Daremny przechodzień - Bogdan Tosza - ebook + książka

Daremny przechodzień ebook

Tosza Bogdan

0,0

Opis

Wielostronność zainteresowań i kompetencji Bogdana Toszy jest godna podziwu.

Wiesław Myśliwski

O czymkolwiek opowiada Tosza – a Daremny przechodzień to nadzwyczajnie rozległy i bogaty archipelag: od liryki i tłumaczeń po eseje o sztuce i epitafia… – czyni to z prawdziwą pasją i przejęciem, z ciekawością i zachwytem, znawstwem i przenikliwością. Naprawdę potrafi – widzieć jasno w zachwyceniu; i umie się tym zachwytem dzielić, niemal niepostrzeżenie, najpiękniej nim zaraża.

Bronisław Maj

Te szkice powstały z ciekawości, z zachwytu, dociekliwości i przyjaźni. Przeglądają się w nich wybrane miejsca, widziane z perspektywy podróży, wiersze, książki i obrazy. Ale są w nich przede wszystkim ludzie. To z nimi Tosza rozmawia najczulej. To ich wspomina, bo wielu z nich, niestety, odeszło. Jeszcze niedawno czytałem te szkice w „Zeszytach Literackich”, a dziś z radością witam je w książce.

Marek Zagańczyk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zamiast wstępu

Od późnych lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia po koniec pierwszej dekady XXI wieku uprawiałem zawód reżysera. Starzy mistrzowie tego fachu – nie ma ich już wśród nas – dawno ustalili, jakie warunki musi spełniać jego adept. Wśród zasadniczych była znajomość literatury, aszczególnie rzecz jasna dramatu, historii sztuk plastycznych imuzyki, atakże dziejów powszechnych, zwłaszcza ostatnich. Nie zaszkodziłby również zasób wiadomości zzakresu psychologii, socjologii itd. Ostatni etap egzaminów wstępnych na reżyserię wnieodległej przeszłości zwany był „lejbąisiorą”. Nazwa odwoływała się do pewnego egzaminu wwarszawskiej szkole teatralnej, podczas którego profesor Bohdan Korzeniewski poprosił kandydata oomówienie stosunków polsko-żydowskich wznanej powieści Juliana Ursyna Niemcewicza Lejbe iSiora, astwierdziwszy, że amator reżyserii nie zna tego dzieła, aco gorsza, nazwisko autora nie za wiele mu mówi, odesłał go do domu. Ten, co tu dużo mówić, przerażający tytuł na trwałe, choć wszczególnej formie, wszedł do języka teatralnego. Wczasie „lejbyisiory” wieloosobowa komisja mogła indagować egzaminowanego praktycznie zkażdej dziedziny wiedzy. Ja sam zachowuję na trwałe wpamięci pytanie: „Jak partner trzymał partnerkę wwalcu podczas kongresu wiedeńskiego?”. Do dziś nie wiem, czy chodziło okwestie dotyczące choreografii czy psychologii, amoże tylko dziejów wojen napoleońskich. Lepiej, żebym nie zdradzał, jak odpowiedziałem na to zaskakujące pytanie. Za tym wyczerpującym trybem egzaminowania kryła się koncepcja teatru jako syntezy wszystkich sztuk ireżysera jako twórcy, który potrafi je scalić wdługim procesie powstawania spektaklu. Taki sposób myślenia, takie rozumienie zawodu jest mi bliskie, nawet teraz, kiedy go już właściwie nie uprawiam. No, może jeszcze tylko wpedagogice.

Chyba żadnej zmoich kilku dyrektorskich funkcji nie oddałem się ztakim zaangażowaniem, jak prowadzeniu Festiwalu Łódź Czterech Kultur wŁodzi. Miałem poczucie, że wjakiś szczególny sposób po wielu latach znowu przystępuję do „lejbyisiory”… Cztery kultury: polska, niemiecka, żydowska irosyjska. Pięć dyscyplin: literatura, teatr, film, muzyka isztuki piękne. Czy mogło być coś bardziej mi bliskiego? Tu naprawdę miałem szansę ujawnić swoje zainteresowania. Uschyłku pierwszej dekady XXI wieku zrealizowałem dwie edycje, miałem spory wpływ na program trzeciej. Kiedy jednak Miasto zdecydowało odominacji kultury żydowskiej, nie było tam już dla mnie miejsca. Nie widziałem powodu do organizowania następnego festiwalu kultury żydowskiej, obok istniejącego już, odbywającego się na krakowskim Kazimierzu, obok Warszawy Singera iwielu mniejszych, powstających jak grzyby po deszczu – nawet wtak predestynowanym do tego mieście jak Łódź.

