Detektyw 08/2017 - Polska Agencja Prasowa - ebook

Detektyw 08/2017 ebook

Polska Agencja Prasowa

2,5

Opis

Detektyw” to najstarszy magazyn kryminalny w Polsce. Pierwszy numer ukazał się w 1987 roku. W piśmie opisywane są tylko prawdziwe historie. Miesięcznik  skierowany jest do amatorów suspensu, kryminału, sensacji, tajemnicy oraz historii z dreszczykiem. Każdy z tekstów opatrzony jest indywidualnie przygotowanymi rysunkami. Wyróżnikiem miesięcznika jest unikatowa na polskim rynku prasowym szata graficzna, utrzymana w czerwono-czarnej kolorystyce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WYDAWCA

Al. Jerozolimskie 107, 02-011 Warszawa

Tel.: (22) 429 24 00, www.pwrsa.pl

SEKRETARIAT REDAKCJI

Tel.: (22) 429 24 50

www.magazyndetektyw.pl

e-mail: [email protected]

REDAKTOR NACZELNY

Krzysztof [email protected]

ZASTĘPCA RED. NACZ.

SEKRETARZ REDAKCJI

Monika Frą[email protected]

REDAKTORZY

Ewa Lewandowska

[email protected]

Magdalena Gawlikowska

[email protected]

Anna Rychlewicz

[email protected]

ILUSTRACJE

Jacek Rupiński

SKŁAD I ŁAMANIE:

Maciej Kowalski:

[email protected]

REKLAMA

[email protected]

Wydawca ostrzega, że bezumowna sprzedaż aktualnych i archiwalnych numerów pisma po innej cenie niż ustalona przez Wydawcę, jest działaniem nielegalnym i skutkuje odpowiedzialnością karną.

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo redagowania i zmiany tekstów. Kopiowanie i rozpowszechnianie publikowanych materiałów wymaga pisemnej zgody Wydawcy. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń.

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ

Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

OD REDAKCJI

Ryzyko jest niepotrzebne!

Sąd Okręgowy w Gdańsku uznał w poniedziałek 19 czerwca 2017 r. Leszka P., nazywanego „wampirem z Bytowa”, za niebezpiecznego i zdecydował, że on ma trafić do Krajowego Ośrodka Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym w Gostyninie. Decyzja jest nieprawomocna, ale już teraz skłania do przemyśleń.

Za kilka miesięcy, po odsiedzeniu zasądzonych kar, Leszek P. powinien wyjść na wolność. Dostałby nowe ubranie, kilkaset złotych na rozpoczęcie nowego etapu życia, stałby się wolnym człowiekiem. I co dalej? Szansa na pracę raczej znikoma, a przecież z czegoś musiałby się utrzymać. Pewnie pomogłaby mu opieka społeczna, lecz nie to jest problemem.

Według biegłych lekarzy mężczyzna na wolności może być niebezpieczny dla społeczeństwa. Mówiąc wprost: może znowu zabić! Czy - jako społeczeństwo mamy - spokojnie i bezradnie czekać na rozwój wydarzeń, a tym samym na kolejne ofiary chorego człowieka? To kolejny przypadek, kiedy trzeba wyważyć dobro jednostki i społeczeństwa: które z nich jest ważniejsze i musi wziąć górę nad drugim. Resocjalizacja Leszka P. przebiegała w sposób, który rodził obawy o to, że po wyjściu na wolność dopuści się on podobnych czynów, jak przed laty. Dlatego – w moim odczuciu – dobrze się stało, że nie będziemy ryzykować, aby Leszek P. znowu zniszczył komuś życie.

Krzysztof Kilijanek

Dopalacze: demony XXI wieku

Leon MADEJSKI

Mieszkanka Bogatyni, 27-letnia Magdalena Ż., przyleciała 25 kwietnia 2017 roku do egipskiego kurortu Marsa Alam. Pierwotnie urlop zaplanowała wraz ze swoim partnerem, który jednak jej nie towarzyszył, ponieważ miał nieważny paszport. Kobieta poleciała sama, partner cały czas utrzymywał z nią kontakt telefoniczny. Po dwóch dniach mężczyznę zaniepokoiło zachowanie Magdaleny. Kobieta opowiadała, że stało się jej coś złego i że nie wróci już do kraju. Z czasem wyszły również na jaw inne, zagadkowe szczegóły.

Według relacji świadków, Magdalena zachowywała się agresywnie, była nadpobudliwa i jednocześnie zalękniona. Miała konwulsje, chodziła po dachu hotelu, rzucała się na personel szpitala i traciła świadomość. Miejscowy lekarz stwierdził, że były to problemy natury psychicznej, jednak bliscy Polki zapewniali, że nigdy nie miała ona takich objawów. Co zatem mogło dziać się z Magdaleną? W porozumieniu z organizatorem wyjazdu i ambasadą w Kairze, zaplanowano wcześniejszy powrót Magdaleny Ż. do kraju. Z uwagi na pogarszający się stan zdrowia kobiety, przewieziono ją do szpitala w Hurghadzie, gdzie przybyły z Polski znajomy, w obecności rezydentki biura podróży, uzyskał informację, iż kobieta zmarła w wyniku obrażeń doznanych na skutek upadku z wysokości, z pierwszego lub drugiego piętra szpitala.

Tą sprawą przez wiele dni żyła cała Polska. Media huczały od domysłów, filmów, komentarzy i interpretacji, co mogło stać się z młodą kobietą. Wszystko zaczęło się od tego, że w internecie opublikowano krótki film z zastraszoną, załamaną psychicznie dziewczyną, nagrany na kilkanaście godzin przed dramatycznym upadkiem. Nagranie trwało blisko 15 minut. Sama Magdalena Ż. wypowiedziała na nim tylko kilka, niepowiązanych ze sobą zdań: „Oni tutaj mają różne sztuczki”, „Zabierz mnie stąd, proszę”, „Ja już nie wrócę stąd”, „Nie mogę mówić, przepraszam” czy „To nic nie da”.

Niedopowiedzenia i wątpliwości spowodowały, że dramat ten rozbudził wiele dyskusji. Szczególnie w internecie. Po raz kolejny okazało się, że sieć to cudowny wynalazek – każdy może dodać coś od siebie, skrytykować, podzielić się hipotezami i przemyśleniami. W wielu internautach obudziły się zdolności analityczno-detektywistyczne, które często – niestety – okazywały się stekiem bezpodstawnych bzdur. To za ich sprawą pojawiały się nowe przemyślenia i hipotezy mnożące znaki zapytania w tej sprawie. Jedna z nich zakładała, że dramat młodej turystki spowodowany był zażyciem jakiegoś dopalacza.

Według opinii jednego z egipskich lekarzy biorących udział w sekcji zwłok Magdaleny Z., przed śmiercią został jej podany dopalacz o nazwie flakka. Flakka to potoczna nazwa związku alfa-PVP, leku o działaniu stymulującym. Narkotyk pojawił się na początku XXI wieku. Z wyglądu przypomina żwirek akwariowy, stąd jedna z jego potocznych nazw – „żwir”. Człowiek, który go zażyje, zachowuje się, jakby postradał zmysły. Osoby pod wpływem narkotyku tracą kontrolę nad swoim zachowaniem, podejmując często niebezpieczne działania – stają się agresywne, „nadludzko silne”, pobudzone ruchowo i odporne na ból – jak filmowe zombie. Często nie można nawiązać z nimi kontaktu. Narkotyk może być przyjmowany w różny sposób: palony, wstrzykiwany, wciągany nosem lub połykany.

Flakka jest bardzo niebezpieczna dla zdrowia i życia człowieka. Osobie po zażyciu wydaje się, że ma nadnaturalną siłę i jest odporna na wszelki ból. Problem w tym, że osoby po zażyciu tego bardzo groźnego narkotyku nie są w stanie w żaden sposób się kontrolować. Amerykańska prasa opisywała przypadki, gdy ogarnięci halucynacjami zażywający flakkę, rzucali się na innych w morderczym szale, biegali nago po ulicach miast, niszczyli po drodze wszystko, co napotkali. W narkotycznym szale często też uciekali przed niewidzialnym zagrożeniem albo byli przekonani, że są kimś innym (albo czymś innym, na przykład zwierzęciem). W ostatnich czterech latach, Federalna Agencja do Walki z Narkotykami zaobserwowała kilkunastokrotny wzrost zgłoszeń o zażywaniu flakki. O ile w 2012 roku było 85 doniesień, o tyle w 2015 roku – ponad 1400! Jednym z głównych powodów wzrastającej popularności jest niska cena śmiertelnie niebezpiecznego specyfiku – jednorazowa porcja kosztuje 5 dolarów i jest łatwo dostępna. To dlatego bywa nazywany „pięciodolarowym szałem” i „najbardziej przerażającym narkotykiem na świecie”.

Policyjni eksperci z USA twierdzą, że u osób, które zażyły flakkę, dochodzi do podobnych reakcji jak w przypadku narkomanów w stanie kokainowego delirium. Po chwilowym ataku szału, kiedy udało się już ich obezwładnić, często nagle umierali. Dochodziło u nich do gwałtownego zatrzymania wszystkich funkcji życiowych i niemal natychmiastowego zgonu.

Czy właśnie taki dopalacz podano w Egipcie Magdalenie Ż.? Kto, kiedy i dlaczego zaserwował jej ten specyfik? Czy kobieta była świadoma zastawionej na nią pułapki? Wraz z tymi pytaniami pojawił się, powracający co pewien czas, temat dopalaczy.

Konkurencja dla tradycyjnych narkotyków

Kiedyś narkotyki kojarzyły się z niechlujnym, odrażającym człowiekiem z marginesu społecznego, okupującym okolice dworców, bramy starych kamienic albo pustostany. Taki był stereotyp człowieka zażywającego kokainę, heroinę, amfetaminę lub haszysz – najpopularniejsze narkotyki, z którymi od kilkudziesięciu lat walczą policje na całym świecie. Przed kilkunastu laty przybyły inne, kto wie czy nie groźniejsze substancje, potocznie nazywane dopalaczami. Ich lista jest coraz dłuższa, bowiem cały czas powstają nowe preparaty. Szacuje się, że tylko w Polsce na nielegalnym rynku pojawia się co roku kilkaset nowych substancji psychoaktywnych. Niektóre wzmacniane są drobinami ołowiu, szkła, preparatami farmakologicznymi czy też wyciągami roślinnymi – by narkotyzujący się doznawali silniejszych wrażeń. W takich przypadkach nawet najlepsi toksykolodzy bezradnie rozkładają ręce.

