Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Data ważności licencji: 7/30/2032
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Andrzej Sidor / Forum
Copyright © by Tomasz Słomczyński, 2025
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Magdalena Błędowska
Konsultacja merytoryczna Łukasz Kępski
Korekta Anna Strożek / d2d.pl, Aleksandra Jastrzębska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapa d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-162-0
– Do cmentarza tą drogą, trzysta metrów – mówi Tomek, który codziennie chadza tędy na spacery z psami.
A więc na sam początek cmentarz, niech będzie.
Tutejszy, ten w lesie, wpisuje się w ideę Cmentarza Nieistniejących Cmentarzy z uwagi na swoje dość efemeryczne istnienie. To zaledwie kilka betonowych bloków, ostatnich z wielu, zapomnianych ekumenicznie przez wszystkich lokalnych bogów – katolickiego, ewangelickiego i mennonickiego. Jeden wypalony znicz i rozłożysty, imponujący dąb. Być może on tu jest jedynym i właściwym bogiem, jak niegdyś, gdy właśnie tędy płynął Nogat, albo wcale nie Nogat, a Wisła, jedno z wielu jej ramion, które postanowiły dotrzeć na skuśkę do Bałtyku. Odgałęzienie rzeki matki. Jej wijące się do morza dziecko. W swoim dziecięcym uporze wzięło i opuściło główny nurt. Podobno. Zostały po nim olsy, zwykle stojące w bagnie, teraz w lodzie.
Dzisiaj Wisła płynie, ujarzmiona, by nie rzec – upokorzona, ze dwa kilometry dalej, zamknięta jak w klatce masywnymi cielskami wałów. Nogat zaś kilkaset metrów stąd skromnie sobie bieży do Malborka, nie mając już ambicji politycznych, by konkurować z królową polskich rzek, jak niegdyś, za Krzyżaka jeszcze, bywało.
Czy cmentarz nada się na rozpoczęcie tej opowieści? To jakby miała się zacząć od końca. Jednak – o czym się wkrótce przekonam – początków i końców, tak jak i samych opowieści, jest tu tak wiele, że pojedyncze historie niepostrzeżenie giną w nurcie, z biegiem lat coraz bystrzejszym, wciąż leniwym jednak, choć w meandrach gwałtownie przyspieszającym, by potem rozlać się spokojnie w szerokim korycie. Końce mieszają się z początkami, początki rozcieńczają się w rwącym nurcie własnych końców.
Cmentarz więc ledwo istnieje, prawie na skarpie, na której szczycie jest Powiśle, bo tak się miejscowa i krajowa ludzkość umówiła, a umówiła się też, że kilka metrów niżej, gdzie zaczyna się blat gigantycznego stołu, że tam są już Żuławy. Czyli płaska powierzchnia zmierzwiona wierzbami, topolami i lipami, ciągnąca się do samiuśkiego morza. Wygląda to tak, że idąc ścieżką wśród dębów, sękatych i powykręcanych jak dłonie starca (Iza z Tomkiem mówią: „tajemniczy las”), jestem na Powiślu, ale jeśli zacznę schodzić w dół, po minucie albo i nie, po trzydziestu sekundach, przekroczę niewidzialną granicę – znajdę się wśród olch, w zamarzniętym dzisiaj bagnie, pozostałości po korycie rzeki. Stanę na żuławskiej ziemi, ciężkiej i brzemiennej.
Spojrzenie na mapę. Jakież to wszystko czytelne, kartografowie wykładają w tym przypadku kawę na ławę, gorącą, pachnącą, jakże przydałaby się teraz, w to mroźne południe. Ale ja nie o kawie, tylko o mapie, więc: gdzie zielono, tam nie-Żuławy, gdzie na białym tle siatka cienkich niebieskich linii, tam Żuławy. W ten sposób zaznaczono trud pokoleń osadników, którzy za cel postawili sobie nałożenie kagańca nieposłusznej wodzie. Trudno zresztą im się dziwić. Chcieli jeść, jak każde stworzenie na ziemi, a ziemia tu żyzna, rodzi obficie.
Żuławy zaczynają się na śluzie w Białej Górze – twierdzą tak zwani krajoznawcy, przekonani, że początek zawsze jest tam, gdzie góra rzeki, a koniec tam, gdzie jej ujście.
Na jeszcze innej mapie, takiej bardzo starej, białego koloru nie dostrzeżemy – tylko zagłębioną w zielonym kolorze plątaninę meandrujących rzek, rzeczek i strumieni, same bagniska, rozlewiska, uroczyska. Świat wodnych demonów i tajemniczych wysp, do których dostać można się było tylko łodzią, o ile miało się na tyle odwagi, by wpłynąć w mgłę, niejasność, woń rozkładu, tam gdzie pijawki, komary i władające nimi słowiańskie i pruskie zarazem rusałki i wiedźmy.
Tak było, zanim sprowadzono na te ziemie łopatę i wielką politykę. Bo tu akurat politykę uprawiało się za pomocą krzyża, miecza i łopaty właśnie. Delta rzeki matki, powstała przed sześcioma tysiącami lat, trwała w swoim płynnym biegu w spokoju, aż ktoś wpadł na pomysł, by wbić w ziemię łopatę i zamienić pierwszy kawałek zielonego w białe. Z jedną na razie niebieską nitką pośrodku, która dopiero później miała się multiplikować w nieskończoną liczbę drobnych kresek i kreseczek wokół. Trudno powiedzieć, kiedy dokładnie się to wydarzyło. Tysiąc lat temu? Pewnie jakoś tak.
Tak oto właśnie, bez pukania, przestępuję próg i już jestem na Żuławach, za plecami zostawiłem skarpę i Powiśle.
Przede mną rozcapierzona wierzba, zmrożona w jakimś rozpaczliwym geście, złorzecząca niebu wycelowanymi w górę suchymi gałęziami. Wypadałoby się ukłonić, przywitać jakoś. Chociaż może zamiast zdawkowego powitania lepiej byłoby ją pocieszyć, dodać jej otuchy? Żeby się nieco uspokoiła w ten grudniowy dzień. Że to wszystko minie, jeszcze wrócą i ptaki, i słońce, i nadzieja.
Bo słońce dzisiaj to ledwie zarysowana kula na szarym, choć bezchmurnym niebie. Wydaje się tak słabe jak starzec, który za chwilę przymknie oczy na bezdechu. Krajobraz stężał, jak w szczękach imadła zacisnąwszy bruzdy na zaoranym polu. W olsach stado sikor milczy jak zaklęte, słychać tylko głuchy odgłos stukania dzięcioła. Poza tym wokół sucho dźwięczy mroźne nic.
