Deficyt niebieskich migdałów - Agnieszka Zakrzewska - ebook + audiobook + książka

Deficyt niebieskich migdałów ebook i audiobook

Zakrzewska Agnieszka

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy finezyjna la belle époque powoli odchodzi w zapomnienie, w pełnej zakamarków i tajemnych skrytek willi przy placu Latarnia przychodzi na świat niezwykła dziewczynka o imieniu Maria. Kocha przyrodę, uwielbia książki, wiersze i psikusy. Wszyscy nazywają ją Lilką, twierdząc, że to imię bardziej pasuje do jej melancholijnej natury. Jej najlepszą przyjaciółką staje się młodsza siostra Madzia, z którą dzielą dziewczyńskie tajemnice i słabość do przystojnych młodzieńców. Ich tatko jest znanym malarzem, nasiąkają więc nie tylko zapachem farb i werniksów, ale też atmosferą artystycznego domu, pełnego wybitnych indywidualności. Obie wyrastają na ekscentryczne młode damy, wyróżniające się na tle mieszczańskiego, spętanego obyczajowymi kajdanami Krakowa.

Lilka, zlepek kontrastów i stek niekonsekwencji, niepowtarzalna, bezwstydna, piekielnie zdolna i przejmująco wrażliwa, opowiada o ukochanym domu, krakowskiej Kossakówce, barwnej codzienności międzywojnia, artystycznej bohemie tamtych dni i o sile napędowej całego wszechświata – wielkiej miłości. Jaka naprawdę była kobieta, którą nazywano czarownicą, barwnym ptakiem, wróżką i egzotycznym kwiatem? Co było jej największym życiowym dramatem i skąd czerpała inspiracje i energię do tworzenia? Dlaczego nie chciała mieć dzieci, komu ufała bezgranicznie i co sprawiało, że tak kochała życie?

Przenieście się do niezwykłej epoki, w której królowały poezja, brydż i jazz, skandale i wielkie namiętności. Poznajcie opartą na faktach, pełną humoru i zaskakującą opowieść o życiu, pasjach i miłościach jednej z najbardziej intrygujących i uzdolnionych polskich poetek dwudziestolecia międzywojennego – Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 58 min

Lektor: AGNIESZKA ZAKRZEWSKA

Oceny
4,5 (80 ocen)
55
16
4
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nodla

Nie oderwiesz się od lektury

Agnieszka Zakrzewska po raz kolejny utwierdza czytelnika w przekonaniu, że potrafi założyć każdą skórę. Wiersze tutaj wykorzystane, nie są tylko inspiracją. Polecam bardzo 😊
40
dorota1965

Nie oderwiesz się od lektury

to najlepsza biografia Poetki. bardzo dziękuję.
20
JolalaL

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Polecam. Lektorka rewelacja 👍❤️
20
aga_bookish

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie skrojona opowieść o Marii Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej, jej życiu, miłości i pasji. Świetna robota, bo powieść czyta się sama 🙂
20
Skunkanka

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia, wielokrotnie się wzruszałam, ale też ciekawie było poznać Marię Pawlikowską-Jasnorzewską z zupełnie innej strony 💙 POLECAM!
20

Popularność




Projekt okładki

Anna Slotorsz

Ilustracje na okładce

© LiliGraphie, Eric Isselee, Butterfly Hunter, Chikovnaya, Paitoon Pornsuksomboon | shutterstock.com; John James Audubon |https://www.si.edu/object/sciurus-rubricaudatus-aud-bach:nmah_325045 [dostęp: 12.01.2023]; Marlena Bielinska (fot. autorki)

Fotografie

© Narodowe Archiwum Cyfrowe | sygn.: 1-K-1734-1

Redakcja

Anna Seweryn

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Anna Jeziorska

Anna Seweryn

Anna Żochowska

Wydanie I, Gdańsk 2022

tekst © Agnieszka Zakrzewska, 2023

© Wydawnictwo FLOW

ISBN 978-83-67402-29-3

Wydawnictwo FLOW

[email protected]

tel. 538 281 367

Inspirowana faktami opowieść, bynajmniej nie biograficzna, zrodzona z fascynacji autorki trudną, niepokorną, wybredną i piekielnie zdolną ostatnią czarownicą z Krakowa, Marią z Kossaków Pawlikowską-Jasnorzewską

Te dwie zmarszczki przekreśliły cię skrycie

i choć tańczysz z beztroską motyla,

w twojej sukni pół niebieskiej pół lila

jesteś już jak wspomnienie, nie jak życie.

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Tancerka

Dla mojego Taty, Władysława Zakrzewskiego, Władzia, który całe życie szukał niebieskich migdałów

Prolog

Jurata, sierpień 1939 roku

Rozleniwione popołudniowe słońce obsypywało hojnymi pocałunkami obrośnięty różami taras willi przy ulicy Świętopełka 13. Lekkie trzcinowe meble powlekały kretonowe pokrowce, a rozstawione wokół gliniane garnki wypełniały przywiędłe od palących promieni kwiaty. Wszędzie panowała niezmącona cisza, przerywana od czasu do czasu brzęczeniem tłustych, ospałych bąków krążących nad domostwem.

W pewnym momencie na tarasie pojawił się sędziwy, dystyngowany mężczyzna z wąsem, w angielskim garniturze z białej flaneli i w kapeluszu z fantazją przysłaniającym jedno oko. Miał zmęczoną, zafrasowaną twarz i niecierpliwie zerkał na pustą drogę ciągnącą się wzdłuż willi. W końcu przysiadł na fotelu, nerwowo postukując lewą nogą obutą w eleganckie pantofle z krokodylej skóry, od Kielmana. Nagrzane niczym hutniczy piec powietrze raz po raz przecinały jego głębokie westchnienia.

Po kilkunastu minutach przed furtką zatrzymała się w tumanie kurzu poobijana ciężarówka Ursus. Mężczyzna wstał, podkręcił szpakowatego wąsa i ruszył w kierunku wysiadającego z samochodu jegomościa.

– Dzień dobry, panie Jagodziński! – zakrzyknął, wyciągając przed siebie obie ręce. – Ileż to ja się na pana naczekałem, doprawdy! – W głosie wąsacza pobrzmiewał wyrzut, przyzwyczajony był bowiem do punktualności podług szwajcarskich zegarków.

– Panie Kossak, albo to ode mnie ten czas zależy?! – fuknął przybysz, w rzeczy samej Heniutek Jagodziński. – Jurata to teraz jak, nie przymierzając, diabelski kocioł. Te turysty jak szaleńcy walą drzwiami i oknami! Imaginuje pan sobie, że w sezonie przyjeżdża tutaj nawet dwadzieścia pociągów dziennie? I któż to zaszczyca naszą prowincyjkę? Warszawka, Lwów, Poznań i, a jakże, pański Kraków! A jak im pociągów mało, to i bryczką, taksówką, autobusem, a nawet statkiem gawiedź się dostanie. I skąd to te ludziska pieniądze mają, ja się pytam?

Kossak ponownie podkręcił wąsa i odchrząknął znacząco, ale Jagodziński się rozgadał i ani myślał przestać.

– Najdalej wczoraj przejeżdżałem koło Lido… – sapnął, przecierając dłonią zroszone czoło. – No wie pan, tego wielkiego hotelu. Ojojoj, wielkie mecyje! Nawet drogę utwardzoną do niego poprowadzili, żeby paniom baronowym obcasiki się nie połamały, jak z tych limuzyn otulone we futra i świecidełka wysiadają! Jaka to teraz Francyja-elegancyja, mój ty Boże! Luksusy! Podobno w tym całym Lido jedynka całe dwanaście złotych kosztuje! A ty, szary człowieku, haruj na te parę groszy, co to warszawska śmietanka lekką ręką naraz wydaje! Świat się kończy, panie Kossak! Świat się kończy…

– Może przystąpmy w końcu do interesów, drogi Henryku?! – Wojciech zrobił srogą minę. – A co to my przekupy na targu, żeby po babsku plotkować? Przecież turysty to dla miejscowych zarobek łatwy, więc nie ma co narzekać i pomstować!

– Toć ja nie narzekam, prawdę tylko mówię – sumitował się Jagodziński.

„Coś dzisiaj ten Kossak nie w sosie – pomyślał gorzko – bo niczym giez kąsa, a normalnie zawsze sobie przecież gawędziliśmy i nawet na szklanicę kwasu chlebowego zapraszał, a dziś ino popędza. Taki sam on jak i inni, wielki pan! W łepetynie się poprzewracało z tego dobrobytu”.

Wojciech Kossak rzeczywiście od kilku dni miał wisielczy humor, ale wbrew temu, co sądził Jagodziński, czarne myśli zaprzątały jego głowę bynajmniej nie z powodu bogactwa, a raczej… niedostatku, choć sam wolał bardziej optymistycznie określenie – „przejściowe kłopoty finansowe”. Miewał je permanentnie, pomimo ciężkiej pracy i mnóstwa wyrzeczeń. Co prawda posiadał nadal kilka nieruchomości, oprócz domu letniskowego w Juracie, który upodobały sobie jego córki i najdroższa żona Maniusia, wille w Zakopanem i w Krakowie. Zasoby finansowe pozwalały mu również do tej pory na wynajem prestiżowej pracowni i studia mieszkalnego na piątym piętrze warszawskiego Bristolu przy Krakowskim Przedmieściu, ale cóż z tego, mój Boże, cóż z tego… Cała rodzina żyła ponad stan, a on nie potrafił odmówić wygórowanym i kosztownym zachciankom swoich kobiet. Umiały zbajtlować starego ojca na najbardziej wyszukane prezenty.