Dopalacze to potoczna nazwa różnego rodzaju produktów zawierających w składzie substancje pochodzenia syntetycznego lub naturalnego (roślinnego) działających na układ nerwowy. Te psychoaktywne środki często nie znajdują się na liście środków zakazanych przez prawo. Wbrew reklamom szybko uzależniają. Czasami wystarczy spróbować jeden, dwa razy, a preparat może spowodować nieodwracalne zmiany w układzie nerwowym człowieka i prowadzić do uzależnienia. Kłamstwem są opowieści, jakoby istniały bezpieczne dopalacze. Wszystkie są groźne jak narkotyki, tyle tylko, że sprzedawane są w eleganckim opakowaniu. Nigdy nie mamy pewności, czy nawet jednorazowe ich zażycie nie skończy się śmiercią.

Dopalacze mają już kilkunastoletnią historię.

Jeśli zażyłeś dopalacz i źle się czujesz, pamiętaj, aby:

– wypić dużo wody mineralnej,

– zachować przy sobie opakowanie od dopalacza, aby pokazać je lekarzowi, co ułatwi mu podjęcie akcji ratowniczej,

– nie siadać za kierownicą,

– nie zażywać żadnych leków, które mogą wejść w interakcję z substancjami zawartymi w dopalaczu.

– natychmiast poszukać lekarza, bo liczy się każda sekunda.

Jak to się zaczęło?

Historia dopalaczy sięga wczesnych lat 90. ubiegłego stulecia, gdy niejaki Donal O’Dwyer – właściciel największego i najstarszego sklepu z dopalaczami o nazwie Herbal Highs – zaczął sprzedawać podejrzane substancje z namiotu postawionego w Glastonbury (Wielka Brytania). Interes wydawał się świetnym pomysłem z uwagi na festiwale pełne hippisów i brak dostępu do internetu. Na początku w ofercie była szeroka gama produktów pochodzenia roślinnego. Wszystkie produkty były ziołowe, zawierały nasiona powoju, Ma Huang i wiele innych ekstraktów roślinnych. Sporo osób wyśmiewało skuteczność naturalnych dragów, racząc się tak popularnym w tamtych czasach haszyszem.

Początki były trudne – dostawa trwała nawet do miesiąca, a jedynym środkiem marketingowym były ulotki. W pierwszych miesiącach działalności Donal ze swoimi kompanami wydrukowali 10 tysięcy ulotek, które rozprowadzali podczas festiwalu w Reading. Wraz ze zdobywaniem rozgłosu i obecnością na festiwalach, ich interesem zaczęli się interesować zielarze, chemicy, ludzie, którzy interesowali się chemikaliami i tworzeniem próbek. W pierwszych latach ten biznes przynosił bardzo małe zyski.

Na początku XXI wieku dopalacze sporadycznie pojawiały się w internecie, w sklepach ze sprzedażą wysyłkową. Początkowo zjawisko miało marginalny charakter, zaś same specyfiki znane były jedynie nielicznym „konsumentom”.

W 2008 roku w sieci pojawił się pierwszy wyspecjalizowany sklep internetowy, działający na szeroką skalę, z profesjonalnym marketingiem. W tym samym roku, pod koniec letnich wakacji, ruszył w Łodzi pierwszy stacjonarny sklep z kontrowersyjnymi produktami. By ominąć przepisy o żywności i bezpieczeństwie, preparaty sprzedawane były pod szyldem wyrobów kolekcjonerskich.

Z upływem kolejnych tygodni w błyskawicznym tempie sieć sklepów oplotła całą Polskę. Otwierano je nie tylko w centrach wielkich miast, ale nawet w małych miejscowościach. Niektóre były czynne 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Największą popularnością dopalacze cieszyły się w pubach, restauracjach, kameralnych domówkach. – Miałem wrażenie, że brali wszyscy – opowiadał jeden w warszawskich barmanów. – Dla trzeźwego barmana, który jest na imprezie do świtu, to był przykry widok – ludzie z zaciśniętymi szczękami, słaniające się na nogach dziewczyny, tłumy barykadujących się w toaletach, by zażywać, zamiast bawić się przy piwie. Zmienił się klimat zabawy. Po zwykłych narkotykach ludzie chcą bawić się pokojowo. Tych po dopalaczach rozpoznawałem na imprezach na pierwszy rzut oka. Zachowywali się w specyficzny sposób: brak kontaktu, agresja, absurdalne zachowania.

Nie ma jednej, specyficznej grupy amatorów dopalaczy. Według badań ankietowych, co dziesiąty młody Europejczyk przynajmniej raz w życiu spróbował dopalacza. Sięgają po nie praktycznie wszyscy: zbuntowana młodzież, chłopaki w dresach, imprezowicze z ekskluzywnych klubów, dojrzali panowie z brodami, biznesmeni i bandyci. Dopalacze są modne na imprezach nastolatków, dają odlot jak narkotyki, a ponieważ nic nie czuć, po powrocie rodzice nie zdają sobie sprawy, co robiły ich pociechy. – Dopalacze można wziąć w pokoju, zamknąć drzwi, przeżyć pięciominutową jazdę i koniec. Wychodzisz, rozmawiasz ze starymi i nie ma problemu – napisali w anonimowej ankiecie licealiści z Katowic. – Wiele razy widziałam, jak znajomi dostawali po tym głupawki, szaleli jak małpy w zoo, widzieli wielkie chodzące parówki albo uciekali, bo goniły ich krety.

Niekończąca się historia

Branża dopalaczy szybko się sprofesjonalizowała. Kryminalistyczne czasopismo „Forensic Science International” opublikowało w 2009 roku raport naukowców z politechniki w Brunszwiku pod groźnie brzmiącym tytułem: „Dopalacze. Nigdy niekończąca się historia?”. Wynikało z niego, że nowa generacja syntetycznych dopalaczy sprzedawanych na Wyspach jest dostarczana przez zorganizowany przemysł chemiczny, o wysokim poziomie zaawansowanej technologii, który jest gotowy na wyzwania związane z umieszczaniem kolejnych substancji na liście zakazanych. Autorzy stwierdzili wprost, że to nie są narkotyki, które można wyprodukować w „wannie”. Powstają w wyspecjalizowanych laboratoriach, po badaniach nad receptorami znajdującymi się w mózgu.

Obecnie większość substancji produkuje się na Dalekim Wschodzie i sprowadza do Europy – lub bezpośrednio do Polski – jako produkty do badań chemicznych lub nawozy, żeby obejść ograniczenia dotyczące sprzedaży produktów farmaceutycznych. Część dopalaczy jest sprowadzana jako gotowe produkty. Ze zrozumiałych względów nikt nie wie, gdzie i w jaki sposób produkuje się sprzedawane u nas dopalacze. Na opakowaniach podawane są różne – najczęściej fikcyjne – nazwy firm czy adresy z całego świata.

Choć już wcześniej rynek dopalaczy szacowano w setkach milionów złotych, to według organów ścigania nie była to konkurencja dla podziemia narkotykowego. – Klienci tych sklepów to jednak inny target. Raczej studenci, młodzież, a nie klienci, którzy od lat mają swoich dilerów. Oferta w tych sklepach jest skierowana do ludzi, którzy boją się podejść w dyskotekach, pubach do dilera, boją się kupić coś nielegalnego, bo albo ktoś ich złapie, albo oszuka. Natomiast podziemie wiele zawdzięcza biznesowi dopalaczy, bo na pewno więcej ludzi zaczęło brać narkotyki – przekonywali prokuratorzy.

Jesienią 2010 roku rząd wypowiedział wojnę handlarzom dopalaczy. Zamknięto blisko 1400 sklepów i hurtowni, a w następnym roku spadła liczba ostrych zatruć i zgonów po dopalaczach. Problem przygasł, ale tylko na pewien czas. Ludzie, którzy czerpali z tego profity, nie dawali za wygraną. Od kilkunastu miesięcy według operacyjnych ustaleń policji, ten biznes rozrasta się na nowo. Składniki importuje się głównie z Chin za pośrednictwem firm kurierskich i dostawczych, a zamówione substancje trafiają do nabywcy w ciągu zaledwie dwóch dni. Jest to atrakcyjna opcja dla dystrybutorów, detalistów i konsumentów. Przesyłki trafiają do Europy wśród tysięcy innych małych paczek wysyłanych każdego dnia z Chin. Większe ilości wysyłane są drogą powietrzną lub morską. Kiedy docierają do Europy, zostają przetworzone i przepakowane, a następnie trafiają na rynek jako różne produkty. Przesłanie 1 kg z Chin do Europy firmą kurierską kosztuje około 100 euro. W przypadku niektórych rodzajów substancji, z 1 kg można wyprodukować kilkadziesiąt tysięcy porcji dopalaczy.

Wojna z producentami, importerami i sprzedawcami dopalaczy trwa już kilka lat i nie widać jej końca. Prawo przez dłuższy czas nie nadążało za przebiegłością tych, którzy zbijali fortunę na tym biznesie. Właściciele sklepów z dopalaczami natychmiast wycofywali zdelegalizowany towar, by wprowadzić nowe produkty o lekko zmienionym składzie, z hasłem jak na stronie dopalacze.com: „U nas produkty odradzają się w błyskawicznym tempie. Polecamy”.

Zakazane amulety, podejrzane talizmany

Chociaż sprzedaż dopalaczy jest zabroniona, to jednak chętni nie mają większych problemów z ich nabyciem. Najczęściej można je kupić w legalnie działających punktach ksero, salonach gier czy sklepach z elektronicznymi papierosami. Równie dobrze w tej roli sprawdzają się całodobowe sklepy z pamiątkami albo sex shopy. Pomysłowość przestępców nie zna granic. Dopalacze oferowane są jako gaz do zapalniczek, kleje i środki ochrony roślin. Zdarza się, że udają różne środki chemiczne: do czyszczenia monet, komputerów albo do pochłaniania wilgoci.

Niewielkie pakunki, zawierające kilkugramowe porcje różnych substancji, oferowane są do sprzedaży jako „amulety”, „talizmany” czy „produkty kolekcjonerskie”. Oczywiście przypadkowy klient raczej nie ma szansy ich kupić. Sprzedaż odbywa się z zachowaniem daleko posuniętych środków ostrożności. Weryfikowana jest tożsamość klientów, aby produkty trafiały jedynie do osób zaufanych. Taką selekcję ułatwiają też wizjery w drzwiach, mechanizm automatycznego zamykania drzwi oraz zakaz noszenia nakryć głowy wewnątrz budynku. Kiedy klient przejdzie weryfikację, może zapoznać się z oferowanym asortymentem. Saszetki z dopalaczami poukrywane są zazwyczaj w schowkach i w ladach z podwójnym dnem. Zdarza się, że punkty sprzedaży przypominają doskonale strzeżone oddziały banków. Tak przynajmniej wyglądał punkt sprzedaży, ujawniony jesienią 2016 roku w Bełchatowie: „Wejście do lokalu było zabezpieczone zbrojoną śluzą. Przed wejściem i wewnątrz budynku zainstalowany był monitoring. Osoby wpuszczano pojedynczo i to sprzedawca decydował, którego klienta ma wpuścić, otwierając mu drzwi zamykane na elektromagnes. Od strony wewnętrznej nie posiadały one klamek. Po otwarciu pierwszych, klient musiał przejść jeszcze przez kolejne drzwi. Sprzedaż odbywała się za pomocą specjalnej szuflady i lustra weneckiego. Kupujący zamawiał specyfik, wkładał do szuflady odpowiednią ilość gotówki, po czym z szuflady wyjmował wybrany towar. Po tak dokonanych zakupach klient był wypuszczany przez sprzedawcę, który odblokowywał kolejne drzwi. Kiedy przyszli tu policjanci z prokuratorskim nakazem przeszukania, przerażony właściciel zamiast otworzyć drzwi, zaczął w popłochu niszczyć towar, jakim dysponował, usiłując spalić go w piecu”.