Iza z Tomkiem do Białej Góry sprowadzili się dwa lata temu. Dostałem od nich pokoik na piętrze, do dyspozycji kominek i wyjście na taras, gdzie mogę palić papierosy.
Zatrzymałem się w ich domu, któremu nadali mityczną nazwę. Zantyr. To nazwa grodu, średniowiecznej osady. Pogranicze, od strony Gdańska słowiańscy książęta pomorscy, na wschód tajemniczy lud Prusów, którzy wkrótce zostaną wyrżnięci w imię wiary w miłosiernego Jezusa Chrystusa. A rżnąć będą, ze świętą pieśnią na ustach, dokonujący historycznego lądowania w tej części Europy Krzyżacy.
Gród Zantyr. Santir, Santhir, Santer, Santirium, takie nazwy wskazuje Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich z 1895 roku. Gród wyłania się z mroków historii, jak to się niekiedy ładnie mówi, mniej więcej w połowie XII wieku. Podobno stał tu nawet zamek. Słownik wskazuje dokładną datę jego budowy – 1143 rok. Jak wyglądał, czy zbudowano go z cegły, czy był duży – tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że w latach 1251–1280 rezydował tu krzyżacki komtur. I że postawiono kościół. Całkiem solidny, murowany. Wiemy także, że potem zabudowania Zantyru rozebrano, bo jego właścicielom – rycerzom z czarnymi krzyżami na płaszczach – potrzebne były cegły do budowy zamku w Marienburgu (Malborku). Prawdopodobnie jedyną budowlą, która pozostała nierozebrana, był ów kościół właśnie.
Piotr Podlewski jest historykiem, autorem książek Penetracje wokół Sztumu i Żywoty zmarłych. Płyty nagrobne na Powiślu XIV–XVIII w. Jest także youtuberem i popularyzatorem historii Powiśla. Umawiamy się w Białej Górze, skąd przyjeżdża z oddalonego o dziesięć kilometrów rodzinnego Sztumu. Przede mną stoi brodaty, szczupły mężczyzna po czterdziestce.
– Dlaczego tu właśnie wybudowano murowany kościół? – pytam.
– W XIII wieku przebywa tu biskup Christian. Wówczas gród przejmują Krzyżacy i dostają nakaz, żeby z nim współpracować. Ale jak się biskup dostaje do niewoli pruskiej, to nie spieszą mu z pomocą. Zostawiają go tam. I przejmują jego wpływy.
Ostatnia wzmianka o kościele pochodzi z okresu wojny trzynastoletniej (1454–1466). Doczytam później, że Krzyżacy przez dwa miesiące bronili się przed wojskami polskiego króla, po czym wymknęli się oblegającym, przedarli do Kwidzyna, a polscy rycerze kościół spalili.
Ostateczny kres osady Zantyr nadszedł w roku 1552, kiedy miejscowość została przemianowana na Białą Górę.
– Jeśli jeszcze w czasie wojny trzynastoletniej kościół stoi, i to ufortyfikowany, to znaczy, że Krzyżacy nie zdemontowali go na materiał do budowy Malborka – ciągnie Podlewski. – Są wzmianki, że kiedy Polacy oblegali Krzyżaków w tym kościele, to palisada sięgała aż do rzeki. Czyli że znajdował się gdzieś w pobliżu brzegu. Ale której rzeki? Trudno powiedzieć. Albo Wisły, albo Nogatu. Wówczas nazwy „Wisła” używano w odniesieniu do obydwu rzek, bo Nogat był po prostu odgałęzieniem Wisły.
Sam „Zantyr” – jako nazwa miejscowości – był oznaczany na mapach jeszcze długo później, nawet na tych dziewiętnastowiecznych, więc pamięć o nim przetrwała trzysta lat. Dzisiaj rozpala wyobraźnię poszukiwaczy średniowiecznych tajemnic i skarbów. Gdzie znajdują się resztki kościoła? Gdzie szukać jego fundamentów? Gdyby je odnaleźć, wiadomo by było, gdzie mniej więcej znajdowała się osada i zamkowe lochy wypełnione skarbami. Ziemia na pewno skrywa tajemnice średniowiecznego zamku.
Być może skrywa, tylko że została użyta do budowy wałów wiślanych. Ktoś ją więc przekopał, przesypał, uformował inaczej, w innym miejscu. Średniowieczne ozdoby, militaria i przedmioty codziennego użytku rdzewieją sobie spokojnie w środku wału, którego nikt przy zdrowych zmysłach rozkopywać nie będzie.
I dodajmy jeszcze tylko: to są hipotezy. Każda przyzwoita hipoteza ma swoją kontrhipotezę, nie brakuje więc takich zapaleńców, co dadzą sobie rękę uciąć, że Zantyr leżał zupełnie gdzie indziej, na przykład w samym Malborku, i kopać trzeba tu, albo tam, albo jeszcze gdzie indziej. Zantyr jest mitem, opowieścią, tajemnicą. I to bardzo dobrze, niech taki zamglony pozostanie, ukryty w ziemi, wyobrażony, wymarzony, wymyślony.
Ile razy wychodzę na papierosa na taras domu zwanego Zantyrem, w którym się zatrzymałem, tyle razy je słyszę. Głos rozchodzi się w mroku jakby swobodniej, dociera do mnie wyraźniej niż za dnia. Teraz wiem, że gdzieś tam, w atramentowej czerni, są ich tysiące. Wiem, bo dzisiaj je widziałem.
Dochodziło południe, kiedy minąłem Żydzią Górę, i choć chętnie poszedłbym prosto na zachód w stronę Nogatu, tym bardziej że doskonale widziałem przed sobą wał, musiałem skręcić w stronę mostu na Kanale Uśnickim, ledwie widocznego wśród pól na północnym wschodzie. Nie było raczej sensu brnąć na skróty w błocie, w zaoranej ziemi. Doczłapałem więc do mostu, kanał wyglądał jakoś tak marnie, ledwie co w nim było wody.
Gdzieś za tym mostem usłyszałem to pogęgiwanie. A to dlatego, że skończył się audiobook, więc ściągnąłem słuchawki z uszu. Zbliżałem się do Nogatu i do Jagow Brücke, ruin kolejnego mostu, który kiedyś łączył Trzecią Rzeszę z Wolnym Miastem Gdańsk i służył chłopcom w brunatnych koszulach do przemytu broni. Groteskowy kloc w szczerym polu, betonowy okruch.