Jurata była taką właśnie babską zachcianką. Letnisko można było przecież najmować w sezonie, a niekoniecznie od razu je nabywać na własność. Same tylko rachunki za umeblowanie domku (tysiąc dwieście złotych!) przyprawiły go o palpitację serca. Dwa kompletne garnitury mebli, krzesła, stoły do brydża, nowoczesne tapczany ze specjalną skrytką na chowaną na dzień bieliznę, koce, poduszki, lampy i diabeł wie co jeszcze! Oczywiście sprzęty były najwyższej jakości, niekupowane gdzieś pokątnie, tylko na raty w warszawskim Domu Towarowym Bracia Jabłkowscy1! Dobrze, że szaf zamawiać nie musiał, bo pomysłowy był i w ścianie, która dzieliła większy pokój na dwa, des placards2 zrobić polecił.

1 Najsłynniejszy dom towarowy II Rzeczpospolitej.

2 fr. szafki

Połatał te wierzycielskie dziury częściowo gotówką, trochę wekslami i oczywiście obrazami, tworzonymi w gorączce i wcale nie tak starannie, jakby nakazywała przyzwoitość. Przysyłano mu do Juraty już zagruntowane płótna, a on je zamalowywał na łapu-capu i jeszcze mokre odsyłał do żydowskich handlarzy. Tworzył zazwyczaj w przeszklonej pracowni, którą polecił dobudować do swojego pokoju. Nawet na stare lata nie mógł sobie pozwolić na wielkopańskie artystyczne fochy i bez kręcenia nosem brał każdą intratniejszą fuchę. Zdarzało się nawet, że siedział przy sztalugach do późnej nocy, tworząc portrety na zamówienie majętnych i znaczących gości uzdrowiska, których szkicował bardzo miękką i korzystną dla nich (ech, ta próżność bogaczy) kreską.

Kossak zerknął zrezygnowany na przebierającego nogami naburmuszonego Jagodzińskiego. Nawet mu dziś nie zaproponował niczego do picia na ten gorąc, ale czas naglił.

– Pozwoli Henryk za mną do pracowni! – polecił surowo. – Obrazy jeszcze nie wyschły, ale Abe3 będzie zadowolony. Musi pan je tylko ostrożnie ułożyć na narożnych korkach, absolutnie nie mogą leżeć jeden na drugim, bo się pozlepiają i cała moja robota psu pod ogon. Farba jeszcze paruje!

3 Abel Gutnajer – przedwojenny kolekcjoner, marszand i historyk sztuki. W poszukiwaniu wartościowych płócien podróżował po całej Europie. Specjalizował się w sztuce XIX i początku XX wieku.

– A co mnie tu pan poucza, panie Kossak, jakbym ja jakim niemotą był?! – obruszył się Jagodziński. – Toć to ja przeca cały czas wożę te dzieła z pańskiej… fabryczki!

Wojciech nasrożył się na słowo „fabryczka”, choć Jagodziński nic złego nie miał na myśli. Ale cóż się dziwić człowiekowi, toć ta pospieszna twórczość właśnie tak dla postronnych obserwatorów wyglądała. „Życzliwi” coraz głośniej gadali o nim i Coco4, że się na drobnicę rozmieniają. Kossakowa fabryczka! Produkowali wespół obrazki systemem taśmowym, używając kalek popularnych wzorów, hajda z płótna na płótno. Kiedyś wymarzył sobie, że jego pracownia będzie prawdziwą ostoją sztuki. Ładna mi ostoja, pospolitej sztampy! Niepostrzeżenie stał się czołowym producentem malunków według jednego schematu. Jego repliki i portreciki schodziły ze sztalug niczym frukty w czekoladzie z taśmy w fabryce Wedla, a on marnował swój wielki, renesansowy talent, malując kolejne „końskie łby”, kirasjerów i trębaczy, „dziewczyny z ułanem” czy mierne studia pejzażowe z wrzosami, by mieć za co finansować kaprysy rodziny. Nie było jednak rady! Iluż to wierzycieli przeklinało go za nieterminowe spłaty?! Kiedy brakowało gotówki, oddawał należne długi w… obrazach! Zarówno córki, jak i żona kochały pieniądze i łatwo jak on je zarabiał, one umiały wszystko wydać. No przecież pecunia non olet, jak mawiali starożytni Rzymianie.

4 Syn Wojciecha, Jerzy.

Kiedy weszli do nasączonej niczym gąbka zapachem farb i werniksów pracowni malarza, Jagodziński na widok całej galerii podpartych o ściany płócien aż cmoknął z zadowoleniem i podziwem. Kossak pomimo sędziwego wieku nie spoczywał na laurach. Pan Abe będzie ze wszech miar ukontentowany! Może i jemu, Heniutkowi, coś z tego interesu skapnie? Zapobiegliwy marszand Gutnajer świetnie sobie radził na rynku, choć po prawdzie to Jagodziński nie pojmował, jak Żyd umiał gadać z temi artystami. Wychodziło mu to przednio, bo zaczynał skromnie, a teraz to już kilka mieszkań w Warszawie utrzymywał, nawet przy Kredytowej i Świętokrzyskiej. Aukcyje urządzał przy Mazowieckiej, pod numerem szesnastym, i tam właśnie Heniutek migusiem Kossakowe dzieła wieźć musiał, bo podobno cała śmietanka towarzyska stolicy już na nie czekała.

– Do roboty – powiedział półgłosem sam do siebie i zabrał się za przenoszenie obrazów do ciężarówki.

Za każdym razem oglądał się trwożliwie, albowiem miał nieodparte wrażenie, że ktoś mu się przygląda z ukrycia. W rzeczy samej tak było…

– Madzia! Oszalałaś! – zawołała niewysoka, krucha kobieta, otulając się powłóczystym szalem, cieniuchnym jaka gaza, kaskadami spływającym z jej drobnych ramion. Burza popielatych włosów wokół jej wąskiej i bladej twarzy wyglądała jak poranna letnia mgiełka.

– Chyba nie sądzisz w swojej naiwności, że z twoją słuszną posturą jesteś w stanie się schować za tym rachitycznym drzewkiem? – Mówiła to, oczywiście, złośliwie, ale obie siostry od zawsze lubiły wzajemne docinki i bezlitosne drwiny ze swojego wyglądu.

Zaledwie wczoraj pokłóciły się, jak zwykle, na śmierć i życie, ale para nowych pończoszek ze szwem do „wspólnego użytkowania” i szczere przyrzeczenie poprawy załatwiły sprawę.

Madzia, ubrana w długą plażową suknię, z włosami przewiązanymi fikuśnie (może nawet zbyt fikuśnie, zważywszy na „zaawansowany” wiek) lśniącą wstążką, prawie się przykleiła do pnia sosny. Udawała, że nie słyszy jęczenia starszej siostry.

– TEN CZŁOWIEK CIĘ WIDZI! – nie dawała za wygraną Lilka. – Stara, a głupia! Po co podglądasz Tatka?

– I kto to mówi?! Ja stara?! – prychnęła Madzia i ujęła się pod boki. – Mam ci przypomnieć, jak nakazałaś Tatce przemalować nasz dziecięcy portret na bryczce, żeby goście Kossakówki nie odkryli prawdziwej daty naszych urodzin?

– Wcale nie kazałam przemalowywać całego portretu! Tylko… rok. A poza tym to był nasz wspólny pomysł. Sama mówiłaś, że po co nam taka wiekopomna metryka? To są poufne informacje, a nie rozkład jazdy na dworcu kolejowym – uściśliła Lilka i zrobiła zeza, bowiem w tej chwili na jej lekko garbatym nosie usiadła ważka. Jej przezroczyste, cieniutkie jak pergamin skrzydełka drżały na ciepłym wietrzyku, który delikatnie muskał je niczym najczulsze struny harfy.

Lilka miała gładką cerę przypominającą płatek róży. Widniejące gdzieniegdzie drobne zmarszczki tylko dodawały jej uroku. Pastelowa uroda kobiety była liryczna, nienachalna, a przeraźliwie chude ramiona kontrastowały z nieproporcjonalnie dużym biustem. W krakowskich kuluarach szeptano złośliwie, że jest sztuczny i wypełniony płynną parafiną. Siostry Kossakówny nic sobie z tego nie robiły, przyzwyczajone do najbardziej wydumanych plotek na swój temat.

– I cóż nam dzisiaj z tego ukrywania? – jęknęła Madzia. – Obie jesteśmy wiekowymi matronami po czterdziestce. Nie mamy już szans na Miss Juraty, Miss Rozewia czy Miss Helu, ewentualnie możemy się załapać na Miss Chałup.

