Detektyw 2/2018 - Polska Agencja Prasowa - ebook + audiobook

Detektyw 2/2018 ebook i audiobook

Polska Agencja Prasowa

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Detektyw” to najstarszy magazyn kryminalny w Polsce. Pierwszy numer ukazał się w 1987 roku. W piśmie opisywane są tylko prawdziwe historie. Miesięcznik  skierowany jest do amatorów suspensu, kryminału, sensacji, tajemnicy oraz historii z dreszczykiem. Każdy z tekstów opatrzony jest indywidualnie przygotowanymi rysunkami. Wyróżnikiem miesięcznika jest unikatowa na polskim rynku prasowym szata graficzna, utrzymana w czerwono-czarnej kolorystyce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 57 min

Lektor: czyta Maciej Kowalik

Oceny
4,1 (7 ocen)
4
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WYDAWCA

Al. Jerozolimskie 107, 02-011 Warszawa

Tel.: (22) 429 24 00, www.pwrsa.pl

SEKRETARIAT REDAKCJI

Tel.: (22) 429 24 50

www.magazyndetektyw.pl

e-mail: [email protected]

REDAKTOR NACZELNY

Krzysztof [email protected]

ZASTĘPCA RED. NACZ.

SEKRETARZ REDAKCJI

Monika Frą[email protected]

REDAKTORZY

Ewa Lewandowska

[email protected]

Magdalena Gawlikowska

[email protected]

Anna Rychlewicz

[email protected]

ILUSTRACJE

Jacek Rupiński

SKŁAD I ŁAMANIE:

Maciej Kowalski: [email protected]

REKLAMA

[email protected]

Wydawca ostrzega, że bezumowna sprzedaż aktualnych i archiwalnych numerów pisma po innej cenie niż ustalona przez Wydawcę, jest działaniem nielegalnym i skutkuje odpowiedzialnością karną.

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo redagowania i zmiany tekstów. Kopiowanie i rozpowszechnianie publikowanych materiałów wymaga pisemnej zgody Wydawcy. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń.

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ

Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

OD REDAKCJI

Samochody „sprawne inaczej”

Policjanci z Olsztyna, współpracując z prokuratorami ze Szczytna, zatrzymali dwóch diagnostów samochodowych, którzy są podejrzani o przyjmowanie korzyści majątkowych w zamian za fikcyjne przeglądy pojazdów. Na celowniku śledczych znalazło się również 15 właścicieli aut, których pojazdy tylko teoretycznie przechodziły badania techniczne, często nawet nie wjeżdżając na stanowisko diagnostyczne. Podejrzanym grożą kary do 10 lat pozbawienia wolności.

Patrząc na niektóre samochody na naszych drogach często zastanawiam się, jakim cudem przeszły one badania techniczne i zostały dopuszczone do ruchu. Aż 75 proc. aut na polskich drogach ma co najmniej 10 lat, mimo tego 97 proc. z nich zalicza przegląd za pierwszym razem. Gdy na drogi wyjeżdżają auta „sprawne inaczej”, stwarza to ogromne zagrożenie nie tylko dla kierowców takich samochodów, ale także dla pasażerów innych pojazdów.

Na szczęście coś się zmienia w tej dziedzinie. Od 13 listopada 2017 roku za badanie techniczne trzeba będzie zapłacić przed jego wykonaniem. Tym samym, system się uszczelni i przynajmniej w teorii, wyeliminuje problem zatwierdzania pozytywnego przejścia badania technicznego bez oględzin auta. Inna rzecz, że w Polsce 7 milionów pojazdów nie ma ważnych badań technicznych! Tak przynajmniej wynika z analizy Centralnej Ewidencji Pojazdów. Wiele z nich pewnie stoi i rdzewieje, jednak są i takie, które jeżdżą po naszych drogach. Jak je wyeliminować? Na to jeszcze nikt nie znalazł sposobu! ■

Krzysztof Kilijanek

Cztery zabójstwa „patrioty”

Jolanta WALEWSKA

Każde zabójstwo mrozi krew w żyłach. Te najbardziej przerażające skłaniają często do pytania o granice ludzkiego bestialstwa. Jak daleko może posunąć się człowiek, odbierając życie bliźniemu? Jakie – nieprawdopodobne dla zwykłego śmiertelnika – mogą kierować nim pobudki? Z drugiej strony, na przykładzie działalności Marcina K. widać, jak niewiele trzeba, by paść ofiarą bezwzględnego i wyrachowanego zbrodniarza! Niekiedy wystarczy złe słowo, dwuznaczny uśmiech albo życiorys, który nie spodoba się drugiemu człowiekowi.