Zainteresowania to jedno, apisanie onich to drugie. Ta potrzeba ujawniła się jeszcze na studiach wtekstach drukowanych w„Gazecie Krakowskiej” iincydentalnie winnych miejscach, jak „Tygodnik Powszechny”. Potem był „Goniec Teatralny” i„Teatr”. Zebrane złożyły się na książkę Pisane na stronie, wydaną przez lubelskie Gaudium w2007 roku. Ale pisanie na stronie trwało nadal, zresztą według określonego klucza. Wiesław Myśliwski we wspomnieniu oHenryku Berezie powiada, że ten wybitny krytyk pisał wyłącznie otym, co mu się podobało, ana pisanie ozłych, słabych książkach szkoda mu było czasu. Podzielam ten pogląd. Piszę otym, co wzbudziło mój zachwyt, nawet jeśli tylko chwilowy, jak to się zdarza wpodróży. Piszę wtedy, gdy chcę coś „ocalić od zapomnienia”.

***

Zamieszczone wksiążce teksty wzdecydowanej części były wcześniej opublikowane wnieistniejącym już, niestety, kwartalniku „Zeszyty Literackie”.Józef Roth. Tren dla Europy Środkowej wokrojonej wersji znalazł się wkatalogu programowym Festiwalu Łódź Czterech Kultur 2011, aHotel sierot historii był wstępem do książki Josepha Rotha Hotel „Savoy” wwydawnictwie Austeria. Podobnie Kołysanie upiorów Wydawnictwo Universitas pomieściło wwyborze poezji Władysława Broniewskiego. IwreszcieSzalony ze Srebrnopiórego Ogrodu był zapowiedzią spotkania zJanuszem Szuberem podczas 3. Festiwalu Literackiego im. Czesława Miłosza wroku 2013. Przekład Fugi śmierci Paula Celana nie był dotąd publikowany. Powstał w1974 roku, kiedy znane było jedynie tłumaczenie Feliksa Przybylaka. Dziś mamy już kilka przekładów tego arcydzieła znajcelniejszym Stanisława Jerzego Leca. Niech zatem mój będzie znakiem czasu ikolejną próbą znalezienia idealnego odpowiednika wpolszczyźnie. Tłumaczenie wiersza wielkiego pianisty, ale ipoety Alfreda Brendla otwierało w2017 roku lutowy numer „Ruchu Muzycznego”. Wiersz Na odejście pewnej aktorki pojawił się wkwietniowym numerze roku 2020 miesięcznika „Śląsk”, aGłosy rodzinnego domu ukazują się po raz pierwszy.

Kartki z podróży

Lornetka Gombrowicza

Kiedy piję kawę zprzyjaciółmi wkawiarni La Régence, wyobrażam sobie, że Witold Gombrowicz obserwuje nas przez lornetkę zokna willi Alexandrine po drugiej stronie placu Grand Jardin. Widzę go, jak stoi wyprostowany ipatrzy uważnie, unieruchomiony wtej sytuacji na pięknej fotografii Bohdana Paczowskiego. Lornetka była prezentem od przyjaciół na koniec pobytu wBerlinie. Od tej pory jest stałym jego rekwizytem. Jeśli właściciel nie trzyma jej zwyraźnym zadowoleniem wrękach, leży ona na stole, przy którym pisarz pracuje. Obok piór, dwóch zielonych parkerów, obok fajki, zapałek itytoniu, wśród zaczernianych właśnie papierów. Zwracała uwagę wszystkich odwiedzających. Jak pisze jeden znich, „przy jej pomocy Gombrowicz penetrował cały obszar gór widocznych zjego balkonu. Było to, zdaje się, ulubione zajęcie pisarza, który opisując cokolwiek, znał przedmiot zdokładnością do ostatniego szczegółu”. Na zdjęciu zKotem Jeleńskim, dokumentującym rozmowy oprzekładzie Operetki, tym, na którym widzimy najbardziej roześmianego Gombrowicza, lornetka, choć przesunięta na drugi plan, znajduje się przecież wosi fotografii. Wmoim wyobrażeniu Witold stoi zatem ipatrzy uważnie, aby później zapytać, jak Jeana Kalmana, znawcę teatru japońskiego, który go tu odwiedzał: „Zkim byliście wLa Régence? Oczym rozmawialiście?”. Wspominając te rozmowy, Kalman podsumowuje: „Próbował, na podstawie tego, co zobaczył przez lornetkę iusłyszał od nas, zrekonstruować scenę wkawiarni. Jego lornetka była przedmiotem, za którego sprawą plac Grand Jardin zbiegiem lat uzyskał szczególną przejrzystość”.