– Wolę to niż Miss Cypla5! – rzuciła Lilka i spochmurniała. Zdawało się, że wraz z nią cały świat spuścił nos na kwintę.

5 Tak ironicznie wypowiadały się siostry Kossakówny o organizowanych w tym czasie konkursach piękności, z których słynął Półwysep Helski. Magdalena Samozwaniec komentowała złośliwie, że skoro może być Miss Chałup, to czemu nie Miss Cypla.

W tym momencie zza ramienia Madzi, która stała oparta nonszalancko o drzewo, wychynęła wiewiórka o spiczastych uszach. Spostrzegawcza Lilka błyskawicznie dojrzała zwierzątko, zamarła i położyła palec na ustach. Ruda zdawała się nie zwracać uwagi na bliską obecność ludzi. Stanęła na tylnych łapkach, wczepiła pazurki w pokryty grubą korą pień i przechylając lekko główkę, zaczęła ogryzać trzymaną w łapkach szyszkę. Madzia, widząc zapatrzoną w drzewo siostrę, odwróciła się wolno i zerknęła za siebie.

– Czyż nie jest piękna? – szepnęła Lilka. – Wygląda jak mój Florek, zadziorny mały komik i akrobata. A może to on? Zobacz, ma takie same wypukłe złote oczy! A te wibrysy! Florek zawsze muskał mnie nimi po nosie, kiedy byłam smutna lub zamyślona.

Madzia drwiąco spojrzała na siostrę.

– Naprawdę sądzisz, że ten rudy obieżyświat przemierzyłby sam tyle kilometrów? Dał drapaka w bielańskim lesie, a zważywszy, że bez ciebie zawsze popadał w apatię i nie chciał jeść, na pewno dokonał już żywota.

– Mam nadzieję, że nikt mu w tym nie pomógł – odgryzła się Lilka i rzuciła Madzi pełne wyrzutu spojrzenie.

Nigdy nie zapomniała siostrze, że ta w wiecznym roztargnieniu przytrzasnęła drzwiami następcę Florka, o imieniu Sorek. To był prawdziwy wiewiórczy arystokrata, który razem ze swoją panią uwielbiał podgryzać francuskie rogaliki popijane ciepłym mlekiem. Po tragicznej śmierci ulubieńca, który stał się pierwszym niemym słuchaczem jej wierszy, już nigdy nie zdecydowała się na oswajanie kolejnej wiewiórki.

Chwilę potem ścieżką biegnącą wzdłuż brzóz tuż obok willi przeszła wesoła damsko-męska grupa. Madzia, widząc ubrane w wełniane trykoty i wielkie kapelusze damy, parsknęła z ironią.

– Nawet nie miały płaszczy kąpielowych i pantofelków z rafy. Nie wspominając o japońskich parasolkach z papieru i bambusa – drwiła. – Wielkie modnisie z raiku dla zamożnych. O tej porze powinny raczej nosić flanelowe spodnie i bluzki z wiązaniem na szyi.

Lilka już jej nie słuchała. Bez słowa wodziła palcem po ustawionej na stoliku wśród drzew amerykańskiej maszynie do pisania Underwood. Lubiła żartować, że kiedy kapryśnemu ustrojstwu nie spodoba się jakiś jej wiersz, odmawia współpracy i strajkuje, niecierpliwie czekając, aż autorka skoryguje tekst. Kochała swojego underwooda i zarazem go nienawidziła, twierdząc, że klawiatura wykrzywia brzydko kształt jej delikatnych palców, gorzej niż klawisze fortepianu dłonie pianisty.

Wielkie błękitne oczy Lilki spowiła mgła zamyślenia. Często tworzyły z Madzią na łonie natury i w Juracie, wśród wrzosów i borówek w lasku sąsiadującym z willą, miały swoje „biuro”.

– Czekaj… – zaczęła Madzia. – Zagadałam się tak, że nie policzyłam, ile obrazów wyniósł ten mizerny człowiek z pracowni Tatki. Mam się martwić, że znowu przyjdzie nam przycinać i tak już skromne wydatki? – Wydęła usta, a potem nagle zaświeciły się jej oczy. – Lilusia, chodź, przenocujemy dzisiaj w hotelu! Pójdziemy na dansing! Błagam cię, zgódź się! Włożymy te nowe długie kiecki z Paryża i pokopcimy cygaretki w bursztynowych fajeczkach. A może wolisz iść do Café Casino? Lilka, rozchmurz się w końcu! Co się dzieje?! Od rana jesteś skwaszona jak stara kapusta. Albo pogramy w brydża i bilard, chcesz?

– Nie… – Lilka pokręciła przecząco głową. – Nie będę się bawić. Wolę pobłądzić pomiędzy wydmami.

– A gdzie Mamidło? – zainteresowała się nagle Madzia.

W domu Kossaków tak się mówiło na żonę Wojciecha. Lilka lubiła nazywać matkę słodkimi zdrobnieniami: „najukochańsze Momo”, „Mamidło” lub „najdroższy Mamiś”.

– Pojechała autobusem do Jastarni. Tatko wysłał ją na shopping – mruknęła Lilka. – Jak zwykle dostała od niego trzydzieści złotych i za chwilę rozpromieniona zjedzie do domu z niepotrzebnymi gracikami – powiedziała, a na jej czole pojawiła się głęboka pionowa zmarszczka.

Tajemnicą poliszynela był fakt, że Wojciech Kossak nagminnie zdradzał żonę, ale nadal bardzo ją kochał i zawsze o nią dbał. Obie córki przymykały na to oko, bo wielkiemu artyście wybaczało się przecież wszystko. Bywały zazdrosne, ale wyłącznie o to, że ojciec wydawał czasem na swoje flamy więcej niż na nie.

– Tym się tak martwisz? – rzuciła zdziwiona Madzia. – Nie bądź głuptasem. A bo to nowość?

– Dobrze wiesz, że nie chodzi o Tatkę i jego kochanice! – wybuchła w końcu Lilka i mocniej otuliła się szalem. – Przecież stoimy w obliczu wojny! Dlaczego wszyscy udajecie, że nic się nie dzieje?! Ta beztroska mnie przeraża!

– Znowu snujesz te swoje katastroficzne wizje! – Madzia tupnęła gniewnie. Spod jej bucika uniósł się malowniczy tuman kurzu. – Nie będzie żadnej wojny! Już kilka razy wracałaś w popłochu do Warszawy, do swojego Lotka. To on kładzie ci te bzdury do głowy?

– Mój mąż jest oficerem lotnictwa i jak nikt z was zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji – oburzyła się Lilka. – Wy doprawdy żyjecie w bańce, kompletnie oderwani od rzeczywistości! Nie czujesz, że nad nami wszystkimi wisi jakaś klątwa? To już nie ta sama Jurata co przed rokiem, tylko jakieś jej odgrzewane naprędce marne resztki! Zjadacie je ze smakiem, udając, że są wykwintną francuską potrawą, a jutro, najdalej pojutrze obudzicie się z rozstrojem żołądka, śmiertelnie chorzy!

– Lilusiu, nie baw się w Kasandrę. Nawet Stefanek Ossowiecki6 mówi, że to wszystko, ten cały propagandowy wojenny dym, rozejdzie się po kościach. – Madzia wydęła usta. – A chyba sama przyznasz, że można mu zaufać. Ma nadprzyrodzone zdolności! Twierdziłaś niedawno, że przy Stefanku twoja poetycka aura szaleje i co rusz zmienia swoją barwę.

6 Najsławniejszy polski jasnowidz II RP. Brylował w kręgach artystów, arystokratów i polityków. Utrzymywał, że potrafi przepowiadać przyszłość i relacjonować wydarzenia sięgające nawet prehistorycznych czasów.

– Tym razem Stefan się myli. Kilka złotych strzałów i uratowanie honoru polskiej czekolady nie czyni go geniuszem7. Wojna wisi na włosku! – upierała się Lilka. – Ossowiecki do znudzenia powtarza, że jedyne prawdziwe zagrożenie dla globu to „napór żółtej rasy”, kompletnie lekceważąc imperialistyczne zapędy Hitlera. Nie pojmuję tego, dlatego bardzo cię proszę, Magdusiu, wracaj ze mną do Warszawy. Zaklinam cię na wszystkie świętości!

7 Ossowiecki chętnie rozwiązywał zagadki kryminalne. W 1931 roku odkrył tajemnicę zanieczyszczania słodyczy metalem w zakładach Wedla. Mawiano wtedy, że uratował honor polskiej czekolady.

W tym momencie uszu obu sióstr doszło niecierpliwe nawoływanie jedynaczki Madzi.

– Chodźmy nad morze – marudziła Tereska, zwana Reksą, ciągnąc matkę za ramię i robiąc nadąsaną minę. – Starszy tata mówił, że mamy uważnie obserwować morskie bałwany i nie bać się w nie wskakiwać.

Wojciech Kossak nie znosił, kiedy wnuczka nazywała go dziadkiem, wymyślił więc sprytnie określenie „starszy tata”, które dziewczynka ochoczo podchwyciła.

– Dobrze już, dobrze, Reksa, nie szarp mnie tak, bo wyrwiesz mi ramię z korzeniami! – fuknęła Madzia. – Jutro wrócimy do tej rozmowy – powiedziała, patrząc uważnie na Lilkę.