Zmasakrowane zwłoki Elżbiety i Mirosława C. znalazły ich dzieci. Zaniepokojone tym, że rodzice od kilku godzin nie odbierają telefonu, przyjechały w niedzielne popołudnie sprawdzić na miejscu, co się z nimi dzieje. Tamtego widoku w mieszkaniu w kamienicy w centrum Legnicy nie zapomną do końca życia. Ich rodzice zostali w brutalny sposób zamordowani. Kto i dlaczego dopuścił się tej zbrodni? Z pewnością odpowiedzi mógłby udzielić niejaki Marcin K., 39-letni mężczyzna, który od kilku dni remontował ich mieszkanie. Na podłodze stały resztki farb i zaschnięte pędzle. Wyglądało to tak, jakby malarz miał lada chwila wrócić. Marcin K. jednak nie wracał, więc policjanci udali się do wynajmowanego przez niego mieszkania. Drzwi były otwarte, w środku grało radio, wydawało się, że mężczyzna musi tam być. Nie zastali go jednak w środku, ale postanowili na niego zaczekać.

Marcin K. pojawił się pół godziny później. Na widok policjantów próbował uciekać, jednak nie na wiele się to zdało. „Stawiał czynny opór” – napisali potem policjanci w notatce służbowej z jego zatrzymania. Śledczy wzięli go w krzyżowy ogień pytań, usiłując ustalić, co robił w ostatnich godzinach. Dlaczego nagle opuścił remontowane mieszkanie? Czy ma alibi? Kto może potwierdzić jego zeznania?

Marcin K. mylił daty, miejsca, nazwiska. Widać było, że kłamie, nieudolnie maskował coraz większe zdenerwowanie. Pozostawało tylko pytanie: dlaczego? Wreszcie wyrzucił z siebie. – Przyznaję się. To ja zamordowałem. Wszystko powiem.

Policjanci mogli być dumni z sukcesu. Nie minęły 3 godziny od znalezienia zwłok zamordowanego małżeństwa, a siedział przed nimi człowiek, który przyznał się do popełnienia podwójnego zabójstwa. To jednak nie było jedyne osiągnięcie tamtego wieczora. Nie musieli długo naciskać na 39-letniego mężczyznę, żeby ten przyznał się do jeszcze jednego, również podwójnego zabójstwa. Doszło do niego 1 lutego 2015 roku w centrum miasta przy ulicy Oświęcimskiej. Od tamtej pory śledztwo w zagadkowej sprawie nie posunęło się ani o krok. – Tamtych też zabiłem, bo chciałem zabić. Kierowały mną patriotyczne pobudki. Nie znałem ich, nie wiem, jak się nazywali – Marcin K. opowiadał o kulisach drugiej podwójnej zbrodni.

Różnych argumentów używają zabójcy do wytłumaczenia motywów swojego działania, ale patriotyzmem chyba jeszcze nikt się nie usprawiedliwiał. Pod tym względem to precedensowa sprawa w powojennych dziejach Polski. Pierwsza i miejmy nadzieję, że ostatnia.

Kto jest zdolny do takiego czynu?

Odiamentowych godach dwójki mieszkańców Legnicy i nadanych im okolicznościowych odznaczeniach latem 2014 roku pisała nawet miejscowa prasa. Cóż, takie jubileusze zdarzają się coraz rzadziej. 84-letni Franciszek K. i starsza o 2 lata żona Halina pobrali się w 1955 roku w dawnym Leningradzie, dzisiejszym Petersburgu. W mieszkaniu przy ulicy Oświęcimskiej mieszkali od ponad 30 lat.

Minęło kilka miesięcy od jubileuszu i na pierwszych stronach miejscowych mediów znowu pojawiły się informacje o nich. Starsze małżeństwo zostało w brutalny sposób zamordowane. Ich zwłoki znalazł syn, zaniepokojony, że rodzice przez całe niedzielne popołudnie nie odbierali telefonu. Ten brak kontaktu bardzo go niepokoił, z każdą godziną rosło jego zdenerwowanie. Wreszcie wsiadł do samochodu, by na miejscu sprawdzić, co się dzieje. Od kilku lat miał zapasowe klucze do ich mieszkania, na wszelki wypadek zabrał je ze sobą. Przydały się, bo nikt nie otworzył mu drzwi.

