Detektyw 2/2019 - Polska Agencja Prasowa - ebook + audiobook

Detektyw 2/2019 ebook i audiobook

Polska Agencja Prasowa

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Detektyw” to najstarszy magazyn kryminalny w Polsce. Pierwszy numer ukazał się w 1987 roku. W piśmie opisywane są tylko prawdziwe historie. Miesięcznik  skierowany jest do amatorów suspensu, kryminału, sensacji, tajemnicy oraz historii z dreszczykiem. Każdy z tekstów opatrzony jest indywidualnie przygotowanymi rysunkami. Wyróżnikiem miesięcznika jest unikatowa na polskim rynku prasowym szata graficzna, utrzymana w czerwono-czarnej kolorystyce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 4 min

Lektor: Wydanie numer 2 z 2019 roku

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WYDAWCA

Al. Jerozolimskie 107, 02-011 Warszawa

Tel.: (22) 429 24 00, www.pwrsa.pl

SEKRETARIAT REDAKCJI

Tel.: (22) 429 24 50

www.magazyndetektyw.pl

e-mail: [email protected]

REDAKTOR NACZELNY

Krzysztof [email protected]

ZASTĘPCA RED. NACZ.SEKRETARZ REDAKCJI

Monika Frą[email protected]

REDAKTOR

Marta [email protected]

SKŁAD

Maciej Kowalski: [email protected]

ILUSTRACJE

Monika Kamińska

REKLAMA

[email protected]

Wydawca ostrzega, że bezumowna sprzedaż aktualnych i archiwalnych numerów pisma po innej cenie niż ustalona przez Wydawcę, jest działaniem nielegalnym i skutkuje odpowiedzialnością karną.

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo redagowania i zmiany tekstów. Kopiowanie i rozpowszechnianie publikowanych materiałów wymaga pisemnej zgody Wydawcy. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń.

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

OD REDAKCJI

Nie ułatwiaj pracy hakerom!

Wszelkiego rodzaju hasła, jakich używany w internecie, powinny być trudne do złamania oraz regularnie zmieniane. Specjaliści z dziedziny cyberprzestępczości przypominają o tym od wielu lat, ale – można odnieść wrażenie – że jest to głos wołającego na puszczy. Niestety: od dawna używamy tych samych, bardzo słabych i prostych do odgadnięcia haseł.

od koniec 2018 roku zespół SplashData opublikował – ósmy już raz – listę najpopularniejszych słabych haseł ułożoną według informacji, jakie udało się uzyskać „dzięki” analizie 5 milionów haseł, które zostały ujawnione w sieci w ciągu ostatnich miesięcy. Podobnie jak w ubiegłym roku na miejscu pierwszym znajduje się „123456”, a na drugim – „password”. Na najniższym stopniu podium (awans o trzy oczka) uplasowało się zaś „123456789”. W pierwszej dziesiątce mamy też kilka innych ciągów cyfr, a także „sunshine”, „qwerty” i „iloveyou”.

– Ludzie i w tym roku robili to, czego nie powinni robić, np. używając własnych nazwisk lub nazwisk znanych osób (jak prezydent Stanów Zjednoczonych), jako swoje hasło. Podstawą bezpieczeństwa komputerowego jest wybranie jak najtrudniejszego hasła. Niestety, użytkownicy wciąż polegają na takich hasłach, jak np. „123456” – skomentował wyniki badania dyrektor generalny SplashData, Morgan Slain.

Tyle się mówi o bezpieczeństwie w sieci, a mimo to ludzie nie zmieniają swoich nawyków i w dziedzinie cyberbezpieczeństwa. Może warto to zmienić na początku 2019 roku. Po co ułatwiać pracę hakerom! ■

Krzysztof Kilijanek

W NASTĘPNYM NUMERZE

●  ZEMSTA ZDRADZONEJ ŻONY – Do jakich czynów może się posunąć kobieta z zazdrości? Do jakich kłamstw i wymyślnych historii może się posunąć kobieta z miłości? Jak rykoszetem mogą oberwać osoby przypadkowe?

●  AKTOR W MIEJSKIEJ DŻUNGLI – Grał role osobników wprawdzie sprytnych, ale przeważnie podłych, okrutnych i pozbawionych hamulców moralnych. Nagle fikcja pomieszała się mu z rzeczywistością. W lipcową noc wynurzył się z zakamarków wielkiego miasta, a na widok łatwej ofiary przestał być człowiekiem.

●  HISTORIA WIELKIEGO WYBUCHU – Wymizerowany, sterany życiem mężczyzna z posiwiałą brodą od kilku lat porusza się na wózku inwalidzkim. Ma problemy z pamięcią i artykułowaniem swoich myśli. Zaczyna coś mówić i nagle przerywa w pół zdania, zapada w odrętwienie i przez dłuższy czas nic do niego nie dociera, bo jest kompletnie wyłączony.

Krwawy plantator truskawek (cz. 2/2)

Leon MADEJSKI

Polskie kroniki kryminalne od zakończenia II wojny światowej odnotowały wielu seryjnych zabójców. Spośród nich rekordzistą jest niewątpliwie Zdzisław Marchwicki, choć w ostatnich latach pojawiają się wątpliwości, czy aby na pewno był on sprawcą wszystkich przypisywanych mu zbrodni. Motywem działania większości tych zbrodniarzy był niepohamowany popęd seksualny. Tadeusz G. wyłamuje się z tego schematu. Wiele wskazuje na to, że w przypadku podkieleckiego plantatora truskawek mamy do czynienia nie tylko z największym zabójcą w najnowszej historii, ale jednocześnie najbrutalniejszym i wyjątkowo cynicznym zbrodniarzem, który nie znał czegoś takiego, jak odruch ludzkiego serca…

Tadeusz G. wpadł w ręce policji 13 marca 2007 roku, po zabójstwie właściciela kantoru i jego syna w podkrakowskich Myślenicach. Pierwszy akt oskarżenia sporządzony przeciwko Tadeuszowi G. zarzucał mu popełnienie pięciu zabójstw. Pod koniec 2018 roku lista ta obejmuje już osiemnaście zbrodni.

W powojennej historii Polski nie było przestępcy, któremu przypisywano by tyle ofiar, co jemu. Do żadnej zbrodni nigdy się nie przyznał, ani razu nie wyraził skruchy, bo – w jego mniemaniu – nie miał przecież za co! Jako przywódca grupy atakującej właścicieli punktów wymiany walut dostał dożywocie za zabójstwa pięciu osób (także w Kraśniku, Tarnowie i Piotrkowie Trybunalskim). Ma też wyrok 25 lat więzienia za potrójne zabójstwo Ukraińców w Cedzynie w 1991 roku, jedną z najokrutniejszych zbrodni w Świętokrzyskiem.

W czasie kiedy najpierw krakowska, a potem kielecka Temida zajmowała się wymierzaniem kary za popełnione przez Tadeusza G. przestępstwa, śledczy nie ustawali w działaniach, których celem było udowodnienie kolejnych popełnionych przez niego zbrodni. To niemal rutynowe działania w sprawach o zabójstwa – śledczy sprawdzają, czy oskarżeni mogli dopuścić się innych, podobnych przestępstw.

Niemal każdy sprawca przejawia określony sposób działania, zwany w literaturze fachowej modus operandi. Ludzie mają tendencję do wykonywania poszczególnych czynności we właściwy sobie sposób. Wielokrotne powtarzanie tych czynności powoduje przyzwyczajenie, od którego człowiek rzadko odstępuje, które zaczyna dominować u danej osoby tak dalece, że może stać się cechą indywidualną jej zachowania. Dlatego nie jest zaskoczeniem, że do krakowskiej prokuratury ściągnięto akta kilkudziesięciu nierozwikłanych spraw z przeszłości podobnych do tych, które zarzucano członkom „gangu kantorowców”. Łączył je m.in. podobny sposób działania sprawców, wybór ofiar, motywy. Biorąc pod uwagę sposób działania Tadeusza G. i jego kompanów, krakowscy śledczy, po sporządzeniu pierwszego aktu oskarżenia obejmującego pięć zabójstw właścicieli kantorów, zaczęli sprawdzać, czy podejrzani nie mieli na sumieniu innych, podobnych przestępstw. I tak – po nitce do kłębka – światło dzienne ujrzały kulisy wielu nierozwikłanych do tej pory przestępstw…

Jeszcze jeden krwawy szlak zabójców

Pokłosiem pierwszego procesu gangu kantorowców było śledztwo, w efekcie którego w 2017 roku małopolski wydział zamiejscowy Prokuratury Krajowej skierował do sądu akt oskarżenia przeciwko czternastu osobom. Najcięższe zarzuty usłyszeli Wojciech G. i Tadeusz W. Zostali oskarżeni o dokonanie zabójstw przy użyciu broni palnej i rozbojów na szkodę właścicieli kantorów wymiany walut i innych osób. Do zbrodni doszło w latach 2006-2007 na terenie województw małopolskiego i podkarpackiego.

Kolejny krwawy szlak zabójców kantorowców rozpoczął się 16 listopada 2006 roku w Ostrowie koło Przemyśla. Dwaj mordercy ostrzelali Henryka B., właściciela jedynego kantoru w okolicy, i jego dwóch pracowników. Przedsiębiorca zginął na miejscu, a jeden z pracowników zmarł po kilku dniach pobytu w szpitalu. Łupem napastników padło wówczas 300 tys. zł. Dwa tygodnie później mordercy znów zaatakowali. Tym razem ich ofiarą stał się kantorowiec z Przeworska, który zginął od strzału w głowę. Bandyci nie oszczędzili również jego partnerki. Łupem rabusiów padło wówczas 100 tys. zł. Na zmasakrowane zwłoki natknął się pracownik ekipy budowlanej pracujący w sąsiedztwie. Śledczy od początku nie mieli wątpliwości, że do zbrodni doszło na tle rabunkowym. Ofiary uchodziły za dobrze sytuowane. Zginęły od strzałów z broni krótkiej i myśliwskiej. Ostatni atak miał miejsce w Dębicy. Na szczęście dla właściciela kantoru pistolet zabójców zaciął się. Tylko dlatego mężczyzna uszedł z życiem.

Dopiero po kilku latach śledczym udało się powiązać Tadeusza G. z zabójstwami na Podkarpaciu. Sposób popełniania przestępstw był bardzo podobny do tych, jakie udowodniono im w pierwszym procesie tzw. „gangu kantorowców”, który toczył się przed Sądem Okręgowym w Krakowie (szczegóły przestępczej działalności opisaliśmy w styczniowym „Detektywie” – przyp. red.).