Siostra miała mocno zaciśnięte usta i nieprzejednany wyraz twarzy. A to nie wróżyło niczego dobrego…

*

Nazajutrz po śniadaniu, na które jak zwykle podano wyśmienitą czarną kawę i bułeczki, Lilka ze spakowaną walizką stanęła przed siostrą.

– Nie mogę siedzieć tutaj bezczynnie. Jadę do Lotka8. Odprowadź mnie na dworzec, Magasiu… – poprosiła cicho.

8 Mąż Marii, lotnik Stefan Jasnorzewski, zwany Lotkiem, przebywał w tym czasie w służbowym mieszkaniu w stolicy.

Miała na sobie granatową jedwabną sukienkę w różowe grochy, sznur sycylijskich korali i słomkowy kapelusz ze wstążką. Jej pociętą drobnymi zmarszczkami bladą twarz przysłaniał cień, a w wielkich, blisko osadzonych oczach czaiły się niezgłębiony ból i strach.

– A jednak! Jak zwykle musi być tak, jak ty chcesz! – fuknęła Madzia. – Dlaczego jesteś taka uparta?! Ja nigdzie nie idę, jestem umówiona na plażę. – Musnęła wypielęgnowanymi dłońmi płatki uszu ozdobione białymi klipsami, kupionymi kilka dni temu w nadmorskim sklepie z pamiątkami. – Żal nie korzystać z tak pięknych ostatnich dni lata. Tym bardziej że według ciebie zostało nam tej beztroski już tak niewiele – ironizowała.

– Trudno… Bądź zatem zdrowa, Magdusiu – powiedziała Lilka i samotnie podeszła do furtki.

Magda spojrzała rozzłoszczona na siostrę z ukwieconego ganku letniska. Coś, jakby niewidzialne imadło, ścisnęło ją nagle za serce. Pochylona Lilka szła wolno z walizką, a potem znikła nagle jak ukryte za gęstymi koronami drzew słońce.

To wtedy widziały się po raz ostatni.

Kilka dni później świat już na zawsze zmienił swoje oblicze.

I rozpętało się piekło.

Rozdział I. Złośliwa Lilka i niepokorny Magaś

Na ciepłej niebieskiej łące pasą się białe zające

Pasą się białe baranki

W kwitnące złotem poranki.

Tomik Niebieskie migdały, 1922 rok

Już od najmłodszych lat byłam święcie przekonana, że w calutkim Krakowie, niezmierzonym Wszechświecie, a może i gdzieś tam w świetlistej materii poza nim, nie ma i nie będzie drugiej tak wyjątkowej rodziny jak nasza. Nic dziwnego, że i ja, i Madzia (Jerzego – zwanego Ciamkiem lub Coco – naszego starszego brata, świadomie wyłączam z tej opowieści, choć czasem i o nim z musu wspomnę) byłyśmy, mówiąc delikatnie i dyplomatycznie, choć dyplomacja nie była nigdy moją mocną stroną, nieco postrzelone. Nasz ojciec, domowy Król Słońce, zapoczątkował ten przedziwny i poskręcany łańcuch nietypowych rodzinnych zdarzeń, ponieważ on i jego brat bliźniak Tadeusz urodzili się każdy w innym roku. W momencie, gdy cały świat odliczał ostatni kwadrans do Anno Domini 1857, a na ulicach wiwatował rozkrzyczany, rozbawiony tłum, na świecie pojawił się pomarszczony jak bibuła Wojtuś. Kilka minut po północy, kiedy już wszyscy pili szampana, spomiędzy dorodnych ud swojej matki wychynął Tadeusz. Urodzili się we Francji, mieli bowiem to niezwykłe szczęście, że brzemienna babcia Zofia podążyła za swoim mężem Juliuszem do Paryża, gdzie ten szlifował pilnie swoje malarskie umiejętności. Złośliwa Madzia twierdziła wiele lat później, że nie chodziło tu bynajmniej o nauki, a bardziej o finanse, gdyż marszandzi lepiej płacili za obrazy malarzy mogących się poszczycić zagranicznym epizodem w swojej karierze. Tak, pieniądze były w naszej rodzinie wręcz histerycznie pożądane, a zgrabne balansowanie nad przepaścią wiecznych długów i zobowiązań weszło nam wszystkim w krew, choć Tatko miał w tym najwięcej wprawy.

Malutcy Wojciech i Tadeusz byli do siebie podobni jak dwie krople wody. Żeby odróżnić chłopców od siebie, babcia wiązała im na czapeczkach kokardki w różnych kolorach, Wojtusiowi czerwoną, a Tadziowi żółtą. Obaj rośli jak na drożdżach i kochali łobuzować.

– Tatko, opowiesz o tym, jak latałeś z wujem w chmurach nad Paryżem? – pytała Madzia znad porcelanowego talerza pełnego świeżych szparagów.

Zbierałyśmy je razem w ogrodzie Kossakówki, gdzie mieliśmy dosyć sporą szparagarnię. Wycinanie nożykiem tych wyrafinowanych warzyw i układanie ich w koszyczku było zajęciem o wiele ciekawszym i bardziej inspirującym od odrabiania lekcji.

– O lataniu mówisz, mój drogi Magasiu? – Nasz zabójczo przystojny Tatko podkręcał wąsa i łypał na swoją najmłodszą latorośl. Jego oczy też były niezwykłe, raz ognisto czarne, a chwilę potem gołębio-piwne.

Magaś, ten pełen sarkazmu nicpoń płci żeńskiej, był jego faworytą, herzenspinklem9. Mieli podobne charaktery, beztroskie spojrzenie na świat, cięty język i bojową naturę. Ja – nazywana Marylką, a potem, żeby było krócej i łatwiej, Lilką – zostałam przydzielona do obozu Mamidła, choć byłyśmy przecież zupełnie różne.

9 W wolnym tłumaczeniu z niem. oczko w głowie.

– Tak, o lataniu! – potwierdzała Madzia, wbijając widelec w szparag podsypany szczodrze przyrumienioną na maśle bułeczką.

I Tatko opowiadał po raz setny o paryskim mieszkaniu przy rue des Vanneaux, gdzie wspinali się z bratem Tadeuszem na balustrady balkonowych okien, a później balansowali na parapecie nad pięciopiętrową przepaścią podwórka. To lawirowanie Magaś nazywała lotem w chmurach.

– Lilusiu, może my też spróbujemy polatać? – Ciągnęła mnie pod stołem za lnianą sukienkę z obniżoną, podkreśloną paseczkiem talią, ale ja z pogardą kręciłam głową.

–Gdzie Paryż, a gdzie Kraków, głuptasie? – mówiłam, przewracając oczami. – Poza tym Kossakówka nie ma aż tylu pięter. Ale skąd masz to wiedzieć, przecież ty nawet do pięciu nie zliczysz – kpiłam, ale Madzia nie miała mi tego za złe. Zawsze patrzyła na mnie z uwielbieniem, jak na Tatkowe obrazy.

Kossakówka, czyli nasz krakowski dom, znajdowała się na obrzeżach miasta, w pobliżu ulicy Zwierzynieckiej, a dokładniej przy tonącym wiecznie w błocie placu Latarnia. Na początku, jeszcze za czasów dziadka Juliusza, ten neogotycki dworek nazywano Wygoda (nie lubię wspominać tej safandulskiej nazwy, gdyż momentalnie na mojej bladej skórze pojawia się gęsia skórka obrzydzenia). Najpiękniejszy był wielki ogród, stylizowany na angielski, skąd podziwialiśmy klasztor Norbertanek, kościół Najświętszego Salwatora, Wzgórze Świętej Bronisławy i kopiec Kościuszki. Z innej strony widoczne było zakole Wisły z Wawelem i Skałką. Ten magiczny ogród w swoich najlepszych czasach sięgał aż po ulicę Smoleńsk.

Ech, w samych tylko barwach rozciągających się niezmierzonym oceanem krzewów można było znaleźć milion natchnień! Pod rosnącą w ogrodzie wielką lipą jedliśmy śniadania i podejmowaliśmy herbatą mniej znamienitych gości. Całą posiadłość otaczała brama w stylu renaissance i wytworny mur. Na bramie umieszczono herby, żeby przechodzący obok ludzie mogli powiedzieć: „Ho, ho, tutaj ważne państwo mieszkają, a nie jakieś gołodupce”. Kos był herbem Tatka, Topór – Mamidła.

Kossakówka była przedziwna. Pełna zakamarków, szmerów, cieni i szeptów. Ze swoją białą fasadą wyglądała jak duch wśród otaczających siedlisko dostojnych drzew. Właściwie to cała posiadłość składała się z dwóch przylegających do siebie i pełnych niespodzianek domów. Wypełniały je pięterka, schodki, zakątki, pokoje na różnych poziomach, otulone ścieżkami korytarzyków, wśród soczystej zieleni wpełzającej do środka z zewnątrz. Bujne korony drzew przysłaniały zazdrośnie okna niczym rolety. Mroczne wnętrza rozjaśniało przytłumione światło płynące spod obciągniętych szlachetną tkaniną abażurów i ustawionych na podłodze, na lwich skórach, lamp Tiffany’ego z efektownymi witrażowymi kloszami. Na ścianach wisiały obrazy Tatki i dziadzia Juliusza, rzeźbione lustra i wachlarze ze strusich piór z chińskimi motywami z szylkretu.