Bez specjalistycznych, drogich i długotrwałych badań, bardzo trudno ustalić skład dopalaczy. Tę analizę utrudnia fakt, że można znaleźć tam niemal wszystko: od typowych narkotyków, doskonale znanych na całym świecie, po substancje chemiczne, których skład jest zmieniany nawet co kilka dni. Często dodatkiem do zakazanych substancji są produkty dostępne w powszechnej sprzedaży, np. środki piorące, farby, trutki na szczury, rozpuszczalniki, kleje. Producenci dopalaczy cały czas modyfikują ich skład, zmieniając jeden lub dwa składniki. Trwa nieustanny wyścig – nie tylko z prawem, ale również z medycyną, dla której wielokrotnie zmieniana substancja staje się niewykrywalna, zaś toksykolodzy muszą działać trochę „na czuja”. W wyniku tego wszystkiego, skutki działania dopalaczy są nieprzewidywalne, często długotrwałe, a niekiedy nawet nieodwracalne.

Nie ma dnia, żeby na oddziały toksykologii w szpitalach nie przyjeżdżały kolejne ofiary dopalaczy. Często są to bardzo trudne przypadki. – Są to ludzie bardzo agresywni, pobudzeni. Musi się na nich położyć 4 – 5 osób, bo przywiązanie do łóżek pasami nie pomaga. Stanowią zagrożenie dla samych siebie i dla nas. Ich stan jest ciężki, za każdym razem jest to akcja ratowania życia. Jeżeli dana osoba zażyła jakiś dopalacz, to nigdy nie wiemy, co zażyła. Mogą to być dopalacze o bardzo różnym składzie, różnym działaniu – podkreślają lekarze.

Większość naukowców jest zdania, że dopalacze to narkotyki. Działają dokładnie tak samo na ośrodkowy układ nerwowy, powodując różnego rodzaju działania uboczne. Zwłaszcza przy przedawkowaniu mogą wywoływać problemy z układem krążenia, powodować agresywne zachowania, kilkudniowe depresje, problemy ze snem, zatrucia, zgony, a także prowadzić do uzależnienia. Czy jednorazowy kontakt z dopalaczami jest bezpieczny? Lekarze jasno odpowiadają na tak postawione pytanie: nie! Po pierwsze: bardzo często nieznane jest działanie tych substancji. Po drugie: nikt nie może być pewien reakcji własnego organizmu na trującą substancję. Wreszcie po trzecie: nikt nie wie, kiedy się uzależni. Jest to zawsze indywidualna sprawa. Uzależnienie jednak zawsze przychodzi podstępnie i niepostrzeżenie, a ostatnią osobą, która je dostrzega jest sam uzależniony!

W 2016 roku odnotowano ponad 4300 przypadków zatruć dopalaczami. Najwięcej, bo prawie dwie trzecie, miało miejsce na Śląsku i w województwie łódzkim. W tych regionach zawsze znajdowały się centra produkcji i dystrybucji dopalaczy. Niestety, ani w Polsce, ani na świecie nie prowadzi się oddzielnych statystyk, na podstawie których można podać precyzyjną liczbę śmiertelnych ofiar dopalaczy. Najczęściej są one kwalifikowane jako tzw. inne zatrucia. Do tego dochodzą przypadki osób, które umierają z powodu powikłań po długotrwałym zażywaniu środków lub wpadają pod samochód, będąc pod wpływem dopalaczy. Lekarze wielokrotnie podkreślają, że leczenie takich przypadków jest bardzo trudne. Objawy po zażyciu mogą być różne, nawet u osób, które używały tej samej substancji na jednej imprezie. Przebieg zatruć ma charakter indywidualny. Zdarzają się sytuacje, że jedna osoba będzie miała zaburzenia dominujące ze strony układu oddechowego i wymagała oddechu zastępczego na respiratorze. Druga będzie miała napady drgawkowe, a trzecia zaburzenia rytmu serca.

To miał być dobry interes

Pierwszym królem dopalaczy media obwołały Karola B., który latem 2008 roku otworzył w całym kraju sieć sklepów Smart Shop. Pod pretekstem sprzedaży wyrobów kolekcjonerskich oferował dopalacze. Biegli znaleźli w nich substancje zastępcze m.in. dla amfetaminy, marihuany i haszyszu. Miksturę dla nadania lepszego zapachu mieszano w mikserze z cukrem pudrem lub tabaką. Z kolei zioła suszono w piecykach próżniowych. Potem gotowe mieszanki zanoszono do pakowni, a stamtąd rozwożono do sklepów. Początkowo w firmie zatrudnionych było kilka osób, jednak pomysł sprzedaży dopalaczy okazał się strzałem w dziesiątkę. Tym bardziej że Karol B. podszedł bardzo profesjonalnie do biznesu. Razem ze specjalistami od marketingu i grafiki komputerowej tworzył atrakcyjne graficznie opakowania dopalaczy, które miały kojarzyć się z dobrą zabawą. Reklamowano je jako środki psychoaktywne, których posiadanie i sprzedaż są zgodne z prawem. Eldorado trwało do 2 października 2010 roku, kiedy główny inspektor sanitarny wydał zakaz sprzedaży tych produktów.

Sprzedawane przez Karola B. preparaty poddano dokładnej analizie. W 28 z nich ujawniono substancje szkodliwe dla zdrowia. Zdaniem biegłych niektóre z nich wywoływały halucynacje, a nawet były zagrożeniem dla zdrowia i życia. W wyniku ich spożycia w szpitalu znalazły się 52 osoby. Życie sześciu z nich było zagrożone.

On sam chyba nigdy nie spodziewał się, że trafi na pierwsze strony gazet. Był zwykłym, niczym niewyróżniającym się chłopakiem. Skończył liceum ogólnokształcące, jak wielu młodych ludzi wyjechał do pracy w Wielkiej Brytanii. Chwytał się różnych zajęć, był m.in. barmanem, kelnerem, kucharzem. Podczas pobytu na Wyspach po raz pierwszy spotkał się z dopalaczami. Jak stwierdził w jednym z wywiadów, pieniądze na biznes pożyczył od kolegi. Całość zaczęła kręcić się tak szybko, że w krótkim czasie dorobił się fortuny szacowanej na co najmniej kilka milionów złotych. Media kreowały go na człowieka sukcesu. On sam swoich klientów nazywał „debilami”. Kilka tygodni później wokół dopalaczy zaczęła się tworzyć coraz bardziej podejrzana atmosfera, przede wszystkim za sprawą ofiar tych – pozornie – niegroźnych substancji. W całym kraju dochodziło do ciężkich zatruć po ich spożyciu, były pierwsze ofiary śmiertelne. Ktoś głośno mówił, że dopalacze są niebezpieczne dla życia. Do punktów sprzedaży w całej Polsce trafiły urzędowe pisma zakazujące sprzedaży „Tajfuna” i jemu podobnych, zaś sklepy zostały zamknięte i zaplombowane. – Nie będzie litości dla tych, którzy życie młodych, obiecujących ludzi chcą zamienić w piekło uzależnienia – ostro mówił w Sejmie ówczesny premier Donald Tusk.

Europol alarmuje:

– Wartość rynku narkotyków w Europie na początku 2017 roku szacowano na 24 mld euro. Znaczący udział w nim mają przede wszystkim narkotyki uzyskiwane z konopi indyjskich. Zyski ze sprzedaży produktów z konopi indyjskich szacowane są na ok. 9,3 mld euro rocznie. To zdecydowanie największa część rynku narkotykowego na Starym Kontynencie.

– Kokaina popularna jest na zachodzie i południu Europy, natomiast na wschodzie i północy kontynentu dominuje amfetamina. Podział ten może wynikać z faktu, że grupy przestępcze ze wschodniej Europy nie są zainteresowane sprowadzaniem kokainy z Ameryki Południowej, bo wówczas musiałyby dzielić się zyskami z tamtejszymi kartelami.

– Coraz większy udział w europejskim rynku narkotykowym zajmują dopalacze. W unijnym systemie wczesnego ostrzegania figuruje ok. 560 rodzajów dopalaczy, z czego ok. 70 procent zostało odkrytych w ciągu ostatnich pięciu lat. Największy udział w rynku mają syntetyczne kannabinoidy – sztuczne zamienniki produktów z konopi indyjskich.

– Wiele nowych dopalaczy sprzedaje się jawnie jako „legalne” zamienniki narkotyków. Rynek ten przyciąga zorganizowane grupy przestępcze ze względu na niskie ryzyko i potencjalnie ogromne zyski.

Od tamtej pory trwa wyścig między władzą a ludźmi, którzy próbują zarabiać na tych bardzo groźnych substancjach. Po zmianach w prawie w 2015 roku, 114 nowych substancji używanych w dopalaczach zostało nazwanych narkotykami, za posiadanie i rozprowadzanie których grożą takie same kary jak w przypadku narkotyków. Ponadto Inspekcja Sanitarna ma możliwość nałożenia kary od 20 tysięcy do 1 miliona złotych, zatrzymania danej substancji, by specjaliści sprawdzili, czy działa ona na ośrodkowy układ nerwowy i ewentualnie zakazania jej.