Również w przypadku kolejnych napadów to właśnie plantator truskawek spod Kielc był mózgiem podejmowanych działań przestępczych: to on opracowywał szczegółowy plan każdego napadu, wyznaczał role, dostarczał broń. Podejrzani najpierw wyszukiwali ofiary, zawsze poza województwem świętokrzyskim. Potem poznawali ich codzienne zwyczaje, obserwowali otoczenie, dowiadywali się wszystkiego dokładnie, bo w różnych składach osobowych jeździli nawet kilkadziesiąt razy na rozpoznanie miejsca napadu.

Tadeusz G. wybierał zazwyczaj małe miasta i za każdym razem brał pod uwagę lokalizację kantoru. Ważne były zabezpieczenia, alarmy, kamery, to, czy jest kasa pancerna, czy właściciel nosi gotówkę w reklamówce, teczce, czy transportuje ją do domu. Bandyci uderzali w porze jesiennej lub zimą, gdy dzień jest krótki, dni pochmurne, deszczowe, śnieżne. Tadeusz G. analizował też lokalizację postojów taxi, bazarów, tam, gdzie nie ma kamer. Czasem bandyci równocześnie obserwowali kilku właścicieli kantorów, a wybierali jednego. Po podjęciu decyzji, kogo obrabować, zaczynali zabierać broń na wyjazdy, mieli jej kilka sztuk, z tłumikami, a nawet zapalniki i materiały wybuchowe. Po zabójstwach wymieniali lufy, by nie udało się zidentyfikować broni użytej w zbrodni. Tadeusz G. dawał znać uzbrojonym wspólnikom i oni mieli strzelać, jak mówił, „na klatusię”, by ranni nie mogli oddychać i tym samym umierali na miejscu, gdzie oddano strzały, bez szansy na uratowanie życia.

W sprawie tej, oprócz dwójki mężczyzn, którym przedstawiono zarzuty zabójstwa, o mniej poważne przestępstwa oskarżono dwanaście innych osób, które w latach 2002-2016 popełniły trzydzieści siedem rozbojów, włamań i kradzieży na terenie całej Polski i w Niemczech. Pięć z tych ataków to napaści na właścicieli kantorów. Łączna wartość mienia, jakie stracili poszkodowani we wszystkich przestępstwach objętych aktem oskarżenia, przekroczyła 2 mln 600 tys. zł.

– W tej grupie Tadeusz G. był jedną z najważniejszych postaci – opowiada jeden ze śledczych. – To on udzielał swoim kompanom rad, jak perfekcyjnie przygotować się do przestępstwa i zacierać po sobie ślady. I choć w mniej groźnych napadach nie brał bezpośredniego udziału, to w jakimś stopniu jest za nie moralnie odpowiedzialny, ale to nie mogło być objęte aktem oskarżenia. Inna rzecz, że zarzuty popełnienia czterech zabójstw i usiłowania kolejnego były i tak wystarczająco mocne!

Czarna seria niewyjaśnionych zbrodni

Na tym nie kończą się przestępcze dokonania szefa „gangu kantorowców”. Według prokuratury sumienie Tadeusza G. obciąża jeszcze co najmniej kilka zabójstw, których akta przez kilkanaście lat leżały w archiwum z adnotacją „umorzone z powodu niewykrycia sprawcy przestępstwa”. Większość z nich zdarzyła się w okolicy miejsca zamieszkania Tadeusza G. Czy to przypadek? Gdyby nie zeznania skruszonego kompana pana G., pewnie nigdy nie udałoby się powiązać ze sobą tych faktów…

W sierpniu 1997 roku z zupełnie niezrozumiałych powodów zaginął mieszkaniec Woli Jachowej – Czesław T. Z krążących w okolicy plotek wynikało, że został zamordowany z powodu niezapłaconych długów. Czesław T., w oczach sąsiadów, uchodził za człowieka majętnego. Ponoć sporych pieniędzy dorobił się na udzielaniu pożyczek. Ostatni raz rodzina widziała go 20 sierpnia 1997 roku.

Reporter miejscowego dziennika „Echo Dnia” przed kilkunastoma laty relacjonował: „Tamtego dnia, w sierpniu 1997 roku, mężczyzna wrócił do domu z giełdy. Wszedł do mieszkania, poprosił żonę, by podała mu obiad. Wtedy przed jego dom zajechały dwa auta – łada i audi. Mężczyzna wyszedł na zewnątrz, zamienił kilka słów z tymi, którzy przyjechali. Ostatnie, co słyszała rodzina, to trzaśnięcie drzwi odjeżdżających aut. Prawdopodobnie w jednym z nich był także Czesław. Mężczyzna nigdy już nie wrócił do domu. Wsiadając do auta, nie miał przy sobie dokumentów ani pieniędzy. W domu został też jego paszport.

Żona zgłosiła policji zaginięcie Czesława T. Mówiła, że jacyś ludzie domagali się od niego oddania jakichś pieniędzy, coś około 10 tys. dolarów, ale o samej pożyczce niewiele wiedziała. Gdy poszukiwania nie przyniosły rezultatu, żona zaginionego pojechała do bodaj najsłynniejszego polskiego jasnowidza – Krzysztofa Jackowskiego z Człuchowa. Zabrała zdjęcie Czesława. Jasnowidz mówił, że prawdopodobnie zaginiony został uprowadzony przez trzech mężczyzn (w tym jednego zza wschodniej granicy), którzy mieli domagać się od niego jakichś pieniędzy, więzić gdzieś, w końcu – zabić. Wskazał nawet bardzo precyzyjnie miejsce ukrycia zwłok mężczyzny. Policja sprawdziła wszystko, krok po kroku przeczesywano miejsce wskazane przez jasnowidza. Nie znaleziono nic”.

Rok później, 3 lipca 1998 roku, na parkingu przed barem „Magdalenka” w Cedzynie, zastrzelono 25-letniego Mariusza J. i 19-letniego Łukasza S. Gdy do nich strzelano, siedzieli w charakterystycznym żółto-czarnym volkswagenie „garbusie”. Mężczyźni byli doskonale znani policji, bowiem ich nazwiska przewijały się w kilku dochodzeniach. Ludzie mówili, że młodzi mężczyźni nie zdążyli na czas rozliczyć się z interesów. Panująca w okolicy zmowa milczenia nie pozwoliła na wyjaśnienie wszystkich okoliczności tej sprawy.

Niespełna tydzień później, w niedzielny poranek, ludzie idący do kościoła znaleźli na poboczu drogi koło Skorzeszyc zmasakrowane ciało 17-letniego Romana K. Młody człowiek wracał z dyskoteki. Obok zwłok leżał kij bejsbolowy. Po latach okazało się, jak błahe były powody jego śmierci. Podobno Roman K. zaczepił pod sklepem partnerkę swojego kolegi – Adama K. Kobieta po powrocie do domu poskarżyła się swojemu chłopakowi. Adam K. pił wtedy wódkę z Tadeuszem G. Sporo już wypili, nabrali odwagi i postanowili się zemścić na nieszczęśniku. Zabrali pistolet i kije. Broni palnej mieli użyć dopiero w ostateczności. Nie była potrzebna… Gdy pobili Romana K. po głowie i tułowiu, upewnili się, że nie żyje. Zwłoki 17-latka przeciągnęli jeszcze na pole i autem wrócili do domu.

Najbardziej zagadkowe były dwa zabójstwa pracowników firmy budowlanej „Res-Bud”. Najpierw – 30 kwietnia 1999 roku – w Niestachowie zginął kierowca, 32-letni Andrzej K. Trzy strzały padły przez okno, gdy mężczyzna odpoczywał w pomieszczeniu socjalnym zakładu, w którym pracował. Niecałe dwa miesiące później, 20 czerwca 1999 roku, w Krajnie-Parcelach życie straciła księgowa Krystyna M. Przyjechała tam, żeby rozliczyć się z ludźmi prowadzącymi skład materiałów budowlanych. Pożegnała się, wsiadła do swojej skody felicii i uruchomiła silnik. Wtedy sprawca podbiegł i zaczął strzelać przez zamkniętą boczną szybę. Trafiły ją cztery kule.

Właściciele „Res-Budu” przeżywali w tamtym czasie bardzo ciężkie dni. W rozmowie z „Echem Dnia” opowiadali:

– To był koszmar – wspominając zdarzenia tamtej nocy żona właściciela firmy płakała, a mąż cały trząsł się z nerwów. – Wiem, jaki dźwięk daje wystrzał z pistoletu. Już go przecież słyszałam, przed własnym domem kilka tygodni wcześniej (podczas zabójstwa Krystyny M. – przyp. red.). Gdy usłyszałam, co się dzieje za oknem, myślałam, że przyszedł do nas ktoś z karabinem maszynowym i strzela. Podbiegłam do okna. Zobaczyłam tylko płomienie liżące stodołę. Z tyłu nie było już nic. A strzelał płonący eternit – opowiadała – Było tuż przed godziną 22.

Natychmiast zadzwonili po strażaków. Sześć wozów przyjechało w ciągu 10 minut. Ustalono też przyczynę pożaru: podpalenie. Ktoś podszedł do stodoły od tyłu, było ciemno, więc mógł to zrobić niezauważony. W ten sam sposób udało mu się oddalić. Kimkolwiek był, kryła go ciemność.

Wszystkie opisywane zbrodnie zostały z czasem umorzone z powodu niewykrycia sprawcy przestępstwa. Tragiczne zdarzenia, do których doszło pod koniec ubiegłego stulecia, powróciły dopiero kilkanaście lat później dzięki wysiłkom krakowskich śledczych. I znowu w kręgu podejrzanych znalazł się plantator truskawek spod Kielc, który od marca 2007 roku był za kratkami, zaś monotonię życia urozmaicają mu jedynie wyjazdy na przesłuchania i sądowe rozprawy.

Tajemnice wyjaśnione po latach

Kolejny akt oskarżenia, w którym padają dane personalne Tadeusza G., został sporządzony przez Małopolski Wydział Zamiejscowy Departamentu do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej w Krakowie pod koniec czerwca 2018 roku. Dokument skierowano do Sądu Okręgowego w Kielcach. Prokurator oskarżył Tadeusza G. o kierowanie lub dokonanie sześciu innych zabójstw oraz trzech rozbojów, w tym z użyciem niebezpiecznych przedmiotów w postaci kijów bejsbolowych. Nie wiadomo, czy doszłoby do tego procesu, gdyby nie znany już z wcześniejszych dokonań „gangu kantorowców” Wojciech W. Przez ponad 10 lat kontaktów z wymiarem sprawiedliwości mężczyzna szedł w zaparte i nie przyznawał się do winy. Dopiero po latach wyraził skruchę, a przy okazji szczegółowo opowiedział o „dokonaniach” swoich kompanów – przede wszystkim Tadeusza G.