Salon wypełniały ukochane przez Mamidło meble empirowe, pełne drogocennej porcelany i książek, oraz antyczne sofy, na których pokładałyśmy się z Madzią po obiedzie (zwykle podawano ohydną zupę piwną lub znienawidzone przeze mnie, wywołujące torsje zrazy). Leżałyśmy zawsze z gorącym termoforem lub zawiniętą w szmatkę rozgrzaną cegłą, a Kucharcia donosiła nam gorzką wodę na przeczyszczenie lub ziółka. Tatko wolał w wystroju wnętrz bardziej fikuśny biedermeier i Ludwika Filipa. Na środku pokoju stał fotel wolter, a w rogu méridienne na kabriolowych nóżkach. Kiedy zakradałam się czasem do salonu, żeby podsłuchiwać dysputy gości Kossakówki (w tamtych czasach dzieci nie mogły uczestniczyć w przyjęciach, tylko witać w progu przybyłych i zmykać do swoich pokojów), za każdym razem moją obecność zdradzała skrzypiąca pod stopami drewniana podłoga.

Z wąskiej sieni Kossakówki wiodły na pięterko strome, zakrzywione niczym nos czarownicy z bajki o Babie Jadze schodki, którymi biegło się do naszego wspólnego z Magasiem królestwa. Pokoik z frymuśnym balkonikiem wychodzącym na aleję Krasińskiego przypominał pudełko z czekoladkami, wymoszczone aksamitem, ponieważ każdy mebel był tu obity grubym kwiecistym kretonem z mnóstwem falban u dołu. Wszędzie stały stoliczki i etażerki, wypełnione nikomu niepotrzebnymi bibelotami (oraz opakowaniami po fruktach w cukrze i podkradanych mamie kremach). Na szerokim łożu nakrytym atłasową kapą piętrzyły się stosy poduszek i książek, a na ścianach rozpościerały dumnie swoje delikatne skrzydła wachlarze malowane ręką genialnego Tatki.

– Pokoik? – prychała głośno jedna z naszych służących, Ignasia10, myśląc, że już śpimy. – Toć ten salon cały Kossakowy bałagan musi pomieścić. Patrzcie to: firaneczki, mebelki, toaletki i foteliki… – mówiła ściszonym głosem, dotykając serdelkowatym palcem naszych cacek.

10 Postać fikcyjna.

Leżałam wtedy na miękkim łożu i łypałam na służącą jednym okiem sponad przepastnych edredonów i atłasów. Już chciałam przerwać ten żenujący monolog, ale oczywiście ubiegła mnie Madzia. Kiedy ta niewdzięczna sekutnica przechodziła obok jej łóżka, odrzuciła kołdrę, zawyła niczym wilk w pełnię księżyca i podświetliła złowieszczo umorusaną białym pudrem twarz ogarkiem świecy.

– O Jezusie najmilejszy w niebiesiech przejrzystych! Belzebub! – wrzasnęła służąca i wybiegła z naszego pokoju, jakby goniła ją sfora psów.

Po chwili na schodach rozległ się rumor, brzdęk i piekielne jęki.

– Mogłaś podpalić cały dom! Co ci strzeliło do głowy, żeby zapalać świecę pod pierzyną?! – huknęłam na Madzię, choć w głębi duszy podziwiałam ją za odwagę. Po jej palcach spływał gorący wosk, a ona ani razu nie skrzywiła ust.

– Z tej Ignasi to prawdziwy głąb – mruknęła. – Belzebub miał mordę czarną jak sadza, a ja się wysmarowałam francuskimi pudrami Mamidła. Wyglądam raczej jak anioł, a nie diabeł. Skoro niecnota przestraszyła się świętego, musiała mieć nieźle za pazurami. Na pewno podkradała frukty ze spiżarni!

*

Nazajutrz w Kossakówce już śladu po niewdzięcznej paniusi nie było. Można rzec, że wykurzyłyśmy ją wspólnie, choć Madzia wykazała w tej materii więcej inicjatywy. Podobno nieboga Ignasia potknęła się o ustawioną na podeście miseczkę z mlekiem i rozdrobnioną bułką. Kiedy rodzice zastanawiali się przy śniadaniu, skąd wzięła się na schodach ta zagadkowa pułapka, moja perfidna siostra oczywiście musiała mnie wydać.

– To robota Lilki – mruknęła z ustami pełnymi owsianki. – Wierzy w krasnoludki i każdej nocy zostawia im jadło i napitek. Mówi, że przynoszą naszemu domowi szczęście, urodzaj i ten… tego… płodność! Tak się przecież mówi, prawda?

Po przerażonej minie Tatki dostrzegłam, że chciał coś powiedzieć, ale w porę ugryzł się w język. Ja za to nie omieszkałam poczęstować głupiego Magasia solidnym kopniakiem pod stołem. Obraziła się na mnie śmiertelnie na całe dwie godziny.

– Nie bij mnie więcej! – Tupnęła, kiedy Mamidło i Tatko udali się na poobiednią sjestę.

– To nie opowiadaj farmazonów! Płodność to kolejny bachor, a Tatko ledwo nastarcza zarobić na nasze sukienki i na korepetytorów tego niedojdy Ciamka.

– A jakże inaczej?! – obruszył się Magaś. – Przyrzekł przecież przy akcie ślubnym, że będzie się nami opiekować. Taki mąż to nawet niezły wynalazek.

– Nie mogę z tobą, głuptaku – parsknęłam. – Dzieciak z ciebie jeszcze. To niewiasta ślubuje swojemu panu posłuszeństwo i wszelkie zachcianki męża musi spełniać. Patrz na Mamidło. W Zakopanem tuż po ślubie Tatko zaciągnął swoje najsłodsze „ciasto z dziurką” na wycieczkę w Tatry.

– Przecież Momo lubi spacerować – zdziwiła się Madzia.

– Ale nie po skałach, w dodatku ubrana w prunelkowe trzewiczki, suknię z turniurą spiętą klamerkami, pod nią gorset, a na głowie kapelusz z wstążkami! Nim doszli do schroniska, zemdlała nieboraczka.

– Ach, to takie romantyczne, Lilusiu. Ja też bym chciała kiedyś z miłości zemdleć w ramionach ukochanego – westchnęła tęsknie.

– Zapewniam cię, głuptasiu Magasiu, że tak się stanie. Jestem o tym wręcz przekonana – mówiłam z pobłażaniem w głosie.

Maniusia Kisielnicka, drobna jasnowłosa panna z dobrego domu, była ucieleśnieniem marzeń młodego, zalotnego Wojciecha. Ziemianka, posażna, przystojna, dobrze przygotowana, żeby prowadzić duży dom, powić gromadkę dzieci i żyć podług boskich przykazań. Madzia nie wiedziała wtedy, że Mamidło odrzuciło oświadczyny Tatka dwa razy. Kiedy pytano ją dlaczego, odpowiadała lekko: „Po to, żeby mnie bardziej szanował i cenił”.

Ot i cała filozofia! Mężczyźni po to właśnie zostali stworzeni. I jeszcze żeby nas nosić na rękach!

*

Nazywano nas często ostatnimi dziećmi umierającej powoli la belle époque. To właśnie w tej epoce narodziły się aspiryna, żarówka, pierwszy samolot, automobil i… siostry Kossakówny. Magaś wolał wprawdzie, żeby kojarzono ją z szalenie popularnymi w tych czasach kabaretami, teatrem i prasą niż pospolitą, choć niewątpliwie niezwykle użyteczną żarówką, ale je nie miałam nic przeciwko temu określeniu. Chciałam być nowoczesna. Kopcące lampy naftowe i biegający do nich na wyścigi domownicy, żeby jak najszybciej uregulować knot i nie udusić się w oparach spalin, byli reliktem mijającej epoki. A ja chciałam należeć już do innego, nowego pokolenia.

Od kiedy pamiętam, miałam swoje fobie. Nie cierpiałam ostrego światła, zgiełku i ruchu. Lubiłam pielęgnować półmrok. W ciszy odnajdywałam łagodzący spokój i inspirację. Lubiłam otulać się milczeniem niczym szalem utkanym ze swoich własnych myśli, kiełkujących w samotności bujnie jak zieleń po letniej burzy.

– Lilusi znowu jest zimno – mówiła z namaszczeniem Madzia i znosiła mi kolejne pledy, kiedy zwinięta w kłębek leżałam na kanapie w półmroku, rozświetlonym nikłym promieniem stojącej na podłodze lampy.

W ciszy i ciemności przychodziły do mnie chętniej moje poetyckie muzy, ale w Kossakówce prawie nigdy nie mogłam być sama. Madzia nie odstępowała mnie nawet na krok.

– Idź sobie, muszę pomyśleć! Mam wenę! – odganiałam ją od siebie, ale ona niezmordowana wracała, nawet nie po to, żeby ze mną rozmawiać, tylko przypatrywać mi się w milczeniu i śledzić każdy mój ruch.

