotarli jednak do kilku takich osób, które potwierdziły, że w tej firmie normą było niewypłacanie części należnych pieniędzy ludziom, którzy pracowali „na czarno”. Opowiadano nawet o jakimś mężczyźnie, który siekierą uszkodził samochód Janusza C., jednak nikt nie chciał podać jego danych personalnych, a sam pokrzywdzony twierdził, że takiego zdarzenia nie było.

Po kilku miesiącach policjanci nabrali podejrzeń, czy na pewno to zdarzenie miało tak oczywisty charakter…

Przede wszystkim okazało się, że medialny krzyk o wielkich stratach, jakie ci dwaj przedsiębiorcy mieli ponieść, był mocno przesadzony. Prawie nowa koparko-ładowarka nie była ich własnością, tylko użytkowali ją na zasadzie umowy leasingowej. Jeśli ktoś poniósł straty w wyniku pożaru, to tylko leasingodawca, ale i ten na pewno miał sprzęt ubezpieczony na taką okoliczność. Już po tygodniu dostarczono tej firmie nową koparko-ładowarkę. Analizując te okoliczności, policjanci dowiedzieli się także, że druga ze spalonych maszyn, czyli równiarka, była także wysoko ubezpieczona, a jej stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia. Przesłuchiwany operator tej maszyny twierdził, że dochodziła ona do kresu sprawności technicznej i za kilka miesięcy czekał ją albo gruntowny kosztowny remont, albo złomowanie. Pożar tak naprawdę wybawił firmę z kłopotu, bo niewiele będzie musiała dołożyć do wypłaconego odszkodowania, aby kupić nową równiarkę.

Policjanci natrafili też w aktach na kolejną dziwną okoliczność. Okazało się, że jeden z policjantów, będący na miejscu pożaru, przytomnie zanotował godzinę przyjazdu na miejsce pożaru obu właścicieli firmy, czyli Janusza C. i Renarda O. Ponieważ jedna z przesłuchiwanych osób zwróciła policjantom uwagę na ich szybkie przybycie na miejsce, sprawdzili, jak to było, zaczynając od ustalenia godziny powiadomienia ich o pożarze. Wynik ich zaskoczył. Obaj przedsiębiorcy byli na miejscu już w 40 minut od momentu, kiedy telefonicznie zostali powiadomieni o pożarze. Podkreślić należy, że był środek ciemnej nocy. Policzenie szacunkowej odległości i czasu przejazdu z miejsca zamieszkania dało wynik u jednego 1 godzinę 20 minut, a u drugiego 1 godzinę 40 minut. Nawet gdyby pędzili na miejsce, przekraczając wszelkie zasady, mieliby sporą trudność, aby dojechać w takim czasie. Nawet gdyby spali w ubraniu…

Policjanci zapytali ich o ten przejazd. Okazało się, że obaj nie nocowali w swoich domach, tylko spali w hostelu, gdzie wynajmowali kilka pokojów dla pracowników. Dojazd z tego miejsca mieli prosty i zająłby im nawet 20 minut, zamiast 40.

Dociekliwi mundurowi postanowili to sprawdzić. W hostelu jednak nikt nie widział tej nocy obu przedsiębiorców, ale było to możliwe, gdyż pokoje były umieszczone w oddzielnych domkach i recepcja nie miała wglądu w to, kto tam nocuje. Wystarczyło, że ktoś dysponował kluczem i mógł o każdej porze tam wejść i wyjść. Pokoje dla pracowników były wynajmowane przez firmy na dłuższy czas, a lokatorzy przekazywali sobie klucze. Policjanci nie mogli więc potwierdzić, że Janusz C. i Renard O. nocowali w tym hostelu w nocy, gdy podpalono maszyny, ale oni także nie mieli na ten czas alibi. Nikt jednak od nich takiego alibi nie wymagał.