I wtedy zagrzmiało. Wrzask, huk, włosy stanęły mi dęba. Atawizm, który uzmysławia nam, że wciąż jesteśmy zwierzętami; to ponoć pozostałość po czasach, gdy nasza skóra pokryta była futrem i w chwilach zagrożenia chcieliśmy wyglądać na większych, silniejszych. Więc włosy stanęły mi dęba, gdy nagle usłyszałem przerażający łoskot tysięcy skrzydeł i uniosła się nade mną imponująca chmura. Przepraszająco spojrzałem w niebo. Przykro mi się zrobiło, że narobiłem takiego bigosu, zupełnie niechcący i bez sensu w zasadzie, bo jaki jest sens w oglądaniu nikomu niepotrzebnych już pozostałości mostu. Przykro mi się zrobiło, że zburzyłem spokój tysięcy gęsi, które teraz formowały się w eskadry, olbrzymie strzały, litery V i krążyły, krążyły, wkurwione na mnie, złorzecząc. Część z nich poleciała z tej złości gdzieś nad Wisłę, część nad Uśnice, wzdłuż Nogatu, w stronę Malborka, żeby po kilku minutach złączyć dwa strumienie w jeden i zakreślić na szaromatowym niebie tajemniczy okrąg, znak, który odczytałem bez trudu: spierdalaj stąd!
A wszystko to działo się w pozornym, jak sądzę, chaosie, w którym pewnie jest jakaś metoda, jakaś myśl przewodnia, jakiś sposób na przetrwanie. Podziwiałem jeszcze przez krótką chwilę ten obraz, nieczytelny, obcy, przerażający w swojej masie, liczebności. Poczułem, że gdyby chciały mnie teraz rozdziobać tysiącami spłaszczonych gęsich dziobów, zdołałyby to zrobić w okamgnieniu.
Speszony, skarcony, wycofałem się, zwracając im spokój, a one ucichły z czasem, wróciły na swoje ściernisko. Nie minęło kilka minut i znowu pogęgiwały, jakby nic się nie stało.
Przyleciały z Arktyki do nas, do ciepłych krajów. Pogęgują i teraz, kiedy palę w mroku na tarasie. Dźwięk dobiega mnie od strony Żydziej Góry. Jestem pewien, że przyjęły moje przeprosimy i już się na mnie nie nerwują.
Sama nazwa na mapie wystarczy, by rozpalić wyobraźnię. Coś z nią jest nie tak. Dlaczego „Żydzia”, a nie „Żydowska”? „Żydzia” brzmi gorzej, jakby z pogardą, jakby nie chodziło o narodowość, tylko o cechę gatunkową, na przykład brak przynależności do gatunku ludzkiego. Skąd takie skojarzenie? Szukam w pamięci jakiegoś innego podobnego przymiotnika. Znajduję tylko takie, które odnoszą się do zwierząt: „gadzi”, „niedźwiedzi”, „owadzi”, „wielbłądzi”. Na podobnej zasadzie powstały „ptasi”, „psi”, „mysi”. „Gadzia Góra”, „Niedźwiedzia Góra”, „Wielbłądzia Góra”, „Żydzia Góra”. Nie znajdziemy w języku polskim przymiotnika z końcówką „-dzi” pochodzącego od nazw innych narodowości, amerykańskiej, rosyjskiej, niemieckiej.
Ta „uzwierzęcająca” nazwa powstała po 1945 roku jako zamienniczka niemieckiej Judenberg. Nie wymyślili jej naziści, nie jest to zawołanie zainfekowanych nienawiścią chłopców z Hitlerjugend. To produkt słowotwórczy miejscowych gospodarzy, przybyłych tu po wojnie, którzy owych Żydów mieszkających na górze na oczy nie widzieli, bo nie mogli. W 1945 roku z pewnością ich już tu nie było. Nowi mieszkańcy przywieźli ze sobą, głęboko schowanych za pazuchą, „swoich” Żydów, z kresowych, małopolskich, podlaskich, podkarpackich wsi i miasteczek. A potem potwierdzono tę nową, jakże polską nazwę, za pomocą niewielkiego zapisu drobną czcionką na mapie wydanej w 2020 roku przez Urząd Marszałkowski Województwa Pomorskiego.
Tak czy inaczej, od razu wiedziałem, od pierwszego spojrzenia na mapę, że trzeba będzie przewąchać owo „żydzie” miejsce.
Za pierwszym razem wszedłem na Żydzią Górę od strony Kanału Uśnickiego. „Góra” to za dużo powiedziane, wzniesienie to takie, górka, choć tu, na skraju płaskich do bólu Żuław, rzeczywiście może zasługiwać na miano „góry”. Za pierwszym razem u jej podnóża – jak później ustalę, w miejscu, gdzie niegdyś, bardzo dawno temu, cumowały galary, byki, kozy, łyżwy, dubasy i szkuty – jakiś facet łowił ryby. Było pięć albo siedem stopni na plusie, więc może i coś tam brało. Pies mu towarzyszył, kundel średni, patrzył na mnie i chyba chciał obszczekać solidnie, ale go wędkarz skutecznie powstrzymał burknięciem. Za drugim razem, gdy dwa dni później szedłem od strony Rosenkranzu, było dobre pięć albo i siedem stopni na minusie. Nogat skuł się lodem i o żadnych rybach mowy już być nie mogło, wędkarza nie było, nikogo nie było, bo po co miałby tu ktoś być.
Ze wzniesienia spojrzałem na północ, w stronę Piekła. Po drugiej stronie rzeki były ich tysiące. Gęgały. Obsiadły pola jak jakieś roje owadów. Coś tam knuły między sobą, załatwiały tym gęganiem swoje sprawy. Tym razem poruszałem się powoli i ostrożnie, by ich nie niepokoić bez powodu.
Szukałem fundamentów żydowskiej karczmy. O ile w ogóle takowa kiedykolwiek tu stała. Bo na to też twardych dowodów nie mamy. A jednak jakieś fundamenty znalazłem bez trudu. Z przystani tędy się szło, pod górkę, tu się stawało, łomotało do drzwi albo wchodziło bez pukania, pochylając się w progu. Strop i powała były niskie, oczernione dymem, wewnątrz panował mrok i musiały się oczy do niego przyzwyczaić, by dostrzec karczmarza, w ciemnym ubraniu, z pejsami, w kapeluszu, stojącego za ladą wśród antałków piwa, obok paleniska. Trzeba było znak krzyża świętego uczynić, tak na wszelki wypadek, mając w pamięci, co Żydzi z Jezusem uczynili.