– Co to wena? Czy jest taka dobra jak legumina z kaszy manny z marmeladą? – Madzia oblizała łakomie różowe usteczka.

– Mówię, idź sobie, bo zrobię wielkie oczy! – groziłam, wytaczając najcięższe siostrzane działa.

Madzia momentalnie zakrywała pulchnymi łapkami buzię i zrywała się z podłogi. Wyglądała wtedy jak aniołek, rubensowski cherubinek z twarzyczką w kształcie serca, otoczoną jasnymi loczkami. Potrafiłam ją wystraszyć na amen własnymi ślepiami, ogromnymi, o barwie tak intensywnie błękitnej, że prawie nierzeczywistej. W ciemnym pokoju, kiedy skupiona wpatrywałam się w coś lub kogoś, moje oczy zamieniały się w dwie planety dryfujące niespokojnie po bladej twarzy. Tatko przezywał mnie wówczas z góralskim zaśpiewem „ocata”.

Nieustannie brakowało mi ojca, bo, niestety, żeby utrzymać tak duży, pełen służby dom, musiał jeździć po całej Europie i „uprawiać te swoje malunki”. Bardzo rzadko bywał w Krakowie. Ciężar wychowania całej trójki spoczywał na wątłych barkach dobrego, łagodnego, aczkolwiek nader religijnego Mamidła. Pobierałyśmy z Madzią nauki w Kossakówce, gdyż taka była ówczesna tradycja i wola naszych rodziców. Pannom z dobrego domu nie wypadało uczęszczać do szkół publicznych ani na pensję, dlatego edukowały nas guwernantki. Momo i Tatko chowali córeczki pod kloszem, szczególnie uporczywie trzymając tam chorowitą mnie, dlatego też stroniłam od obcych, najlepiej czując się w domu, wśród znajomych cieni tańczących na ścianach i pomiędzy ludźmi, których kochałam. Nie mogłam spędzać czasu na beztroskich pacholęcych zabawach, zatem czytałam w tym okresie zbyt dorosłe na mój dziecięcy umysł lektury, koncentrując się głównie na sobie i swoich wewnętrznych przemyśleniach. Mamidło i cała służba w Kossakówce w trosce o to, abym nie czuła się gorsza, zapomniana i ułomniejsza od rówieśników, skakali koło mnie niczym przy porcelanowym kruchym cacku, podsuwali pod mój nosek najlepsze kąski, rozpieszczali i hołubili. Młodszy o trzy lata Magaś nieustannie próbował wkupić się w moje łaski, wpatrzony we mnie jak w ołtarz i naśladujący każdy mój ruch.

Tatko, doskonale wiedząc, że Mamidło zbytnio nam pobłaża we wszystkim, nawet z daleka pilnował naszej domowej edukacji i instruował małżonkę w słanych z całej Europy listach, jak powinna umiejętnie nami pokierować. Ogromnie nalegał, żebyśmy się uczyły francuskiego (ten język królował wówczas wśród wyższych sfer), dlatego sprowadzono nam w charakterze guwernantki Szwajcarkę z Fryburga, pannę Emilię Führer. Nazywaliśmy ją Frojlusią, spolszczając niemieckie słowoFräulein, czyli panienka.

Tatko za każdym razem, kiedy wracał z zagranicznych wojaży, nieustannie nas musztrował.

– Dziewczynki, nie opierajcie łokci na stole! Jak wy trzymacie te sztućce, doprawdy?! – gderał przy każdym wspólnym posiłku. – Nie jesteście chłopami na polu, a widelec to nie kosa, Mon Dieu!

– Jaka kosa? – zapytała mnie półgłosem Madzia, robiąc głupią minę, co nie uszło uwadze ojca.

– Nie mądrujcie się, dziewczynki! Nie powinnyście się odzywać przy jedzeniu, nawet jednym słowem! – fuknął i jak zwykle podkręcił wąsa. A ponieważ Mamidło nie przyszło mu w sukurs, dostało się i jej. – Pilnujesz ich lekcji, Maniusiu? Szczególnie języków, jak prosiłem, bo wierzaj mi, kosmografia, matematyka, geologia i inne te niestrawne historie nijak im się w życiu przydadzą. Dla panien to marność nad marnościami. Cóż nam po kobietach, które potrafią liczyć gwiazdy? Lepiej, żeby monety w sakiewce umiały od siebie odróżnić, a najlepiej zostawiły to swoim mężom.

Cóż było robić? Tatki słuchać wypadało, gdyż im bardziej mu z Magasiem potakiwałyśmy, tym chętniej otwierał dla nas, swoich aniołków, wypchany pugilares. A środków na zbytki nigdy w Kossakówce nie brakowało.

Stopniowo pod koniec stulecia francuski został wyparty przez angielski. Kiedy moda się zmieniła, Mamidło, nie mogąc znieść myśli, że jej córki, nie znając „nowoczesnego” języka, mogą odstawać od miejscowej socjety, sprowadziło do domu rodowitą Brytyjkę, niejaką miss Carlier.

– Lilka, zobacz, jaki ta pani ma zadziorny kuperek – szeptała mi do ucha Madzia, kiedy nauczycielka pojawiła się po raz pierwszy w progach Kossakówki.

Ukryłyśmy się obie za szezlongiem, popatrując z zaciekawieniem na przybyłą miss. Mamidło wyglądało na nieco speszoną, ale dzielnie nadrabiało miną.

– To turniura, głupiątko! – prychnęłam z wyższością. – Posuń się, bo kolano mi ścierpło! – Zdzieliłam Madzię po pulchnych ramionach.

– Auć! Nie bij mnie! Co to turpiura?

– Turniura! To poduszka wypchana końskim włosiem. Mówiłam ci już o niej, ale nie słuchałaś. Damy przyczepiają ją sobie pod spódnicą, na wysokości…

Magaś zaczerwienił się aż po nasadę włosów i spuścił ocienione gęstą firanką rzęs oczy.

Tymczasem Momo prowadziło z miss Carlier bardzo dystyngowaną konwersację.

– How are you, panie Kossak? I like your beautiful dress! And how old are your children?

– Yes, yes, thank you! – Mamidło kiwało głową. – Ekm… jest pani przyjęta.

– Te children to my? – zapytała półgłosem Madzia i tym sposobem wydała naszą kryjówkę, albowiem Mamidło miało doskonały słuch.

Już przy kolacji Maniusia zapewniła nas, że miss Carlier jest bardzo światowa i nauczy nas nie tylko angielskiego, ale przede wszystkim dobrych manier. „A z tymi u was na bakier” – podkreśliła. Żadna z nas jej nie słuchała, bo podano naszą ukochaną potrawę – kuropatwy pieczone ze słoninką pod pachą. Chociaż drób był stosunkowo tani, indyk pojawiał się tylko od wielkiego dzwonu (zwykle wielkanocnego). Urodą i smakiem pieczonego indyka było jego nadzienie, które robiło się z kasztanów wraz z rodzynkami i moczoną w wodzie bułką z koperkiem. Jeżeli dzięki miss Carlier miałyśmy częściej jadać ulubione przysmaki, to obie z Madzią chętnie przystałyśmy na taką dystyngowaną guwernantkę.

Kilka dni potem, kiedy wydawało się, że wszystko biegnie spokojnym (żeby nie rzec flegmatycznym) torem, Madzia podsłuchała w kuchni rozmowę Mamidła z naszą starą i garbatą służącą, Marysią.

– Mówiem pani dobrodziejce, że to podejrzane. – Marysia otarła kantem dłoni spocone czoło.

– Co też Marysia za głupoty mi tutaj opowiada?! Nie wstyd Marysi? Panna Carlier to dama!

– Jak Boga kocham, przeca sama na własne ślepia widziałam! – Biła się w obfite piersi. – Jak kłamię, niech mi diabeł język w spróchniały kołek zamieni po wsze czasy! Ta cała DAMA, fuj, na psa urok, wypija prosto z butelki paniną wodę kolońską. Jak, nie przymierzając, jaki miejscowy andrus.

Mamidło kręciło z powątpiewaniem głową, ale przezornie zaczęło zamykać butlę pełną drogocennej perfumy w swojej przepastnej szafie.

Bomba wybuchła niedługo potem. Pewnego deszczowego poranka, kiedy siedziałyśmy przy śniadaniu, do drzwi Kossakówki zapukał policjant. U jego boku jak cielę prowadzone na rzeź tkwiła nasza guwernantka w przekrzywionym zawadiacko kapeluszu i z porozrywaną woalką.

Mamidło mieniło się na twarzy wszystkimi odcieniami czerwieni. Jednym ruchem dłoni nakazało nam wymaszerować z jadalni. Oczywiście zaparłyśmy się obie trzewiczkami o podłogę, nie zamierzając tracić ani sekundy z mającego się rozegrać na naszych oczach przedstawienia.

– Co się tu dzieje… miss Carlier?! – zawołało oskarżycielsko Momo, ale elokwentna do tej pory guwernantka jakby zapomniała języka w gębie.

Na szczęście pan policjant był bardziej rozmowny.