Sąsiedzi zamordowanych byli przerażeni:

– Masakra, co się dzieje! To jakiś zwyrodnialec musiał zrobić. Brak słów dla tak bestialskiej zbrodni!

– Zabójca nie był z daleka, skoro morderstwa dokonano w niedzielne przedpołudnie. Musiał wiedzieć, że rodzina przyjedzie w południe lub po południu… Staruszek był na nogach, bo widocznie otworzył drzwi komuś, kogo dobrze znał.

– Boże! 86 i 84 lata. Przeżyli wojnę, a teraz ktoś ich zamordował! Ci ludzie mogli mieć jeszcze kilka lat wspólnego życia przed sobą. Kto jest zdolny do takiego czynu? Okropne… Naprawdę smutne i straszne.

Zapowiadało się trudne i skomplikowane śledztwo, tym bardziej że od samego początku śledczy nie mieli w tej sprawie żadnego punktu zaczepienia. Przede wszystkim nieznany był motyw podwójnej zbrodni, co uniemożliwiało określenie grupy, z której mógł się wywodzić potencjalny zabójca. Ponad wszelką wątpliwość wykluczono rabunkowy motyw zabójstwa. Ze wstępnych ustaleń wynikało, że z mieszkania nic nie zginęło, zresztą nie było charakterystycznych śladów plądrowania pomieszczeń. Nic nie wskazywało na to, aby ktoś spłoszył zabójcę. Przesłuchani mieszkańcy kamienicy, w której mieszkało zamordowane małżeństwo, nie słyszeli żadnych dziwnych odgłosów, nie widzieli też żadnych podejrzanych, obcych ludzi, którzy np. obserwowaliby kamienicę.

– Nikt nic nie widział, nie słyszał. Sytuacja patowa. Jednym słowem, szukaj wiatru w polu – podsumował pierwsze tygodnie śledztwa jeden z legnickich policjantów.

Sprawa pozornie beznadziejna?

Wykonana we wrocławskim zakładzie medycyny sądowej sekcja zwłok wykazała liczne rany tłuczone głowy i obrażenia czaszkowo-mózgowe. To oznaczało, że małżeństwo zostało skatowane tępokrawędzistym narzędziem, najprawdopodobniej młotkiem. Uderzenia były dokonywane z dużą siłą. 86-latka, mająca problemy z poruszaniem, była bita w łóżku, w pozycji leżącej, zaś jej mąż – w pozycji początkowo stojącej, a następnie leżącej. Każdy z małżonków otrzymał co najmniej kilka ciosów narzędziem.

Nie było wątpliwości, że sprawca był zdeterminowany w działaniu, bił po to, żeby zabić. Skąd jednak tyle nienawiści i bezwzględności w jego działaniu? Jakie kierowały nim pobudki? Gdyby udało się uzyskać odpowiedzi na te pytania, z pewnością łatwiej byłoby trafić na trop potencjalnego sprawcy przestępstwa.

Jedna z przyjętych hipotez zakładała, że być może kluczem do rozwikłania tej skomplikowanej zagadki jest analiza życiorysu zamordowanych, szczególnie pana Franciszka. Wprawdzie w ostatnich latach wiódł wraz z żoną spokojne życie emeryta, niemniej w przeszłości był w mieście osobą doskonale znaną, zapisując się w najnowszej historii Legnicy. W 1966 roku został pierwszym dyrektorem Zakładów Mechanicznych „Legmet”. Funkcję tę pełnił przez 9 lat. W następnych latach zaangażował się w utworzenie w mieście filii Politechniki Wrocławskiej.