Tak było, zapewne. Czyżby?
Okazuje się, że ja sam za swoją pazuchą swojego Żyda wprowadziłem do tej opowieści, takiego, jakiego znam, w sumie nawet nie wiem za bardzo skąd. Bo Żyd żuławski, Żyd pomorski nie miał żadnych pejsów ani kapelusza. Nie różnił się wyglądem od gospodarza Niemca. Zdążył się już zasymilować.
Tak czy inaczej, wchodziło się do karczmy przez ten próg, o tutaj.
Odnajduję wybetonowane doły, głębokie na jakieś półtora metra, wydają się znacznie młodsze od ruin karczmy. Zarzucone współczesnym śmieciem. Bo jak jest dół w ziemi, to należy zaraz do niego śmieci wrzucić, żeby usankcjonować jego istnienie. Wtedy dół nie jest sam w sobie, dół wtedy jest na śmieci, dół użyteczny, ludzkości przydatny. Ontologicznie uzasadniony.
W dołach trzymano niegdyś warzywa. „Przedtem to Żydzi mieli tam karczmę, a potem warzywnictwo było, po cebulę się tam chodziło” – usłyszałem w sklepie w Białej Górze od A. Ale czy ta cebula to jeszcze żydowska była, czy już nieżydowska? A. nie potrafił rozstrzygnąć, kiedy kończyło się przedtem, a zaczynało potem.
Bo to nigdy nie wiadomo, czy już jest potem, czy jeszcze przedtem. No chyba że się patrzy na gęsi po drugiej stronie rzeki. Gęsi objaśniają wiele. Patrzę na nie teraz – przed tym, kiedy odlecą, i po tym, kiedy przyleciały. Wkrótce ich już nie będzie, ale pozostaną na długie lata jako drogowskaz pamięci zapisany w czasie. „To musiało być w zimie, bo pamiętam gęsi, a przecież one przylatują w zimie”.
Doły wyglądają na powojenne, więc cebula nie mogła być żydowska. Żydzi byli przedtem. Warzywa musiały być potem. A między przedtem a potem była wojna. I rok 1945.
Dotychczas mijałem kępę drzew na polu, tym razem jednak zejdę ze ścieżki, żeby przewąchać to miejsce. Między drzewami jakiś regularny kształt.
Klocki siana, poukładane jeden na drugim, przypominają z daleka stodołę. Zdążyły nasiąknąć listopadową wilgocią, by teraz zastygnąć grudniowym mrozem. Być może gdzieś tam, w ich wnętrzu, tli się jeszcze jakieś ciepło.
Obok niewielkie wzniesienie, jakby kurhan, porośnięte drzewami, ale to nie jest żaden las, las rośnie inaczej. Wiązy, jesiony, jeżyny, bluszcze. Tak zarastają mogiły. Między pnączami i pniami, najpierw pojedyncze, a potem po kilka. Cegły. Tropy wiodące do czasów, kiedy wokół, na łąki Rosenkranzu, rozchodziło się stąd zwykłe codzienne klepanie, klekotanie, stukanie. A także gdakanie i ujadanie od czasu do czasu. Stąd się rozlegało, z tego miejsca, w którym dzisiaj jama w ziemi po piwnicy i kilkadziesiąt cegieł. Reszta została zabrana, by mogła służyć komuś innemu, gdzieś indziej, komuś, kto akurat miał większe prawo do klepania i stukania, a jego pies do ujadania. Miał to prawo albo mu się wydawało, że je ma. Tak czy inaczej, chałupa została rozebrana.
Ale wtedy, czyli przedtem, rozlegało się coś jeszcze oprócz klepania i ujadania: „Frühstück!” – wołała przeciągle jakaś Greta, Truda albo Henrietta. Jakiś Wilhelm, Johann albo Franz odkładał siekierę, młotek czy co tam miał do tego swojego klepania. Szedł wolno przez podwórze, rozmyślając o ciepłym mleku i ziemniakach z okrasą, które czekały już na niego w czystej, pachnącej kuchni, na solidnym stole, na porcelanowym talerzu.
Głupio jakoś tak deptać ślady po ludziach. Tym bardziej że nikt o nich nie wspomina w pieśniach. Gdyby taki Rosenkranz, a w zasadzie to, co z niego pozostało, znajdował się na Łemkowszczyźnie, zaraz jakiś bard chwyciłby za gitarę, by wyśpiewać jakże romantyczną opowieść o chutorach krytych słomą, o dymach sączących się z kominów we mgle, o pochylonych płotach i pięknych dziewczętach nabierających wodę żurawiem, i o czym tam jeszcze się śpiewało po schroniskach. Pieśni o świętych Mikołajach, połoninach, Majstrach Biedach i dzikich sadach wokół wypalonych wsi, o światach znikających w zaświatach to już niemal osobny gatunek muzyczny, co prawda nieco pokryty patyną, ale zawsze.
Tu nic takiego się nie wydarzy, żaden bard nie postawi tu stopy, obutej w solidne trekkingi. Bo czego tu szukać? Tu była cegła solidnie wypalona, dachówka ceramiczna, płot kuty, żelazny, stół dębowy, talerz porcelanowy i łyżka, być może nawet, o zgrozo, posrebrzana. Za bogato na balladę. No i ten język. Niemiecki. On wszystko psuje. Nie nadaje się do polskich pieśni.
I nawet jeśli Łemkowie tu przyjadą, niekoniecznie z własnej woli, to niczego nie zmieni. Dalej to wszystko będzie poniemieckie. Solidne, ale w gruncie rzeczy gorsze.
Zantyr, Weissenberg, Biała Góra. Tutaj Wisła podzieliła niegdyś swój nurt i dała początek delcie, a było tak w czasach, gdy człowiek nie próbował wszystkiego nazywać, więc jako taki Nogat nie istniał, był po prostu Wisłą, jedną z wielu Wiseł kierujących swoje wody do morza. Co do zasady: kiedyś rzeki matki same decydowały, gdzie kierować swoje wody. Nogat to więc nic innego jak uregulowana dzisiaj odnoga Wisły.