Do pierwszego zabójstwa doszło w dniach 20-21 sierpnia 1997 roku na terenie województwa świętokrzyskiego. Tadeusz G. kierował czwórką swoich kompanów, których ofiarą stał się Czesław T. – człowiek majętny i bogaty, zajmujący się m.in. udzielaniem pożyczek. Fundusze na ten cel pożyczał od innych. Podobno był winien Tadeuszowi G. jakieś pieniądze, a ponieważ zwlekał z ich oddaniem, ten ostatni postanowił uprowadzić Czesława T. i dotkliwie go pobić. Wynajął w tym celu czwórkę bandytów, którzy uprowadzili pokrzywdzonego, założyli mu worek na głowę i bijąc go, cały czas żądali od niego zwrotu pieniędzy należnych Tadeuszowi G. Pomimo tego, że Czesław T. zgodził się na natychmiastowy zwrot pieniędzy i dodatkową kwotę za jego uwolnienie, sprawcy nadal go bili. Zmarł w następstwie pobicia, a sprawcy zakopali jego ciało, przysypując je wapnem.

Dodać trzeba, że Tadeusz G. od wielu lat doskonale znał Czesława T. Obaj pochodzili z Woli Jachowej. Byli w młodości kolegami, grali w piłkę, mieli wielu wspólnych znajomych. Poróżniły ich pieniądze, jeden z nich stracił przez nie życie! Dziesięć lat po zaginięciu Czesława T. sądownie uznano za zmarłego. Jeden ze skruszonych świętokrzyskich przestępców ujawnił po latach, że mężczyzna został uprowadzony za dług, jaki miał wobec jego brata i Tadeusza G. Odzyskaniem pieniędzy – biciem – zajęło się czterech wynajętych porywaczy. Ponieważ nie udało im się odzyskać pieniędzy, zabili go, zwłoki zakopali, a potem posypali wapnem gaszonym. Ciała zamordowanego nigdy nie znaleziono…

Mariusz J., kilka miesięcy przed zagadkową śmiercią w lipcu 1998 roku, wyszedł z więzienia. Ponoć chciał przystąpić do lokalnej grupy przestępczej zajmującej się m.in. dokonywaniem rozbojów. W końcu szef tej grupy, który później wspólnie z Tadeuszem G. dokonał zabójstwa Mariusza J., zgodził się na to i zabrał go na jeden z napadów na hurtownię. To miał być swego rodzaju „chrzest bojowy”, podczas którego bandyci chcieli sprawdzić zdolności nowego kompana. Mariusz J. zdał egzamin, za udział w tym przestępstwie otrzymał 10 tys. zł.

I pewnie jego przestępcza kariera rozwijałaby się, gdyby nie jedno „ale”… Szefowi grupy nie podobało się zachowanie Mariusza J. po dokonanym napadzie. Jego zdaniem było ono mało dyskretne i mogło doprowadzić do wykrycia przestępczej działalności grupy i zatrzymania jej członków. Dlatego też szef tej grupy wspólnie z Tadeuszem G. postanowili zabić Mariusza J. Do zbrodni doszło w nocy z 2 na 3 lipca 1998 roku w Cedzynie. Zaczaili się na niego pod jednym z tamtejszych sklepów. Tak się pechowo złożyło, że obok Mariusza J. siedział Łukasz S. Ten ostatni zginął tylko dlatego, że był przypadkowym świadkiem egzekucji. Miał pecha: znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.

Kolejne ofiary – Andrzej K. i Krystyna M. – byli pracownikami przedsiębiorstwa zajmującego się m.in. handlem materiałami budowlanymi. Taką samą działalność prowadził mężczyzna, który wspólnie z Tadeuszem G. dopuścił się zbrodni. Obaj sprawcy ustalili, że jeśli zabiją pracowników przedsiębiorstwa, to w ten sposób zmuszą właściciela firmy do jej zamknięcia. Brak konkurencji na rynku miał przynieść sprawcom zbrodni większe dochody. I chociaż perfekcyjnie przygotowali oba zabójstwa, to jednak nie osiągnęli zamierzonego celu. Wszystko dlatego, że właściciel konkurencyjnej firmy nie powiązał zabójstwa swojego pracownika Andrzeja K. z prowadzoną działalnością gospodarczą i w związku z tym nie podjął żadnych działań zmierzających do jej zamknięcia czy ograniczenia. Tadeusz G. wspólnie z ustaloną osobą podjęli decyzję o zabiciu Krystyny M., która była księgową konkurencyjnej firmy i szwagierką jej właściciela. To również nie dało nic do myślenia przedsiębiorcy budowlanemu i nadal nie ograniczał prowadzonego biznesu. Tadeusz G. dwukrotnie podpalił zabudowania należące do konkurencji. Do zdarzeń tych doszło 6 i 12 sierpnia 1999 roku. Straty oszacowano na ponad 200 tys. zł.

To niejedyne rozboje zarzucane w tym akcie oskarżenia Tadeuszowi G. i jego kompanom. Podejrzewa się ich o dokonanie trzech napadów na hurtownie z alkoholem i papierosami. Najpierw bili właścicieli kijami bejsbolowymi, po obezwładnieniu krępowali kajdankami, sznurem i taśmą samoprzylepną, potem zabierali łupy, których wartość liczona jest w setkach tysięcy złotych.

Bajkopisarz bajkę opowiedział, a ja mam zarzuty

Być może nie byłoby tego aktu oskarżenia, gdyby nie skruszony gangster, Mirosław T., który opowiedział śledczym o kulisach przestępczej działalności swojego brata „Szargali” i Tadeusza G. (ten pierwszy nie zasiadł na ławie oskarżonych, bowiem popełnił samobójstwo w 2011 roku w areszcie w Piotrkowie Trybunalskim). To oni mieli odpowiadać za sześć niewyjaśnionych do tej pory zabójstw z lat 1997-1999. To jego zeznania, najpierw w śledztwie, a potem w sądzie, pogrążają m.in. Tadeusza G. Jednoznacznie wynika z nich, w jakiej pogardzie Tadeusz G. miał życie innych ludzi.

– Łukasz zginął przypadkowo, bo był akurat w aucie – mówił w sądzie Mirosław T. o strzałach pod sklepem w Cedzynie. – Miał zginąć właściciel, ale pokazał się tylko raz – to zeznania o usiłowaniu zabójstwa szefa „Res-budu”. – Nie mogli się go doczekać, stwierdzili więc, że zabiją pracownika. Potem została spalona stodoła, sklep, coś tam jeszcze w Kielcach i tyle. Jak właściciel zrezygnował z działalności, tamci śmiali się, że się wystraszył. I że mają jednego z głowy.

Tadeusz G. oczywiście nie przyznawał się do żadnego zarzutu, jednocześnie bagatelizował oskarżenia Mirosława T.

– Bajkopisarz bajkę opowiedział, a ja mam zarzuty – żalił się w sądzie. – Bajki, wysokie sądzie. Bajki. Jestem pomówiony. On chce coś zyskać, dlatego wymyśla te wszystkie bzdury, które stawiają mnie w niekorzystnym świetle. Nie mam żadnego związku z tymi zabójstwami.

Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że rozprawa toczy się w tej samej sali kieleckiego sądu okręgowego, w której usłyszał w 2012 roku wyrok 25 lat więzienia za zabójstwo trojga Ukraińców w 1991 roku w Cedzynie. Tak jak i wtedy Tadeusz G. z kamiennym wyrazem twarzy słucha oskarżeń prokuratora i zeznań świadków, które nie stawiają go w najlepszym świetle. Ma już za sobą prawomocny wyrok dożywocia i wiele wskazuje na to, że to jeden z największych zabójców w powojennej historii Polski, o ile nie największy. W różnych śledztwach i procesach przypisuje mu się popełnienie łącznie aż osiemnastu zbrodni. Lista nie jest pełna, śledczy wiążą z nim kolejne. Czy kiedykolwiek zajdzie w nim jakakolwiek zmiana? Czy uroni łzę? Czy powie: przepraszam? Czy przyzna się do zarzucanych mu zbrodni? To pytania, na które nikt nie próbuje odpowiedzieć.

Błędy zawsze są początkiem końca

Polskie kroniki kryminalne od zakończenia II wojny światowej odnotowały wielu seryjnych zabójców, spośród których niewątpliwie rekordzistą jest Zdzisław Marchwicki (por. ramka), choć w ostatnich latach pojawiają się wątpliwości, czy aby na pewno był on sprawcą wszystkich przypisywanych mu zbrodni. Motywem działalności większości tych zbrodniarzy był popęd seksualny. Tadeusz G. wyłamuje się z tego schematu. Wiele wskazuje na to, że w przypadku podkieleckiego plantatora truskawek mamy do czynienia nie tylko z największym zabójcą w najnowszej historii, ale jednocześnie najbrutalniejszym i wyjątkowo cynicznym, który nie znał czegoś takiego, jak odruch ludzkiego serca…

– Przerażające, że człowiek jest zdolny do tego typu zachowań. Nigdy nie miałam do czynienia z takim działaniem sprawców. A prowadziłam już sprawy o zabójstwa, serię rozbojów, ale z tak przyjętym sposobem działania nigdy wcześniej się nie spotkałam. Zwłaszcza na taką skalę – stwierdziła przed kilku laty prokurator Katarzyna Płończyk z krakowskiej prokuratury. – Mocno zastanawiające jest, jak można w ten sposób funkcjonować. Przerażające, że człowiek jest zdolny do tego typu zachowań, co więcej, traktowania ich jako sposób życia. Tadeusz G. tak właśnie traktował popełnianie przestępstw, w tym popełnianie zabójstw. Traktował to jako sposób funkcjonowania, zarabiania pieniędzy, spędzania czasu. Chodziło o pieniądze. To był cel działania sprawców. Środek do tego celu był najdrastyczniejszy z możliwych. Nie zakładano, że być może ktoś zginie, ale zakładano, że pozbycie się świadków to najbezpieczniejszy sposób zdobycia tych pieniędzy.

Jedna z hipotez zakłada, że wraz z kolejnymi popełnianymi przestępstwami Tadeusz G. „łapał wiatr w żagle” i utwierdzał się w swojej bezkarności. Przez wiele lat kolejne zbrodnie uchodziły mu „na sucho”, co dodawało mu pewności w planowaniu i popełnianiu kolejnych przestępstw. Na szczęście dla społeczeństwa nawet najbardziej wyrafinowani bandyci popełniają błędy, które są początkiem ich końca.