Doskonale znany był też w świecie sportu. W 1971 roku był jednym z założycieli klubu „Miedź Legnica”. Najpierw był jego wiceprezesem, a od 1972 roku – prezesem. W tamtym czasie należał do legnickiej elity, mógł dużo załatwić, równie wiele zależało od podejmowanych przez niego decyzji. Z drugiej jednak strony, od tamtych zdarzeń minęło kilka dziesięcioleci. Czy mogła być to zemsta za czyny i decyzje podejmowane przez Franciszka K. w czasach PRL-u? Wydawało się raczej mało prawdopodobne, by nieustalony sprawca przez tak długi czas nosił urazę w sercu i dopiero w 2015 roku postanowił wyrównać dawne rachunki. Jeśli nawet przyjąć tę hipotezę, to od razu na usta ciśnie się pytanie: Dlaczego nie zrobił tego wcześniej? Dlaczego zginęła także żona pana K.? Czyżby zbiorowa odpowiedzialność? Może zamordowano ją tylko dlatego, że była świadkiem zbrodni i znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze?

Dopiero pół roku po podwójnym zabójstwie, niespodziewane przyznanie się do winy Marcina K., przyniosło przełom w tej sprawie i umożliwiło jej rozwikłanie.

Tata był najmądrzejszy i najfajniejszy

Marcin K. miał wykształcenie średnie techniczne. Był kawalerem. Miał 15-letniego syna, ale nie utrzymywał z nim kontaktów, nie płacił na niego alimentów. Nigdzie nie był zatrudniony. Utrzymywał się z prac dorywczych. Nie był wcześniej karany. Wynajmował pokój w centrum Legnicy. Sąsiedzi nie potrafili o nim zbyt dużo powiedzieć. Wymieniał z nimi zdawkowe „dzień dobry”, znali go tylko z widzenia. Kilka osób stwierdziło, że po wypiciu alkoholu robił się agresywny, kłótliwy i na wszelki wypadek woleli mu wtedy zejść z oczu.

Pochodził ze zwykłej, niczym niewyróżniającej się rodziny. Matka była sprzedawczynią w sklepie spożywczym, ojciec – wojskowym. Wychowywał się razem z bratem, z którym doskonale się rozumiał. Nauka nie przychodziła mu zbyt łatwo, może dlatego szkolną edukację skończył na technikum elektroenergetycznym. Matury nie próbował nawet zdawać, bo i po co. Na tytuł inżyniera nie miał szans, a sama matura nie była mu specjalnie potrzebna. Zarabiał na życie na budowach i przy remontach mieszkań. Taka typowa „złota rączka”, która kolejne zlecenia zdobywa dzięki poleceniom zadowolonych klientów.

Dzieciństwo i młodość nierozerwalnie związane były z wojskiem, co w przypadku pochodzącego z Legnicy nastolatka nie było czymś dziwnym. Bynajmniej nie z powodu profesji jego ojca. – Jak byłem małym chłopcem, to ubierałem się w mundury i interesowałem się wojskiem. Każdy w tym wieku chce być strażakiem, policjantem lub żołnierzem. Ja dzięki tacie miałem okazję postrzelać, pobawić się amunicją, obsługiwałem wojskową polową centralę telefoniczną. W ogóle, jak to w Legnicy, prawie cała moja rodzina związana była z armią. Miałem pięciu wujków sierżantów, ale tata był najmądrzejszy i najfajniejszy. Próbował nas wychowywać twardą ręką, ale niezbyt dobrze mu to wychodziło. Może zabrakło mu doświadczenia pedagogicznego albo zwykłej mądrości życiowej. Wychowywał nas za to w duchu patriotycznym: dużo opowiadał o zdrajcach, o mordzie w Katyniu – opowiadał w śledztwie.

Deklarował, że jako kilkunastoletni chłopak należał do lokalnej organizacji związanej z ruchem narodowym. Wtedy przeżywał okres fascynacji bronią i militariami. Kilka miesięcy przed osiągnięciem pełnoletności wytatuował sobie na przedramieniu rękę z mieczem oraz głowę wikinga z polskim orłem.

Czułem, że to są zdrajcy narodu

Wtrakcie przesłuchania przyznał się do morderstwa na Oświęcimskiej, tłumacząc je swoim zamiłowaniem do wojska i wychowaniem w duchu patriotycznym.

– Wiedziałem, że w czasach PRL-u było wielu wspaniałych Polaków, ale niesprawiedliwe jest to, że są jeszcze osoby, które doprowadziły do tragedii niejednej rodziny. Nie spotkała ich żadna kara. Wiedziałem od taty, że takie dwie osoby mieszkają bardzo blisko nas. Poszedłem je zabić. Nie potrafię dokładnie powiedzieć, kiedy zrodziło się we mnie pragnienie zabijania. Wykonałem wyrok, bo to był mój obywatelski obowiązek, tak po prostu nakazała mi moja żołnierska dusza. W głębi swojej duszy czułem, że to są zdrajcy narodu – mówił podczas przesłuchania w prokuraturze 39-latek.