Ale niekoniecznie musiało tak być.
Inna hipoteza głosi, że Nogat istniał od zawsze, pod Kwidzynem miał źródła i płynął obok Wisły, będąc zupełnie odrębną rzeką. Rycerze Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie wpadli na pomysł, żeby połączyć dwie rzeki przekopem, zabrać Gdańskowi wodę z Wisły i skierować ją na Elbląg. Jak pomyśleli, tak uczynili. Przekopali kilkaset metrów lądu dzielącego dwie rzeki.
Sprowadzili na Żuławy w ten sposób, pewnie niechcący, wraz z wodą z Wisły przekleństwo nawiedzających je regularnie powodzi. Dość powiedzieć, że w 1550 roku prawie dziewięćdziesiąt procent wiślanej wody opuszczało w Białej Górze główne koryto rzeki matki i zamiast do Gdańska, niosło na swoim płynnym grzbiecie wypełnione towarami szkuty do Elbląga.
No ale te powodzie… Coś trzeba było z tym zrobić. We wspominanym już Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich wymienione są lata, w których Nogat, zabierający Wiśle większość wody, wylewał, czyniąc spustoszenia. Delta Wisły zalewana była w roku 1414, 1466, 1476, 1525, 1594, 1595, 1600… i tak dalej. Od czasów średniowiecza do 1877 roku naliczono około trzystu większych lub mniejszych powodzi. Także Gdańsk ciągle nękały powodzie. W Białej Górze budowano więc tamy mające powstrzymać spływ wód Wisłą poprzez kierowanie nurtu Nogatem. I robiono to do tego stopnia skutecznie, że pojawiło się ryzyko wyschnięcia Wisły. A tego przecież nikt nie chciał. Szczególnie kupcy gdańscy, gdy się zorientowali, że do Elbląga Nogatem dopływa szkutami więcej towarów niż do ich portu.
Przez wieki trwała rzeczna przepychanka: a to więcej wody szło Nogatem do Elbląga, a to Wisłą do Gdańska. Aż do 1895 roku, kiedy zakończono prace nad tak zwanym przekopem Wisły – powstał kanał o długości siedmiu kilometrów. Pracowało tu tysiąc robotników i czterdzieści maszyn parowych. Budowa trwała cztery lata. Chodziło o to, żeby puścić główny nurt rzeki prosto do morza, przed Gdańskiem jeszcze, między wioskami Świbno i Mikoszewo. 31 marca 1895 roku o godzinie piętnastej czterdzieści pięć problem zalewania Gdańska wodą z Wisły ostatecznie rozwiązano, a ryzyko zalania Żuław znacznie zmniejszono. Kropkę nad „i” postawił nadprezydent Prus Zachodnich Gustav von Gossler, który wcześniej odebrał przez telegraf rozkaz otwarcia kanału od samego cesarza Wilhelma II. Wbił w ziemię „ostatnią łopatę”. Od tego momentu Wisła ruszyła z impetem przed siebie, a do Gdańska popłynęła sobie odnoga królowej polskich rzek zwana Martwą Wisłą – powoli, spokojnie, nikomu już nie zagrażając.
Wczoraj, w czwartkowe popołudnie, jeszcze było jasno, ale niebawem miał zapaść zmrok. Na punkt widokowy w Białej Górze, gdzie leży kamień, na którego tabliczce umieszczono Boga, honor i ojczyznę, podjechał duster na malborskich blachach. Wysiedli, ona i on. Byli około trzydziestki.
Wczoraj, kiedy im się przyglądałem, najprawdopodobniej nie byli parą, ale być może dziś rano już są. Ona w długim, czarnym puchowym płaszczu i wełnianej czapce naciągniętej na oczy. On w krótkiej pikowanej kurtałce, z odkrytą głową, choć mróz. Ona opowiadała o swoim bracie, który robi nalewki, on na to, że z pewnością go polubi, ona dalej o rodzinie, on tłumaczył jej, na czym polega śluzowanie łodzi, ona zwróciła uwagę na napisy na ścianie śluzy: „1852” i „1879”, on tłumaczył, że wtedy ją budowano i przebudowywano, i dalej wyjaśniał, o co tu chodzi, że tu Liwa, tam Wisła, tu Nogat, tu wrota się otwierają, tam zamykają, woda wpływa, wypływa. Ona wyglądała na zainteresowaną, albo dobrze udawała, albo rzeczywiście ją to zajmowało. Ten półtorametrowy dystans między nimi zaczynał już być nie do zniesienia. Mógłby ją objąć, osłonić sobą od wiatru ciągnącego od Niziny Walichnowskiej. Ale jeszcze nie wtedy, jeszcze trochę wody w Wiśle musiało upłynąć. Ona, gdy zamilkli na chwilę, spoglądając w dal, w głąb Żuław, chyba jeszcze się wahała, zastanawiała, jak się skończy ten wieczór, ta noc i, co najtrudniejsze, jak będzie wyglądał poranek, gdy spojrzy w lustro i ujrzy nie tak młodą już przecież twarz bez makijażu. Tymczasem wiało coraz mocniej. Po kwadransie odjechali asfaltówką wzdłuż wału w stronę Kwidzyna, do niej, do niego albo do hotelu, gdzie czekała już na nich wczesna kolacja i butelka czerwonego wina.
Takich zwiedzających jak oni w sezonie nie brakuje. Śluza w Białej Górze usytuowana jest w miejscu widokowym i jako atrakcja turystyczna – tak zwany zabytek hydrotechniki – opisywana w każdym przewodniku i folderze reklamowym Żuław i Powiśla. Powstała, gdy po latach zmagań z zasilanym Wisłą Nogatem postanowiono raz na zawsze tę rzekę okiełznać. Po inwestycjach w roku 1852 i 1879 kolejne przypadły na lata 1912–1915, w końcu na lata trzydzieste XX wieku. Budowano, przebudowywano, dobudowywano. Śluza zwraca uwagę wieżyczkami przypominającymi średniowieczną budowlę. Szczęśliwym trafem obiekt przetrwał II wojnę światową, choć wycofujący się Niemcy wysadzali wały, zapory i śluzy. Wciąż odcina wody Liwy od Nogatu i Nogatu od Wisły.
Dziś złapał tęgi mróz, aż nie chce się wyciągać dłoni z ciepłych kieszeni kurtki. Schylam się jednak nad mapą rozpostartą na kolanach. Siadam na jednym z ostatnich nagrobków, myślę sobie, że dość obrazoburczo moje pośladki komponują się z pamięcią o zmarłym lub zmarłej, trudno powiedzieć. Z drugiej strony jednak dają trochę ciepła zimnej w grudniowe południe mogile.