– Ta oto… niewiasta zaczepiała mężczyzn na ulicy, nie mając na to stosownego uprawnienia – objaśnił, starając się nie patrzeć w naszą stronę.

– Pas devant les enfants11! – krzyknęła ostro Maniusia.

11 fr. Nie przy dzieciach!

– Jakiego uprawnienia? – zdziwiła się Madzia. – To kłamstwo! Przecież miss Carlier ma różne znamienite dyplomy!

– Proszę wracać do swojego pokoju, moje panny, ale już! – huknęło purpurowe jak piwonia Mamidło. Nie wiadomo czemu trzymała się za serce. – A pani radzę jak najszybciej spakować walizkę, bo chyba nie mamy już sobie nic do powiedzenia – zwróciła się lodowatym tonem do guwernantki.

I tym sposobem straciłyśmy pierwszą nauczycielkę.

Potem się okazało, że nie na próżno, bo w końcu los postawił na naszej drodze wyjątkowo smakowity kąsek. Zamiast starych bab z kuprami dostałyśmy w prezencie prawdziwe cacko, niczym z żurnala, w osobie młodego Anglika, pana Turnera. Nosił się po europejsku, elegancko i szykownie, zawsze w białej wykrochmalonej koszuli, świetnie skrojonych bryczesach i wyglansowanych na błysk wysokich brązowych butach. Jego metody nauczania były niezwykle nowoczesne i obrazowe. Mister Turner sam bowiem był swoim własnym dydaktycznym rekwizytem.

– Panienki, uwaga, to jest the boot – mówił, wskazując na swoje eleganckie obuwie, podnosząc wysoko długą nogę.

Po chwili przeszedł w kierunku tablicy, zapisał na niej kredą wypowiedziane właśnie słówko i spoczął na stojącej w rogu sofie.

– The sofa! – zakrzyknął, przewiercając wzrokiem wpatrujące się w niego niczym w obraz pilne uczennice.

– To łatwizna, ten angielski – pisnęłam, bazgrząc w kajecie kolejne zagraniczne słowo. – Czuję, że nauczę się go raz-dwa. Tatko nie będzie musiał wydawać kroci na pana Turnera i szybciej wróci do domu.

Choć, prawdę mówiąc, wcale tak nie myślałam. Jak dla mnie przystojny Anglik mógłby zamieszkać w Kossakówce na zawsze. Już po pierwszej lekcji obie z Magasiem zakochałyśmy się w nim po uszy.

– Pamiętaj, że starsi mają pierwszeństwo. Mister Turner jest mój. – Tupnęłam, widząc Madzię robiącą ukradkiem maślane oczy do nauczyciela.

– Chociaż raz mogłabyś mi coś odstąpić, Lilusiu. – Złożyła rączki jak do modlitwy. – Obiecuję, że już nie będę cię o nic prosić, ale tego jednego jedynego pana Turnera mi oddaj. Ach, tak chciałabym go mieć tylko dla siebie…

– Nie ma mowy! – Potrząsnęłam chmurą włosów. – Poza tym taki kawaler nie interesuje się dziewczątkami w marynarskich bluzkach z kołnierzykiem, tylko prawdziwymi kobietami.

Lubiłam zadzierać nosa, wypominając ogromną, w moim ówczesnym mniemaniu, różnicę wieku pomiędzy nami. Byłam w końcu starsza od Madzi o całe trzy lata, nosiłam długi warkocz zawiązany kokardą i gorset! Magasia cały czas ubierano w proste sukienki z obniżoną talią, paseczkiem i z doczepianym kołnierzykiem, który łatwo można było zdjąć do prania lub wymiany. Madzia zazdrościła mi wtedy długich spódnic i szeleszczących halek.

Tymczasem obiekt westchnień głupich dzierlatek, czyli rzeczony pan Turner, wolał nieco bardziej przywiędłe kobiece wdzięki i jako obiekt swych niecnych zainteresowań upatrzył sobie nasze Mamidło. Kiedy pewnego dnia dopuścił się wobec niej niebywałego afrontu, a mianowicie poklepał ją po plecach przy ludziach, oburzone Mamidło natychmiast odesłało nieokrzesanego gbura tam, gdzie raki zimują. A my znowu zostałyśmy na lodzie.

Podczas gdy pobierałyśmy z Madzią z większymi lub mniejszymi sukcesami nauki w domu, nasz brat nicpoń chodził do krakowskich szkół, ale ciągle przysparzał rodzicom zgryzot, przynosząc same dwóje. Tatko, chcąc zachęcić synalka do nauki, postanowił, że Ciamek będzie się uczył wraz z Witoldem12, synem stryjka Tadeusza, tego od spacerów w chmurach. Nasz brat nienawidził tkwić w szkolnej ławie, całymi dniami wysiadywał w pracowni dziadzia Juliusza i podglądał, jak tenże maluje. Dziadzio nie bronił mu wizyt, bardzo zachęcał wnuka do rysunków i zawsze powtarzał, że Jurek zrobi karierę i jeszcze zakasuje wszystkich Kossaków. Podobno temu andrusowi nawet udanie wychodziło szkicowanie koni, żołnierzy i bitew, czyli spécialité de la maison malarskiej części naszej rodziny.

12 Witold Kossak 18.07.1899 roku utopił się w Wieprzu, próbując ratować nieumiejącego pływać Jerzego.

Niestety, na początku 1899 roku, kiedy miałam zaledwie siedem lat i kilka miesięcy, Juliusz, największy sprzymierzeniec Jerzego, ciężko zachorował. Dziadek dostał zapalenia płuc, gdyż po dżentelmeńsku oddał miejsce w swoim pokoju ulubionej córce Zofii, a sam spał w nieopalanej pracowni i zmarzł na kość. Dziadzia do końca, nawet w obliczu śmierci, zachował przytomność umysł i typową dla naszej rodziny ułańską fantazję.

– Dajcie mi tu jakie lusterko! – zawołał, bardzo już słaby, zaledwie kilka chwil przed wydaniem ostatniego tchnienia.

Prośbę oczywiście natychmiast spełniono. Dziadzia, wpatrując się z rezygnacją w swoją wymizerowaną facjatę, po raz ostatni podkręcił pięknego staropolskiego wąsa i powiedział:

– Balwierza mi sprowadźcie, a chyżo, ogolić mnie musi, bo jak nic zaraz u Matki Boskiej zameldować się pora i nie mogę przecież jak zbój wyglądać, w końcu to panienka!

Tatko przebywał wtedy w Berlinie, ale na stanowczą prośbę Mamidła przyjechał do Krakowa i zdążył się pożegnać z Dziadziem. W dniu pogrzebu, 5 lutego 1899 roku, stałyśmy razem z Magasiem przy katafalku z ciałem Dziadzi, w jego udekorowanej kirem pracowni. Madzia trzymała mnie mocno za rękę, przestraszona tłokiem i zamieszaniem, i cały czas powtarzała w kółko: „Dziadzia umarł. Dziadzia umarł”, a po jej rumianej buzi cherubinka spływały dziecięce łzy. Dziadek został zabalsamowany, ponieważ cała rodzina miała nadzieję, że w przyszłości jego ciało zostanie przeniesione na Skałkę, krakowski panteon zasłużonych.

Parę dni potem Rada Miejska nadała placowi Latarnia, przy którym stał nasz dom, dumną nazwę „plac Juliusza Kossaka”.

Babcia Zofia po śmierci męża nie została z nami długo. Była bardziej związana z młodszym synem Stefanem i postanowiła przeprowadzić się do niego. Nie przepadała za mną, jej ulubienicą była Madzia, która paplała przy jej łóżku na dobranoc bajki własnego pomysłu. Moje talenty babcia uparcie ignorowała, choć czasem i dla mnie, w przypływie dobrego humoru, znajdowała dobre słowo. Nadal widzę ją w wyobraźni jako okazałą matronę w strojnych koronkach na głowie, o pięknych gładkich dłoniach niestarej kobiety. Nie wyrywała sobie wąsów podług francuskiej mody, dlatego doskonale pamiętam ciemny meszek nad jej ustami. Babcia lubiła dostawać spazmów w momencie, kiedy coś szło nie po jej myśli. Bladła i szlochała nawet wtedy, gdy ktoś krzywo w jej nadwrażliwym mniemaniu na nią spojrzał. Podsuwałyśmy wtedy pod jej nos mentolowe sole angielskie, a babcia przerażająco wywracała oczami, tak że widać było białka.

Śmierć ukochanego dziadka ani trochę nie zmieniła Ciamka, wręcz odwrotnie, zaczął się zachowywać coraz gorzej. Tatko uważał pobłażliwie, że młodość musi się wyszumieć, a Mamidło bezsilnie załamywało ręce. W końcu postanowiło oddać synalka do konwiktu ojców jezuitów. Panował tam wojskowy rygor i rodzice mieli nadzieję, że klasztorne zasady utemperują nieco niefrasobliwość młodego dziedzica. Niestety, w jego przypadku i święci nie dali rady, gdyż w następnym roku Ciamek znalazł się w krakowskim internacie prowadzonym przez pana Konopkę. Tatko się odgrażał, że jeżeli tym razem synalek nie weźmie się w garść, zerżnie mu sempiternę rózgą, a jego krzyki będą się rozlegać po caluśkim Morzu Niemieckim. Oczywiście nigdy nawet go palcem nie tknął, za to Mamidło próbowało mnie i Magasia rózgą ustawiać, ale kiedy zapytałam ją hardo, czy nie boi się, że jej ręka uschnie, zaprzestała raz na zawsze tych niecnych praktyk. Musiała nieboga jakoś odreagować, gdyż okrutnie zazdrosna była o męża.