Dalsza część wyjaśnień, zapisana w aktach sprawy, obnaża motywy działania oskarżonego: – To była egzekucja na zdrajcach narodu, bo jak byliśmy pod okupacją Armii Radzieckiej, to oni byli po stronie komunistów. Znałem to wszystko z częstych opowieści ojca. Jak poszedłem w nocy do mieszkania, to zobaczyłem ich w takich piżamach z lat 50. i 60., jakie nosili komunistyczni dygnitarze. Ich wygląd sam za siebie mówił. Ale nie wiem, co konkretnie złego zrobili, bo to przecież jest tajne.

Równie irracjonalnie wyglądały okoliczności drugiego podwójnego zabójstwa, do którego doszło kilka miesięcy później. – Ta kobieta, u której malowałem mieszkanie, była dla mnie bardzo dobra, nawet do przesady – opowiadał Marcin K. – Ale później doszło między nami do sprzeczki i jej słowa pod adresem mojego niedawno zmarłego ojca wszystko momentalnie zmieniły. Wpadłem w szał, bo obraziła mojego tatę, a tym samym wszystkich patriotów.

Biorąc pod uwagę składane przez niego wyjaśnienia, śledczy nabrali wątpliwości co do jego poczytalności w momencie popełniania przestępstw. Biegli lekarze orzekli, że może on odpowiadać za swoje czyny, mimo że w czasie kilkutygodniowej obserwacji w szpitalu próbował symulować chorobę psychiczną. Nie udało mu się oszukać specjalistów. Diagnoza lekarzy była jednoznaczna: w momencie popełniania zarzucanych mu czynów był w pełni poczytalny, niemniej – jak można przeczytać w wydanej opinii – analizując sposób funkcjonowania osobowości Marcina K., biegli rozpoznali u niego osobowość psychopatyczną, zagrażającą najbliższemu otoczeniu i pozbawioną elementarnej empatii. Do tego doszedł brak wyrzutów sumienia i krytycyzmu wobec własnych zachowań.

Pamiętaj synu, tu mieszkają źli ludzie

Ojciec Marcina K. – emerytowany żołnierz Wojska Polskiego – zmarł rok przed pierwszym z zabójstw. Od tamtej pory Marcin nie mógł znaleźć sobie miejsca na ziemi i bardzo przeżywał tę stratę. W ostatnich latach życia ojca, mieszkając pod jednym dachem, bardzo dużo ze sobą rozmawiali. Te męskie rozmowy koncentrowały się niemal zawsze na tych samych tematach: ojczyźnie, historii, patriotyzmie i złych ludziach, którzy byli zdrajcami ojczyzny. Pewnie dla niejednego dorosłego syna godziny spędzone na omawianiu tych samych spraw i tematów dłużyłyby się w nieskończoność… jednak nie dla Marcina K. On dokładnie słuchał tego wszystkiego, co mówił ojciec, zapamiętywał i analizował.

Któregoś dnia, idąc ulicą Oświęcimską, przechodził obok kamienicy, w której mieszkali Franciszek i Halina K. Wtedy przypomniało mu się, jak kilka lat wcześniej szedł tędy z ojcem i jak zatrzymali się właśnie w tym miejscu. – Pamiętaj synu, tu mieszkają źli ludzie – powiedział ojciec, wskazując na jedno z okien kamienicy.

Takich rzeczy się nie zapomina, tym bardziej że jeszcze kilkakrotnie w czasie wspólnych spacerów ojciec pokazywał mu to samo miejsce. Jak mantrę powtarzał, że pomimo zmian ustrojowych po 1989 roku, nie wszyscy zdrajcy ojczyzny zostali ukarani. Marcinowi przypomniały się te wszystkie opowieści, kiedy stał pod kamienicą państwa K. Nagle przypomniały mu się słowa, że nadal żyją ludzie, którzy „doprowadzili do tragedii niejedną polską rodzinę” albo tacy, którzy „plują w twarz pomnikowi Polski Walczącej”. Nie mógł tego puścić płazem. Jakaś niewidzialna siła kazała mu działać. Musiał ukarać tych – rzekomo – złych ludzi.