Skoro o końcu mowa… Nie wiadomo, czy śledczy ujawnili już wszystkie zbrodnie Tadeusza G. W kilku wywiadach stwierdzili, że mężczyzna mógł brać udział, planować bądź być egzekutorem nawet w czterdziestu zbrodniach!

– Nadal nie wiemy, czy kiedykolwiek uda nam się odkryć wszystkie jego sekrety. Czy to, co ujawniono teraz, to naprawdę wszystko, czego mógł dokonać – mówią. ■

Leon Madejski

Do tej pory za największego seryjnego zabójcę po II wojnie światowej uchodzi Zdzisław Marchwicki, znany jako „Wampir z Zagłębia”. Według oskarżyciela zabił czternaście kobiet, a sześć kolejnych usiłował zabić. Działał w latach 1964-1970. Najmłodsza z jego ofiar miała 16 lat, najstarsza – 57. Przez wiele lat był bezkarny, siejąc postrach na południu Polski. Swego czasu krążyła nawet plotka, że celem jego działania jest zabicie tysiąca kobiet na tysiąclecie państwa polskiego.

Działał zawsze w ten sam sposób: podążał za ofiarą, wykorzystywał moment, kiedy był z nią sam na sam i wtedy uderzał w głowę ciężkim przedmiotem. Następnie bił tak długo, aż zabił, a potem dokonywał tzw. czynności seksualnych, nigdy jednak nie doszło do gwałtu. Kiedy zamordował bratanicę Edwarda Gierka, śledztwo ruszyło na niespotykaną w PRL-u skalę.

Milicja przez 7 lat nie potrafiła znaleźć sprawcy terroryzującego społeczeństwo. Bezsilni byli też psycholodzy, niemogący odgadnąć motywacji zbrodniarza, który zabijał, ale nie gwałcił. Wtedy uważano, że jeśli kobieta ginie, powodem jest rabunek albo chęć wykorzystania jej na tle seksualnym. W morderstwach „Wampira” nie było żadnego klucza ani logiki. Wedle oficjalnej wersji wpadł po tym, jak wytypował go komputer na podstawie wskazanych cech mordercy. Prawda była jednak po stokroć bardziej prozaiczna: doniosła na niego żona. Przyszła na komisariat, mówiąc: „Szukacie „Wampira”, a to mój mąż”.

„Wampira z Zagłębia” zatrzymano w 1972 roku, śledztwo trwało następne 2 lata, akta sprawy obejmowały ponad 166 tomów. Proces poszlakowy rozpoczął się 18 września 1974 roku w Klubie Fabrycznym Zakładów Cynkowych „Silesia” w Katowicach. Miał być pokazowy i tak też się stało. Cieszył się dużym zainteresowaniem, a wejście na salę rozpraw umożliwiała tylko specjalna wejściówka. Zdzisław Marchwicki został skazany na śmierć. Wyrok wykonano pod koniec kwietnia 1977 roku.

„Wampir z Zagłębia”

Samuel Little, odsiadujący karę potrójnego dożywocia za trzy zabójstwa w stanie Kalifornia, przyznał ostatnio, że popełnił około dziewięćdziesiąt zbrodni. Jeżeli okaże się, że to prawda, będzie największym seryjnym mordercą w Stanach Zjednoczonych. Jego nazwisko pojawiło się w policyjnych analizach przy okazji specjalnego programu FBI poszukiwania sprawców szczególnie okrutnych przestępstw – Violent Criminal Apprehension Program (ViCAP). Little powiązany był z kilkoma nierozwiązanymi sprawami w różnych stanach USA.

78-letni dziś mężczyzna odsiaduje już wyrok za trzy morderstwa, a podejrzany jest w kilkunastu kolejnych. Samuel Little wybierał sobie najczęściej na ofiary słabe i znajdujące się w życiowym kryzysie kobiety, często uwikłane w prostytucję i narkotyki. Przesłuchujący byli zaskoczeni liczbą szczegółów dotyczących każdego z morderstw, które opisywał osadzony. Pamiętał miejsca, samochody, które prowadził, potrafił nawet sporządzić rysunki ofiar. Podawane przez niego daty nie do końca jednak pokrywały się z danymi śledczych.

Podczas przesłuchań Samuel Little przyznał się do popełnienia około dziewięćdziesięciu zbrodni od 1970 do 2005 roku. Śledczy sprawdzają, na ile wiarygodne są jego zeznania. Little podał jednak szczegóły dwóch zabójstw, które znać mógł tylko sprawca. W ten sposób wyjaśnią się prawdopodobnie przynajmniej dwie dotąd nierozwiązane sprawy śmierci. Jeżeli zeznania Little'a się potwierdzą, będzie on amerykańskim seryjnym zabójcą z największą liczbą popełnionych zbrodni. Do tej pory to niechlubne miejsce zajmował John Wayne Gacy, który zabił przynajmniej trzydziestu trzech chłopców i młodych mężczyzn w latach 70. ubiegłego stulecia.

Niechlubny amerykański rekordzista

Masakra w dniu świętego Walentego

Jolanta WALEWSKA

14 lutego 1929 roku w całych Stanach Zjednoczonych obchodzono Dzień Zakochanych. Jak się później okazało, w Chicago data ta przeszła do historii jako dzień brutalnej egzekucji, którą Al Capone wykonał na członkach konkurencyjnego gangu. Morderstwo przeprowadzone było w iście egzekucyjnym, włoskim stylu – w kilka sekund na betonowej podłodze magazynu leżały w kałużach krwi ciała siedmiu osób. Chicago nigdy wcześniej nie widziało takiej masakry! Bezpośrednio po zamachu spekulowano, że Capone celowo wybrał dzień świętego Walentego, aby zabić konkurentów. W chicagowskim półświatku żartowano, że kule z karabinów maszynowych miały być „walentynkami” wysłanymi przez Ala.

Trudno powiedzieć, czy o takiej pogodzie marzą zakochani. Czwartek 14 lutego 1929 roku w Chicago był mroźny, od rana z różną intensywnością padał śnieg, do tego wiał ostry, nieprzyjemny wiatr. Skuleni ludzie przemykali ulicami, by jak najprędzej schronić się przed brzydką pogodą. Dochodziła godzina 10.30, kiedy pod garaż SMC Cartage Company na 2122 North Clark Street podjechał czarny cadillac, dokładnie taki sam, jakim na co dzień jeździli miejscowi policjanci. Na drzwiach miał oznaczenia policyjne i boczny służbowy numer. Wysiadło z niego kilku mężczyzn, w tym dwóch w mundurach chicagowskiej policji.

Póki co w wydarzeniach tych, gdyby obserwował je przypadkowy świadek, nie było nic sensacyjnego. Pewnie zwykła policyjna akcja, miał prawo pomyśleć, tym bardziej że stróże prawa nie próbowali ukrywać swojej obecności. Bardziej wtajemniczonym powinno to dać do myślenia, bo garaż, do którego skierowali swoje kroki policjanci, był siedzibą bossa irlandzkiego gangu George’a „Bugsa” Morana, który niepodzielnie rządził północnym Chicago.

George Clarence Moran, największy konkurent legendarnego Ala Capone, miał polskie korzenie. Urodził się w 1893 roku w Minnesocie. Jego ojciec był Irlandczykiem, a matka Polką. Gdy skończył 6 lat, razem z rodzicami przenieśli się do Chicago. Dorastający Moran był przez kolegów nazywany „Bugs”, co oznaczało raptusa. Trafił do dynamicznie rozwijającego się gangu Diona O’Baniona. Według policji ten ostatni miał na swym koncie co najmniej 25 ofiar, choć nigdy nie został skazany za zabójstwo. Jak wielu ówczesnych gangsterów nie rozstawał się z bronią. W szytych na miarę garniturach kazał wszywać specjalnie spreparowane trzy kabury na pistolety, a każdy z jego konkurentów wiedział, że potrafi się nimi posłużyć.

Moran szybko piął się po szczeblach przestępczej kariery. Z biegiem lat stworzył jeden z największych chicagowskich gangów, którego specjalnością były dostawy i sprzedaż zakazanego alkoholu. Jego największym konkurentem był Al Capone i kierowana przez niego równie potężna grupa przestępcza. Lata 20. ubiegłego stulecia to coraz większa rywalizacja konkurujących ze sobą gangów. Jej efektem było porywanie transportów przemycanego alkoholu, wystawianie policji członków konkurencyjnych gangów i uliczne strzelaniny. Śmiercionośne strzały padały coraz częściej, trup ścielił się gęsto. W latach 1925-1929 przemoc w Chicago była na porządku dziennym, zginęło 227 gangsterów. Szefowie gangów pałali do siebie coraz większą nienawiścią. Prędzej czy później musiało dojść do ostatecznego rozwiązania. Nikt nie wiedział, gdzie i kiedy!

To nie byli policjanci, bo to byli przebierańcy

Powróćmy do garażu SMC Cartage Company na 2122 North Clark Street. Nikomu nieznani mężczyźni weszli do budynku. Zastali tam sześciu członków gangu „Bugsa” oraz towarzyszącego im mechanika. O dziwo, wcale nie byli zaskoczeni wizytą, jak mogli domniemywać, stróżów prawa. Mogli podejrzewać, że niespodziewana wizyta policjantów to efekt donosu konkurencji, co w ostatnich kilkunastu miesiącach w Chicago nie było czymś niezwykłym. Właśnie o tej porze miała do nich dotrzeć dostawa nielegalnej whisky z Detroit. Czuli się jednak pewnie, bo trefny towar jeszcze do nich nie dojechał i śledczy nie mogli przedstawić im żadnych zarzutów. Ale goście przyjechali w zupełnie innym celu. „Policjanci” kazali całej siódemce rzucić broń i stanąć twarzą do ściany. Tamci nie protestowali i spokojnie wykonali polecenie. Nie byli świadomi, że to nie byli policjanci, a przebrani za nich zabójcy wynajęci przez Ala Capone.

Wydarzenia następnych kilkunastu sekund były dla nich kompletnym zaskoczeniem. Przybysze chwycili za dwa pistolety maszynowe „tommygun” i z zimną krwią oddali serię strzałów do stojących pod ścianą mężczyzn. Jak stwierdził później koroner, każda z ofiar dostała po 12 – 14 kul. Mordercy celowali w głowę i korpus. Mieszkaniec okolicznej kamienicy twierdził później, że gdy umilkły strzały, z garażu wyszli mundurowi prowadzący jakichś cywilów z podniesionymi rękoma. To był jednak dalszy ciąg bandyckiej maskarady, dzięki której nie niepokojeni przez nikogo opuścili miejsce masakry.