Tatko od babiszonów opędzić się nie nastarczał, leciały na niego jak muchy do lepu. Mógł przebierać w pokojówkach, księżnych, kokotach, pannach i mężatkach. Jednak najbardziej na świecie kochał swoją Maniusię. Po prawdzie to nawet nie miałby za co jakiejś lafiryndzie zbyt wiele oferować, jedynie cudów naobiecywać i galantnie się umizgiwać, gdyż wszystkie zarobki uczciwie posyłał do Krakowa. Jeżeli zdarzały mu się jakieś romanse i pobrykał sobie nieco, to te flirty nigdy jego wielkiej miłości do Mamidła zaszkodzić nie mogły. Nazywał ją współautorką swoich dzieci („naszych drogich blondasów”) i niewyobrażalnego szczęścia, którego kalać niewiernością i nadpobudliwą chucią bynajmniej nie zamierzał.

Nasz Tatko w tym czasie ciężko pracował, ale nigdy o nas nie zapominał i słał do Krakowa fikuśne prezenty w wielkich skrzyniach obitych czarnym płótnem, specyficznie pachnącym terem. Magaś i ja nosiłyśmy wtedy najmodniejsze zagraniczne stroje. Paradowałyśmy dumnie po rynku w sukienkach z Paryża i Wiednia, siejąc zgorszenie wśród prowincjonalnych modystek.

– Kto to widział, żeby tak ubierać dzieci! – prychała Teofila Pomaska13, właścicielka mieszczącej się na tyłach kościoła Mariackiego pracowni kapeluszy damskich, sukien i okryć wierzchnich. – To grzech Boży pieniądze w błoto wyrzucać, tak jakby na miejscu dobrych magazynów14 nie było! Po co daleko szukać? Ja sama wyuczam dokładnie krojów paryskim fasonem Wortha, przy użyciu centymetra i kredy, do roboty suknie przyjmuję i swoich umiejętności wstydzić się nie muszę. – Unosiła wysoko ufryzowaną nad czołem w trzy wałki grzywkę. – Wszelkie wełniane materyały w najnowszym guście, zefiry, kretony, jedwabie, aksamity, krepdeszyny i plusze u mnie dostać można i żaden Paryż tu niepotrzebny. A dziewczynki w tym wieku skromne granatowe sukienki bez żadnych ozdób i ciemne płaszczyki winny nosić. I zdania nie zmienię, basta!

13 Postać fikcyjna.

14 Od fr. magasin – luksusowy sklep

Ach, to ja, nikt inny na żołądku drogiej pani Pomaskowej zalegałam. Nosiłam wtedy trzyćwierciowy płaszczyk barwy piaskowej, a do tego trójrożny kapelusik, tak zwany tricorn, obszyty złotą lamówką. Nawet Mamidło nie uchroniło się przed krytyką zawistnej modystki, która uznała jej paryski aksamitny, suto piórkami i tiulem przybrany kapelusz za szkaradę bez kształtu i sensu, że aż wstyd i poruta na cały Kraków na głowę go wkładać.

*

Naprawdę poważna zgryzota dopadła mnie już w wieku dziesięciu lat. To właśnie wtedy dostałam swój pierwszy gorset ortopedyczny. Już wcześniej miewałam problemy z kręgosłupem albo krzywicę, zapewne na skutek przejścia w dzieciństwie jakiejś wstydliwej choroby, o której niechętnie w Kossakówce rozmawiano. Wiele lat potem okazało się, że to gruźlica stosu pacierzowego. Tę tajemniczą deformację pogorszył pewien nieszczęśliwy wypadek, który miał miejsce podczas pobytu u ciotki Zofii, siostry ojca, na Wołyniu. Kochałam tańczyć, marzyłam nawet o tym, żeby zostać baletnicą. W takt walca Straussa kręciłam piruety, sur les pointes i battement, ubrana w spódniczkę z różowej zwiewnej bibułki i czarne baletki, wiązane na tasiemki na kostce. Przy jednym z tanecznych kroków poślizgnęłam się tak niefortunnie, że upadłam na kamienny stół w ogrodzie i złamałam w łokciu prawą rękę. Chirurg w Kijowie złożył ją w gips i zawiesił na temblaku. Pomimo wielkiego bólu nadrabiałam miną, wyobrażałam sobie bowiem, że jestem prawdziwą bohaterką, męczennicą, niczym jeden z napoleońskich żołnierzy, znanych mi z obrazów Tatki, który jako kaleka powrócił z wyprawy na Moskwę. Wydawało mi się wtedy, nomen omen, że cierpienie przynosi sławę, a ja tak bardzo chciałam być sławna!

Unieruchomiona prawica nie przeszkadzała mi tworzyć, bowiem w mig nauczyłam się pisać i szkicować lewą ręką, siedząc dla wygody w skrzywionej pozycji. Tworzyłam swoje pierwsze, nieporadne wiersze i poematy, ale pomimo nieustannego uznania i podziwu Tatki dla genialnych córek w tym okresie raczej mnie krytykował, a nawet kpił z tak typowej wtedy dla mnie nadmiernej egzaltacji.

– Lilusiu, nie sądzę, żeby fraza dałeś mi luby tulipanu kwiaty ogniste była wyrafinowanym określeniem – mówił bez krępacji, podkręcając wąsa. – To podręcznikowy wręcz przykład złej poezji dla służby. Stać cię na więcej.

Pragmatyczne Mamidło jak zwykle zupełnie gdzie indziej niż w płochym zlepku wyrazów dopatrywało się niebezpieczeństwa uszczknięcia nawet ździebka naszej panieńskiej cnoty.

– Ty mi lepiej powiedz, kto ci dał te kwiaty i dlaczego jak zwykle ja nic nie wiem! Na chwilę was samych z Magasiem nie można zostawić!

Skrzywienie sylwetki i wystająca łopatka były moim przekleństwem na całe życie. Mimo tego pechowego defektu figury rozwijałam się normalnie, ale Tatko – wielbiciel nieskazitelnej kobiecej urody – słał do Kossakówki z dalekich podróży pełne obaw listy. Najpierw sprowadził z Wiednia specjalny regulowany pulpit, przy którym mogłam pisać, a potem zamówił u jednego z najlepszych krakowskich jubilerów złoty pierścionek, na którym wygrawerowano napis PROSTO. Miał mi przypominać o zachowywaniu właściwej postawy, ale ja już nie umiałam być… prosta. Moja figura, myśli, spojrzenie na ludzi i na… miłość już na zawsze miały pozostać krzywe i ułomne. Dla świata, nie dla mnie. Bo poprzez tę inność byłam wyjątkowa, a tylko taka chciałam pozostać. Jeżeli moje szczęście wbrew mnie samej los uzależnił od prostych jak tablica łopatek, to tak, już wtedy byłam skazana na cierpienie.

Mamidło bezkrytycznie uważało nas wszystkich za geniuszy, a siebie samą za ich twórczynię. Ja stałam na samym czele tego peletonu – cudowne dziecko, które przyszło na świat z umiejętnością czytania i pisania, w wieku sześciu lat tworzyło wiersze i malowało akwarelki. Potem był Jerzy, któremu nie wypadało zostać nikim innym jak tylko wybitnym malarzem, jak ojciec i dziadek, a na końcu Magaś… Magasiowi nie przydzielono wtedy jeszcze żadnej funkcji, choć niewątpliwie musiała mieć jakiś talent. Wszyscy Kossakowie go mieli.

Z Mamidłem jeździłam w tym czasie do Berlina, gdzie w swoim diabelskim zakładzie niejaki doktor Hoffa, słynny na całą Europę ortopeda, skonstruował specjalnie dla mnie zestaw ćwiczeń i… narzędzie tortur. Tak nazywałyśmy z Madzią celuloidowy gorset-pancerz, uzbrojony w żelazne uchwyty pod pachami. Ten ortopedyczny wymysł szatana miał wyciągać mój korpus w górę i maskować krzywiznę, ale pomimo szlachetnych intencji przez całe lata zostawiał na moim ciele jedynie sine pręgi i odparzenia.

Chory krzyż, poddany torturom ćwiczeń, nadal giął się bezlitośnie, a ja rosłam nieproporcjonalnie i krzywo. Umyśliłam sobie wtedy, że muszę ukrywać swoją nieszczęsną figurę w obłokach tiulów, woalów i muślinów. Sprytnie odwracały uwagę postronnych obserwatorów od mego ułomnego ciała i nadawały mu charme’u, powabu i aury tajemniczości. Umiałam być zalotna i interesująca. Ale do pełni szczęścia brakowało mi tylko jednego… Prawdziwego mężczyzny. I miłości.