Jest 25 lipca 2009 roku. Przyjechałem do Vence pierwszy raz wżyciu. Po wakacjach spędzonych wpobliżu Aix-en-Provence tego właśnie dnia – wczterdziestą rocznicę śmierci Witolda Gombrowicza – chciałem być tutaj.

WLa Régence kawa nie kosztuje już 30 centymów, jak w1966 roku, ani 4,20 franka, jak w1985, oczym pisze we wspomnieniach Kazimierz Głaz, malarz, będący blisko wtamtych latach zpisarzem. Nie ma już centymów ani franków. Dziś kawa kosztuje tu 1,5 euro, aja nie daję jak Gombrowicz wielkopańskich napiwków, bo współczesna kelnerka nie zrozumiałaby mojego gestu. Wniczym niepodobna do Ginette Palomorèze, „wysokiej, przystojnej brunetki, ostatniej modelki starego Matisse’a”, która podawała tu jeszcze wlatach sześćdziesiątych. Tylko dla niej przychodziło do La Régence wielu klientów. To ona widziała naszego pisarza śpiewającego na cały głos wtej kawiarni arie zOperetki, którą tutaj właśnie napisał. Widok jedyny wswoim rodzaju, jak zaświadcza Głaz. Wto sobotnie południe stałych bywalców, jak się wydaje, jest niewielu. Czy są nimi wybitni artyści, nie wiem. Dominują jednodniowi turyści, bo „Vence [to] miasteczko położone dość niegłupio, sławne istare. Katedra zXVI w., mury obronne, wąskie uliczki. Kaplica Różańcowa projektowana przez Mattisse’a. Palmy irozłożyste platany, galerie obrazów, wibrujące słoneczne światło iwoda mineralna ze źródła Foux, wytryskująca wróżnych punktach miasta. Bogaci isławni ludzie mieszkający wswoich wygodnych willach iklimat łagodzący wszelkie dolegliwości, umiarkowany, południowy. Alpy Nadmorskie. Salon Świata”, jak Głazowi reklamował to miejsce Gombrowicz.

Mimo iż długo siedzę przy stoliku iobserwuję życie placu, nie widzę żadnego rolls-royce’a ani jaguara, którymi, jak twierdził Gombrowicz, „okoliczni chłopi przywożą na targ swoje produkty”. Samochody popularnych marek przejeżdżają przez środek Grand Jardin. Te, które się tutaj zatrzymują, zjeżdżają szybko wdół inikną wprzepastnych czeluściach wielopoziomowego podziemnego parkingu. Od strony przylegającej do Alexandrine zbudowano wielką estradę. Na niej wplątaninie przewodów isprzętu nagłaśniającego kręcą się muzycy itechnicy rockowej grupy. Odwracam się do nich plecami, aby wślad za pisarzem „usłyszeć szmer wód Foux wfontannie”. Woda, krystalicznie czysta izimna, smakuje wyjątkowo wpanującym upale lipcowego dnia.

Na placu przy katedrze, gdzie odbyła się msza za spokój duszy autora Ślubu, spotykam Ritę Gombrowicz. Strażniczka czułej pamięci opisarzu patrzy ztajemniczym uśmiechem na młodziaków zpodżywieckiego Pilska, którzy wstrojach regionalnych przygotowują się do specjalnego koncertu. Co tu robią zokazji czterdziestolecia śmierci Gombrowicza nastolatki wgóralskim przebraniu, mógłby wytłumaczyć chyba tylko Sławomir Mrożek, mieszkający wodległej okilkanaście kilometrów Nicei. Chichot autora Ferdydurke nakłada się na gwar wielojęzycznego tłumu… Gawędzimy oprzyszłości muzeum pisarza wVence. Jak dotąd zapadła decyzja oRadomiu, rozmowy wVence trwają od lat. Willa Alexandrine została zakupiona przez miasto, ale czy znajdzie się tam miejsce dla naszego pisarza? Nie mówię pani Ricie, że przed godziną nie wpuściły mnie do niej dwie panienki opiekujące się zespołem rockowym, który po południu będzie koncertował na placu iwłaśnie wAlexandrinie wyznaczono mu zaplecze. Nikt ztej młodzieży nie wie oGombrowiczu, ani tym bardziej orocznicy, choć jedna zrozmówczyń jest aktorką izzapałem chce dyskutować oKrzysztofie Warlikowskim. Obie, podążając za moim wzrokiem, dopiero teraz przeczytały tablicę upamiętniającą pobyt Witolda Gombrowicza wtym niezwykłym domu.