Postępowanie w sprawie podpalenia maszyn zostało umorzone i podobnym efektem zakończyły się też działania agencji detektywistycznej. Nikt nie wytypował nawet prawdopodobnego sprawcy, nie mówiąc o przedstawieniu zarzutów. Wśród osób zaangażowanych przy tej sprawie panuje jednak przekonanie, że tego podpalenia mógł dokonać ktoś na zlecenie Janusza C. i Renarda O. lub zrobili to oni sami, bo we wszystkim przecież najważniejszy jest motyw. Motyw mogli mieć też sami zainteresowani, gdyż w wyniku pożaru odnieśli więcej zysków niż strat. Najważniejszy był zysk wizerunkowy, bo z tych wrednych i bezwzględnych, którzy wbrew cichej umowie zabrali zlecenia Wacławowi D., nagle stali się pokrzywdzonymi. Natomiast Wacława D. zaczęto podejrzewać o popełnienie zbrodniczego podpalenia, co nieuchronnie łączyło się z niechęcią ze strony całego środowiska. Lepszego zwrotu relacji Janusz C. i Renard O. nie mogli sobie nawet wymarzyć. Chyba właśnie temu służyła zwołana konferencja prasowa i wynajęcie agencji detektywistycznej. Jak najwięcej ludzi miało się dowiedzieć, że to oni są pokrzywdzonymi.

Policjantom nie udało się natrafić ani na mocne dowody oznaczające, że tak było, ani wykluczające taką sytuację. Chyba jednak coś jest na rzeczy, bo w środowisku po początkowym zawahaniu Wacław D. nadal cieszy się dużym szacunkiem i wielu przedsiębiorców pomogło mu znaleźć zlecenia. Jego firma przetrwała i powoli wychodzi z kłopotów. Z Januszem C. i Renardem O. nikt nie chce współpracować.

No cóż: wiedzą sąsiedzi, co w kim siedzi. ■

Dariusz Gizak

Inicjały osób i niektóre okoliczności zdarzeń zostały celowo zmienione.

Ślepa miłość

Laura SMOKOWICZ

Motywy, jakimi kierują się przestępcy, są różnorodne: od dewiacji psychicznych poczynając, na zwykłej pazerności kończąc. W przypadku Jolanty Kozińskiej powodem, dla którego popadła w konflikt z prawem, była chorobliwa zazdrość. Uczucie to spędzało jej sen z powiek, odbierało apetyt. Aż wreszcie znalazła sposób na pozbycie się znienawidzonego rywala i zrealizowała go, nie bacząc na nic.

Niszczące uczucie zazdrości zaczęło kiełkować w głowie Kozińskiej po mniej więcej roku od wprowadzenia się do mansardowej kawalerki w dwupiętrowej kamienicy, którą zarządzała jej firma. Kawalerka nie należała do niej. Była własnością prezesa firmy i to on ulokował w niej Jolę, swoją kochankę.

Mieszkanko miało niecałe 30 metrów, było skromnie wykończone i wyposażone, lecz Jolce wydawało się szczytem luksusu. Do tej pory dojeżdżała do pracy autobusami, a w chałupie ojca, gdzie zajmowała pokój wraz z młodszą siostrą, nie było łazienki i trzeba było palić w piecach. Jedyną uciążliwością zmiany miejsca zamieszkania były wizyty jej sponsora – namolnego mężczyzny po pięćdziesiątce. To było jednak o niebo łatwiejsze do zniesienia niż mycie się w misce z zimną wodą i noszenie w wiadrach węgla…

Na piętrze znajdowało się jeszcze tylko jedno mieszkanie. Wkrótce po tym, jak Kozińska przewiozła skromny dobytek do „swojego” mieszkania, do jej drzwi zapukała elegancka kobieta po trzydziestce.

– Dobry wieczór. Mam na imię Kasia. Będziemy sąsiadkami – uśmiechnęła się szeroko. – Chciałam panią przeprosić, że od jutra rana będą pani dokuczać hałasy zza ściany, ale zdecydowaliśmy się przed wprowadzeniem to i owo zmienić. Trzeba położyć inne kafelki w łazience i przebudować kuchnię, a to zajmie fachowcom co najmniej tydzień.

– Nie szkodzi, ja i tak rano wychodzę do pracy – odpowiedziała grzecznie Jolka. Gdy została sama, dziwiła się trochę, że ktoś przerabia nowiuteńkie, ledwo co wybudowane mieszkanie, ale szok przeżyła, dopiero gdy po około dwu tygodniach przyjechały wozy meblowe z rzeczami sąsiadów. Wnoszenie mebli zdawało się nie mieć końca, aż Kozińska zaczęła zastanawiać się, gdzie się to wszystko zmieści.