Godzinę później poszedł jeszcze raz pod tamtą kamienicę. Zabrał ze sobą młotek. Stanął przed drzwiami mieszkania, gdzie – jak opowiadał jego ojciec – mieszkali źli ludzie. Miał ze sobą wytrych do otwierania zamków. Szybko i sprawnie pokonał tanią zasuwkę sprzed 30 lat, która tylko symbolicznie broniła wejścia przed intruzami.

Najpierw zaatakował Franciszka, który stał przy łóżku. Podszedł go od tyłu i z całej siły zaczął zadawać ciosy w głowę. Mężczyzna nawet nie zdążył krzyknąć. Stracił przytomność i osunął się na ziemię.

Odgłosy szamotaniny usłyszała starsza kobieta, siedząca w sąsiednim pokoju. – Franciszek, co tam się dzieje – krzyknęła. Chwilę później i ją dopadły ciosy zabójcy.

– Ona miała taką fryzurę z lat 50., 60., może 70. Taką, jaką mieli dygnitarze w wczasach komunistycznych. Ja zabiłem tych ludzi, bo zdradzili Polskę i Polaków. Bo taka jest moja żołnierska dusza. Przy okazji spełniłem wolę ojca. Nikt mi nie kazał zabijać, ale za jego cierpienie… On był patriotą. Ja wiem, że nasza ojczyzna miała różne ciężkie okresy. Jak byliśmy pod zaborami czy okupacją, byli ludzie, którzy są patriotami, i tacy, którzy nimi nie są. Wiedziałem, że w czasach PRL-u było wielu wspaniałych Polaków. Niesprawiedliwe jest to, że żyją jeszcze ludzie, którzy doprowadzili do tragedii niejednej rodziny w Polsce. Powodzi im się dobrze i nie spotkała ich za to żadna kara. Wiedziałem, że są jeszcze takie dwie osoby, które nie poniosły konsekwencji – relacjonował podczas pierwszego przesłuchania szczegóły i motywy dramatu. Przy okazji okazało się, że data zabójstwa też nie była przypadkowa. To był 1 lutego 2015 roku, dokładnie rok wcześniej zmarł jego ojciec, z którym był tak mocno związany uczuciowo. Może nawet zbyt mocno. Zabójstwo „złych ludzi” miało być swoistym hołdem dla zmarłego ojca. Wtedy też uświadomił sobie, że zabijanie nie jest łatwą rzeczą. Zabity mężczyzna dostał co najmniej 12 uderzeń młotkiem, kobieta kolejnych 6.

– Zabiłem tych K., to była egzekucja – stwierdził Marcin K. podczas przesłuchania w prokuraturze. – To są zdrajcy. Oni zdradzili ten naród. Jak byliśmy w ciężkich czasach pod okupacją radziecką, to oni byli po drugiej stronie. Oni byli za komunistami. Ja ich nie znam z tamtych czasów. Wiem o ich postawie z opowieści mojego ojca. Mój tato osobiście z ich strony niczego złego nie doznał, ale opowiadał mi ogólnie o nich. Nie wiem, co K. dokładnie mieli robić przeciwko Polakom, bo to jest tajne. Dokonałem na nich egzekucji i sam wydałem na nich wyrok. W dniu rocznicy śmierci mojego taty przyszła mi do głowy myśl, żeby to zrobić. Wybrałem do tego młotek, bo jestem budowlańcem i akurat miałem go pod ręką.

Częstowała obiadami i piwem

Równie irracjonalne wydają się okoliczności drugiego podwójnego zabójstwa. Małżeństwo szukało kogoś do „odświeżenia” mieszkania. Trzeba było pomalować trzy pokoje, przy okazji poprawić trochę elektrykę, po wszystkim posprzątać mieszkanie. Marcin K., znany w okolicy jako „złota rączka” od takich właśnie drobnych prac remontowo-malarskich, chętnie podjął się zlecenia. Takie fuchy były dla niego głównym źródłem utrzymania.

Początkowo praca szła bez żadnych zastrzeżeń. Gospodarze na każdym kroku, na ile tylko mogli, pomagali mu w pracy. – To była niezła, łatwa i dobrze płatna fucha – relacjonował potem w śledztwie. – Gospodyni była przemiłą osobą. Częstowała mnie obiadami, kawą, ciastem, a nawet piwem, bo było bardzo gorąco.