Opuszczam hałaśliwy plac katedralny, na którym do Rity Gombrowicz podchodzą kolejne damy znicejskiej Polonii. Mijam stare mury obronne. Poza nimi dopada mnie niezwykła cisza izwiększony upał. Kieruję się na położony poza starówką, na lekkim zboczu, cmentarz. Prowadzi mnie opis Kazimierza Głaza. „Grób Gombrowicza zrobiony zszarego granitu usytuowany jest wostatnim kwartale, na lewo pod murem, gdzie rosną cyprysy. Czarna antykwa liter, zktórych ułożone jest jego nazwisko, data urodzin iśmierci, wyróżnia jego grób zdaleka swoją artystyczną prostotą”. Nieoczekiwanie na tym, jak się wydawało, zupełnie pustym cmentarzu, przy grobie pisarza spotykamy rodzinę turystów zPolski. Ojciec zpowagą opowiada dzieciom, kim był Gombrowicz. Nasze przyjście uwiarygodnia jego opowieść. Na grobie dwa duże wieńce, od żony ikonsula polskiego, kilka pojedynczych kwiatów… Wiedział, że tu spocznie. Nieraz mówił otym cmentarzu „moja przyszła siedziba”.

Wyjeżdżam zVence. Na wzgórzu ponad miastem, na drodze wkierunku Saint-Paul, jeden zwielu punktów widokowych. Tędy często sławnym deux-chevaux jeździli Gombrowicz zRitą. „Najpiękniejsze podróże to małe wycieczki wokół Vence, tak jak wycieczki Pickwicka na przedmieścia Londynu”. Czy to tu miało miejsce zdarzenie zjej ostatnich, najmocniejszych wspomnień? „Prowadziłam ostrożnie, ale wpewnym momencie poprosił, żebym zwolniła, potem, żebym się zatrzymała. Wyjął chusteczkę zkieszeni izobaczyłam, że płacze. Głośno wytarł nos, żeby to uciąć. Umieram, wiem, że umieram – ipodziękował mi za to, co dla niego zrobiłam”. Nie chcę jednak pozostać ztym wrażeniem. Wolę go widzieć, jak stoi na jednym ze wzgórz iprzez lornetkę ogląda porażająco piękny krajobraz, który rozsuwa się teraz przede mną. Zjednej strony skały, zdrugiej porośnięte lasem wąwozy. Wrozpalonym słońcu południa zieleń, jak na obrazach Cézanne’a, odkrywa całą swoją gamę. Isłyszę, jak mówi do Rity: „Patrz, jak to się muzycznie rozwija!”.

W domu Petrarki

Markowi Zagańczykowi

Na bilecie, który dostaję wkasie Muzeum Petrarki wFontaine-de-Vaucluse, widnieje kserokopia rysunku wykonanego przez poetę na marginesie dzieła Pliniusza. Widzimy czaplę zwyłowioną rybą wdziobie, awtle wzniesienie zwieńczone kościołem. Może to siedziba przyjaciela poety, Philippe’a de Cabassoles, biskupa Cavaillon, który wsąsiedztwie Vaucluse miał okazały zamek na skalnym urwisku? Ustóp góry wytryskują źródła rzeki, to oczywiście Sorgue, zktórej pochodzi ryba. Podstawę kompozycji rysunku stanowi linijka starannego łacińskiego pisma, kaligraficzne arcydziełko, wktórym Petrarka zawarł swoje uczucie do tego miejsca: „Moja najmilsza samotnia zaalpejska”. Rozpoznaję ten rysunek dzięki pięknej monografii Jana Parandowskiego, w której znajdujemy jego reprodukcję itłumaczenie łacińskiej formuły. Petrarka, wydany po raz pierwszy w1956 roku, czytany powtórnie tu, wProwansji, nabiera dodatkowego smaku. Jest znakomitym przewodnikiem po splątanych ścieżkach życia itwórczości poety. Ma również walory wprowadzenia do kultury jesieni średniowiecza, co tak ułatwia poruszanie się wśród rozlicznych śladów przeszłości tej krainy. Aprzy tym napisany polszczyzną, której darmo dziś szukać wrodzimym pisaniu oliteraturze.