Mniejsza o to. Poczytajmy mapę.
Zmarznięty palec przesuwa się wzdłuż Nogatu do Malborka, zostawia za sobą Dolinę Kwidzyńską. Za Malborkiem zielony kolor zastępuje biała plama z niebieskimi nitkami. Jakby ktoś przestrzeń, świętą ziemię, doszczętnie pokwadratował, poprostokątnił. Moje obrazoburcze przysiadanie na nagrobku jest niczym wobec takiego świętokradztwa.
Siatka złożona z prostokątów rozlewa się na obydwie strony od Malborka i sięga na wschodzie Jeziora Drużno i Elbląga. Dalej na północ prostokąty pokrywają ziemię aż do Zatoki Elbląskiej i Zalewu Wiślanego. To na wschodzie. Na zachodzie zaś, na lewym brzegu Wisły, widzę podobne krzyżujące się niebieskie linie, znowu: dzielące świat na kwadraty i prostokąty. Od Gniewu palec wędruje na północ, przez Nizinę Walichnowską, do Tczewa. Za Tczewem biała plama pól podzielonych niebieskimi nitkami rozlewa się, anektuje kolejne powierzchnie laminowanego papieru i dochodzi do krajowej dziewięćdziesiątki jedynki, Pszczółek i Pruszcza Gdańskiego. Jednak i Gniew, i Tczew to, formalnie rzecz biorąc, Kociewie, bo Wisła w okolicy tych miast stanowi wyraźną zachodnią granicę delty – a więc i samych Żuław. Wędrujemy jej brzegiem dalej na północ, w stronę Bałtyku. Żuławy sięgają Gdańska, próbując się wedrzeć jak najbliżej Śródmieścia, tam gdzie wiejskopodobna dzielnica Olszynka dotyka ogródkami Dolnego Miasta i siedemnastowiecznych bastionów – ziemnych fortyfikacji.
Żuławy Wiślane, odwrócony podstawą do góry trójkąt, dzieli się na cztery części. Żuławy Gdańskie, zwane dawniej Steblewskimi (na zachód od Wisły, na wschód od Pruszcza Gdańskiego), Wielkie Żuławy Malborskie (pomiędzy Wisłą i Nogatem), Małe Żuławy Malborskie (między Nogatem i Jeziorem Druzno) oraz Żuławy Elbląskie (na zachód od miasta do linii Nogatu). Zajmują dwa procent powierzchni Polski, liczą tysiąc siedemset kilometrów kwadratowych i słyną z depresji. Około jedna czwarta ich powierzchni położona jest poniżej poziomu morza.
Żuławy Gdańskie zamieszkuje około dwustu tysięcy ludzi. Za stolicę tego regionu uważa się Nowy Dwór Gdański, drugie zaś typowo „żuławskie” miasteczko to Nowy Staw. Wśród Żuławiaków toczy się spór, czy Mierzeja Wiślana to Żuławy, czy nie. Przy czym często tym mianem określa się pas wybrzeża między Mikoszewem a Sztutowem, który jeszcze Mierzeją nie jest. Mnie jednak wydaje się oczywiste, że nadmorski las i plaża rozciągające się między tymi dwoma miejscowościami to część Żuław, ich swoiste zwieńczenie. Wystarczy zejść z plaży i zrobić sobie godzinny spacer, by ujrzeć płaską jak stół krainę, wierzby, charakterystyczne żuławskie budynki i pola rzepaku żółknące na wiosnę. Podobnie jest z Wyspą Sobieszewską, znaną jako tak zwana turystyczna nadmorska destynacja – to też Żuławy, ten sam krajobraz. Więc Żuławy, jak dla mnie, zawierają w sobie zarówno plażę, jak i przedmieścia Gdańska.
Jesienią 2024 roku pojechałem w końcu do najniżej położonego punktu w Polsce. Wybierałem się tam ze sto razy, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze. Ciekawostką jest to, że do 2019 roku uznawano, że najniżej położony teren znajduje się w okolicy wsi Raczki Elbląskie. Ale zmierzono żuławskie depresje raz jeszcze, i jeszcze, i w końcu stwierdzono (oficjalnie, w roczniku statystycznym), że największa, w zasadzie: najgłębsza, polska naturalna depresja jest pod Marzęcinem i wynosi nie 1,8 metra pod poziomem morza jak w Raczkach, tylko 2,2 metra.
Na miejscu nie było nic prócz płaskości, zielonej oziminy, pastwisk i trójnogiej wieży. Zrobiło się zimno i wietrznie, powoli zapadał zmrok. Uciekłem stamtąd przed depresją. Może to była autosugestia, wszak wiedziałem, gdzie jestem, i jakoś nieswojo mi się zrobiło. Niemalże poczułem lęk, gdy pomyślałem sobie, że stojąc na łące, mam jeszcze niecałe pół metra wody nad głową.
Obmierzone, policzone, ponazywane, Żuławy dzisiaj z dumą przedstawiają się jako tryumf ludzkości nad naturą, a symbolem tegoż zwycięstwa mają być radło, socha, pług i brona. Jednocześnie chcą się jawić jako ten kawałek ziemi, gdzie człowiek, wydarłszy już jej, co sobie upatrzył, stara się żyć z nią w zgodzie.
Taka obowiązuje tutaj, na Żuławach, tak zwana narracja.
Mówi się: kraina wydarta wodzie ciężką ludzką pracą wielu pokoleń. Na mapie widać ogrom tejże pracy. Każda niebieska nitka to rów, kanał, rzeczka. Ktoś to zaplanował, wykopał, postawił niezliczoną liczbę przepustów, jazów, szandorów, śluz, tam, usypał wały. Żeby wody było tyle, ile trzeba, nie mniej, nie więcej.
Każdy kwadrat czy prostokąt na mapie stanowi element jakiegoś porządku, bo przecież jest po coś, ktoś go kiedyś wymyślił, zaprojektował, w końcu wbił łopatę w ziemię i dzisiaj go pilnuje.
Mówi się: ta ziemia, jeśli się o nią dba, pięknie odwdzięcza się plonem. Bo rzeczywiście jest żyzna, Wisła naniosła tak zwane mady, które od wieków dają bogactwo gospodarującym tu rolnikom.