Tajemnica wyjaśniła się wkrótce, bo po przeprowadzce Kasia znów zapukała do niej, by zaprosić do siebie na herbatkę.

– Powinnyśmy się lepiej poznać, bo wie pani jak to jest – czasem do sąsiadki puka się, gdy zabraknie soli albo cukru… No i człowiek czuje się bezpieczniej, gdy za ścianą ma dobrego sąsiada.

Bruderszaft

Oprócz herbaty na stole znalazły się też przystawki, sałatki i butelka wina. Po godzinnej pogawędce sąsiadki wypiły bruderszaft. Jola miała też okazję obejrzeć czteropokojowe, luksusowo urządzone mieszkanie Kasi i zawstydziła się swojej biedy. Porównując zajmowaną przez siebie kawalerkę i wykupiony przez sąsiadów lokal, czuła się poszkodowana i skrzywdzona przez los. No bo jakże to tak? Były prawie w tym samym wieku, Kasia nie była od niej ani ładniejsza, ani zgrabniejsza, a jednak dzieliła je dosłownie przepaść! Kasia miała dobrze płatną pracę, zaradnego męża, dwie miłe córeczki, a jej kuchnia była większa od całego mieszkania Jolki, zajmowanego dzięki łasce prezesa… Ciekawe, co by o tym pomyślała Kaśka, gdyby znała prawdę…

– To nie jest towarzystwo dla mnie. Lepiej ich unikać – obiecała sobie w duchu Jola przed zaśnięciem, wypłakawszy się uprzednio w poduszkę.

Niełatwo było jednak przerwać znajomość z Kasią, która na każdym kroku okazywała Jolce sympatię, a nawet pomoc. Widząc, że Jola nie ma własnego samochodu, czasem zabierała ją na większe zakupy, częstowała upieczonym własnoręcznie ciastem, a za pilnowanie mieszkania w czasie urlopu obdarowała Jolkę wspaniałym prezentem w postaci firmowej, kupionej we Włoszech torebki. Prezent wzbudził sensację wśród koleżanek z pracy. A że jej związku z prezesem domyślano się i plotkowano o nim za plecami Kozińskiej, za darczyńcę prezentu uznano właśnie jego. Koleżanki nie mogły się powstrzymać od drobnych złośliwości.

Najbardziej Jola obawiała się jednak, że jej związku z prezesem, który miał do mieszkania zapasowe klucze i odwiedzał Kozińską, kiedy miał ochotę, nie da się długo ukryć przed Kaśką. Rzeczywiście, po kilku miesiącach Kasia spytała ją o te odwiedziny, a Jolka w chwili słabości opowiedziała jej całą prawdę… Była pewna, że Kaśka nie będzie chciała jej odtąd znać, ale bardzo się myliła.

– A to drań! Jak to się stało?

– Pochodzę z najbiedniejszej rodziny we wsi, zawsze nas wytykano palcami. Przez biedę mój ojciec rozpił się, a brat siedzi w więzieniu. Ta praca spadła mi z nieba i imponowało mi, że prezes zaprasza mnie na kawę… Tak to się zaczęło.

– Wykorzystał swoje stanowisko, by cię molestować. Powinnaś go pogonić raz na zawsze! – stwierdziła Kasia z oburzeniem.

– Jasne! A on wyrzuci mnie z mieszkania i z pracy – szlochała Jolka.

– No, nie wiem. Facet ma żonę, tak?

– Nawet niebrzydką. I dwoje dorastających dzieci.

– Czekaj, pomyślę… Masz jakieś oszczędności?

– Trochę ponad 30 tysięcy. Zbierałam od sześciu lat na swoje mieszkanie.

– No to w porządku. Zawsze to coś… Kawalerki w mieście chodzą już od 80 tysięcy i tyle trzeba wytargować. Jutro pojedziemy do banku i weźmiesz pożyczkę. Potem zaproponujesz draniowi, że odkupisz od niego mieszkanie. To na początek.

– On się nigdy na to nie zgodzi!

– Zgodzi się, zapewniam cię. Jakby się wszystko wydało, miałby duże nieprzyjemności. Facet nie będzie chciał skandalu. A jakby cię potem gnębił, znajdziesz inną pracę.