Pomalował dwa pokoje i pracował w trzecim, gdy skończyła się farba w dużym pojemniku. Musiał dorobić farby, potrzebna była wiertarka do dokładnego wymieszania suchego produktu z wodą.

– Skoczę do domu, przyniosę wiertarkę, żeby dalej działać – powiedział do gospodyni. Kobieta nie była zachwycona tym pomysłem, obawiała się, że to tylko wymówka, by wcześniej skończyć pracę. Powoli miała dość przedłużającego się remontu. Prace miały trwać 3 – 4 dni, a tymczasem zaczął się drugi tydzień, a końca nie było widać. Zaczęła głośno narzekać. Od słowa do słowa rozmowa stawała się coraz bardziej nieprzyjemna.

– Pani Ela tego dnia była jakaś taka zdenerwowana – relacjonował oskarżony. – Powiedziała: twoim ojcem był Jan K. On myślał, że zmieni świat i ty chyba też tak myślisz. Potem użyła jakichś dziwnych słów. Nie pamiętam ich. Nie używam takich słów. Nie potrafię ich powtórzyć. Dotarł do mnie jednak ich sens. Było to coś w rodzaju, jakby chciała mnie obrazić. Byłem w szoku. Odebrałem te słowa jako obraźliwe dla mnie i dla mojego nieżyjącego ojca, wielkiego patrioty. To była chwila. Ja w tym momencie wybuchłem.

W tym momencie jego wzrok padł na leżący na podłodze młotek ciesielski. Nie potrafił powiedzieć, co się z nim stało, stracił panowanie nad sobą. Zadał jej kilkanaście ciosów w głowę. Bił nawet wtedy, kiedy kobieta upadła na ziemię i nie ruszała się.

Odgłosy szamotaniny słyszał leżący w łóżku, częściowo sparaliżowany mąż Elżbiety. – Co tam się dzieje?! – krzyknął z drugiego pokoju. To krótkie pytanie jeszcze bardziej rozjuszyło napastnika. Na chwilę zostawił ciężko ranną kobietę i zajął się jej mężem. Znowu kilkanaście razy zamachnął się, ale pan C. nadal żył. Zabójca działał jak w transie: chwycił za leżący obok na stoliku nocnym nóż i zaczął ciąć po udach. Jak wyjaśniał później, widział w telewizji, jak mówiono, że jeden z kibiców podczas „ustawek” wykrwawił się po przecięciu tętnicy udowej, dlatego wbił kilka razy nóż w nogę ofiary. Potem usłyszał jęki dochodzące z drugiego pokoju, więc pobiegł tam, by „skrócić cierpienia umierającej” kobiecie. Po zbrodni uciekł z mieszkania. Najpierw odwiedził znajomą, potem kupił piwo i wrócił do domu. Tam został zatrzymany przez policję. Nie spodziewał się, że śledczy tak szybko wpadną na jego trop. Poprzedniego zabójstwa dopuścił się ponad pół roku wcześniej i nikt nie skojarzył go z tamtą sprawą. Czy kolejne miesiące na wolności utwierdziły go w przekonaniu, że można bezkarnie zabijać? Jeśli tak, to srodze się zawiódł!

Chciałem się zemścić

Na ławie oskarżonych, w asyście policyjnych konwojentów, zasiadł niepozorny, przeciętny mężczyzna. Patrząc na niego, aż nie chce się wierzyć, że w ciągu zaledwie kilku miesięcy z zimną krwią zamordował cztery osoby. Mimo niskiego wzrostu kulił się, jakby chciał być niewidoczny dla uczestników procesu i zgromadzonej na sali publiczności. Chwilami chował się za swoją adwokat, chcąc uniknąć fleszy fotoreporterów.

Podczas pierwszej rozprawy przed legnicką Temidą odmówił składania wyjaśnień i odpowiedzi na pytania stron. Zdobył się jedynie na krótkie oświadczenie, które nie wniosło do sprawy nic nowego: – Te wszystkie cztery ofiary zginęły natychmiast i nieświadomie.

Mała Moskwa na Dolnym Śląsku

Przez ponad pół wieku w Legnicy znajdował się sztab Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, dowództwa 4. Armii Lotniczej i jednego z najliczniejszych w Polsce garnizonów. Ze względu na dużą koncentrację jednostek wojskowych i struktur dowódczych Legnicę nazywano Małą Moskwą.