Mimo obowiązującego zakazu sprzedaży dopalaczy, niedozwolone substancje można kupić bez większego problemu. Co prawda stacjonarne sklepy zniknęły, ale w sieci dopalacze są nadal dostępne. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę „dopalacze” i pojawi nam się kilkadziesiąt ofert. „Mam do zaoferowania odczynniki jakim jest 4cmc, prosto zza granic naszego kraju. 100 procent euforia i zadowolenie z produktu. Hurt!” – czytamy w ogłoszeniach. Sprzedawcy zmieniają ich nazwy. Bijącego rekordy popularności „Mocarza” czy „Głowę Boga” zastąpił „ryż” i „kryształ”. Co kryje się pod tymi nazwami, trudno powiedzieć. A efekty?! Wystarczy sięgnąć do sieci, gdzie można znaleźć budzące grozę opisy, jak choćby ten: „Wczoraj byłam ze znajomymi na piwie, któryś kupił jakiś specyfik w dopalaczach, więc zapaliłam, dokładnie 3 machy zrobiłam, nie więcej. Na początku nic nie poczułam, potem miałam napad śmiechu, po 10 minutach zaczęło się robić gorzej, czułam jak kręci mi się w głowie, potem już tylko wszystko czułam jakbym śniła. Mój chłopak ciągle powtarzał, żebym się obudziła, potrząsał mną, pytał, co mi jest. Ja czułam się jak w filmie, czucia nie miałam, jakby przez gąbkę albo coś. Miałam wrażenie, że umieram, starałam się patrzeć, rozglądać, żeby nie stracić w miarę koncentracji, bo o ile ciało miałam jak jakiś flak, to umysł – mimo że kręciło mi się w głowie niemiłosiernie – pracował i ciągle zdawałam sobie sprawę, że to chyba nie sen. Ciągle myślałam o tym, że zapaliłam dopalacza i się źle poczułam”.

Z dopalaczami nie ma żartów! Warto o tym pamiętać, szczególnie w czasie wakacyjnego wypoczynku. To czas, kiedy ruch w branży jest wyjątkowo duży. Czas relaksu, wyjazdów i zabawy może być okazją, kiedy ktoś namówi nas na spróbowanie podejrzanej, nieznanej nam używki. Naprawdę nie warto ryzykować. ■

Leon Madejski

Pająka by nie zabił

Helena KOWALIK

– Ona uklękła, ja położyłem ręce na jej barkach – zeznawał Daniel P. – Dociskałem, żeby bardziej się starała. Ale robiła to byle jak, nie mogłem dojść, rozzłościłem się. Wyzywałem ją, przeklinałem. Chciałem jeszcze, a ona, że czas minął. Wtedy chwyciłem ją za gardło.

Mężczyzna, który 7 sierpnia 2015 roku zgłasza dyżurnemu policjantowi na komendzie, że zaginęła jego synowa, mówi łamanym polskim z rosyjskim akcentem. Jest Bułgarem, mieszka w podwarszawskich Ząbkach z synem Sewerynem i jego żoną Lili. Ona jest prostytutką, stoi przy drodze nr 631 z Rembertowa do Nieporętu. W domu zawsze jest o godzinie 18, przywozi ją ten sam taksówkarz. Wczoraj nie wróciła. Syn wyjechał w sprawach handlowych do Bułgarii. Na wiadomość o zaginięciu żony wsiadł w najbliższy samolot do Warszawy, wkrótce tu będzie.

– To jest dobre małżeństwo – zapewnia funkcjonariusza teść zaginionej.

Jakieś dwie godziny później śledczy mogą przesłuchać Seweryna R. Bez tłumacza – mężczyzna mieszka w Polsce już 10 lat i dobrze mówi po polsku. Ukrainka Lili jest jego żoną od 2001 roku. Poznał ją na bazarze, gdzie handlowała rupieciami przywiezionymi z rodzinnego Tarnopola.

– Nie miałem pojęcia, że tak naprawdę zarabia na życie jako przydrożna prostytutka – wyjaśnia Bułgar. – Dowiedziałem się o tym 2 miesiące temu. Nie robiłem jej z tego powodu wyrzutów. Miała do spłacenia kredyt zaciągnięty na Ukrainie, gdzie zostawiła swoje dziecko. Musiała wysyłać pieniądze na jego utrzymanie. A ja byłem szaleńczo zakochany.

Mężczyzna pokazuje zdjęcie żony – ładnej, ciemnowłosej 30-latki. – Możliwe, że w dniu zaginięcia Lili wyglądała jak blondynka, do pracy doczepiała sobie jasne włosy.

Odszukano taksówkarza, który zawoził i odbierał Ukrainkę z miejsca, gdzie czekała na klientów. Niewiele mógł powiedzieć poza tym, że kobieta wymagała od niego punktualności. – Pod jej dom podjeżdżałem o 9 rano, z trasy odbierałem o 18. Choć byłem jej taksówkarzem już kilka lat, zawsze jechaliśmy w milczeniu. Ona się nie odzywała, to i ja nie zagadywałem.

Świadek wskazał miejsce, gdzie zwykle stała prostytutka. Przeszukano pobliski las i jeszcze tego samego dnia odnaleziono zwłoki młodej kobiety, częściowo rozebranej, w peruce na głowie. Jej szyja na całej szerokości była przecięta czymś ostrym. Bułgar rozpoznał w denatce swoją żonę.

W komendzie policji ogłoszono alarm – w ciągu kilku ostatnich miesięcy w tym paśmie leśnym znaleziono już drugą zamordowaną kobietę. Pierwsza, też prostytutka, Nadieżda z Ukrainy, zginęła w maju. Kiedy znaleziono jej zwłoki, były rozszarpane przez leśne zwierzęta. Sprawca morderstwa pozostał nieznany.

Manowce „tirówek”

Śledczy postanawiają przesłuchać kobiety trudniące się nierządem na trasie do Nieporętu. Nie ujawniają jednak, że ich koleżanka nie żyje. Według oficjalnej wersji trwają poszukiwania.

Rodaczka Lili, o imieniu Natalia, znała zaginioną najlepiej, bo na skraju szosy stały blisko siebie. Nie wyrywały sobie klientów, a nawet zdarzyło się kiedyś, że Lili, która była bardzo odważna, stanęła w jej obronie. Kontakt urwał się, gdy Natalię deportowano z Polski za brak wizy. Po dwóch miesiącach wróciła jednak na swoje stałe miejsce. Lili miała wśród koleżanek po fachu opinię szczęściary, gdyż wyszła za Bułgara, który legalnie przebywał w Polsce. Wprawdzie musiała zarabiać na całą rodzinę męża, bo sprowadził do domu swego ojca, ale przynajmniej nie groziło jej wydalenie.

– Ostatni raz widziałam ją dwa dni przed zaginięciem – przypomniała sobie Natalia. – Jak zwykle siedziała na przydrożnej barierce. Mówiła, że nie podoba się jej pewien klient, opisała jego wygląd. Gdy podejrzewamy, że facet może być zboczeńcem, telefonujemy do siebie i uprzedzamy, żeby nie iść z takim do lasu.

Ten mężczyzna więcej się nie pokazał. Lili opowiedziała też o nim swemu stałemu klientowi, który był w niej zakochany i dawał pieniądze na dzień dobry.

– Nie znam jego nazwiska – odpowiada na pytanie śledczego Natalia. – On jeździ czarnym audi. Dziś podjechał do nas na trasę, bardzo zmartwiony, że Lili zaginęła. Kiedy w zeszłym tygodniu rozmawiał z nią, podjechało dwóch Ukraińców. Pytali, czy wsiądzie do nich, nie chciała. Byli wściekli, ale nic jej nie zrobili, bo on stał obok. Może potem zawrócili, gdy została sama i wciągnęli ją do samochodu?

Natalia pytana szczegółowo o innych nietypowych klientów wspomniała o pewnym grubasie – jak go nazwała – który podjechał do niej srebrnym nissanem. – Interesowało go tylko zrobienie laski, ale chciał, abym się do tego rozebrała.

Przejrzano nagrania z przydrożnej kamery. Kiedy na filmie pojawił się nissan, jedna z prostytutek o imieniu Monika, rozpoznała w kierowcy swego klienta. Obsługiwała go kilka razy.

Tropem widocznej na zdjęciu tablicy rejestracyjnej trafiono do Marka I. Pojazd był zarejestrowany na niewielkie przedsiębiorstwo w Płocku. Marek I. jeździł nim służbowo.

Mężczyzna został przesłuchany. Musiał szczegółowo opowiedzieć, co robił 6 sierpnia 2015 roku. Skrupulatnie wyliczył wszystkie czynności: wyszedł z domu do pracy o godzinie 6 rano. W bazie pobrał samochód służbowy i pojechał na inspekcję do podległych zakładów. Na trasie w kierunku Marek zobaczył stojącą prostytutkę. Czytała książkę. Uchylił okno i zapytał, czy gdy robi laskę, rozbiera się. Przytaknęła. W głębi lasu odbyli stosunek oralny, następnie odwiózł ją na jej stanowisko. Potem spotkali się jeszcze raz, gdy wracał po pracy do domu. Marek I. błagał przesłuchującego go policjanta, aby te wyjaśnienia nie dotarły do jego żony. Nie dowiedziała się głównie dlatego, że erotyczne przygody męża nie miały nic wspólnego z tragiczną śmiercią Lili.

Informacje prostytutek, choć przesłuchano ich kilkanaście, nie przybliżyły śledczych do rozwiązania sprawy. Wręcz przeciwnie – tropy, które wskazywały kobiety, były fałszywe. Sporo czasu zmarnowano na sprawdzenie informacji niejakiej Marleny, która powiedziała, że miała klienta lubiącego w trakcie stosunku ją podduszać. Kiedyś z tego powodu straciła przytomność, a później dochodziła do siebie przez tydzień.

Ten mężczyzna jeździł żółtym bmw.

Psycholog przysłuchujący się wyjaśnieniom Marleny uznał, że jej zeznania nie są wiarygodne. Kłamała, bo miała chorobliwą potrzebę zwrócenia na siebie uwagi. Także policjantów. Pod koniec grudnia 2015 roku prokurator umorzył śledztwo w sprawie tajemniczego dusiciela.

Podczas oględzin nagrania z monitoringu na trasie Marki-Nieporęt, uwagę policjantów zwrócił srebrny volkswagen polo. 7 sierpnia 2015 roku o godzinie 13.30 widać w nim dwie osoby: kierowcę i kobietę o blond włosach. Samochód wjechał do lasu. Kiedy pół godziny później wracał na trasę, w samochodzie był tylko mężczyzna. Właścicielem pojazdu okazał się 23-letni Daniel P. ze wsi pod Wołominem, kierowca i monter mebli w dużej firmie wnętrzarskiej. Nigdy niekarany. Ojciec 4-miesięcznej dziewczynki. Został zatrzymany.

– Jeździłem na prostytutki – przyznał się – bo miałem taką potrzebę. Żona odmawiała mi współżycia, gdyż była w ciąży. Ale nikogo nie zabiłem.

Biegli seksuolodzy nie stwierdzili u podejrzanego zaburzeń preferencji seksualnych. Poziom jego inteligencji określili jako wysoki.

Zabiłem. Nie, nie zabiłem

Podczas kolejnego przesłuchania Daniel P. został poinformowany, że na papierowej chusteczce pozostawionej w lesie koło zwłok Liliany R. i odcisku męskiego sandała w poszyciu leśnym, biegły znalazł ślad biologiczny podejrzanego. Ponadto, wymaz z pochwy denatki miał DNA tego mężczyzny.