Jola nie wierzyła, że to się może udać, ale była Kasi niezmiernie wdzięczna za dobre serce. Od śmierci matki była to jedyna osoba, która okazała jej współczucie i życzliwość. Nie potępiała jej, nie moralizowała, a jedynie zastanawiała się, jak jej pomóc.

Pomoc Kasi nie ograniczała się tylko do tego. Dzięki jej wskazówkom Jolka zmieniła fryzurę, zaczęła modnie się ubierać, nauczyła się sztuki makijażu. Po tej metamorfozie nabrała też pewności siebie i kiedy otrzymała kredyt, postanowiła rozmówić się z prezesem. Rozmowa nie była łatwa, bo prezes zagroził wyrzuceniem Kozińskiej z mieszkania i pracy, ale dziewczyna nie ustępowała.

– Jak sprawa o wykorzystywanie seksualne trafi do sądu, to ty też stracisz pracę, a żona wyrzuci cię z domu! I nie groź mi zwolnieniem, bo w pracy wszyscy wiedzą, co nas łączy! – zareplikowała, stosując się do rad Kasi.

Chcąc nie chcąc, prezes zgodził się na odsprzedanie swojej lokatorce kawalerki i nawet obiecał, że nie zwolni Joli z pracy. Po podpisaniu aktu notarialnego Kozińska za ostatnie przed wypłatą pieniądze kupiła w prezencie dla Kasi francuskiego szampana, by jej podziękować.

– Zwariowałaś? Nic od ciebie nie wezmę, co najwyżej możesz mnie uściskać, wariatko! – Kasia odmówiła przyjęcia prezentu i złożyła na policzku Joli długi pocałunek.

Jak piorun z jasnego nieba

Dla Jolki niewinny pocałunek Kasi był zwrotnym momentem w życiu. Do tej pory podziwiała ją i szanowała, teraz zakochała się w niej bez pamięci. Po powrocie do swojego mieszkania nie mogła ochłonąć. A więc komuś na niej zależy! I to właśnie Kasi – takiej pięknej i eleganckiej! Przypominała sobie wszystkie dowody sympatii ze strony przyjaciółki: jej bezinteresowne rady, prezenty, jakimi Kasia obdarowywała ją często i pomoc, dzięki której została właścicielką mieszkania.

Kasia zdawała się nie dostrzegać, że uczucia Jolki uległy zmianie. Jednak to, że Jola odwiedzała ją teraz nieomal codziennie i nie spieszyła się z powrotem do swojego mieszkania, stawało się dla niej męczące. W odróżnieniu od swojej samotnej sąsiadki po powrocie z pracy miała obowiązki domowe, a Jola zajmowała jej czas, który chciała spędzać z dziećmi i z mężem. To właśnie mąż zwrócił Kasi uwagę, że ta przyjaźń zaszła za daleko i staje się dla całej rodziny coraz bardziej uciążliwa.

– Nasza sąsiadka nie ma zupełnie wyczucia. Wczoraj siedziała u nas prawie do 23! – wyrzucał żonie.

– Przecież oglądaliśmy razem film… – broniła przyjaciółki Kasia.

– Właśnie. Nawet nie mogłem się przytulić do własnej żony. Poza tym jest u nas codziennie i mnie, szczerze mówiąc, to krępuje. Człowiek musi mieć w swoim mieszkaniu trochę prywatności!

– Masz rację. Spróbuję z nią o tym porozmawiać… – zgodziła się Kasia.

Zdobyła się jednak tylko na tyle, że gdy następnego dnia Jolka zapukała do drzwi, Kasia przeprosiła ją, że ma straszliwą migrenę i musi się położyć. Nie mając odwagi porozmawiać z Jolą wprost, zaczęła stosować różne uniki: wyjście z dziećmi, pilna konieczność nadrobienia zaległości w pracy czy zajęcia się chorym mężem, któremu nagle zaczął dolegać kręgosłup… A gdy wyczerpał się zapas wykrętów, Kasia zdecydowała się wreszcie szczerze porozmawiać z przyjaciółką.

– Jolu, nie możesz codziennie u nas przesiadywać. Mój mąż czuje się skrępowany i ma do mnie pretensje, że więcej czasu poświęcam przyjaciółce niż naszej rodzinie. A chyba nie chciałabyś mnie poróżnić z mężem?

– Oczywiście, że nie – wyjąkała zaskoczona Jola, chociaż myślała coś wręcz przeciwnego.