Dopiero kilka minut później do garażu na SMC Cartage Company przyjechała policja powiadomiona przez świadków zaniepokojonych odgłosami strzałów. Mimo że Chicago było przyzwyczajone do krwawych porachunków, to jednak ten atak wstrząsnął wszystkimi. Takiej masakry miasto jeszcze nie widziało. Wnętrze magazynu wykorzystywanego przez gangi alkoholowe wyglądało jak po przejściu tornada. Na podłodze leżały ciała rozstrzelanych mężczyzn, którzy nie mieli szansy na jakąkolwiek obronę. To była największa masakra w historii gangsterskich porachunków – pisali w 1929 roku chicagowscy dziennikarze.

Sześć osób zginęło na miejscu. Egzekucję – pomimo 14 ran postrzałowych – przeżył Frank Gusenberg. Dwie godziny później lekarze w szpitalu, do którego trafił ranny, zezwolili policji na przesłuchanie.

– Strzelanina? Jaka strzelanina? Nikt do mnie nie strzelał – odpowiedział Gusenberg, do końca wierny zasadzie, że z policją nie rozmawia się nawet w obliczu śmierci. Umarł trzy godziny później.

Kim był człowiek z blizną?

Wsprawie masakry w dniu świętego Walentego nikomu nie postawiono zarzutów, choć od razu wszyscy domyślali się, że stoi za nią Al Capone, najbardziej znany przestępca Stanów Zjednoczonych. Nie można mu jednak było przedstawić bezpośrednich zarzutów zabójstwa. W dniu święta zakochanych był na Florydzie, co potwierdziło kilku świadków. Ponad wszelką wątpliwość, to nie on naciskał na spust.

Tak naprawdę nazywał się Alphonse Gabriel Capone, lecz znany był wszystkim jako Al Capone albo „Scarface”. Jego drugi pseudonim pochodził od blizny, jaką miał na lewym policzku. Nabawił się jej na samym początku mafijnej przygody, podczas sprzeczki ze starszym rangą gangsterem. Od tamtej pory kazał fotografować się zawsze tylko z prawego profilu.

Capone pochodził z wielodzietnej rodziny włoskich emigrantów, którzy do Ameryki przybyli w 1894 roku i osiedlili się w Brooklynie. Jego ojciec był fryzjerem, a matka pracowała jako szwaczka. Państwo Capone dochowali się siedmiu synów oraz dwóch córek. Al był czwartym dzieckiem, urodził się 17 stycznia 1899 roku. Jego życie nie należało do najłatwiejszych. Edukację szkolną zakończył w szóstej klasie, po tym jak został wyrzucony ze szkoły za pobicie nauczyciela.

Młody Al pracował między innymi w sklepie ze słodyczami i w kręgielni. To jednak nie było jego ulubione zajęcie. Szybko związał się z grupami przestępczymi włoskich imigrantów, dzięki którym mógł zacząć marzyć o lepszym życiu i dużych pieniądzach. Pewny siebie, odważny młody chłopak szybko wpadł w oko mafijnym bossom, którzy powierzali mu coraz bardziej odpowiedzialne zadania. Przypuszcza się, że na ich zlecenie dokonał przynajmniej dwóch zabójstw.

W 1919 roku Al poślubił Irlandkę Mae Josephine Coughlin, która urodziła mu syna. Młode małżeństwo przeniosło się do Chicago. Wzorowy mąż i ojciec nie zaprzestał swojej gangsterskiej działalności. Tam dopiero rozwinął skrzydła, tym bardziej że akurat nadarzyła się ku temu doskonała okazja! W przeddzień jego dwudziestych pierwszych urodzin, 16 stycznia 1920 roku, Kongres Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej wprowadził osiemnastą poprawkę do konstytucji, zakazującą produkcji, sprzedaży i transportu alkoholu. Kiedy więc formalnie rozpoczął dorosłe życie, rozpoczęła się era prohibicji.

– Kiedy prohibicja została wprowadzona, miałem nadzieję, że będzie szeroko wspierana przez opinię publiczną i wkrótce przyjdzie ten dzień, kiedy zło wywołane przez alkohol zniknie (...) Zamiast tego picie alkoholu powszechnie wzrosło, knajpy zastąpił salon, pojawiła się armia przestępców, wielu naszych najlepszych obywateli otwarcie ignorowało prohibicję, szacunek do prawa został nadszarpnięty, a przestępczość osiągnęła poziom, jakiego nigdy wcześniej nie widzieliśmy – narzekał w 1932 roku rozczarowany przemysłowiec John D. Rockefeller jr., zwolennik prohibicji.

To od nich zaczęła się mafia?

Prohibicja stała się idealną szansą dla gangsterów na błyskawiczne pomnażanie majątków. Mogli prowadzić nielegalne interesy – ludzie nadal chcieli pić alkohol, byli gotowi za to dużo zapłacić, a ktoś musiał im go dostarczyć. Do początku lat 20.ubiegłego stulecia w Stanach Zjednoczonych poszczególne gangi działały w skali lokalnej, nie wchodziły sobie w drogę i nie prowadziły wyniszczającej konkurencji. Zakaz produkcji i sprzedaży alkoholu sprawił, że państwo stworzyło podwaliny na ogromny „czarny” rynek i dla powstawania olbrzymich przestępczych fortun. Przestępcy, wszelkiej maści kombinatorzy, a nawet niektórzy politycy działali „ramię w ramię” dla osięgnięcia korzyści majątkowych. Dlatego nie ma przesady w twierdzeniu, że okres prohibicji przyniósł skutki odwrotne do zamierzonych. Przed prohibicją miejsc zajmujących się sprzedażą alkoholu było 15 tysięcy, po wprowadzeniu było 32 tysiące nielegalnych miejsc dystrybucji nielegalnego alkoholu. Do czasów Ala Capone Ameryka nie miała do czynienia ze zorganizowaną przestępczością. Dopiero chicagowski boss i jego kompani rozwinęli działalność przestępczą tak, że zaczęli obejmować zasięgiem cały kraj.

Zaledwie 3 lata po przeprowadzce został zastępcą Torrio, szefa jednego z największych gangów w mieście. Prowadził nadzór nad prostytucją i handlem alkoholem. Cały czas prowadził walkę z konkurencyjnym gangiem North Side. Przestępcze Chicago podzieliło się na dwa zwalczające się obozy. Niemal każdy duży gang musiał opowiedzieć się po stronie Morana lub Capone. Wymierzone w konkurencję działania stawały się coraz bardziej brutalne. W latach 20. kilka razy podejmowano próby zabójstwa Ala – został postrzelony w restauracji, jego samochód oraz kolejne siedziby były kilkakrotnie ostrzeliwane. Nigdy jednak nie stała mu się większa krzywda.

Zarówno Capone, jak i Moran chcieli opanować całe chicagowskie podziemie. Nie było to łatwe i prędzej czy później musiało dojść do ostatecznego starcia. Decydujący cios zadał Capone. Pułapka została zastawiona na dzień 14 lutego 1929 roku. Pretekstem było namówienie Morana do kupna ciężarówki z przemyconym alkoholem, po stosunkowo niskiej cenie. Szczegóły sprzedaży ustalał pewien człowiek z Detroit, który, jak się potem okazało, pracował dla Ala Capone. Ryba połknęła haczyk i Moran zaczął dogadywać szczegóły odbioru towaru i zapłaty za kontrabandę. Wszystko miało być sfinalizowane w dniu zakochanych…

Tylko Capone tak zabija!

Moran tamtego dnia miał olbrzymie szczęście. Spóźnił się kilka minut na umówione spotkanie i to uratowało mu życie. Kiedy podjechał pod garaż, dostrzegł stojący tam samochód policyjny. Nie zatrzymał się więc i odjechał dalej. Kiedy usłyszał strzały karabinów maszynowych, zorientował się, że to nie akcja policyjna, ale robota konkurencji.

– Tylko Al Capone tak zabija – miał powiedzieć, gdy dowiedział się o rozmiarze masakry.

Tymczasem kilka metrów dalej rozgrywała się egzekucja. Wynajęci przez Capone gangsterzy wyciągnęli spod płaszczy pistolety maszynowe i rozstrzelali długimi seriami stojących pod ścianą ludzi Morana. Na koniec strzelili z rewolwerów prosto w twarze ofiar. Oszczędzili tylko psa jednej z nich: nie byli przecież zwyrodnialcami, żeby krzywdzić bezbronnego czworonoga…

Warto podkreślić, że do lutego 1929 roku Capone był popularnym gangsterem. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że swego rodzaju celebrytą. Wielu mieszkańców Chicago uważało go za współczesnego Robin Hooda. Król gangsterów był pomysłodawcą i sponsorem programu walki z krzywicą, w ramach którego dzieci w chicagowskich podstawówkach otrzymywały codziennie szklankę mleka. Otworzył także kuchnie z zupą dla najuboższych. Ponadto był postrzegany jako przeciwnik prohibicji.

Jednak masakra w dniu świętego Walentego była tak okrutna, krwawa i bezczelna, że w krótkim czasie stał się on „wrogiem publicznym numer 1”. Wszyscy znali jego przestępczą działalność, ale było rzeczą niemożliwą oskarżyć go o nią, bo zastraszeni świadkowie podczas przesłuchań milczeli jak grób.

Skala wydarzenia sprawiła, że mieszkańcy Chicago zaczęli postrzegać Ala Capone jako zwyrodnialca i wyrachowanego zabójcę, a nie zwykłego gangstera. Mówiono, że Capone miał w kieszeni każdego mieszkańca Chicago – od burmistrza po szeregowych policjantów. Jednak wówczas odwrócili się od niego wszyscy. Nic dziwnego, że kilka miesięcy później, w Atlantic City, odbyła się konferencja przedstawicieli świata przestępczego, na której jednym z punktów obrad było omówienie wydarzenia z 14 lutego.

Bossowie amerykańskiej mafii byli wściekli na Ala, bo przez lutową masakrę władza z olbrzymią determinacją podjęła walkę z przestępczością zorganizowaną. Większością głosów podjęto decyzję, że dla uspokojenia opinii publicznej Al Capone powinien na jakiś czas pójść do więzienia. Capone poddał się „wyrokowi” i na krótko trafił do więzienia w Pensylwanii za nielegalne posiadanie broni. To jednak nie uspokoiło opinii publicznej, wręcz przeciwnie – niektórzy potraktowali to jako szyderstwo z amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.