Zaskoczony Daniel P. przyznał się do zabójstwa… dwóch prostytutek. Z Lilianą R. było tak: Stała przy szosie ubrana tylko w stanik i krótkie spodenki. Zapytał, ile bierze za laskę. – 50 złotych – odpowiedziała – ale płatne z góry. Zgodził się. Pojechali do lasu. – Ona uklękła, ja położyłem ręce na jej barkach – zeznawał Daniel P. – Dociskałem, żeby bardziej się starała. Ale robiła to byle jak, nie mogłem dojść, rozzłościłem się. Wyzywałem ją, przeklinałem. Chciałem jeszcze, a ona, że czas minął.Wtedy chwyciłem ją za gardło. Dusiłem przez jakieś 5 minut. Potem zaciągnąłem ciało do dołu ze śmieciami i stanąłem stopą na jej gardle. Nadal dawała oznaki życia. Żeby z tym skończyć, nożykiem do folii przeciąłem jej szyję, bo już byłem spocony, nie miałem siły dłużej jej dusić. Kiedy była już martwa, zabrałem jej złote kolczyki i łańcuszek.

Następnego dnia, kiedy przejeżdżał koło cmentarza w Wołominie, przez okno samochodu wyrzucił telefon tej dziewczyny, a w okolicy rozlewni paliwa pozbył się jej torebki. Nie było w niej dokumentów, tylko chusteczki nawilżające i papierosy, które wypalił. Po dwóch tygodniach, kiedy upewnił się, że nikt nie szuka tej prostytutki, sprzedał biżuterię jubilerowi. Dostał za nią około 600 złotych.

– A drugie zabójstwo? – zapytał prokurator, podając podejrzanemu butelkę wody mineralnej.

– Drugie było kilka miesięcy wcześniej – Daniel P. wyjaśniał dalej bez cienia emocji w głosie – W maju lub kwietniu, na tej samej trasie. Wybrałem dziewczynę z włosami ufarbowanymi na rudo. Chciałem, żeby zrobiła mi laskę. Po 10 minutach zaczęła mnie poganiać, abym kończył. Zdenerwowałem się. Chwyciłem ją obiema rękami za szyję i zacząłem dusić. W pewnym momencie przestała się ruszać, miała tylko drgawki. Poszukałem kamienia i uderzyłem ją kilka razy w głowę. Kiedy już nie żyła, wyjąłem z jej stanika pieniądze – było tam 1200 złotych. Trupa wrzuciłem do dołu. Te rzeczy, które miałem na sobie, spaliłem w piecu. Nikomu o tym nie powiedziałem. Nie wiem, dlaczego zabiłem – może dlatego, że w dzieciństwie ja i rodzeństwo byliśmy bici przez matkę. Ojciec nigdy się nami nie interesował.

Na wizji lokalnej Daniel P., posługując się manekinem, skrupulatnie – minuta po minucie – odtworzył wszystkie swe czynności przy ofiarach, aż do ich zamordowania. Również w rozmowie z aresztantem, z którym dzielił celę, szczegółowo opisał mordowanie prostytutek.

Jednak kiedy prokurator oskarżył podejrzanego o podwójne zabójstwo, ten odwołał swoje wyjaśnienia. Twierdził, że policjant zmusił go do przyznania się. Ubliżał mu: – Powiedział, że jestem prochem do utylizacji. Dręczył go, mocno zaciskając kajdanki, tak, że stracił czucie w rękach. Kilka razy uderzył. Groził, że kilkumiesięczną córkę Daniela P. umieszczą w domu dziecka. W tej sytuacji przestał upierać się przy swoim. Ze strachu mówił to, co mu kazali.

– Zostałem sam w pokoju z policjantem, takim łysym, napakowanym – wyjaśniał P. podczas kolejnego przesłuchania. – Nad biurkiem miał tabliczkę „Uwaga, ostry pies”. Pytałem o adwokata, odpowiedział, że jest już zbyt późno na szukanie dla mnie obrońcy. Kiedy powiedziałem, że nie wiem, dlaczego tutaj jestem, usłyszałem, że będzie lepiej, jeśli się przyznam. Bardzo się bałem, dlatego przyznałem się do czegoś, czego nie zrobiłem.

Z zimną krwią

Czy mężczyzna naprawdę był bity przez policjantów? Prokuratura prowadziła śledztwo w sprawie ewentualnego stosowania przemocy w komisariacie. Zostało ono umorzone z braku dowodów. Oskarżony dopiero po 4 miesiącach od pierwszego przesłuchania, kiedy przyznał się do zabójstwa, zawiadomił prokuratora, że odwołuje swoje wyjaśnienia. Czy to efekt przeszkolenia pod celą przez starych wyjadaczy, towarzyszy więziennej niedoli?

W zatrzymanym przez prokuratora liście do żony nie wspomina o rzekomym pobiciu w komisariacie. Chce, aby nie brała adwokata, bo szkoda pieniędzy. Pisze: „Biorę wszystko pod uwagę. Choć jestem niewinny, mogę zostać skazany. Dlatego nie marnuj pieniędzy, będą potrzebne tobie i dziecku. Trzeba zrobić rozdzielność majątkową, bo rodziny ofiar mogą wystąpić o rekompensatę”.

Na koniec prosi o przepis na blok czekoladowy, ponieważ chciałby go sobie zrobić, gdy nadejdą pieniądze na wypiskę. Podpisując się „Tylko Twój Daniel” dołącza modlitewną prośbę: „Anioły na całym świecie / Róbcie, co możecie / Strzeżcie moje dziecię”.

Danielowi P. odprowadzanemu na salę rozpraw Sądu Okręgowego Warszawa-Praga towarzyszą na korytarzu głośne zapewnienia jego matki i ciotki: – Trzymaj się, jesteśmy z tobą! Kobiety nie wierzą w winę oskarżonego. Chyba nie mają też nadziei na jego uniewinnienie. Ciotka wykrzykuje do dziennikarzy, że sądy to jedna mafia.

– Nie przyznaję się do czterech pierwszych zarzutów, to znaczy zabójstwa Nadieżdy, zabójstwa Lili, kradzieży pieniędzy ze stanika ofiary oraz kradzieży jej biżuterii – oświadcza stanowczo Daniel P. przed sądem. – Przyznaję się jedynie do posiadania marihuany.

To, co powiedział w śledztwie, zostało wymuszone biciem w komisariacie. Nie domagał się obdukcji, bo nie wiedział, że ma takie prawo. Na wizji lokalnej mówił tekstem, który wcześniej podyktował mu funkcjonariusz, zaprowadzając go w tym celu do łazienki, żeby nie było świadków. Co do tego, że wskazał miejsce zbrodni – znał je, bo wielokrotnie korzystał tam z usług prostytutek. Złote kolczyki i łańcuszek znalazł latem na plaży nad Liwcem. Żona może poświadczyć.

Sędzia zarządza odtworzenie na monitorze filmu z pierwszego przesłuchania Daniela P. w prokuraturze oraz przebiegu dwóch wizji lokalnych przeprowadzonych w miejscu obu zabójstw.

Na utrwalonym filmie Daniel P. siedzi swobodnie w pokoju przesłuchań. W ręku trzyma butelkę z wodą mineralną, którą popija małymi łyczkami. Nie wygląda na wystraszonego. Beznamiętnym głosem opisuje umieranie kobiety zamordowanej w sierpniu. Opowiada, że podczas duszenia białka jej oczu zrobiły się czerwone, język wypadł z ust. Kiedy ciągnął ciało do dołu ze śmieciami, jeszcze drgało konwulsyjnie. Nie wiedział, jak długo to potrwa, dlatego uderzył kamieniem w głowę i stanął na jej gardle. Przeciął szyję nożem, bo miał go przy sobie.

– Zabrał pan ofierze 1200 złotych. Skąd pan wiedział, gdzie trzymała pieniądze, skoro nie było ich w torebce? – pyta prokurator.

– Zajrzałem do stanika.

Przesłuchanie, nagrywane przez kamerę, trwa kilka godzin. Kiedy się kończy, Daniel P. pierwszy raz zdradza jakieś emocje. Ukrywa twarz w dłoniach.

– Nigdy nikomu nie zrobiłem krzywdy, nigdy na nikogo nie podniosłem ręki – mówi drżącym głosem. – To wszystko to ściema.

Wszystko przez stringi

Na kolejnej rozprawie zeznają świadkowie, powołani przez obrońcę. Najwięcej do powiedzenia ma ciotka oskarżonego. Już nie krzyczy jak przed salą rozpraw, że sądami rządzi mafia, ale oskarża policję i prokuraturę o tolerowanie przydrożnych prostytutek. – One stoją w stringach. To jest przerażające – oburza się – gdyby tam nie stały, nie byłoby tej sprawy.

Zapytana, czy z Danielem były jakieś problemy wychowawcze, odpowiada stanowczo: – Żadnych. To jest wrażliwy chłopiec. Kiedy komuś dzieje się krzywda, natychmiast spieszy z pomocą. Kiedy był młodszy, pomagał starszej siostrze w wychowaniu jej córki, a mojemu synowi w lekcjach. Zawsze można było na niego liczyć.

Zabójca z ogłoszenia

Zatrzymanie podejrzanego o zabójstwo prostytutek to kolejny sukces policjantów ze stołecznego wydziału do walki z terrorem kryminalnym i zabójstw przy sprawie, w której ktoś zabija przypadkowe osoby. Tak było w przypadku Jerzego B. , nazywanego „zabójcą z ogłoszenia”. Mężczyzna został skazany za zamordowanie dwóch osób, które sprzedawały mieszkania w Warszawie. Poszukiwanie zabójcy zajęło wiele miesięcy; policjanci wystawiali nawet fikcyjne ogłoszenia o sprzedaży, chcąc zwabić mordercę. Został zatrzymany po intensywnych działaniach śledczych w 2014 r. Sprawca nie przyznawał się do zbrodni, podkreślał, że z ofiarami nic go nie łączyło, przed zatrzymaniem był bezrobotny, nigdy nie notowano go za żadne przestępstwa czy podejrzane kontakty.

– Daniel nie ma nic na sumieniu, proszę Wysokiego Sądu – zapewnia żarliwie świadek. – On nawet pająka nie potrafił zabić. Kiedyś zobaczyłam takie obrzydlistwo na ścianie i prosiłam, aby zrobił z nim porządek, a on odpowiedział: – „Ciociu, pająki są w porządku, niech sobie żyją”. Mój siostrzeniec już rok siedzi w więzieniu, a prawdziwy morderca cieszy się wolnością.

– Czy Daniel P. był bity przez matkę? – pyta sędzia.

– Co za pomysł! – denerwuje się przesłuchiwana. – On się wychował w kochającej rodzinie. Bili go, maltretowali w komisariacie, zaraz po zatrzymaniu.

– Nie powiedziała pani podczas przesłuchania w śledztwie, że jej siostrzeniec został pobity przez policjantów. Dlaczego?