– No właśnie. Nadal będziemy najlepszymi sąsiadkami, ale spotykać się będziemy trochę rzadziej, dobrze?

Ta rozmowa zabolała Jolę do żywego. Jak każda zakochana osoba, Jola chciała mieć obiekt swoich uczuć wyłącznie dla siebie. Fakt, że Kasia miała męża, starała się dotąd ignorować. Ale teraz miała dowód, że to on był najważniejszy dla Kasi, a ona zupełnie się nie liczyła! Czy Kasia nie widzi, że jej mąż to gbur i zazdrośnik? Przez niego nie może być jak dawniej, kiedy po pracy biegła szybko do domu i nasłuchiwała, czy na korytarzu słychać kroki i hałasy – znak, że Kasia z córeczkami wróciła do domu i Jolka mogła zapukać do jej drzwi. Teraz już tak nie będzie… A winien jest nie kto inny, jak mąż Kasi.

– Gdyby mu się coś przydarzyło, jakiś wypadek – wzdychała podczas bezsennych nocy.

Braterska przysługa

Chociaż Jola życzyła mężowi Kasi jak najgorzej i najchętniej zobaczyłaby go w trumnie, to jednak niełatwo było znaleźć sposób na pozbycie się rywala. Pewnie Kozińska niczego by nie wymyśliła, gdyby do jej drzwi nie zapukał od dawna niewidziany brat. Sebastian Koziński, który odsiadywał wyrok za kradzież z włamaniem, wyszedł na wolność i po kilku dniach spędzonych w chałupie ojca, postanowił odwiedzić siostrę.

– Nie cieszysz się na mój widok – stwierdził, gdy Jola otworzyła mu drzwi.

– Będę się cieszyć, jak weźmiesz się do uczciwej pracy, bo inaczej skończysz jak ojciec – napominała go Jola.

– Bez obaw, dam sobie radę. Sąsiedzi już mnie najęli na budowę, to wpadnie parę groszy. A ty jak sobie radzisz?

– Jako tako. Spłacam kredyt za mieszkanie, więc łatwo nie jest, ale póki się nie urządzisz, masz tu trzy stówki na jakieś ciuchy – Jola wyjęła z portfela pieniądze.

– Dzięki, przydadzą się. A poza tym wszystko gra? Zapisz sobie numer mojej komóry. Jakbyś potrzebowała pomocy albo trzeba było przyłożyć komuś w mordę, to nie ma sprawy, możesz na mnie liczyć – zapewnił Sebastian.

Po wyjściu brata Jola zorientowała się, że to dla niej szansa. Gdyby tak Sebastian przyłożył mężowi Kasi… Ale nie, poszedłby siedzieć i tyle. Ale co byłoby, jakby pomajstrował przy jego wypasionym audi? Mąż Kasi miałby wypadek, a takie rzeczy zdarzają się zwłaszcza zimą, gdy drogi są oblodzone… Kasi i dzieciom nic nie grozi, bo ona z dziewczynkami jeździ swoją „toyotką”… Po kilku dniach wahań i rozterek Jolka zadzwoniła do Sebastiana i zaprosiła go na wieczór.

– Pamiętasz, co mówiłeś? Jest taki jeden, co mi się naraził. Mieszka tu nawet, a auto stoi na naszym parkingu. Stróża nie ma, bo tu bezpiecznie. Dałoby się tak pomajstrować, by facet miał wypadek?

– Wypadek może się źle skończyć. Może go lepiej obiję?

– Nie, nie. Lepiej coś zrobić z autem. Dałbyś radę?

– Jolka, wypadek to kiepski pomysł. Ja nie chcę znów siedzieć. Za co ci ten facet podpadł?

– Nieważne. Jak nie chcesz mi pomóc, mówi się trudno.

– Jak ci zależy, to się zrobi. Poluzuję mu koło, ale dopiero w sobotę późnym wieczorem.

– Pamiętaj, srebrne audi. I aby nikt cię nie widział! Tu masz numer rejestracyjny – Jolka podała bratu kartkę.

Była środa i Kozińska nie mogła się doczekać poniedziałku. Tymczasem w niedzielę, gdy Kasia przed południem wybrała się z dziewczynkami na zakupy, jej auto nie chciało odpalić.