Wojska radzieckie do swojej wyłącznej dyspozycji miały około 1200 różnego rodzaju obiektów zlokalizowanych na terenie miasta. Była to prawie jedna trzecia jego powierzchni. Tereny przez nie zajęte były miejscami wydzielonymi, niedostępnymi dla polskiej ludności. Wejścia do nich strzegli uzbrojeni wartownicy. Największy kompleks, liczący 39 ha, zwany Kwadratem, obejmował teren najbogatszej i najpiękniejszej dzielnicy Legnicy (Tarninowa) i był otoczony dwumetrowym murem. W Kwadracie znajdował się budynek sztabowy i kwatery najwyższych rangą oficerów radzieckich. Generałowie mieszkali w kilkudziesięciu willach i rezydencjach, wybudowanych na początku XX wieku przez legnickich fabrykantów, lekarzy, adwokatów. Zawodowa kadra oficerska i pracownicy cywilni JAR mieszkali także na terenie miasta, zajmując ponad 2500 mieszkań. Od 1946 roku przebywało w mieście stale kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy radzieckich. Ostatni z nich wyjechali stąd we wrześniu 1993 roku.

Nic więcej. Żadnej skruchy, żadnych przeprosin, żadnego słowa pokajania się wobec zgromadzonych na sali rodzin zamordowanych. Nie chciał tłumaczyć, dlaczego zamordował starszych ludzi, których w zasadzie nie znał. Pozostały jedynie wyjaśnienia złożone w śledztwie. W czasie pierwszego przesłuchania przyznał śledczym, że chciał się zemścić. Jako „żołnierz w duszy” wiedział, że starsze małżeństwo to zdrajcy narodu. Dlatego ich zamordował. Następnych zabił, bo podważyli patriotyzm jego ojca. Jakże trudno zwykłemu człowiekowi zrozumieć pobudki jego działania. Na przykładzie działalności Marcina K. widać, jak niewiele trzeba, by paść ofiarą bezwzględnego i wyrachowanego zbrodniarza! Niekiedy wystarczy złe słowo, dwuznaczny uśmiech albo życiorys, który nie spodoba się drugiemu człowiekowi.

Temida sprawiedliwa

Sąd Okręgowy w Legnicy skazał Marcina K. na dożywocie z jednoczesnym zatrzeżeniem, że o przedterminowe zwolnienie będzie mógł się starać po odsiedzeniu 35 lat, o ile pomyślnie przejdzie badania psychiatryczne.

Obrończyni wniosła apelację. Jej zdaniem sąd w Legnicy był zbyt surowy, nie zwrócił np. uwagi na problemy z osobowością. – Jego zachowania wynikły z okoliczności osobistych i ukształtowanych pod wpływem środowiska rodzinnego. Oskarżony nie planował zabójstwa. Do zbrodni popchnęła go nadmierna impulsywność oraz przekonanie, że obrażono jego ojca… – tłumaczyła adwokat Marcina K.

Z tą argumentacją polemizował prokurator. – On postrzegał ofiary jako zdrajców i to, wedle jego toku myślenia, zwalniało go od wszelkiej odpowiedzialności – przekonywał oskarżyciel. – Marcin K. zadawał ciosy bez opamiętania. Nie tylko po to, by zabić, lecz także dla sprawienia dodatkowego bólu swoim ofiarom. Jak w tym przypadku ocenić jego stopień winy? Stopniowanie winy tutaj się nie powiedzie. Temu nic nie może dorównać. Stopień winy jest najwyższy z możliwych. W tej sprawie nie można się doszukać żadnych okoliczności łagodzących. Karą sprawiedliwą będzie kara dożywocia.

Sąd Apelacyjny we Wrocławiu w całości podzielił argumenty oskarżyciela i utrzymał wyrok legnickiej Temidy. – Nie mamy wątpliwości, że oskarżony zasługuje na karę dożywotniego pozbawienia wolności. Jego czyny są w najwyższym stopniu karygodne. Obrończyni oskarżonego nie przedstawiła żadnych argumentów, które mogłyby to podważyć – stwierdził sędzia w ustnym uzasadnieniu wyroku.

Wyrok jest prawomocny. ■

Jolanta Walewska