– Mówiłam, ale funkcjonariusza to nie interesowało. Miał swoje pytania, nie reagował na moje słowa. Pisał, co chciał.

Na rozprawie po raz pierwszy pojawiły się żona, matka i siostra oskarżonego. Wszystkie odmówiły składania zeznań.

Proces w toku. ■

Helena Kowalik

Fryzjer z tramwaju

Konrad BURACZEWSKI

W tramwaju zawsze zajmował miejsce tuż za atrakcyjnymi kobietami. Interesowały go tylko panie z długimi, bujnymi włosami. Gdy upewnił się, że nikt go nie obserwuje, przystępował do wyrodnego dzieła. Kilka zwinnych ruchów – ledwo słyszalne „ciach” – i tramwajowy golarz Dawid W. wzbogacał się o kolejne kosmate trofeum. Przez kilka miesięcy domorosły fryzjer siał niepokój i grozę wśród długowłosych pasażerek komunikacji miejskiej.

Jedni chłopcy chcą za młodu zostać policjantami, inni marzą o karierze strażaka albo żołnierza. Dawid W. z niewielkiej miejscowości na Górnym Śląsku od najmłodszych lat pragnął zostać fryzjerem. Już jako dziecko uwielbiał bawić się z młodszą siostrą w zakład fryzjerski. Sadzał jej maskotki na fotelu ustawionym w centralnym punkcie pokoju, a następnie udawał, że strzyże, czesze i modeluje im włosy.

Na wizytę u fryzjera czekał z utęsknieniem. Strzyżenie włosów dostarczało mu niesamowitych emocji. Gdy siadał na fotelu przed lustrem, a fryzjerka obwiązywała go fartuchem i spryskiwała wodą włosy, Dawidowi ciarki przechodziły po plecach. Podziwiał zręczność, z jaką stylistka operowała nożyczkami, zamieniając jego bujną, nieokiełznaną czuprynę w elegancko wyglądającą fryzurę.

Jako nastolatek nie miał wątpliwości: właśnie tym chciałby zająć się w przyszłości. Długo jednak trzymał swoje plany w tajemnicy, znając podejście rodziców, zwłaszcza konserwatywnego ojca. Gdy wreszcie zebrał się w sobie i zwierzył rodzicom ze swoich marzeń, ojciec nie zostawił na jego pomyśle suchej nitki.

– Chłopie, czyś ty zwariował?! Fryzjerem? Przecież to zajęcie dla dziewczyn, a nie dla prawdziwych facetów – podsumował ojciec, z zawodu górnik z wieloletnim stażem w kopalni węgla kamiennego.

– Co ludzie we wsi powiedzą? Syn górnika stylistą? Co jeszcze? Weź się za jakąś porządną robotę! – kontynuował rodzic przy kolejnej podobnej rozmowie.

– Porządną robotę… Dla ciebie jedyne słuszne miejsce pracy to kopalnia – próbował dyskutować Dawid.

– Nie chcesz iść do kopalni, to nie! Idź na budowę czy do innej normalnej pracy, ale fryzjerstwo zostaw dziewczynom – nie odpuszczał ojciec.

Z takim podejściem rodziców, Dawidowi trudno było spełnić swoje marzenia. Po skończonym technikum rozpoczął pracę na budowie, którą załatwił mu ojciec. Kariera fryzjerska poszła w odstawkę.

Wniebowzięty w tłoku

W2015 roku firma budowlana wysłała Dawida wraz z innymi pracownikami na dużą robotę do Łodzi. Półtoraroczny kontrakt, zakwaterowanie zapewnione przez pracodawcę – o nic nie musiał się martwić. Popołudniami, po pracy, snuł się po łódzkich ulicach. Właśnie tu, na jednym z przystanków w centrum, jego odległe marzenia o fryzjerstwie niespodziewanie odżyły, nabierając zupełnie nowych kształtów.

Zaczęło się od przejażdżki łódzkim tramwajem. Centrum, godziny szczytu. Tłumy ludzi wracające z pracy i szkoły do domu. Traf chciał, że nie przyjechały dwa tramwaje i kolejny, który dotarł na przystanek, był niemal całkowicie zapchany pasażerami. Dawidowi ledwo udało się wsiąść do przepełnionego wagonu. Ludzie stali stłoczeni jak sardynki.

Na kolejnym przystanku kilka osób wysiadło, kilka nowych wsiadło. W wyniku niewielkiego przetasowania tuż przed Dawidem wyrosła niczym spod ziemi wysoka, długowłosa brunetka. Nie był w stanie zobaczyć jej twarzy, ale to nie było mu potrzebne do szczęścia. Tu i teraz stał tak blisko pięknych, zdrowych, kobiecych włosów. Otaczający go tłum ludzi, bezlitośnie napierający w okolicach przystanków, do tego gwałtowne ruchy wagonu na zakrętach raz po raz pchały go w stronę dziewczyny. Dawid w najmniejszym stopniu nie przeciwstawiał się sile grawitacji. Z lubością chłonął zapach włosów, a możliwość dotknięcia ich dłonią, niby przypadkowego otarcia się twarzą, dostarczały mu niebywałych doznań.

Dawid po wyjściu z tramwaju czuł się wniebowzięty. Ta kilkuminutowa przejażdżka komunikacją miejską zainspirowała go do uczynienia kolejnego kroku…

* * *

Tego grudniowego popołudnia Karolina siedziała w tramwaju ze wzrokiem wbitym w zaparowaną szybę. Myślami była jeszcze przy kolokwium na uczelni, z której właśnie wracała do domu. Nagle usłyszała tuż za swoimi plecami charakterystyczny dla salonu fryzjerskiego szczęk nożyczek. W tym samym momencie poczuła lekkie szarpnięcie za włosy. Zanim zdążyła się obrócić, siedzący za nią mężczyzna schował coś do kieszeni. Szybko wstał z siedzenia i ruszył w stronę wyjścia.

Tramwaj właśnie dojeżdżał do przystanku. Mężczyzna po wyjściu na zewnątrz rzucił jeszcze okiem na dziewczynę. Ta, nie bardzo wiedząc co się stało, nerwowo przeczesywała włosy rękami. Pojazd właśnie ruszał. Dawid odetchnął z ulgą. Jego pierwszy „fryzjerski” wyskok zakończył się pełnym sukcesem. Kilkucentymetrowy kosmyk włosów urodziwej nieznajomej przełożył z kieszeni do kosmetyczki w plecaku.

Od tego momentu 28-latek rozpoczął serię dyskretnych ataków na długowłose pasażerki tramwajów. Z nożyczkami, po cichu dobierał się do ich włosów. Działał w łódzkiej komunikacji miejskiej od grudnia 2015 do marca 2016 roku, siejąc wśród podróżujących pań zmieszanie, niepokój i grozę.

Jak wyjaśniał w toku późniejszego postępowania, wszystko działo się w godzinach popołudniowych, po zakończonej pracy. Najpierw wypijał dwa, trzy piwa „na odwagę”. Gdy alkohol lekko szumiał mu w głowie, dodając animuszu, Dawid W. ruszał w miasto. Ubrany w ciemną bluzę z kapturem zawsze miał przy sobie plecak, a w nim nożyczki i kosmetyczkę. Tak wyposażony wsiadał do tramwaju. Szczególnie upodobał sobie linie 12 i 13. Zazwyczaj wybierał wagony świecące pustkami. Wypatrywał tam pasażerki z odpowiednio długimi włosami i przystępował do ataku. Jak sam przekonywał – ich kolor nie miał dla niego większego znaczenia. Liczyła się przede wszystkim długość, gęstość, puszystość, które oceniał swoim „fachowym” okiem. Ciął, gdy nikt nie patrzył. Zebrane kosmyki wkładał do podręcznej kosmetyczki.

Z czasem tramwajowy fryzjer nabrał na tyle odwagi, że zaczął wdawać się w konwersacje z atakowanymi kobietami. Raz prawił im komplementy na temat pięknych włosów, innym razem przepraszał za swoje zachowanie. W serwisie społecznościowym skupiającym pasażerów łódzkiej komunikacji pojawiały się sygnały i opisy jego niezrozumiałego działania. „Miałam wątpliwą przyjemność podróżowania sam na sam przez dwie minuty z tym panem, który postanowił uciąć mi kawałek włosów na pamiątkę i schować do swojego plecaka. Pan nie jest agresywny, na koniec przeprosi i spyta, czy się nie gniewacie oraz wyrazi swoje ubolewanie, że jego dziewczynie rozdwajają się końcówki” – relacjonowała na forum jedna z poszkodowanych kobiet.

Po włosku do kłębka

Sprawa tajemniczego golarza na przełomie lutego i marca 2016 roku trafiła na policję. O fryzjerze zrobiło się głośno nie tylko w Łodzi. Do tej pory hasło „Fryzjer” w kryminalnym kontekście nie miało żadnego związku z włosami – taki pseudonim nosił oskarżony w jednej z najgłośniejszych afer korupcyjnych w futbolu. Tym razem to prawdziwy fryzjer (choć nie z wykształcenia) zelektryzował opinię publiczną. Ludzie zadawali sobie pytanie: Kim jest? Dlaczego to robi?

– Nie znając motywów danego postępowania, należy zakładać różne scenariusze. Być może mężczyzna to zwykły żartowniś, a może to człowiek z zaburzeniami psychicznymi, który pod wpływem określonych impulsów (np. agresywnej reakcji zaatakowanej kobiety) mógłby posunąć się znacznie dalej? W końcu mówiliśmy o człowieku, który w przestrzeni publicznej zbliża się do obcych osób z nożyczkami – mówił jeden ze śledczych związanych ze sprawą.

Jednym z rozważanych wariantów był motyw seksualny – konkretnie trichofilia, czyli fetyszyzm włosów. Seksuolodzy wyodrębnili taki rodzaj perwersji seksualnej, gdzie kluczowym czynnikiem pobudzającym są właśnie ludzkie włosy.

Policja rozesłała rysopis poszukiwanego z prośbą o kontakt poszkodowanych, jak i wszystkich, którzy rozpoznają mężczyznę. „Wiek około 20 – 25 lat, wzrost około 170 – 175 cm, waga około 80 – 90 kg, jasne oczy, krótkie ciemne włosy. Mężczyzna ubrany był w ciemną bluzę z kapturem. Miał ze sobą plecak” – informował policyjny komunikat. Mundurowi upublicznili również film z kamer monitoringu zainstalowanego w tramwaju, na którym widać krok po kroku działanie fryzjera.