– Chyba zostawiłam samochód na światłach i wysiadły akumulatory. Zosia idzie po kluczyki do twojego audi – zameldowała mężowi przez domofon.

Nie tak miało być!

Niedziela była dniem, kiedy Jolka mogła poleniuchować i pospać do południa. U Kasi nie była od piątku i postanowiła, że odwiedzi ją pod wieczór, a pretekstem do tego będzie szarlotka – jedyne ciasto, jakie zawsze jej wychodziło i Kasi bardzo smakowało. Około godziny 18 zdziwiła się, że na jej pukanie nikt nie odpowiada. Co się stało u sąsiadów? Przecież nie wybrali się na spacer w taką pogodę?

Dopiero po 21 usłyszała na korytarzu hałas. Wybiegła na korytarz i zobaczyła męża Kasi z córeczkami. Starsza, Zosia, miała rękę w gipsie.

– Co się stało? Gdzie Kasia? – wyjąkała, tknięta nagłym przeczuciem.

– Kasia jest w szpitalu. Miała wypadek. Chciałbym do niej pojechać, jak dziewczynki zasną. Zostaniesz z nimi?

Jolka skinęła głową. Gardło miała ściśnięte i nie mogła wydobyć słowa. Nadal łudziła się, że Kasia jechała swoim autem, ale przeczucie mówiło jej, że to przez nią jedyna życzliwa jej osoba miała wypadek i trafiła do szpitala… Płakała, gdy zostawała w mieszkaniu, by pilnować dziewczynek, płakała też w nocy. Rano była tak załamana, że nie była w stanie pójść do pracy.

* * *

Chociaż Kasia doznała tylko ogólnych potłuczeń, musiała zostać kilka dni w szpitalu, bo podejrzewano u niej wstrząs mózgu. Dla Jolki sama myśl, że przyjaciółka znalazła się w szpitalu z jej winy, była straszną torturą. Dopiero teraz uświadomiła sobie, co mogło się stać. Niewiele brakowało, by Kasia i jej córeczki zginęły…

– Tak odpłaciłam jej za serce i życzliwość! Jak mam Kasi spojrzeć w oczy? Czy kiedyś wynagrodzę krzywdę, jaką im wyrządziłam? – rozpaczała. – Powinnam się zgłosić na policję i odpokutować za swoje grzechy!

Zapewne postąpiłaby tak niechybnie, gdyby nie świadomość, że kara dosięgnie przede wszystkim Sebastiana, którego nakłoniła do poluzowania śrub w kole audi. Dobrze pamiętała, że nie chciał się zgodzić na majstrowanie przy aucie i zrobił to tylko dla niej… Postanowiła milczeć ze względu na brata. Chociaż ominęła ją ręka sprawiedliwości, nie mogła się uwolnić od wyrzutów sumienia.

– Gdybym mogła cofnąć czas! Co ze mnie za idiotka! Co byłoby, gdyby stało się najgorsze? Co mnie opętało? – wyrzucała sobie codziennie, na zawsze wyleczona z zazdrości o rywala. ■

Laura Smokowicz

Zabójcy dziewczynek

Agnieszka KOZAK

Kiedy odnaleziono reklamówkę z odciętą głową 9-letniej Kasi, w miasteczku zapanowała histeria. Ludzie żądali kary śmierci dla Krzysztofa P. Najchętniej sami wymierzyliby sprawiedliwość, czego nie kryli podczas wizji lokalnej. Rodzaj zbrodni, jaką popełnił, stawia go w jednym szeregu z najgorszymi zwyrodnialcami. Gdyby nie chroniono go w więzieniu, kara śmierci byłaby faktem…

Byczyna to jedna z największych atrakcji województwa opolskiego. Niewielkie zabytkowe miasteczko, otoczone niemal w całości ceglanymi murami miejskimi. Niektórzy nazywają Byczynę (oraz Paczków) „opolskim Carcassonne” – na cześć słynnego grodu we Francji. Doskonałe miejsce do życia, położone w ładnej okolicy. Niestety, nawet najbardziej atrakcyjne i urokliwe miejsca nie są wolne od zła…

Oczko w głowie

Kasia była jedynaczką i długo oczekiwanym dzieckiem. Zapewne dlatego była dla rodziców oczkiem w głowie. Dziewczyna odwdzięczała im się pilnością w szkole. Wzorowa uczennica. Lubiła się uczyć, a w pierwszej klasie podstawówki nie opuściła ani jednego dnia.