Dziewczyna wkasie, jedyny pracownik muzeum wniedzielne przedpołudnie 19 lipca, zaskoczona przyjmuje wiadomość, że dziś właśnie obchodzimy 635-lecie śmierci gospodarza. Iże jesteśmy dokładnie wprzededniu jego 705. urodzin, bo taką mamy zbieżność dat wbiografii Francesca Petrarki. Wjego domu nie zorganizowano ztej okazji żadnych obchodów. Czy tylko dlatego, że ani się tu nie urodził, ani tu nie umarł? Urodzony wArezzo, zakończył swe życie wArqà pod Padwą, gdzie mieści się jego monumentalne mauzoleum.

Ojciec poety, prawnik wplątany wszereg nieudanych interesów, musiał opuścić ojczysty kraj i w 1312 roku zawędrował zrodziną do Awinionu. Miasto nad Rodanem trzy lata wcześniej stało się stolicą papiestwa iwten sposób zaczęła się, trwająca niespełna wiek, największa wjego dziejach koniunktura. Papieże otaczają je murami, wznoszą swój wielki pałac, budowane są kościoły iświeckie siedziby. Jedną zmiar tego rozwoju jest fakt, że Petrarkowie nie znajdują wAwinionie domu. Osiedlają się wpobliskim Carpentras, gdzie kardynałowie ibiskupi lokują swe pozamiejskie rezydencje. W kontekście interesów ojca poety jest to zapewne korzystne położenie. Dla Francesca Petrarki wten sposób rozpoczną się wielorakie iwieloletnie związki zProwansją.

Tutaj zacznie pierwsze nauki, tu wróci po nielubianych studiach prawniczych wBolonii, bo ojciec niepomny własnych niefortunnych doświadczeń przeznaczy go do zawodu prawnika. Mimo wielu podróży izpominięciem ostatniego okresu jego życia Prowansja, „ten słodki kraj”, przez długi czas będzie jego ojczyzną. Wjej stolicy, wAwinionie, 6 kwietnia 1327 roku wkościele św. Klary zobaczy Laurę. Zdarzenie to, fikcyjne czy prawdziwe, da mu impuls do napisania Sonetów, arównocześnie zatrudnienie dla nieskończonej rzeszy badaczy jego biografii itwórczości na całą wieczność literatury.

WAwinionie Petrarka angażuje się wpolitykę papiestwa, ale iwbogate życie towarzyskie miasta. Jest przecież młodym mężczyzną odużych potrzebach iszerokich zainteresowaniach. Daje różne dowody swej witalności. Jednym zcharakterystycznych jest zdobycie Mont Ventoux, najwyższego szczytu obok Awinionu, wtowarzystwie młodszego brata Gerarda. Wyprawa godna bardziej romantycznych twórców, unoszących wgóry swoje depresje, niż poety późnego średniowiecza wciepłej opończy ślęczącego nad inkunabułami… Wietrzna Góra ma wysokość 1912 m. Nam, współczesnym, bardziej niż zliteraturą kojarzy się ze zmaganiami kolarzy, uczestniczących wTour de France. Kilka lat temu pasjonującą walkę ozwycięstwo wzdobyciu tej góry stoczył Lance Armstrong zMarco Pantanim. Oba zmagania ze sportowego punktu widzenia łączy to, że wobu zwyciężyli młodsi. Po cóż jednak chodzimy wgóry? Dla Petrarki całodzienna wspinaczka stała się źródłem przemyśleń nad sensem własnego istnienia. Znajdziemy je wobszernym liście napisanym do przyjaciela, Dionizego da Borgo, który Parandowski nazywa „jednym znajbardziej wzruszających dokumentów ludzkich”. Petrarka ma trzydzieści dwa lata ichyba właśnie wczasie tej górskiej wędrówki przekracza smugę cienia. Czy to wtedy zalała go fala niechęci do Awinionu? Będzie go odtąd nazywał apokaliptycznym Babilonem. Apóźniej napisze druzgoczące podsumowanie: „Jest to źródło cierpienia, gospoda gniewu, szkoła błędów, świątynia herezji, kuźnia kłamstwa, ohydne więzienie, piekło na ziemi”.

Nie mogąc przekonać papieża do powrotu do Rzymu igłęboko odczuwając wielkomiejską pustkę, Petrarka postanawia opuścić miasto. Znajduje dom wVaucluse, Zamkniętej Dolinie (łac. Valais Clausa) rzeki Sorgue. Zprzerwami na podróże idłuższe pobyty wróżnych miastach Europy iWłoch będzie tu mieszkał szesnaście lat. Powie onich: „Lata, które przeżyłem wVaucluse, mijały wtakim spokoju, tak cudownie, że teraz, kiedy wiem, czym jest życie ludzkie, uważam, że tylko wtym czasie żyłem, ainne moje dni były katuszą”.

Wejście do muzeum od tyłu domu pozwala od razu zobaczyć ogród poety ipołyskującą wsłońcu rzekę Sorgue zjej zimnymi źródlanymi wodami. Iznowu mogę powtórzyć za nim: „Miłe powietrze, wiatry łagodne, ziemia słoneczna, jasne źródła, rzeka rybna, gaj cienisty…”.

Mając już wręku bilet zczaplą, spostrzegam, że parter oddano innemu poecie. To bardzo mi bliski René Char. Poświęcona mu ekspozycja zawiera rękopisy tekstów literackich, listy do przyjaciół iwydania dzieł. Szczególną uwagę zwraca ich plastyczna oprawa. Trudno, żeby było inaczej, skoro przygotowywali ją tacy twórcy zaprzyjaźnieni zCharem, jak Georges Braque, Pablo Picasso, Joan Miró, Alberto Giacometti czy Nicolas de Staël. Grafiką towarzyszącą poezji kieruje zasada suwerenności wypowiedzi artystycznej. Wzałożeniu autorów prezentacji jego książki są dialogiem tego, co malarskie, ztym, co poetyckie. Char urodził się wsąsiedniej miejscowości, L’Isle-sur-la-Sorgue, w1907 roku. Rodzinnej ziemi irzece dzieciństwa poświęcił wiele swoich wierszy ipoetyckiej prozy. W1947 roku to on poznał Jeana Villara ze swymi przyjaciółmi, Yvonne iChristianem Zervosami, kolekcjonerami imecenasami sztuki, którzy prowadzili wParyżu znaczące pismo „Cahiers d’Art”. Ztego spotkania narodził się początek festiwalu teatralnego wAwinionie. Villar przywrócił miastu nad Rodanem rozbuchane życie, przynajmniej wlipcu każdego roku.

René Char był zafascynowany Petrarką. Może zwdzięczności, że Sonety do Laury powstały na jego ziemi, amoże dlatego, że idla niego liryka miłosna była czymś donioślejszym niż samo wyznanie uczucia do ukochanej.

Wchodzę na piętro, tam właśnie żył ipracował włoski poeta. Dziś nie ma tu niczego, co Petrarka trzymałby wswoich rękach. Wgablotach oglądamy stare wydania jego poezji. Zgłębokich wieków patrzą na nas edytorskie rarytasy. Od jego czasów po dzisiejsze. Te najnowsze gromadzone są na poddaszu. Tam ulokowano współczesną bibliotekę, także wwersji skomputeryzowanej. Wszafach pomieszczone zostały książki opoecie zcałego świata. Szukam bezskutecznie monografii Jana Parandowskiego. Nic dziwnego, trudno ją dziś znaleźć wantykwariatach, aMuzeum Petrarki po latach głębokiego snu otwarło swe podwoje niedawno, w1986 roku. Ichoć nie ma wnim przedmiotów, które należały do poety, nie przeszkadza to przecież naszej wyobraźni szukać przejawów jego ducha. Czy zresztą nie wystarczy to gotyckie okno wbibliotece, przez które widać ogród, tak kiedyś zumiłowaniem przez niego uprawiany, iSorgue, teraz poskramianą przez młyn, który Petrarki już nie pamięta? Wstęga rzeki wyłania się spośród bujnej zieleni. Gdzieś niedaleko, tuż za nią, bije jej źródło. Nie pojadę tam, bo moi przyjaciele chcą jak najprędzej stanąć w