Nagranie pokazuje, jak zakapturzony mężczyzna siada za jedną z kobiet i nerwowo rozgląda się wokoło. Gdy stojąca obok pasażerka razem z dziećmi opuszcza tramwaj, Dawid przystępuje do akcji. Sięga do plecaka po nożyczki, a następnie zbliża rękę do włosów pasażerki. Na filmie widać, jak robi coś za jej plecami. Tym razem nie wszystko idzie zgodnie z jego planem. Pasażerka czuje delikatne szarpnięcie i natychmiast zrywa się na równe nogi. Na nagraniu widać, jak kobieta przez chwilę prowadzi dialog z mężczyzną. Następnie zajmuje miejsce obok innej pasażerki w tramwaju, której mówi, co się stało i pokazuje obcięte włosy. W tym czasie Dawid stoi już przy drzwiach z plecakiem w ręku. Wysiada na najbliższym przystanku.

Film z monitoringu okazał się kluczowy dla ustalenia tożsamości podejrzanego golarza. Został on rozpoznany przez jednego z pracowników budowy, na której zatrudniony był Dawid. Robotnik podzielił się swoimi spostrzeżeniami z policją. Mundurowi szybko ustalili miejsce tymczasowego zamieszkania podejrzanego.

Tramwajowy golarz nie stawiał oporu w trakcie zatrzymania. Od razu pokazał policjantom kosmetyczkę pełną swoich kudłatych trofeów. Widok, który u innych budził niesmak i zdziwienie – jego napawał nieopisaną dumą.

Rachunek za strzyżenie

Dawid W. przyznał się do ostrzyżenia w tramwajach dziewięciu kobiet. Śledczym udało się udowodnić i zgromadzić zeznania pokrzywdzonych opisujące jedynie trzy takie czyny. Dlatego też łódzka prokuratura postawiła fryzjerowi zarzuty naruszenia nietykalności cielesnej trzech kobiet.

28-latek, składając wyjaśnienia przed obliczem prokuratora, nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć swojego postępowania. Mówił, że zawsze pragnął zostać fryzjerem. Czuł słabość do pięknych kobiecych włosów i nie potrafił oprzeć się pokusie, gdy widział je w tramwaju. Gdy zobaczył urodziwe, wystające spod czapki włosy – po prostu pragnął zdobyć ich fragment dla siebie. Wyjaśniał, że po udanej „operacji” obcięcia kosmyków zazwyczaj czuł radość i spełnienie. Niekiedy jednak miał wyrzuty sumienia, że zrobił coś niewłaściwego. Wszystkie zdobyte w ten sposób kosmyki kolekcjonował w kosmetyczce, którą zawsze nosił przy sobie.

Śledczy nie dopatrzyli się u mężczyzny choroby psychicznej ani zaburzeń na tle seksualnym. On sam zeznał, że nigdy nie leczył się psychiatrycznie. Utrzymywał, że jest w stałym związku z dziewczyną, której włosy – o ironio – mają rozdwajające się końcówki.

– Nie wiem, dlaczego tak robiłem. Może to przez alkohol – po pracy lubiłem wypić. Pijany nie byłem, ale po piwie miałem w sobie więcej odwagi, żeby dotknąć tych włosów. Bo kiedyś tak bardzo chciałem zostać fryzjerem… – wyjaśniał.

Bulwersujące zachowanie golarza odbiło się na psychice kilku zaatakowanych kobiet. Jedna z nich przekonywała, że doznała trwałego psychicznego urazu.

– Do dziś nie mogę o tym zapomnieć. Naprawdę czasem boję się wychodzić z domu, przeżywam traumę wsiadając do autobusu lub tramwaju. Zawsze rozglądam się wokół, patrzę z niepokojem na każdego zakapturzonego faceta sięgającego po coś do kieszeni czy plecaka. Wszystko przez tego człowieka! – mówiła pokrzywdzona.

Dawid W. nie słyszał tych zeznań odczytywanych przez sędziego. Odpowiadał przed sądem z wolnej stopy, a w dniu procesu nie pojawił się na ławie oskarżonych. Mimo jego nieobecności sędzia wyraził zgodę na przeprowadzenie rozprawy.

Wyrok zapadł już tego samego dnia. Nikt nie miał wątpliwości co do winy golarza – wszak mężczyzna sam przyznał się do winy, złożył wyjaśnienia i wyraził skruchę. Właśnie te okoliczności wpłynęły na względnie łagodny wymiar kary. We wrześniu 2016 roku Dawid W. został skazany na 2 tys. zł grzywny oraz 3 tys. zł zadośćuczynienia dla ofiar (po 1000 zł dla każdej z trzech kobiet). Sąd obciążył go również kosztami procesowymi.

W sumie dziwaczne i niezrozumiałe zachowanie w tramwajach kosztowało niedoszłego fryzjera 5800 zł. Oby taki rachunek dał mu do myślenia, nim następnym razem w miejscu publicznym będzie chciał zafundować komuś strzyżenie. ■

Konrad Buraczewski

Personalia oraz niektóre drobne okoliczności zostały zmienione.

Zmowa kolegów

Adam WERNER

Kurt pokręcił głową i rzucił: – Trzeba się go pozbyć! – wykonał przy tym gest dwoma palcami, imitując strzelanie z pistoletu. Dwaj koledzy parsknęli śmiechem. Po chwili jednak zamilkli. Okazało się, że Kurt wypowiedział głośno to, o czym wszyscy od pewnego czasu myśleli.

Wdeszczowy listopadowy dzień 2014 roku na obwodnicy Bydgoszczy doszło do stłuczki. Zderzyły się mercedes klasy S na rejestracjach niemieckich i ford mondeo, którym kierowała mieszkanka pobliskiej miejscowości K. W mercedesie uszkodzony został prawy błotnik, wgnieciona maska, stłukła się szyba w drzwiach kierowcy, pękła przednia szyba, do wymiany nadawała się chłodnica, zderzak i dwa reflektory. Ford mondeo miał nieco poważniejsze uszkodzenia. Na szczęście nikt z podróżujących nie ucierpiał. Mercedesem jechało dwóch mężczyzn, a kierująca fordem kobieta była sama.

Gdy pojawia się strach

Na miejsce wezwano policję. Powiadomiono też ubezpieczycieli. Po spisaniu protokołu i odwiezieniu samochodów lawetami do warsztatów, policjanci pożegnali uczestników zdarzenia. Dwie godziny później Nicholas Przymirski, kierowca mercedesa, odebrał telefon od policjanta.

– Gdzie pan teraz jest? – zapytał funkcjonariusz.

– W warsztacie. Auto ma być gotowe do odbioru pojutrze – odpowiedział kierowca. Miał podwójne obywatelstwo, mówił po polsku i po niemiecku.

– Czy pan zna panią z mondeo? – dociekał policjant.

Nicholas zastanowił się chwilę, bo nie był pewien, czy zrozumiał policjanta. – Nie, nie znam jej.

– Nie jesteście przypadkiem rodziną?

– Nie.

Na tym sprawa się zakończyła. Nicholas po raz pierwszy spotkał się z takim zachowaniem policjanta. Nigdy wcześniej nie było sytuacji, by stróż prawa kontaktował się z nim telefonicznie w sprawie kolizji i wypytywał o rzeczy, które nie trafiły do protokołu. To dało mu do myślenia.

Dwa miesiące później ubezpieczalnia wypłaciła odszkodowanie. Na konto Nicholasa wpłynęło 18 tysięcy euro. Podzielił się tymi pieniędzmi z kolegami i z kobietą z forda mondeo. Wszyscy byli zadowoleni i winszowali sobie udanego biznesu.

Łatwy pieniądz

Nie był to ani pierwszy, ani najbardziej lukratywny „interes”, w którym Nicholas miał okazję uczestniczyć.

Wyjechał do Niemiec w 1989 roku. Był wtedy jeszcze dzieckiem. Jego rodzice postanowili na nowo ułożyć sobie życie za Odrą. Osiedlili się w Berlinie, który w owym czasie przeżywał najazd Polaków. W krótkim czasie oboje znaleźli pracę. Ojciec w fabryce Volkswagena, matka – w sklepie spożywczym. Pieniędzy wystarczało na wygodne, dostatnie i spokojne życie. Nicholas chodził do niemieckiej szkoły, ale rodzice dbali o to, by syn miał kontakt z językiem ojczystym.

Najlepszym kolegą Nicholasa w tamtych latach był Niemiec Kurt Winckler, kolega ze szkolnej ławki. Z czasem ta znajomość przerodziła się w prawdziwą przyjaźń. Chłopcy grali w jednym klubie piłkarskim, później zaczęło się wspólne imprezowanie i podrywanie dziewczyn.

W 2011 roku przypadkiem poznali Marka Wierzbickiego. On również, podobnie jak Nicholas, posługiwał się dwoma paszportami. Pochodził z Wałbrzycha, gdzie prowadził zakład zegarmistrzowski, ale w 1990 roku przeprowadził się do Hanoweru. W Niemczech przez lata zdążył wypracować sobie prawo do renty (cierpiał na chorobę wieńcową i miał już za sobą zawał). Marek nie zamierzał jednak żyć ze świadczeń socjalnych. Chciał od życia więcej niż tylko sobotnie polowania na promocje w hipermarketach. Miał inny pomysł na swoją przyszłość. By go zrealizować, potrzebował wspólników.

Wtajemniczył nowych, młodszych znajomych w swoje plany. Nicholas i Kurt nie zastanawiali się długo nad jego propozycją. Obaj wychodzili z założenia, że pieniędzy nigdy dość i na pewno nie skończą im się pomysły na to, jak je wydawać. Mieli przy tym pełną świadomość, że wejdą na ścieżkę… przestępczą.

Wspólny cel

Plan wydawał się prosty. Marek wymyślił, że wspólnie ze swoimi nowymi przyjaciółmi będą wyłudzać odszkodowania komunikacyjne na sfingowane stłuczki. Czasem wciągali do współpracy swoich dalszych znajomych, bo interes wymagał, by w papierach przekazywanych ubezpieczalniom pojawiały się różne nazwiska. Czasem posługiwali się sfałszowanymi dokumentami – prawem jazdy, dowodem osobistym, dowodem rejestracyjnym. W jednym przypadku do wyłudzenia użyto nawet samochodu pochodzącego z kradzieży. Wtedy konieczne stało się sfałszowanie również umowy kupna auta.

Większości umówionych stłuczek dokonywano w Polsce – na Śląsku, w Wielkopolsce i w Kujawsko-Pomorskiem. Powiedzieć, że interes kręcił się dobrze, to mało. Uczestnicy wyłudzeniowej karuzeli zarabiali na jednym oszustwie od 2 do 15 tysięcy euro na osobę.

Marek przygotowywał te „skoki” z coraz większą nonszalancją. Z czasem przestał dbać o szczegóły – na przykład w kilku stłuczkach pod rząd brały udział te same samochody i… ci sami kierowcy. Do pewnego czasu ubezpieczalnie wypłacały odszkodowania, ale zaczęły też przychodzić niepokojące listy od agencji ubezpieczeniowych. Jeden z nich, który na swój berliński adres otrzymał Nicholas, był nadany przez kancelarię prawną z Düsseldorfu, która żądała wyjaśnień w sprawie nieścisłości w formularzu zgłoszeniowym dotyczącym szkody oszacowanej na 30 tysięcy euro. W piśmie znalazła się adnotacja, że brak złożenia wyjaśnień będzie skutkował „wysłaniem do świadczeniobiorcy pisma przedprocesowego”.

Jak wykręcić się z biznesu?

Nicholas i Kurt zaczęli bać się zarówno ubezpieczycieli, jak i policji. Niemieckiej i polskiej. Mieli świadomość, że – jeżeli nie zrezygnują z wyłudzeń i dalej będą tkwić po uszy w brudnych interesach – prędzej czy później łatwe, dostatnie życie mogą zamienić na więzienną pryczę. Podobnie myślał też Sławek, bezrobotny Polak, którego poznali w 2012 roku w Lipsku, a który również brał udział w przestępstwach organizowanych przez Marka.

Problemem był jednak sam Marek.

– Nie chciał słyszeć o tym, byśmy zrezygnowali z wyłudzeń. Mówił, że potrzebuje pieniędzy, bo chce kupić sobie nowego mercedesa – wyjaśniał później śledczym Nicholas. Jego zeznania staną się koronnym dowodem w późniejszym procesie.

Z czasem koledzy coraz częściej zastanawiali się nad tym, jak wybrnąć z tej niewygodnej sytuacji. Wiedzieli, że znajomość z pazernym, nachalnym i pozbawionym skrupułów Markiem, stawała się coraz bardziej ryzykowna. Wiosną 2015 roku co kilka dni Marek wydzwaniał do Nicholasa, Kurta i Sławka, próbując ustalić z nimi termin wspólnego spotkania, na którym mieli omówić szczegóły kolejnego „skoku” na kasę z ubezpieczalni.

Trzeba się go pozbyć!

Był 13 marca 2015 roku, kiedy telefon Nicholasa leżący na barowym stoliku ponownie zaczął brzęczeć, wzrok wbili w niego wszyscy trzej – łącznie z Kurtem i Sławkiem. Pół godziny wcześniej weszli do Burger Kinga w Berlinie, żeby naradzić się, co dalej.

Kurt nie odrywając wzroku od wibrującego i brzęczącego telefonu, na którego wyświetlaczu widniało imię MAREK, pokręcił głową i rzucił: – Trzeba się go pozbyć! – wykonał przy tym gest dwoma palcami, imitując strzelanie z pistoletu.

Dwaj koledzy parsknęli śmiechem. Po chwili jednak zamilkli. Okazało się, że Kurt wypowiedział głośno to, o czym wszyscy od pewnego czasu myśleli.

– Co masz na myśli, mówiąc „pozbyć się”? – zapytał Nicholas. Przebieg rozmowy kilka miesięcy później zreferuje przesłuchującym go śledczym policji.

– Nie wiem co. Tak po prostu pomyślałem, że musimy coś z tym zrobić – odpowiedział Kurt. W tym momencie telefon umilkł. Marek, który w tym czasie przebywał w swoim mieszkaniu w Hanowerze, zrezygnował z próby skontaktowania się z Nicholasem.

– On nie będzie chciał nas słuchać. Rozmowa z nim nie ma sensu. Już każdy z nas próbował dać mu do zrozumienia, że mamy dosyć, no nie? – Nicholas zwracał się do kolegów.

– Pociągnie nas na dno. Ja nie chcę iść do więzienia – dorzucił Sławek. – Swoje już zarobiłem. Teraz muszę sobie jakoś ułożyć życie.

Wszyscy doszli do wniosku, że najwyższy czas, by postawić na swoim i spróbować odciąć się od ciemnych interesów Marka. Minie blisko półtora roku, kiedy we trzech solidarnie będą zarzekać się w sądzie, że nie mieli żadnego planu, a uciszenie ich wspólnego kolegi było tylko żartem. Prawda była taka, że spotkali się jeszcze dwa razy, by omówić wszystko krok po kroku. Ostatnie spotkanie miało miejsce 2 czerwca 2015 roku. Dwa dni później Nicholas i Sławek pojechali w okolice Sępólna Krajeńskiego, do miejsca leżącego na trasie Bydgoszcz-Człuchów.

Plan

Znaleźli dogodne miejsce w pobliskim lesie. Tuż za wyjazdem z miasta w kierunku północnym zjechali z drogi krajowej nr 25 na zachód. Szosa wiodła ku wioskom przyklejonym do pól i łęgów graniczących z lasem, który otaczał jezioro. Okolica nadawała się idealnie do celu, jaki sobie postawili. Samochód zatrzymali na skraju łąki, Nicholas wyjął z bagażnika saperkę. Weszli w zarośla. Prawie 200 metrów dalej, w miejscu niedostępnym, gęsto zarośniętym i z jednej strony osłoniętym leśną strugą, wykopali dół. Wykop miał długość dwóch metrów i głębokość około osiemdziesięciu centymetrów. Po wykonanej robocie ruszyli z powrotem do Berlina.

Wcześniej przyjaciele umówili spotkanie z Markiem. Przystał chętnie na propozycję spędzenia weekendu na wspólnej zabawie w warszawskich klubach. Zgodnie z uzgodnieniami Marek przyjechał z Hanoweru do Berlina swoim mercedesem. Tam miał dosiąść się do niego Sławek. Nicholas natomiast zabrałby Kurta do Polski swoim passatem.

Wszyscy mieli spotkać się w Warszawie 18 czerwca. Dzień wcześniej Marek przyjechał do stolicy Niemiec na umówione spotkanie ze Sławkiem. Wyjechali w kierunku Kołbaskowa i Szczecina. Na postoju w miejscowości Gramzow, Marek poszedł skorzystać z toalety. W tym czasie Sławek wsypał do otwartej puszki z napojem energetycznym rozgniecione tabletki uspokajające. Pół godziny później, kiedy Marek wypił napój, lek zaczął działać.

– Może się zamienimy? Poprowadzisz chociaż do Szczecina? Ja się zdrzemnę godzinę – zapytał Sławka kierowca.

Marek przesiadł się na fotel pasażera i zapadł w głęboki sen. Około godziny później Sławek kilka razy mocno szturchnął kolegę, by sprawdzić, czy jeszcze śpi. Marek nie reagował. Lek zadziałał tak mocno, że nic nie byłoby w stanie wyrwać mężczyzny ze snu. Sławek sięgnął po tani telefon komórkowy, jeden z trzech, które specjalnie na tę jedną podróż załatwił Nicholas i wysłał kolegom SMS-y o umownej treści: „ZZZ”. To miało oznaczać, że Marek zasnął.

Robaki

Około godziny 20 przyjaciele spotkali się na parkingu przed marketem w Człuchowie. Stamtąd mercedes i passat wyruszyły już razem prosto do celu. Okolica, którą wcześniej spenetrowali Sławek i Nicholas, była pusta. Nadchodził wieczór, było jeszcze bardzo gorąco, ale upał łagodziła chłodniejsza bryza ciągnąca od łęgów i wilgotnego lasu. Sławek i Nicholas wysiedli z aut, żeby rozprostować kości.

– Marek się budzi! – krzyknął nagle Kurt.

Siedział właśnie na tylnej kanapie mercedesa, kiedy mężczyzna zaczął się wiercić w fotelu i rozglądać dookoła. Gdy odwrócił się do tyłu i zobaczył Kurta, zmierzył go mętnym wzrokiem i bełkocząc zapytał: – Gdzie jesteśmy?

Do auta podbiegli Nicholas i Sławek. Kurt złapał Marka obiema rękami za szyję i z całej siły nacisnął na krtań. Z gardła duszonego wydobył się głośny świst. Mężczyzna próbował złapać powietrze. Zaczął szarpać się i wierzgać nogami. Kurt zmienił chwyt i zaczął dusić Marka, zginając rękę w łokciu. Ten bronił się, ale jego ruchy nie były skoordynowane. Widać było, że Marek nie odzyskał jeszcze w pełni świadomości. Lek wciąż działał…

Sławek próbował przytrzymać Marka, a Nicholas stał na zewnątrz i tylko przyglądał się tej kaźni.

– Co tak stoisz! Chcesz skończyć tak samo? – krzyknął Sławek.

Kiedy wyciągnął półprzytomnego i dławiącego się krwią Marka na zewnątrz, Nicholas podszedł do samochodu i wyciągnął ze schowka klucz teleskopowy. Wymierzył silny cios w głowę Marka. Kiedy ten padł twarzą na ziemię, dostał drugie uderzenie. Potem trzecie, czwarte… Pozostali kopali kolegę, gdzie popadnie. Przestali, dopiero kiedy uznali, że nie żyje.

Nicholas otworzył bagażnik swojego passata i wyjął z niego duży czarny wór foliowy na odpady remontowe. Założył go Markowi na głowę.

– Nie mogłem patrzeć na tę krew – wyzna później prokuratorowi.

Kurt odszedł na bok zwymiotować. Po kilku chwilach, kiedy adrenalina opadła, kumple zabrali się za ukrycie ciała Marka. Próbowali owinąć je folią stretchową, ale zwłoki wyślizgiwały się z niej. W końcu chwycili Marka za ręce i nogi i zawlekli do dołu, który wcześniej wykopali Nicholas i Sławek. Zanim zaczęli zasypywać grób, Kurt pobiegł do samochodu i przyniósł dwa wiaderka robaków wędkarskich. Larwy muszek owocówek rozpełzły się szybko po ciele. W założeniu robaki miały pomóc ciału szybciej „zniknąć”. Zabójcy nie wiedzieli, że popełniają błąd. Wysypanie larw muszek nic nie dało, ponieważ robaki w tym stadium się nie rozmnażają.

Śledztwo

Dochodziła północ, kiedy skończyli zasypywać dół. W milczeniu, nie rozmawiając ze sobą, jechali w kierunku działki należącej do rodziców Nicholasa. Tam, w garażu nad pobliskim jeziorem, ukryli mercedesa, przebrali się, spalili brudne ubrania i wyczyścili samochód. Jeszcze tego samego wieczora wyruszyli w powrotną podróż do Berlina.

Trzy dni później razem pojechali do Hanoweru, do mieszkania Marka. Przejrzeli dokumenty, które miał schowane w szafach. Szukali papierów mogących wskazywać na ich udział w wyłudzeniach odszkodowań. Nic nie znaleźli. Widocznie Marek niszczył na bieżąco dowody przestępstw, mając na uwadze również swoich wspólników. Prawdopodobnie mniej chodziło mu o ich bezpieczeństwo, a bardziej obawiał się, że w przypadku, kiedy któryś z nich zostałby zatrzymany przez policję, mógłby powiedzieć również o jego udziale w oszustwach. Koledzy zabrali z domu Marka drogą kurtkę sportową i aparat fotograficzny. To był cały ich łup.