W czwartek, 3 października 1996 roku, 9-letnia Kasia, jak codziennie, wyszła rano do szkoły. Było około godziny 7.40. Uczęszczała do miejscowej podstawówki. Drogę do niej pokonywała już samodzielnie. Około godziny 16 matka dziewczynki zaniepokoiła się, że córka nie wróciła jeszcze do domu. Odganiając złe myśli pomyślała, że może odebrał ją mąż i pojechali razem w odwiedziny do jego chorej siostry. W 1996 roku telefony komórkowe mieli tylko bogaci biznesmeni i nie mogła zadzwonić do córki czy męża, aby potwierdzić swoje przypuszczenia. Nie pozostawało jej nic innego, jak cierpliwie czekać na nich.

Niestety mąż wrócił do domu sam… Nie odebrał Kasi ze szkoły, nie był z nią u siostry, nie wiedział, gdzie jest córka! Szybko okazało się, że dziewczynka nie dotarła rano na lekcje. Wieczorem Kasi szukali już prawie wszyscy mieszkańcy Byczyny. Przeczesywano okolicę i zaglądano do domów m.in. mieszkańców kamienicy, w której wychowywała się dziewczynka. Musiało stać się coś złego, bo to było spokojne dziecko i niemożliwe, aby ot tak wyszła z domu, poszła na wagary czy zasiedziała się u koleżanki.

Zdezorientowani i zrozpaczeni rodzice natychmiast zgłosili się po pomoc do jasnowidza. Kasia była małym dzieckiem, liczyła się każda godzina. Jasnowidz zapewniał, że dziewczynka żyje. Opowiadał, że została ogłuszona, przeniesiona do piwnicy domu z czerwonej cegły i leży związana pod kartonami. Oszołomionym informacjami rodzicom kazał się spieszyć. Słów jasnowidza nie zignorowano, niestety poszukiwania nie przyniosły oczekiwanego efektu.

Wznowiono je następnego dnia, ale nie ograniczano się tylko do wskazówek jasnowidza. Jednak to także nie przyniosło rezultatu. W sobotę rano na dzikim wysypisku śmieci uwagę ludzi poszukujących Kasi przykuły zakrwawione torebki. Tego widoku prawdopodobnie nigdy nie zapomną. Kiedy otworzyli jedną z reklamówek, ich oczom ukazała się głowa dziewczynki. W drugiej były nogi i ręce.

Przemoc seksualna wobec dzieci to nie zawsze pedofilia

Pedofilia to zaburzenie ukierunkowania popędu płciowego na dziecko. Pedofil nie musi krzywdzić dzieci, nie musi iść za swoim popędem. Pedofilia często łączy się z innymi zaburzeniami psychicznymi lub osobowości. Może też być skutkiem wykorzystywania seksualnego w dzieciństwie. Jednak sama grupa osób zdiagnozowanych pedofilią, nie jest sprawcami wszystkich aktów przemocy seksualnej wobec dzieci. Około 99 procent przypadków pedofilii dotyczy mężczyzn, a 1 procent kobiet (te proporcje mogą być niedoszacowane).

Przemoc seksualna wobec dzieci może być dokonywana przez osoby niebędące pedofilami. A czym jest przemoc seksualna wobec dzieci? To każde działanie, kiedy osoba dorosła naraża dziecko na jakąkolwiek aktywność natury seksualnej, w celu własnego zaspokojenia. Przemocą seksualną wobec dzieci jest także chodzenie przy dziecku nago, zachęcanie do masturbacji czy oglądanie filmów pornograficznych, a także współżycie w obecności dziecka.

Przemoc seksualna wobec dzieci i pedofilia są silnie stygmatyzowane przez społeczeństwo, w tym przez więźniów. Jeśli osoba zostaje za to skazana i osadzona, musi liczyć się z przemocą psychiczną i fizyczną ze strony współosadzonych.

8 czerwca 2010 roku weszła w życie nowelizacja polskiego Kodeksu karnego, zgodnie z którą karane jest publiczne propagowanie lub pochwalanie zachowań o charakterze pedofilskim.