Czy wiesz, że…

Budynek, w którym doszło do masakry w Walentynki 1929 roku, został zburzony w 1967 roku. Teren, na którym kiedyś stał, jest teraz parkingiem przy domu opieki. Według dziennikarzy wychodzącego w Chicago „Dziennika Związkowego” przechodniom w tym miejscu zdarza się słyszeć przerażające krzyki i odgłos karabinów maszynowych: „Wiele osób, które przystawało w tym feralnym miejscu, doświadczało irracjonalnego uczucia strachu. W miejscu garażu powstał skwer, na którym można spotkać mieszkańców okolicznych budynków wyprowadzających psy na spacer. Podobno zwierzęta często zachowują się tam dziwnie – podkulają ogony i przestraszone uciekają, skomlą i wyją. Kto wie, może wciąż czują przerażenie mordowanych gangsterów”.

Cegły z północnej ściany budynku, w którym przed 90 laty rozegrała się krwawa masakra, kupił kanadyjski biznesmen George Patey. Od tamtej pory swego rodzaju „życie po życiu” tej makabrycznej ściany jest najdziwniejszą częścią spuścizny po miejscu masakry w świętego Walentego. Każda z 414 cegieł została ponumerowana, a ładunek następnie wysłano do Kanady. Cztery lata później, w Vancouver, Patey otworzył klub nocny o nazwie Pałac Banjo. Lokal był urządzony w stylu lat 20. XX wieku, a słynne cegły zainstalowano wewnątrz toalety dla mężczyzn za osłoną z pleksi. W 1978 roku Patey ponownie zdemontował ścianę i wystawił ją w muzeum figur woskowych jako tło dla uzbrojonych w pistolety gangsterów mierzących do siebie przy akompaniamencie odgłosów wystrzałów. Muzeum zbankrutowało.

Patey zmarł 26 grudnia 2004 roku. Nigdy nie ujawnił, ile zapłacił za cegły na aukcji. Pozostałe cegły z masakry zostały przekazane jako spadek jego siostrzenicy, która sprzedała je Muzeum Mob w Las Vegas. Otworzono je… w Walentynki 14 lutego 2012 roku

Anatomia upadku

Kilka miesięcy po masakrze w dzień świętego Walentego gangsterem zainteresował się sam prezydent Herbert Hoover. Nakazał go aresztować. Ujęciem przestępcy miała się zająć specjalna grupa dowodzona przez Eliotta Nessa. „Nietykalni”, bo tak zostali nazwani agenci, znaleźli w końcu hak na gangstera: obnosił się ze swoim bogactwem, więc oskarżono go o niepłacenie podatków. Al Capone zapomniał o starej jak świat zasadzie, że można z każdym zadrzeć, ale nigdy z… urzędem skarbowym. Ten jest bezlitosny i dopadnie każdego, kto próbuje go oszukać.

Amerykańskiego gangstera zgubiła pewność siebie i przekonanie o własnej bezkarności. Cała Ameryka wiedziała, że Capone jest gangsterem, on sam nigdy tego nie ukrywał, a jednak cały czas był na wolności i opływał w dostatki. Fortuna, którą zgromadził Capone, w szczytowym momencie jego działalności była trudna do ogarnięcia. W 1926 roku rząd szacował, że dochód ekipy Ala to 50 mln dolarów za alkohol, 25 mln z hazardu, 10 mln z prostytucji i tyle samo z narkotyków, czyli łącznie ok. 95 mln dolarów, co dziś daje mniej więcej 1,2 mld. W tych szacunkach rząd całkiem oficjalnie umieścił łapówki dla policji. Miały one wynosić 15 milionów ówczesnych dolarów.

Ponad wszelką wątpliwość Al Capone był niebywale inteligentny. Prał pieniądze na ogromną skalę, złamał więcej przepisów niż ktokolwiek inny, a mimo to policja nie mogła mu udowodnić żadnego przestępstwa. Dla amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości skazanie go było bardzo dużym wyzwaniem, ale długo było to niemożliwe. Udało się to dopiero w 1931 roku, kiedy to stworzono specjalną grupę z Eliotem Nessem na czele. Historię pogoni agenta federalnego za Capone opowiada film „Nietykalni” (1987) w reżyserii Briana De Palmy. Dzieje chicagowskiego gangstera przedstawia także obraz „Człowiek z blizną” (1932) Howarda Hawksa. Dorastanie w czasach prohibicji jest także tematem dzieła „Dawno temu w Ameryce” (1984) w reżyserii Sergio Leone.

Śledczy poszli tropem wystawnego trybu życia prowadzonego przez gangstera. Pomimo luksusów, w jakie opływał, Al Capone nigdy nie złożył zeznania, twierdząc, że nie miał dochodu do opodatkowania. Zgodnie z ówczesnym kodeksem podatkowym każdy dochód podlegał zgłoszeniu, nawet jeśli nie do końca jasne było źródło jego pochodzenia. To było doskonałym pretekstem do wszczęcia śledztwa i aresztowania przestępcy.

Smutny koniec wielkiego gangstera

5 czerwca 1931 roku Capone został oskarżony o 22 przypadki uchylania się od płacenia podatków federalnych. W dniu 17 października 1931 roku najsłynniejszy gangster świata został skazany na karę 11 lat pozbawienia wolności. Skazano go także na grzywnę 50 tys. dolarów (rekordowa kwota jak na tamte czasy za oszustwa podatkowe) i częściową konfiskatę majątku. Zabrano mu słynnego cadillaca z szybami kuloodpornymi, solidnymi oponami z kauczuku i innymi zabezpieczeniami przed atakiem. To był początek końca „wroga publicznego nr 1” – przestępcze imperium mieli teraz przejąć jego niedawni współpracownicy i nie mieli zamiaru dzielić się zyskami z dawnym bossem, który znalazł się za kratkami.

Początkowo Capone karę odsiadywał w więzieniu federalnym w Atlancie. Tam jednak szybko uzyskał władzę i posłuch wśród skazańców, dlatego został przeniesiony do dopiero co otwartego słynnego więzienia Alcatraz, gdzie nie było członków włoskiej mafii i kontakt ze światem zewnętrznym był znacznie ograniczony. Capone znalazł się w pierwszym transporcie skazańców, który przybył na wyspę 11 sierpnia 1934 roku z 137 więźniami; w więziennej kartotece otrzymał numer 85. Nawet tam obawiał się, że „Bugs” będzie próbował zorganizować zamach na jego życie. Nigdy do tego nie doszło, zresztą wpływy tego drugiego gangstera z biegiem czasu również malały. Krwawa wojna z Capone wyniszczyła jego gang, a zniesienie prohibicji dramatycznie zmniejszyło jego dochody.

Capone wyszedł na wolność 16 listopada 1939 roku. Żył jeszcze 8 lat, ale z demencją, chorobą psychiczną i weneryczną. W 1946 roku jego lekarz i psychiatra z Baltimore przeprowadzili badania i doszli do wniosku, że Capone ma mentalność 12-letniego dziecka.

Ostatnie lata były gangster przeżył w swojej rezydencji w Palm Island na Florydzie, spędzając czas z żoną i wnukami. 21 stycznia 1947 roku doznał wylewu krwi do mózgu, do tego nabawił się zapalenia płuc. Zmarł 25 stycznia 1947 roku. Pochowano go w Chicago pomiędzy grobami brata i ojca. W marcu 1950 roku szczątki wszystkich trzech osób zostały przeniesione na cmentarz Mount Carmel w Hillside, leżący na zachód od Chicago. ■

Jolanta Walewska

Zdrowego chłopczyka kupię!

Eliza SOLSKA

„Barbara Owczarek ze wsi Dąbrówka rodzi dzieci na handel. Sprzedała już dwoje albo troje, a teraz szykuje się do sprzedaży następnego. Podobno kupcy przyjeżdżają z zagranicy i płacą dolarami. A jej rodzina na pewno wie o wszystkim. Czy za to nie ma żadnej kary?”

To nie był pierwszy anonim, z jakim mieli do czynienia policjanci w K. Zawsze sprawdzali, czy w takim doniesieniu jest ziarno prawdy, czy też jest ono tylko zwykłym pomówieniem. W tym przypadku, choć treść listu brzmiała jak plotka, została poddana natychmiastowemu sprawdzeniu. Mogło bowiem chodzić o handel dziećmi, a podobna historia, która miała miejsce w sąsiednim województwie, zbulwersowała opinię publiczną nie dalej jak rok wcześniej…

20-letnia Barbara Owczarek mieszkała w Dąbrówce z rodzicami i 16-letnią siostrą. Pracowała z rodzicami w gospodarstwie, młodsza siostra chodziła do zawodówki w pobliskim miasteczku. Rodzina mieszkała na skraju wsi, nieco na uboczu i trzymała się raczej z dala od ludzi. Wszyscy we wsi wiedzieli, że Owczarkowie lubią wypić, bo w miejscowym sklepiku regularnie kupowali po kilka butelek taniego wina. Nie było to akurat niczym wyjątkowym, więc nie wzbudzało szczególnego zainteresowania.

Wiesiek Owczarek był skryty, mrukowaty i raczej omijano go z daleka. Z nikim się nie przyjaźnił, u nikogo nie bywał. Dlatego gdy policjanci z wydziału kryminalnego próbowali dowiedzieć się czegoś o rodzinie Owczarków, nie było im łatwo. Informacje opierały się na domysłach, plotkach, podejrzeniach.

Najistotniejsze były dwie informacje. Pierwsza – że miesiąc wcześniej w szpitalu w M. Barbara Owczarek urodziła dziecko, chłopczyka. Druga, że mercedes z rejestracją z sąsiedniego województwa podjeżdżał do domu Owczarków kilkakrotnie w ciągu ostatniego miesiąca. Mercedes należał do mecenasa Krzysztofa Krawczyka z K. Wkrótce okazało się, że informacje zawarte w anonimie nie tylko się potwierdziły, ale fakty były jeszcze bardziej wstrząsające.

Zamówienie ze Szwecji

Anna i Krzysztof Krawczykowie na pomysł wpadli trochę przez przypadek. Podczas spotkania towarzyskiego dowiedzieli się, że pewne bezdzietne małżeństwo ze Szwecji chciało adoptować dziecko z Polski, ale nie mogli przebrnąć przez długie i uciążliwe procedury prawne. Szwedzi byli bardzo zamożni i mecenas Krawczyk wyczuł, że da się tu zgarnąć niezłe honorarium. Zaproponował nawiązanie kontaktu z zainteresowanymi i zaoferował pomoc w tej sprawie.

Olssonowie – bo tak nazywało się szwedzkie małżeństwo – zadzwonili do mecenasa kilka dni później. Rozmowa była prowadzona po angielsku. Zamówienie małżeństwa Olssonów było konkretne: Kristina Olsson chciała ładne, zdrowe niemowlę, chłopczyka, od zdrowej, młodej matki. Honorarium adwokata miało wynosić 2 tys. dolarów w formie zaliczki i 6 tys. dolarów po sfinalizowaniu całej sprawy. Matka dziecka miała otrzymać 3 tys. dolarów lub ich równowartość w złotówkach.

Wkrótce mecenasowa Anna Krawczyk znalazła dziecko spełniające te warunki. Na porodówce szpitala w M. 20-letnia kobieta urodziła zdrowego chłopczyka. Jeszcze przed porodem informowała położne, że chce zostawić dziecko w szpitalu i prosiła, żeby znalazły chętnego do adopcji.

Pani mecenasowa powiadomiła małżeństwo Olssonów, że znalazła dziecko odpowiadające zamówieniu i dwa dni później Szwedzi byli już w Polsce, gotowi zabrać niemowlę do siebie. Nie zamierzali jednak starać się o legalną adopcję, mieli już złe doświadczenia w tym zakresie, a państwo mecenasostwo też zdecydowanie to odradzali. Przede wszystkim dlatego, że po wcześniejszych aferach z zagranicznymi adopcjami dzieci, nagłośnionymi w mediach, które miały miejsce m.in. w Lubelskiem, sądy stały się temu bardzo niechętne. Zgoda matki na adopcję zagraniczną już nie wystarczała, w pierwszej kolejności sądy brały pod uwagę polskie rodziny. Ale od polskiej rodziny pośrednicy nie dostaliby pewnie ani grosza, a już na pewno nie honorarium w dolarach. Nic więc dziwnego, że Krawczykowie odradzali Szwedom legalną adopcję.

Żeby ominąć długą i niepewną co do finału procedurę, wymyślili inne rozwiązanie. Jak wynikało z późniejszych ustaleń śledztwa, mózgiem całej operacji był mecenas Krawczyk, a wykonawcą jego żona, która załatwiała wszystkie sprawy w szpitalu i urzędach.

Bajka z kochankiem

Pomysł był prawie genialny. Otóż zupełnie inna procedura obowiązywała, gdyby dziecko miało być wywiezione z kraju przez legalnego ojca za zgodą matki. Wystarczyło, żeby matka dziecka udała się do urzędnika stanu cywilnego wraz z cudzoziemcem, który chce dokonać adopcji i oświadczyli zgodnie, że to on jest ojcem dziecka. Po wpisaniu tego w metrykę noworodka mężczyzna nabierał do niego praw rodzicielskich. By wywieźć go za granicę, niepotrzebna była już zgoda sądu, wystarczyła zgoda matki.

Trzeba było tylko wymyślić wiarygodnie brzmiącą historię o tym, jak doszło do tego, że szwedzki biznesmen został ojcem dziecka dziewczyny z zabitej dechami wsi w Polsce. A potem nauczyć tej historii Barbarę Owczarek.

W dniu wypisu ze szpitala matkę z dzieckiem odebrali Anna Krawczyk i Anders Olssen. Przywieźli dla niej eleganckie ubranie, a dla niemowlęcia piękne ciuszki i śpiworek. Pojechali od razu do urzędu stanu cywilnego. Po drodze w samochodzie Barbara została pouczona, co i jak ma mówić przed urzędnikiem.

Dziewczyna okazała się pojętna i bez mrugnięcia okiem przedstawiła Olssona jako ojca dziecka i nawet o nic nie pytana opowiedziała bajeczkę o tym, jak to rok wcześniej spotkała 40-letniego Andersa Olssona w sklepie, jak zaprosił ją na kolację, a potem do pokoju w hotelu. Później spotkali się jeszcze raz i szwedzki kochanek wyjechał do Sztokholmu. Kiedy Barbara stwierdziła, że jest w ciąży, powiadomiła go o tym. Anders ucieszył się i gdy dziecko się urodziło, przyjechał do Polski, żeby dać chłopcu swoje nazwisko i zająć się nim. Szwed oczywiście cały czas przytakiwał i powtarzał, że chce zająć się synkiem.

Po tak zgodnych oświadczeniach obydwojga „rodziców” urzędnik bez żadnych oporów wypisał chłopcu metrykę z imieniem Erik i nazwiskiem Olsson. Nic w tej historii nie wzbudziło jego podejrzeń ani wątpliwości.

W późniejszym śledztwie nie udało się ustalić, czy urzędnik był rzeczywiście tak naiwny, czy też za „przymknięcie oka” ktoś mu zapłacił. Natomiast gdy sprawę zaczęła wyjaśniać policja, okazało się, że Anders Olsson w ogóle nie przebywał w Polsce, w czasie kiedy rzekomo miał spotykać się z Barbarą Owczarek i kiedy to miała zajść w ciążę.

Gdy wyszli z urzędu stanu cywilnego, mecenasowa wręczyła Barbarze 500 dolarów z umówionej sumy 3000, obiecując resztę, gdy dziecko już wyjedzie z kraju. Potem odwiozła dziewczynę do domu, a małego Erika jego świeżo „przyszyty” tatuś zabrał do hotelu, gdzie czekała jego żona.

Zaświadczenie od lekarza

Szwedzi byli szczęśliwi, nie mogli się doczekać, kiedy wyjadą z małym do Szwecji, gdzie w ich wielkim domu czekał na chłopca pięknie urządzony pokoik z mnóstwem zabawek.

Trzeba było tylko przebrnąć przez ostatni etap – paszport dla dziecka. Na wniosku o wydanie dokumentu potrzebna była zgoda obydwojga rodziców i z tym nie było żadnego problemu. Mecenas Krawczyk zalecił, aby na wszelki wypadek do wniosku dołączyć zaświadczenie lekarskie, że dziecko ma wadę serca i wymaga skomplikowanej i kosztownej operacji za granicą. Takie zaświadczenie bez problemu załatwiła jego żona u zaprzyjaźnionego lekarza internisty.

Z tak przygotowanym kompletem dokumentów Szwed, matka dziecka i pilotująca ich mecenasowa stawili się w urzędzie wojewódzkim, aby uzyskać paszport. Tu jednak trafili na bardziej dociekliwego urzędnika niż wcześniej w urzędzie stanu cywilnego. Zdziwiło go mianowicie, że zaświadczenie o poważnej chorobie noworodka wystawił internista z prywatnego gabinetu, a nie kardiolog, oraz że dziecko z taką wadą nie jest hospitalizowane. Wstrzymał się z decyzją, kazał zainteresowanym przyjść za kilka dni i podzielił się wątpliwościami z policją. A tak się złożyło, że policja, po otrzymaniu anonimu, już badała sprawę Barbary Owczarek. Ustalenia zaczęły układać się w całość.

Do domu dziecka

Policjanci odwiedzili szwedzkie małżeństwo w hotelu w przeddzień planowanego przez nich wyjazdu. Państwo Olsson mieli już wykupione bilety na prom z Gdyni do Karlskrony. Znajdująca się w pokoju ilość ubranek, zabawek, smoczków, buteleczek, pieluszek, itp. rzeczy potrzebnych dla niemowlaka była imponująca.

Podczas przesłuchania w prokuraturze Anders Olsson podtrzymywał wersję, że chłopiec jest owocem jego przygodnej znajomości z Barbarą Owczarek. Twierdził, że jego żona pogodziła się ze zdradą i zgodziła się wziąć dziecko na wychowanie. Plątał się w zeznaniach, jak poznał Barbarę Owczarek, w jakim języku się z nią porozumiewał itp. Było oczywiste, że kłamie.

Przesłuchiwany był również mecenas Krzysztof Krawczyk, który twierdził, że udzielił tylko porady i pomocy prawnej, za co otrzymał honorarium, zaś jego żona z czystej życzliwości i nieodpłatnie pomagała zaprzyjaźnionym cudzoziemcom w załatwianiu formalności w polskich urzędach.

Gdy Anders był przesłuchiwany w prokuraturze, małego Erika wbrew rozpaczliwym protestom Kristin Olsson zabrano i decyzją prokuratora odwieziono do domu małego dziecka. Płacz przybranej matki udzielił się chłopczykowi tak bardzo, że płakał całą drogę. Uspokoił się dopiero w ramionach doświadczonej pielęgniarki z domu małego dziecka.

Historia matki chłopca

Zatrzymana została również Barbara Owczarek. Podczas przesłuchania przez chwilę próbowała udawać, że ojcem chłopca jest Anders Olsson, ale coraz bardziej plątała się w fikcyjnej historii znajomości. Tymczasem śledczy mieli już potwierdzone informacje o tym, że wcześniej Barbara sprzedała dwoje swoich dzieci. Gdy śledczy spytał ją o to, krzyknęła:

– To nieprawda, ja ich nie sprzedałam, tylko oddałam na wychowanie! Żeby miały lepsze warunki niż u mnie!

Komu oddała wcześniej dwójkę dzieci, dziewczynkę i chłopca, nie chciała powiedzieć. Oznajmiła jedynie, że było to małżeństwo ze Stanów Zjednoczonych. Nie zna ich nazwiska, nic o nich nie wie, poza tym, że byli młodzi i bogaci. Powtarzała z uporem, że dzieci wyjechały do Ameryki i tam będą miały dobrze. Dlaczego nie przeprowadziła oficjalnej adopcji? Bo nie wiedziała, że to potrzebne. Tamci powiedzieli jej, że wezmą dzieci tylko na wychowanie do czasu pełnoletności i że żadnych formalności do tego nie trzeba.

Ale prawdziwie szokujące były kolejne wyznania Barbary. Zapytana, czy wszystkie dzieci mają tego samego ojca, odpowiedziała bez zastanowienia:

– Tak!

– A czy on się zgodził, żeby je oddać? – padło następne pytanie.

– Tak! – odpowiedź znowu była zdecydowana.

– Czy on może to potwierdzić? Czy pani może powiedzieć, kim jest ojciec dzieci?

Po tym pytaniu zapadła długa cisza. Barbara patrzyła przed siebie nieobecnym wzrokiem, potem spojrzała na śledczego i powiedziała drżącym głosem:

– Mój ojciec!

Ojciec – dziadek

Miała 14 lat, kiedy ojciec zgwałcił ją pewnej nocy. Był jak zawsze pijany i pijana była też matka. Barbara próbowała się bronić, ale bezskutecznie. Była małą dziewczynką, a ojciec wielkim, zwalistym chłopem. W domu była wtedy jeszcze jej młodsza siostra. Słyszała, co się dzieje, ale bała się odezwać.

Od tej pory ojciec robił to z nią zawsze, kiedy tylko chciał. Matka wiedziała o wszystkim i nie reagowała. Mając 15 lat Barbara urodziła dziecko, chłopca. Urodziła w domu i od początku chłopiec wychowywał się w rodzinie jako dziecko jej rodziców. Ludzie we wsi nic nie wiedzieli. Matka Barbary była dość tęga, mogło więc wyglądać, że to ona chodziła w ciąży. A Baśki w tym czasie nikt na wsi nie widywał, bo prawie wcale nie wychodziła z domu.

Potem rok po roku urodziła jeszcze dwoje. To pierwsze dziecko zostało w rodzinie, bo jak mówił ojciec, „chłopak może się przydać”. Dwójki następnych postanowili się pozbyć, bo zrobiło się „za dużo gęb do wyżywienia”. Zwłaszcza że dziecko urodziła też Monika, 16-letnia siostra Barbary…

Oczywiście w śledztwie Barbara „nie pamiętała już”, kto podpowiedział jej, że amerykańskie małżeństwo chce adoptować dwójkę dzieci i jak się z nimi spotkała. Cała rodzina zaprzeczała również, jakoby za te dzieci dostali pieniądze. Jednak z informacji wynikało, że po oddaniu dzieci amerykańskiemu małżeństwu sytuacja Owczarków wyraźnie się poprawiła, choć nikt w tej rodzinie nie pracował.

Wiesław Owczarek został aresztowany za wykorzystywanie seksualne córki. Starszej córki, bo choć najprawdopodobniej był ojcem dziecka również młodszej, ta nigdy tego nie potwierdziła. Owczarek oczywiście nie przyznał się do postawionego mu zarzutu.

Biznes czy dobro dziecka

Śledztwo w tej sprawie trwało dwa lata. Mecenas Krzysztof Krawczyk i jego żona Anna oraz Szwed Anders Olsson zostali oskarżeni o handel ludźmi. Matka dziecka, Barbara Owczarek, uniknęła zarzutów. Prokurator uznał bowiem, że nie miała świadomości, że stała się uczestnikiem transakcji.

Sprawa w sądzie ciągnęła się prawie trzy lata. Rozprawy były wielokrotnie odraczane, m.in. z powodu nieobecności Olssona, który przedstawiał kolejne zaświadczenia o leczonej depresji.

Obrońcy wszystkich oskarżonych żądali uniewinnienia, twierdząc, że mecenas udzielił tylko porady prawnej, jego żona bezinteresownie pomagała ludziom, którzy o to prosili, a Anders Olsson chciał zapewnić dziecku lepsze warunki do życia. Wszyscy zaś mieli dobre intencje, bo chcieli pomóc chłopcu, który mógł wyjechać do Szwecji i żyć w luksusie.

Wyrok zapadł w 2000 roku. Mimo że prokurator przekonywał sąd, że działania oskarżonych były typową transakcją handlową i miały na celu zysk, a nie dobro dziecka, sąd uznał, że działania te miały służyć przede wszystkim poprawie warunków bytowych dziecka, a więc cel był pozytywny.

Krakowski sąd uniewinnił Krzysztofa i Annę Krawczyków z zarzutu handlu ludźmi, uznając, że w swoich działaniach kierowali się dobrem dziecka. Anna Krawczyk została natomiast skazana za nakłanianie Andersa Olssona do złożenia nieprawdziwego oświadczenia, że jest on ojcem dziecka. Po apelacji kara 1,5 roku w zawieszeniu została zmniejszona do roku w zawieszeniu.

Anders Olsson, również po apelacji, został prawomocnym wyrokiem uniewinniony ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu.

Toczyło się również postępowanie wobec lekarza za wydanie fałszywego zaświadczenia o zdrowiu dziecka, ale zostało warunkowo umorzone na roczny okres próby.

Osobną sprawą był wątek kazirodztwa w rodzinie Owczarków. Wiesław Owczarek nie przyznał się do zarzutów. Badania genetyczne wykazały jednak, że jest on ojcem chłopca, który miał być wywieziony do Szwecji. Został skazany na rok pozbawienia wolności.■

Eliza Solska

Imiona i nazwiska, a także niektóre okoliczności sprawy zostały zmienione.

Maszyna do zabijania!

Karol REBS

Zaprogramowani mordercy, bez cienia refleksji zabijający na rozkaz legiony przeciwników, to wbrew pozorom wcale nie wytwór nadmiernej wyobraźni pisarzy i filmowców. Żeby zmusić człowieka do zabijania, wcale nie potrzeba milionów dolarów, tajnych laboratoriów ani sztabu speców od naukowego prania mózgu. Czasami wystarczy naprawdę niewiele...

Podłużny czterokondygnacyjny blok przy ulicy 1 Sierpnia w Stalowej Woli kilkanaście lat temu nie wyróżniał się niczym szczególnym. Mieszkali w nim spokojni, dbający o otoczenie ludzie. Ale to już niestety przeszłość.

Odkąd budynek zaczął pełnić funkcję bloku socjalnego i osiedlili się w nim ludzie z marginesu i kryminaliści, spokoju było coraz mniej. Przypominające chlewy mieszkania, z których wymontowano wszystko, co dało się wyrwać i spieniężyć, zdewastowane klatki schodowe, upstrzone wulgarnymi napisami i rysunkami elewacje – tak to obecnie wygląda. Na porządku dziennym są bójki i głośne awantury. Dochodzi do zabójstw i samobójstw.

„Pershing” – bo tak mieszkańcy Stalowej Woli nazywają blok – to wątpliwa wizytówka miasta. Niektórzy uważają, że powinien zostać wyburzony wraz z fundamentami, żeby w jego miejscu mogły powstać mieszkania dla „ludzi”. Ale tak nie można zrobić. Oprócz „patologii” mieszkają w nim osoby starsze i niepełnosprawne.

Nie warto mu pomagać

Niewielkie mieszkanie na drugim piętrze zajmował od dłuższego czasu 64-letni Kazimierz Z. Za lokal płaciła pomoc społeczna. Mężczyzna zbierał puszki i butelki, które następnie sprzedawał, a wszystkie zarobione w ten sposób pieniądze przeznaczał na alkohol. Pił od niepamiętnych czasów i przez nałóg zmarnował sobie życie. Kazimierz Z. miał brata, który wielokrotnie próbował wyciągnąć go ze społecznego dołka. Chciał mu załatwić pracę i mieszkanie w innym miejscu, ale wszystkie jego wysiłki były daremne. Kazimierz Z. za każdym razem odrzucał pomoc. W końcu brat dał sobie z tym spokój, uznając, że nie warto mu pomagać.

W 2015 roku u Kazimierza Z. zamieszkali dwaj mężczyźni: 62-letni Henryk L. i 39-letni Adrian S. Obaj nie mieli się gdzie podziać. Nie chcieli jednak spędzić zimy w schronisku dla bezdomnych, bo w takich miejscach obowiązuje zakaz picia alkoholu. Natomiast w „pershingu”, u Kazika, można było chlać, ile dusza zapragnie. I w ten właśnie sposób trzej mężczyźni spędzali długie jesienne wieczory.

Czasami dochodziło między nimi do ostrych spięć. Gospodarz miał do sublokatorów pretensje, że nie dokładają się do opłat za energię i media, i że piją poza jego plecami. Nie zdecydował się jednak wyrzucić ich z mieszkania. Był bojaźliwym i schorowanym człowiekiem o mizernej posturze. Zdawał sobie sprawę, że gdyby kazał im się wynieść, mogliby go w odwecie pobić.

Powinien być w psychiatryku!

Spokojni mieszkańcy bloku nie mieli dobrego zdania o trójce mężczyzn. Narzekali, że brudzą na klatce schodowej, a nocami wrzeszczą i przeklinają, nie dając innym spać. Niemniej jednak Kazimierz Z., Henryk L. i Adrian S. nie stanowili jakiegoś wielkiego zagrożenia. Kłócili się tylko między sobą, innych nie zaczepiali, więc ich tolerowano.

Prawdziwym utrapieniem mieszkańców bloku był natomiast 29-letni Mateusz F. Nawet w takim miejscu jak „pershing”, gdzie widziano wiele rzeczy, o jakich nie śniło się nawet filozofom, ludzie mieli go serdecznie dość.

– Można go określić tylko jednym słowem: psychol. Powinien dawno temu trafić do „wariatkowa” i nigdy stamtąd nie wychodzić. Stanowił dla wszystkich zagrożenie; nigdy nie było wiadomo, co zrobi, co mu strzeli do chorej głowy – powiedział jeden z mieszkańców „socjalniaka”.

Biegał nocą po całym bloku, darł się, płakał, walił głową w ściany. Wielokrotnie groził, że pozabija wszystkich, którzy staną mu na drodze. Ktoś kiedyś słyszał, jak wykrzykiwał, że wysadzi blok w powietrze. To tylko niewielki fragment repertuaru jego wyczynów. Tak się zachowywał po pijanemu. No cóż, wódka nie każdemu służy. Jeśli szkodzi na głowę, to powinno się jej unikać, ale trzeźwego Mateusza F. nie widywano zbyt często.

Życie 29-letniego mężczyzny to pasmo porażek. W gruncie rzeczy był to człowiek chory i nieszczęśliwy. Wymagał pomocy, ale nikt nie był gotów mu jej udzielić. Rodzina całkowicie odwróciła się od niego. Sporo było w tym winy samego Mateusza F., który – podobnie jak Kazimierz Z. – nie chciał, żeby mu pomagano. Przede wszystkim dlatego, że musiałby wówczas zerwać z alkoholem. A on nie wyobrażał sobie życia w abstynencji.

Odnowione mieszkanie, które w 2014 r. otrzymał po poprzednim lokatorze, w szybkim tempie doprowadził do ruiny. W łazience, po wannie zostały tylko ślady w podłodze. W miejscu muszli klozetowej była dziura. Panował taki odór, że czuli go wszyscy w bloku. Z powodu zalegania z opłatami za energię elektryczną już dawno odłączono mu prąd.

Pewnego razu mieszkanie Mateusza F. zapaliło się od niedopałka papierosa. Pożar wybuchł z winy gospodarza. Lokal uległ niemal całkowitemu zniszczeniu i nie nadawał się do zamieszkania. Na szczęście podczas pożaru nie ucierpieli inni lokatorzy bloku. Mateusz F. nie miał się gdzie podziać i został przeniesiony do schroniska dla bezdomnych. Mieszkańcy „pershinga” odetchnęli z ulgą, bo myśleli, że uciążliwy sąsiad nigdy tu nie wróci. Byli jednak w błędzie.

Pił i wracał

M