Tylko że ziemi tej nikt się o zdanie nie pytał. Równie dobrze można by powiedzieć, że została okaleczona.
Z Piotrem idę na punkt widokowy w Białej Górze. Szosa tu zbliża się do wału, jest parking i widok na dolinę naszej polskiej rzeki matki, co płynie jak kraj długi i szeroki, od samiuśkich Beskidów. I która tutaj, u progu własnej delty, niepodzielnie króluje w krajobrazie. Obok zabytkowa śluza. Piotr wskazuje dłonią głaz narzutowy. Podchodzimy do kamienia z zamocowaną doń tabliczką. „W dziewięćdziesiątą rocznicę odzyskania niepodległości składamy hołd Polakom, dla których słowa Bóg Honor Ojczyzna stanowiły sens życia. Mieszkańcy powiatu sztumskiego. Biała Góra, 11 listopada 2008 r.”.
Piotr mówi, żebym dobrze przyjrzał się kamieniowi. I rzeczywiście, z tyłu dostrzegam niemieckie inskrypcje, wyżłobione w granicie napisy: „Danzig”, „Neuteich”, „Tiegenhof” i „Zoppot”. Gdańsk, Nowy Staw, Nowy Dwór Gdański, Sopot. Na jakże polskim kamieniu, gdzie mamy Boga, Honor i Ojczyznę, mamy też, całkiem widoczne, choć schowane z tyłu, niemieckie nazwy trzech miast, dwóch żuławskich i kurortu. Wszystkie w granicach ówczesnego Wolnego Miasta Gdańska. Wszystkie niemieckie, choć poza granicami Rzeszy. O co tu chodzi?
Piotr był jednym z inicjatorów ustawienia w tym miejscu obelisku. Specjalnie trzeba było ten, a nie inny kamień pozyskać w tym celu. I mówi, że to dłuższa historia.
Zaczyna się od tego, że kiedyś był tu betonowy słupek graniczny. Dokładnie rzecz biorąc, od roku 1920, kiedy wytyczono nowe granice w Europie. Bo w tym miejscu dotykały się czule trzy granice. Jak człowiek ustawił się twarzą na północny zachód, to miał przed nosem Wolne Miasto Gdańsk, po lewej Polskę, a za plecami Niemcy.
Słupek z betonu stał sobie spokojnie na widoku i przypominał Niemcom o hańbie traktatu wersalskiego, na mocy którego stracili Gdańsk, a ziemie pruskie oddzielono od macierzy. Stał tak do 1945 roku. Wtedy zniknął. I to nie był ten kamień, który tu jest dzisiaj, z niemieckimi nazwami miast.
– Pójdźmy teraz na pobliską górkę – mówi Piotr.
Idziemy więc. Na szczycie wzniesienia – betonowy klocek. To, jak mówi Piotr, cokół po dawnym krzyżu.
Potem zobaczę fotografię z lat trzydziestych. Trudno poznać to miejsce. Tam, gdzie dzisiaj rośnie las – otwarta przestrzeń. Na szczycie krzyż na cokole, ale to na drugim planie. Na pierwszym – drewniany budynek schroniska młodzieżowego. Do schroniska jeszcze wrócę.
– Tu, na górkę, przychodzili chłopcy ze schroniska, młodzi adepci nazizmu z Hitlerjugend, palili pochodnie, śpiewali pieśni. Gdzieś czytałem tekst jednej z nich. „A gdy krew polska spod noża tryśnie…” , tak śpiewali. Stąd widzieli Polskę, Rzeszę i Wolne Miasto Gdańsk. Utwierdzali się w przekonaniu, że ziemia niemiecka, która została Rzeszy odebrana, musi do niej wrócić. Postawiono tu wtedy kamień, wyryto na nim nazwy czterech miast.
Po to, żeby chłopcy utrwalili sobie nazwy miejscowości, które Rzesza straciła i które ma odzyskać. I to jest właśnie ten kamień, który dzisiaj leży sobie kilkaset metrów dalej i powieszono na nim polską patriotyczną tabliczkę.
To Piotr, znany w regionie poszukiwacz śladów historii, postanowił go odnaleźć. Wiedział, że kamień musi być gdzieś na górce, w pobliżu tego krzyża, po którym został tylko cokół. Namierzył więc kandydata w lesie, ale pewności, czy to ten, nie miał.
– Ze źródeł wynikało, że powinien mieć wyryte nazwy niemieckich miejscowości – relacjonuje. – No ale kiedy tak leżał, nie dało się tego potwierdzić. Przyjechał dźwig, podniósł go, a ja w te pędy sprawdzić. I okazało się, że nie było pudła. Słabo widoczne, ale były na nim wyryte słowa „Danzig”, „Neuteich”, „Tiegenhof”, „Zoppot”. Postanowiliśmy go wykorzystać, żeby stanowił teraz upamiętnienie polskich patriotów.
Kamień więc, niegdyś, można powiedzieć, niemieckojęzyczny, został spolonizowany tabliczką o Bogu, honorze i ojczyźnie oraz sensie życia.
– Czyli coś, co było symbolem niemieckiej opresji, ma teraz… – próbuję zapytać Piotra o wymiar ideologiczny całej sytuacji. Ale domyśla się dalszej części pytania i mi przerywa. Odżegnuje się od intencji, które trąciłyby jakimś rewanżyzmem.
– Ja wiem, czy opresji? Nie, nie opresji. My, ludzie z północy, z dawnych Prus i napływowi, mam na myśli młodsze pokolenie, mamy trochę inne podejście niż nasi rodzice czy dziadkowie w latach pięćdziesiątych. Bardziej chodzi o to, że ten kamień jest stąd. Że to jest świadectwo historii, tutejszej, niemieckiej, polskiej, holenderskiej, żydowskiej, że to jest jeden z elementów tej historii. I tyle.
Schodzimy z górki, dalej gawędząc. Pytam o tak zwaną politykę historyczną w wymiarze lokalnym.
– Coraz więcej ludzi jest zainteresowanych miejscową historią, opisywaną przez historyków stąd pochodzących, którzy wiedzą, jak było, i łączą historię polską z niemiecką. Tej turbopatriotycznej narracji, kładącej nacisk tylko na polski punkt widzenia, tutaj raczej nie ma. A historia lokalna nie jest narzędziem polityki. Tym się nie żongluje. W wyborach samorządowych lokalni politycy historię zostawiają nam, historykom – mówi Piotr i dodaje, że jego dziadek walczył w Wehrmachcie pod Stalingradem, a pradziadek w I wojnie światowej w armii „kajzera” Wilhelma.
– Opowiedz mi o swojej złożonej tożsamości.
Piotr, słysząc moją prośbę, uśmiecha się pod nosem.
– Jesteśmy kolejnym pokoleniem na tej ziemi i wielu podziałów już nie ma. Mam na myśli te, które były kiedyś, bo ludzie przyjeżdżali tu z różnych części Polski.
Przystajemy przy samochodzie, Piotr częstuje się papierosem, bo pali okazyjnie, czasem przy piwku fajeczkę żonie zwędzi.
– A jeśli chodzi o polskość i niemieckość? – kontynuuję wątek tożsamościowy.
– Ojciec mojego dobrego kumpla zawsze mówił, że od swojego ojca lanie dostał dwa razy w życiu. To była polska rodzina, ale dwujęzyczna. Pierwsze w trzydziestym dziewiątym, za mówienie po polsku; od tej chwili miał mówić po niemiecku. Drugie w czterdziestym piątym, za mówienie po niemiecku. Kazali mu wtedy mówić po polsku.
Zachowało się kilka fotografii Białej Góry z czasów przedwojennych. Głównie dlatego, że było tu to schronisko, z którego w latach trzydziestych korzystali chłopcy z Hitlerjugend. Powstało w 1932 roku, ale przez pierwsze lata nie służyło nazistom, dopiero w 1934 roku zostało przejęte przez Bund Deutscher Osten, Związek Niemieckiego Wschodu.
Wpatruję się w zdjęcia, próbując zrozumieć fenomen nazizmu w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to trud daremny. Widzę ich, chłopców w krótkich spodenkach i szelkach, z fryzurami przylizanymi na bok, jak stoją w równych rzędach przed drewnianym budynkiem i zaraz gdzieś dziarsko odmaszerują. Być może na strzelnicę, która znajduje się jakieś dwa kilometry od wsi, w kierunku na Judenberg. Będą strzelać do namalowanego na planszy Żyda.
W sklepie w Białej Górze w grudniowy wieczór można wysączyć piwo i wsłuchać się w lokalne opowieści. Tam poznaję A. Okazuje się, że mieszka w budynku dawnego schroniska. Jego nazwisko, choć brzmi z polska, w zapisie kończy się literami „tzky”. Zaprasza mnie do siebie.
W środku ani śladu po chłopcach z Hitlerjugend, bo niby czemuż jeszcze takie ślady miałyby tu być. Może tylko zapach drewna, jak w górskim schronisku, pozostał. I tylko on, bo przecież od prawie dziewięćdziesięciu lat nie ma już żadnych pieśni na górce i płomiennych przemówień przy świetle pochodni. Żydów też już tu nie ma. Wojna dawno się skończyła. Są za to zwykłe meble i przedmioty codziennego użytku mężczyzny, którego nazwisko kończy się na „tzky”.
Przyrządza grog, ciepłą wódkę z cukrem i cytryną, jak twierdzi – według niemieckiego przepisu. Napój oszałamiająco wręcz rozgrzewa.
A. dość długo się zastanawia, czy sięgnąć na półkę po kopertę ze zdjęciami. W końcu pokazuje mi stare fotografie swoich krewnych. W mundurach Wehrmachtu i Luftwaffe.
Swój „Zantyr” z mroków przeszłości Iza i Tomek wyciągali mozolnie, trwało to dwa lata. Nie sami. Razem z Martą i „jej” Tomkiem, z Bułą i Kasią.
Ale pierwsi tu byli Iza i Tomek.
Tomek jest wysoki, szczupły, ma delikatne rysy twarzy. Nieco wycofany, nieco flegmatyczny, odzywa się cicho i z początku niewiele. Ma łagodny uśmiech, takież spojrzenie orzechowych oczu. Jego milczenie zachęca do mówienia – człowiek zaczyna się otwierać. Jego spokój jest jakiś taki liryczny albo wręcz smutny. Choć nie zmienia to faktu, że jednocześnie pogodny. Bo ten smutek został gdzieś głęboko schowany, a pogodne usposobienie jest na wyciągnięcie ręki. Bo to nie tak, że Tomek jest skryty, co to, to nie. Potrafi mówić o sobie dużo i chętnie, czeka tylko na odpowiedni moment, gdy upewni się, czy rozmówca ma ochotę słuchać. Nie chce się narzucać. I nie zwykł załatwiać tematu banałem, dwoma, trzema słowami, które niby coś mają wytłumaczyć, a nie tłumaczą nic, jakimś „bo tak to już jest” albo czymś w tym stylu. Nie, do takiego poziomu Tomek się nie zniża.
Iza ma duże i czarne jak smoła oczy, długie proste włosy, jest szczupła, wysoka. Zdecydowana, energiczna, najchętniej opowiada o koniach, psach i kotach. A kiedy opowiadała o tym, że zbyt często musi jeździć do miasta i opuszczać „Zantyr” na dzień lub dwa, i o tym, że tęskni wówczas do swoich psów i kotów, a mówiła to swoim zwyczajnym głosem, to nagle dodała: „i do Tomka”, i wtedy to zabrzmiało wręcz niewiarygodnie miękko.
Zaczęło się najzwyczajniej w świecie: Iza i Tomek szukali kawałka ziemi dla siebie. Było ogłoszenie. Przyjechali zobaczyć. Na miejscu poznali panią Olę, która mieszkała tu od trzydziestu ośmiu lat, z czterdziestoletnią córką z porażeniem mózgowym. Zobaczyli kobiety, zrujnowany dom, zrujnowane szklarnie, zapuszczony ogród.
Tomek kwituje to słowem: masakra.
– Tu był totalny rozpiździel, naprawdę. Nic nie wyglądało jak teraz. Jak tu przyjechałem, to mnie nic nie urzekło. Dosłownie. No, może że dużo zieleni…
– Dużo kwiatów było, pamiętasz? – Iza spogląda na Tomka niemal z wyrzutem.
– Że z dala od ludzi, że dzikość taka, no, może to… – odpowiada Izie, jakby trochę chciał się wycofać z poprzedniego twierdzenia, że tylko rozpiździel i nic urzekającego. – Ale to wszystko bardziej mnie przerażało. W tym domu był taki ponury klimat, nie można się było połapać, co gdzie jest, ciemno było wszędzie i smród.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I