Policja błyskawicznie aresztowała mordercę – sąsiada rodziny Krzysztofa P. Mężczyzna był w swoim mieszkaniu. Kasi szukano także i u niego, jednak nikt nie zwrócił uwagi na reklamówki upchnięte za szafą ani na krwawe ślady w łazience. Być może dlatego, że w mieszkaniu było ciemno (nie płacił rachunków i odcięto mu prąd). Zawieziono go do komisariatu. Szybko przyznał się do zabójstwa i powiedział, gdzie porzucił resztę zwłok Kasi: „Zakopałem je w pobliżu silosów SKR w Jaśkowicach. Kiedy tam szedłem, zmęczyłem się, podszedłem do kiosku i kupiłem sobie piwo. Obok stali inni ludzie, spokojnie piłem, mając przy nodze torbę z kawałkami zwłok”.

Kiedy znaleziono zwłoki Kasi, w miasteczku zapanowała histeria. Jej morderca został szybko nazwany „Wampirem” – to przydomek najgorszej z możliwych bestii. Szok mieszał się z niedowierzaniem. Kim trzeba być, aby zamordować dziecko? Podczas wizji lokalnej ludzie najchętniej dokonaliby samosądu. Tymczasem morderca dokładnie i beznamiętnie opisywał przebieg zbrodni. Według większości mieszkańców Byczyny Krzysztof P. nie zasługiwał na życie. Co opętało go 3 października? Spotkał Kasię, kiedy szła do szkoły. Mimo wczesnej pory był pijany. Chwycił 9-latkę i wepchnął do swojego mieszkania. Udusił paskiem i zgwałcił. Potem zaniósł jej ciało do łazienki i poćwiartował w wannie, używając do tego celu noża kuchennego i piłki do metalu.

Sąsiad

Krzysztof P. miał skłonność do nadużywania alkoholu i wyroki na karku. Miesiąc przed tragedią został mu odwieszony wyrok 8 miesięcy pozbawienia wolności. 3 października 1996 roku miał się stawić w zakładzie karnym. Skłonność do alkoholu niektórzy tłumaczyli odreagowywaniem stresu w pracy. Mężczyzna pracował w zakładzie pogrzebowym. Przygotowywał zwłoki do pogrzebu, mył je, ubierał, czesał… Można powiedzieć, że był oswojony ze śmiercią.

– Wykonując te wszystkie czynności, podchodziłem do martwego człowieka, jak do żywego. Nie wiem, co się stało, że z tym dzieckiem działałem wbrew zasadom, których się trzymałem. Przecież to jest tak samo człowiek, tylko już martwy… – mówił Krzysztof P.

Był najbliższym sąsiadem Kasi i jej rodziców. Mieszkali drzwi w drzwi. Swego czasu zamienili się nawet mieszkaniami. Krzysztof P. wiedział, że sąsiedzi szukają większego lokum i po śmierci ojca złożył im propozycję. Transakcja doszła do skutku. Mama Kasi od czasu do czasu zaglądała do mężczyzny z poczęstunkiem, np. po komunii dziewczynki.

Cela będzie twoim domem

Podczas procesu mężczyzna siedział spokojnie i wpatrywał się w zdjęcie Kasi. Mieszkańcy Byczyny chcieli kary śmierci dla mordercy. On sam także chciał dla siebie takiego wyroku. Jednak kary śmierci już się nie orzekało, a wysokość wyroku zależała od poczytalności mężczyzny.

Rozstrzygnięcie w tej bulwersującej sprawie zapadło 28 sierpnia 1997 roku. Krzysztof P. usłyszał wyrok dożywotniego pozbawienia wolności i 10 lat pozbawienia praw publicznych. Morderca przyjął wyrok ze spokojem. Można powiedzieć, że nawet nie drgnęła mu powieka. Był pierwszą osobą na Opolszczyźnie skazaną na karę dożywotniego pozbawienia wolności odkąd w Polsce zniesiono karę śmierci.

– Jedna rzecz mnie tylko pociesza, że jego ręka nie dotknie już żadnego dziecka – powiedziała po ogłoszeniu wyroku mama Kasi.

„Optymizm” kobiety był zdecydowanie na wyrost, bo „Wampir z Byczyny” może warunkowo opuścić więzienne mury…

Czy Krzysztof P. czuje, że dopuścił się czegoś wyjątkowo złego? W jednym z wywiadów opowiadał: