Dania. Tu mieszka spokój - Sylwia Izabela Schab - ebook

Dania. Tu mieszka spokój ebook

Sylwia Izabela Schab

4,0

Opis

Jak żyje się w kraju, którego mieszkańcy chcą być fucking flink – „zajebiście życzliwi”?

Dlaczego Kopenhaga nazywana jest miastem przyszłości?

Co wspólnego ma Władca Pierścieni z duńskim „bogactwem naturalnym”, czyli zaufaniem?

W rankingach poziomu szczęścia Dania od lat nie schodzi z podium, tutaj powstało pierwsze ministerstwo środowiska, a pierwszą ministrą w Europie została Dunka. Znana z designu i architektury, niewymuszonego stylu życia, fascynującej Kopenhagi czy rowerowych autostrad, Dania kojarzona jest jako skandynawski raj. I słusznie! Ważne są tu relacje z innymi ludźmi, liczy się jakość życia, a ideałem jest wielokulturowe społeczeństwo dobrobytu. Jednak ojczyzna Andersena ma też ciemniejsze karty w swojej historii.

To pierwsza tak wieloaspektowa książka, której autorka, od 30 lat związana z Danią, zabiera nas w podróż po meandrach kraju. Opisuje mieszkańców, zaprasza do duńskiej kuchni i w dzikie niedostępne miejsca oraz zachęca, aby samemu przekonać się, jak wygląda ten mały, ale wyjątkowy kraj po drugiej stronie Bałtyku.

Może i Danii nie jest potrzebna reklama, za to nam potrzebna jest taka książka. Z Sylwią Izabelą Schab wybieramy się w podróż do Danii, tam i z powrotem, z duńską architekturą oraz architekturą duńskości w tle. To wieloaspektowa, wielogłosowa opowieść o bezpretensjonalności i wspólnotowości. Interesująca i bardzo inspirująca lektura, niuansująca obraz Skandynawii i Skandynawów.

Natalia Kołaczek, autorka Szwecjobloga i książki I cóż, że o Szwecji.

To książka, jakiej brakowało: skarbnica aktualnej wiedzy o Danii. Pozwala lepiej zrozumieć Duńczyków i ich kulturę oraz historię. Parafrazując cytowany w książce gruk Pieta Heina: „Ta książka jest tak bogata w treści, że się to w głowie nie mieści”.

Agata Lubowicka, skandynawistka i tłumaczka literatury duńskiej.

Wspaniale czyta się książki powstałe z niedosytu. Autorka poświęciła całe zawodowe życie Danii i dzieli się z nami pasją do tego małego kraju o wielkich ambicjach. Po lekturze mamy ochotę już na zawsze przesiąść się na rower, zwolnić tempo życia, zaangażować w wolontariat i łaskawszym okiem spojrzeć na hot dogi.

Ilona Wiśniewska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (61 ocen)
17
32
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
drdr16

Dobrze spędzony czas

Dla lubiących kdiacki o innych nacjach bardzo przyjemna lektura. Opowieść o historii, kulinariach, podejsciu do pracy i wypoczunku, ale też fobiach Duńczyków
00
czytelna1

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna lektura. Dania wydawała mi się do tej pory "taka moja". Teraz ci, którzy przeczytają książkę, także zafascynują sie tym małym - wielkim krajem. Dania bez idealizacji, Dania prawdziwa, z zaletami i wadami. I wcale Polakom nie jest daleko do mentalnosci ludzi południowej Północy. Kto nie lubi tłumów, upałów i pułapek na turystów -to doskonałe miejsce, w ktorym cieszy sie ze zwyczajności, w którym ponwielu plażach jeździ się samochodami, i w ktorym czujemy się wolni.
00
tomasz77713

Całkiem niezła

.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Syl­wia Iza­bela Schab, 2023 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Re­dak­torka pro­wa­dząca: We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Agata Gać
Re­dak­cja: Ewe­lina Si­kora-Cho­da­kow­ska
Kon­sul­ta­cja me­ry­to­ryczna: Wło­dzi­mierz Ka­rol Pes­sel
Ko­rekta: Agata Ton­dera, Ka­ta­rzyna Dra­gan
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak | Pra­cow­nia Li­ter­nic­twa i Gra­fiki
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pą­gow­ska
Fo­to­gra­fia na okładce: © bo­ri­sim­ple | Alamy Stock Photo
Fo­to­gra­fie we wnę­trzu: s. 8, 14, 26, 27, 34, 35, 90, 144, 180, 192, 224, 236, 254 (dolna fo­to­gra­fia), 255, 266, 271, 336 © Ir­mina Bloch; s. 296 © Ire­ne­usz Bloch
Po­zo­stałe fo­to­gra­fie, je­śli nie za­zna­czono ina­czej, po­cho­dzą z ar­chi­wum au­torki.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67616-44-7
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wiemy, że wiele po­dróży za­czyna się w domu, w za­ci­szu wy­god­nego fo­tela z książką w dłoni. Dla­tego stwo­rzy­li­śmy se­rię po­dróż­ni­czą, w któ­rej dzie­limy się oso­bi­stymi opo­wie­ściami o miej­scach bli­skich i da­le­kich. Wy­da­jemy książki pełne lo­kal­nych sma­ków i nie­za­po­mnia­nych za­pa­chów. Przy­bli­żamy kul­turę, ję­zyk i hi­sto­rię da­nego kraju. Po­ru­szamy te­maty za­an­ga­żo­wane spo­łecz­nie i po­li­tycz­nie, a jed­no­cze­śnie po­ka­zu­jemy co­dzienne ży­cie miesz­kań­ców oraz nie­zwy­kłe miej­sca, któ­rych nie znaj­dzie­cie w prze­wod­ni­kach.

Dzięki na­szym książ­kom każdy dzień jest po­dróżą.

W SE­RII PO­DRÓŻ­NI­CZEJ WY­DAW­NIC­TWA PO­ZNAŃ­SKIEGO DO­TYCH­CZAS UKA­ZAŁY SIĘ:

Na­ta­lia Ko­ła­czek I cóż, że o Szwe­cji

Anna Ku­rek Szczę­śliwy jak ło­soś. O Nor­we­gii i Nor­we­gach

Ma­ciej Brencz Fa­rer­skie ka­dry. Wy­spy, gdzie owce mó­wią do­bra­noc

Mag­da­lena Ge­now Buł­ga­ria. Złoto i ra­kija

Alek­san­dra Michta-Jun­tu­nen Fin­lan­dia. Sisu, sauna i sal­miakki

Mi­ko­łaj Bu­czak So­bre­mesa. Spo­tkajmy się w Hisz­pa­nii

Agnieszka Ka­miń­ska Szwaj­ca­ria. Po­dróż przez raj wy­my­ślony

Agnieszka Kraw­czyk Ru­mu­nia. Al­ba­stru, ciorba i wino

Da­mian Ha­daś Ala­ska. Przy­sta­nek na krańcu świata

Ka­ta­rzyna Łoza, Ukra­ina. So­roczka i ki­szone ar­buzy

Iza­bela No­wek, Al­ba­nia. W szpo­nach czar­nego orła

.

WSTĘP.JAK SIĘ DZIEJE W PAŃ­STWIE DUŃ­SKIM?

Ta książka wzięła się z nie­do­sytu. A w każ­dym ra­zie z tego, co sama po­strze­gam jako brak. I z za­zdro­ści. Długo – i nada­rem­nie – cze­ka­łam na to, żeby Da­nia wzbu­dziła za­in­te­re­so­wa­nie pol­skich au­to­rów; z za­zdro­ścią pa­trzy­łam na ro­snące stosy pu­bli­ka­cji o Szwe­cji, Nor­we­gii czy Is­lan­dii. Na pol­skim rynku wy­daw­ni­czym do­stępne są co prawda książki za­ha­cza­jące o Da­nię, a także tłu­ma­cze­nia po­pu­lar­nych po­zy­cji za­gra­nicz­nych (o czym wię­cej w roz­dziale Po­dróż po bi­blio­tece), brak jed­nak po­czyt­nych re­por­taży, trudno też zna­leźć szer­sze ob­ja­śnie­nie, z czym się Da­nię je. Me­ta­fora ku­li­narna nie jest tu przy­pad­kowa. Gra słów „da­nia” – „Da­nia” dała już kie­dyś asumpt do po­wta­rza­nego jako żart lap­susa tłu­ma­cze­nio­wego, w któ­rym pol­skie „da­nia z kur­czaka” prze­ło­żono na an­giel­ski jako... Den­mark from chic­ken!

Ta książka wzięła się też z fa­scy­na­cji i wdzięcz­no­ści. Całe moje ży­cie za­wo­dowe jest zwią­zane z Da­nią, dzięki niej spo­tkało mnie bar­dzo dużo do­brego – zresztą nie tylko za­wo­dowo. Naj­pew­niej mam po pro­stu szczę­ście – do spo­ty­ka­nia na swo­jej dro­dze Du­nek i Duń­czy­ków, któ­rzy utwier­dzają mnie w prze­ko­na­niu, że kraj, z któ­rym prze­pla­tają się moje ścieżki, to miej­sce, do któ­rego przy­staję. W któ­rym się od­naj­duję. I które wciąż mnie in­try­guje.

Ty­tu­łowe „Jak się dzieje w pań­stwie duń­skim?” jest na­wią­za­niem do chyba naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nej frazy do­ty­czą­cej Da­nii, czyli „Źle się dzieje w pań­stwie duń­skim”. Co cie­kawe, pol­ski od­po­wied­nik Szek­spi­row­skiego So­me­thing is rot­ten in the state of Den­mark nie jest do­kład­nym tłu­ma­cze­niem, ja­kie można zna­leźć w pol­skich wy­da­niach Ham­leta (rot­ten zna­czy „zgniły”), a ano­ni­mo­wym prze­kła­dem, który – nie wie­dzieć czemu – za­do­mo­wił się w pol­sz­czyź­nie[1]. Ham­let jest nie tylko Szek­spi­row­skim bo­ha­te­rem, lecz także po­sta­cią z le­gendy. Hi­sto­ria po­cho­dzą­cego z Ju­tlan­dii Am­leda (bo tak brzmi jego imię w ro­dzi­mej wer­sji) prze­trwała dzięki dwu­na­sto­wiecz­nemu kro­ni­ka­rzowi zna­nemu jako Saxo Gra­ma­tyk (jego Ge­sta Da­no­rum wy­dano dru­kiem w Pa­ryżu w 1514 roku). Zbież­no­ści w prze­biegu ak­cji oraz imion po­staci (Ham­leta i jego matki Ger­trudy) nie po­zo­sta­wiają wąt­pli­wo­ści co do tego, skąd Szek­spir za­czerp­nął in­spi­ra­cję do dra­matu. Prze­su­nął co prawda miej­sce wy­da­rzeń z po­ło­żo­nej w pół­noc­no­ju­tlandz­kiej cie­śni­nie Lim­fjor­den wy­spy Mors do zamku w El­sy­no­rze (Hel­sin­gør), ale to już te­mat na inną opo­wieść...

Z tym ma­łym kra­jem o trud­nym ję­zyku – jak czę­sto bywa okre­ślana Da­nia – ze­tknę­łam się po raz pierw­szy pod­czas stu­diów w Ka­te­drze Skan­dy­na­wi­styki Uni­wer­sy­tetu im. Adama Mic­kie­wi­cza w Po­zna­niu. Wstyd się przy­znać, ale roz­po­czy­na­jąc na­ukę na fi­lo­lo­gii duń­skiej, o Da­nii, jej miesz­kań­cach i ję­zyku nie wie­dzia­łam nie­mal nic. I to jest wła­ściwy po­wód, dla któ­rego od­po­wiedź na py­ta­nie, co mnie skło­niło do ucze­nia się ję­zyka duń­skiego, jest... no tak, roz­cza­ro­wu­jąca. Szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści, nic po­nad to. Przy­pa­dek, który ni­gdy nie od­bił mi się czkawką. Eks­pe­ry­ment, który – rów­nież dzięki spo­tka­niu na mo­jej dro­dze wspa­nia­łych lu­dzi i zna­ko­mi­tych na­uczy­cieli: Jensa, Sørena i In­grid – stał się moim ży­cio­wym wy­bo­rem oraz źró­dłem wielu po­zy­tyw­nych emo­cji i do­świad­czeń.

Mój pierw­szy po­byt w Da­nii – w 1994 roku na kur­sie let­nim or­ga­ni­zo­wa­nym przez Mię­dzy­na­ro­dowy Uni­wer­sy­tet Lu­dowy w Hel­sin­gør – był nie tylko oka­zją do po­zna­nia wielu osób współ­prak­ty­ku­ją­cych za­wi­ło­ści ję­zyka duń­skiego (wśród nich i ta­kich, z któ­rymi do dziś utrzy­muję przy­ja­ciel­ski kon­takt, i ta­kich, które spo­tka­łam po la­tach na kur­sie tłu­ma­czy i tłu­ma­czek li­te­ra­tury duń­skiej), lecz także pierw­szym z cy­klu do­świad­czeń for­mu­ją­cych, otwie­ra­ją­cych i mo­ty­wu­ją­cych do bliż­szego po­zna­nia ma­łego kraju na Pół­nocy. Kursy wa­ka­cyjne w ko­lej­nych la­tach na uni­wer­sy­te­tach lu­do­wych (fol­ke­høj­sko­ler), ośmio­mie­sięczny kurs w Brand­bjerg Høj­skole, wie­lo­mie­sięczne po­byty sty­pen­dialne na Uni­wer­sy­te­cie Ko­pen­ha­skim, nie­zli­czone krót­sze i dłuż­sze wy­jazdy kon­fe­ren­cyjne i pry­watne, go­dziny stu­dio­wa­nia ję­zyka i kul­tury, czy­ta­nia, przy­go­to­wy­wa­nia kon­wer­sa­to­riów i wy­kła­dów, pi­sa­nia ar­ty­ku­łów i ksią­żek, mnó­stwo roz­mów: z Dun­kami i Duń­czy­kami – nie tylko o Da­nii, zaś o Da­nii – nie tylko z nimi, utwier­dziły mnie w prze­ko­na­niu, że wy­bra­łam pracę, a za­ra­zem pa­sję, która ni­gdy się nie znu­dzi, ni­gdy nie wy­czer­pie. I która – jak się po la­tach prze­ko­nuję – daje mi klucz do ko­lej­nych drzwi, za­równo w sen­sie za­wo­do­wym, jak i oso­bi­stym.

Da­nia jest w moim ży­ciu miej­scem ma­gicz­nym, do któ­rego en­tu­zja­stycz­nie po­wra­cam, w któ­rym czuję się jak w domu, o któ­rym czę­sto my­ślę i które mnie in­spi­ruje. Chcia­ła­bym, żeby za­in­te­re­so­wała i za­in­spi­ro­wała także was.

I taki za­mysł przy­świeca ni­niej­szej książce: ma­rzy mi się prze­flan­co­wa­nie na nasz grunt po­zy­tyw­nego ko­no­to­wa­nia wspól­no­to­wo­ści, umie­jęt­no­ści współ­dzia­ła­nia prak­ty­ko­wa­nej w ćwi­cze­niach co­dzien­no­ści, zbli­żona do duń­skiej umie­jęt­ność pro­wa­dze­nia pu­blicz­nej de­baty, kul­tura kon­sen­susu, a nade wszystko od­na­le­zie­nie rów­nież i przez nas tego, co jest naj­waż­niej­szym za­so­bem na­tu­ral­nym, praw­dzi­wym zło­tem Duń­czy­ków – za­ufa­nia spo­łecz­nego. Za­chwyt i nie­wąt­pli­wie cie­płe uczu­cia, któ­rymi da­rzę Da­nię, nie mu­szą czy­nić mnie ślepą na nie­wy­godne (z punktu wi­dze­nia przy­ję­tej przez Duń­czy­ków nar­ra­cji na­ro­do­wej) ele­menty jej hi­sto­rii i kul­tury. W tej książce po­świę­cam im osobny roz­dział, a i w in­nych frag­men­tach wska­zuję to, co dys­ku­syjne, gład­kie je­dy­nie na po­wierzchni.

Mam jed­nak przede wszyst­kim na­dzieję, że po­trak­tu­je­cie tę książkę jako lekki w for­mie wstęp do dal­szej po­dróży. Że za­chęci was do od­kry­wa­nia na wła­sną rękę tego, co czyni z Da­nii cał­kiem przy­jemne miej­sce na ziemi.

Nowa dziel­nica Ko­pen­hagi – Nor­dhavn (Port Pół­nocny)

MAŁY KRAJ Z TRUD­NYM JĘ­ZY­KIEM

Dan­mark er et lille land med et svært sprog – „Da­nia to mały kraj z trud­nym ję­zy­kiem” – od tej frazy roz­po­czyna się wiele tek­stów o kró­le­stwie Mał­go­rzaty II. Wy­brzmie­wają w niej dwa ele­menty cha­rak­te­ry­styczne dla duń­skiej sa­mo­świa­do­mo­ści: mi­krość te­ry­to­rialna, która jest jed­no­cze­śnie kom­plek­sem Duń­czy­ków, i nie­przy­stęp­ność ję­zyka, ta jest ni­czym szy­bo­let da­jący wstęp do kręgu nie­licz­nych wta­jem­ni­czo­nych, któ­rym udało się wy­grać na et­nicz­nej lo­te­rii. O tym, jak bar­dzo po­wszechne są to prze­ko­na­nia, świad­czy cho­ciażby fakt, że wie­lo­krot­nie pa­dały z ust mo­ich duń­skich zna­jo­mych w roz­ma­itych roz­mo­wach. Czę­sto też po­wta­rzane są w de­ba­tach pu­blicz­nych – jako ar­gu­menty prze­ma­wia­jące za duń­ską wy­jąt­ko­wo­ścią, którą na­leży chro­nić.

Da­nia jest kra­jem nie­wiel­kim – je­śli pod uwagę bie­rzemy Da­nię wła­ściwą, a nie Wspól­notę Kró­le­stwa (Rigs­fæl­les­ska­bet), obej­mu­jącą rów­nież Gren­lan­dię i Wy­spy Owcze. Jej po­wierzch­nia wy­nosi około czter­dzie­stu trzech ty­sięcy ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych. Składa się na nią Pół­wy­sep Ju­tlandzki, naj­bar­dziej na pół­noc wy­su­nięta część Ni­ziny Nie­miec­kiej, oraz po­nad czte­ry­sta (nie­które źró­dła po­dają, że bli­sko pięć­set) wysp i wy­se­pek – w więk­szo­ści nie­za­miesz­ka­łych, a na­wet nie­na­zwa­nych. Naj­więk­sze to Ze­lan­dia (na któ­rej mie­ści się sto­łeczna Ko­pen­haga), Thy, czyli pół­nocna część Pół­wy­spu Ju­tlandz­kiego, od­dzie­lona od niego cie­śniną Lim­fjor­den, Fio­nia, Lol­land oraz Fal­ster. Naj­dłuż­sza duń­ska rzeka – Gu­denå (jej na­zwa ozna­cza „stru­mień po­świę­cony bo­gom”) – pły­nie na dłu­go­ści nie­spełna stu sześć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów. Co do naj­wyż­szego wznie­sie­nia nie ma jed­no­myśl­no­ści, nie­które źró­dła po­dają, że to Yding Sko­vhøj (z kur­ha­nem z epoki brązu na szczy­cie), inne, że Ejer Ba­vne­høj, bądź Møl­le­høj – tak czy siak naj­wyż­szy punkt Da­nii znaj­duje się nie­całe sto sie­dem­dzie­siąt trzy me­try nad po­zio­mem mo­rza.

Duń­ska po­li­to­lożka Sara Bin­zer Ho­bolt, pi­sząc o swo­ich ro­da­kach, wska­zuje na sprzecz­ność, która jest jedną z cech cha­rak­te­ry­stycz­nych ich toż­sa­mo­ści: „Na­ro­dową au­to­iden­ty­fi­ka­cję Duń­czy­ków można opi­sać jako am­bi­wa­lentną mie­sza­ninę świa­do­mo­ści wła­snej nie­wiel­ko­ści i sta­tusu ma­łego pań­stwa z dumą z na­szej świe­tla­nej prze­szło­ści i na­dal ist­nie­ją­cej prze­wagi”[1]. Ko­kie­to­wa­nie skrom­no­ścią ob­szaru, przy ak­tyw­nym nie­pa­mię­ta­niu, że czę­ścią Wspól­noty Kró­le­stwa (Rigs­fæl­les­ska­bet) jest naj­więk­sza na świe­cie wy­spa – Gren­lan­dia – o po­wierzchni li­czą­cej po­nad dwa mi­liony ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych, to za­pewne stra­te­gia kre­owa­nia ob­razu wła­snego kraju jako skrom­nego i nie­śnią­cego o po­tę­dze (a jed­no­cze­śnie o du­żym zna­cze­niu po­li­tycz­nym). Żeby mieć wy­obra­że­nie, o ja­kich wiel­ko­ściach mowa w przy­padku sa­mej Da­nii, bez Gren­lan­dii i Wysp Owczych, warto uzmy­sło­wić so­bie, że jest ona po­nad sie­dem razy mniej­sza od po­wierzchni Pol­ski, a z uwzględ­nie­niem tych te­re­nów – nie­mal sie­dem razy więk­sza. Na­to­miast ję­zyk duń­ski, wbrew oce­nie sa­mych Duń­czy­ków oraz po­wta­rza­nym przez ob­co­kra­jow­ców mi­tycz­nym opi­niom, wcale nie jest taki trudny, o czym jesz­cze spró­buję was prze­ko­nać.

Fa­luje pa­gór­kami, do­li­nami

Jest taki piękny kraj

Po­stawny roz­ło­ży­stymi bu­kami

Przy sło­nym bał­tyc­kim brzegu

Fa­luje pa­gór­kami, do­li­nami

Imię jego – wie­lo­wieczna Da­nia[1*]

Tak brzmi pierw­sza strofa jed­nego z duń­skich hym­nów na­ro­do­wych (a ist­nieją dwa ofi­cjalne[2*]), wier­sza Der er et yn­digt land (Jest taki piękny kraj), na­pi­sa­nego w 1819 roku przez głów­nego przed­sta­wi­ciela duń­skiego ro­man­ty­zmu Adama Oeh­len­schlägera. Wo­kół za­war­tej w tym utwo­rze wi­zji osnuty jest cały dzie­więt­na­sto­wieczny ob­raz duń­skiej prze­strzeni geo­gra­ficz­nej i men­tal­nej. Ob­raz, który nie stra­cił na ak­tu­al­no­ści. Przed­sta­wia Da­nię jako ka­me­ralną, przy­tulną kra­inę, gdzie kra­jo­braz kształ­tuje się har­mo­nij­nie, ła­god­nie fa­luje, plu­szowo roz­ta­cza się nad kwiet­nymi łą­kami, po­ła­ciami ko­ni­czyny i po­lami z ła­nami doj­rze­wa­ją­cego zboża, przy przy­ja­znym szu­mie mor­skich fal i szem­rzą­cych tu i ów­dzie stru­my­ków. Gó­rują nad nim wie­kowe buki, a o daw­nych dzie­jach przy­po­mi­nają do­lmeny – neo­li­tyczne ka­mienne gro­bowce, tak zin­te­gro­wane z kra­jo­bra­zem, że wy­dają się na­le­żeć do po­rządku na­tury, nie kul­tury.

Do­lmeny są nie­od­łączną czę­ścią duń­skiego kra­jo­brazu. Tu­taj na ob­ra­zie z 1839 roku au­tor­stwa Jo­hana Tho­masa Lund­bye’a, „Pre­hi­sto­ryczny gro­bo­wiec w po­bliżu Ra­klev na Re­fsnæs”. Żró­dło: Wi­ki­me­dia

Te mo­tywy po­wta­rzają się w wielu Dan­marks­sange – pie­śniach o Da­nii, na­wią­zu­ją­cych do jej kra­jo­brazu, hi­sto­rii, a także men­tal­no­ści i sto­sunku Duń­czy­ków do oj­czy­zny. Roz­po­znać je można także w ma­lar­stwie nurtu ro­man­ty­zmu na­ro­do­wego, któ­rego twórcy świa­do­mie przed­sta­wiali prze­strzeń geo­gra­ficzną w wy­sty­li­zo­wany spo­sób, na przy­kład prze­ska­lo­wu­jąc na­brzeżne klify albo ze­sta­wia­jąc ele­menty, które w na­tu­rze obok sie­bie nie wy­stę­po­wały, by stwo­rzyć ty­powy, wspólny, duń­ski „kra­jo­braz na­ro­dowy”[2]. W dzie­więt­na­stym wieku za­in­te­re­so­wa­nie przy­rodą było de­cy­du­ją­cym ele­men­tem w ro­zu­mie­niu, czym jest oj­czy­zna, i jedną z na­czel­nych form pa­trio­ty­zmu. Ję­zyk, kul­tura, hi­sto­ria i kra­jo­braz współ­two­rzyły jed­ność wy­ra­ża­jącą du­cha ludu/na­rodu (fol­ke­ånd). W prze­strzeń ze­wnętrzną wpi­sane zo­stały też wy­obra­że­nia o jed­no­ści i wspól­no­cie oraz zwią­zane z nimi emo­cje: po­czu­cie przy­na­leż­no­ści i mi­ło­ści do tego, co może i nie­zbyt wy­ra­fi­no­wane, ale za to swoj­skie. I wresz­cie – kra­jo­braz stał się jed­nym z naj­istot­niej­szych czyn­ni­ków wy­ja­śnia­ją­cych duń­ski cha­rak­ter na­ro­dowy – zgod­nie z kon­cep­cją gło­szącą, że cha­rak­ter czło­wieka jest po­chodną ukształ­to­wa­nia te­renu, przy­rody i kli­matu, w ja­kim ów eg­zy­stuje. Duń­ski ba­dacz Hans Chri­stian Ør­sted, od­krywca elek­tro­ma­gne­ty­zmu i alu­mi­nium, znana oso­bi­stość swo­ich cza­sów i ak­tywny uczest­nik de­baty pu­blicz­nej, pi­sał w 1843 roku o cha­rak­te­rze Duń­czy­ków wła­śnie w ta­kim to­nie:

Ota­cza nas przy­roda, któ­rej żadna z prze­moż­nych sił nie wy­ka­zuje szcze­gól­nej prze­wagi. Na­wet mo­rze, które ob­mywa na­sze wy­brzeże, tylko na naj­mniej za­lud­nio­nych od­cin­kach jest szcze­gól­nie gwał­towne w swo­ich ru­chach. Wul­kany nam nie grożą, trzę­sie­nia ziemi znamy tylko w naj­mniej­szych na­tę­że­niach, po­wo­dzie na­wie­dzają je­dy­nie nie­wiel­kie od­cinki kraju.

I o ile nie ma on strze­li­stych gór i rwą­cych rzek, to jego po­wierzch­nia fa­luje uro­czymi pa­gór­kami, oży­wiają ją przej­rzy­ste je­ziora, zwień­czają lasy o ob­fi­tym li­sto­wiu, ubiera naj­wspa­nial­sza zie­leń. Ota­cza­jące mo­rze, które cza­sem swoją gładką po­wierzch­nią od­zwier­cie­dla błę­kit nieba, cza­sem po­marsz­czone przez wiatr prze­suwa statki szybko do i od brzegu, a nie­kiedy wzbu­rzone przez sztormy przy­biera groźny wy­raz – to daje bo­gac­two róż­no­rod­no­ści.

Czyż nie od­po­wiada to przy­ja­znej, spo­koj­nej, a jed­nak spraw­czej rów­no­wa­dze cha­rak­teru? [...] Pa­nuje zgoda co do uzna­wa­nia skrom­no­ści, opa­no­wa­nia, do­bro­dusz­no­ści i ra­do­snego uspo­so­bie­nia jako duń­skich cech na­ro­do­wych – i to współ­gra z ce­chami przy­rody[3] (wy­róż­nie­nie au­torki).

Obec­nie ta­kich prze­ko­nań nie trak­tuje się już jako teo­rii na­uko­wych, ale ślady po­dob­nego toku ro­zu­mo­wa­nia są na­dal do­strze­galne w duń­skiej co­dzien­no­ści, na przy­kład w ce­le­bro­wa­niu hygge – tego, co nie­ek­stre­malne, nie­wy­szu­kane, ra­do­sne i jakże duń­skie!

Oj­czy­zna buka

Kra­jo­braz nie wpływa na cha­rak­ter na­rodu, ale za to do­star­cza sym­boli ma­ją­cych go od­da­wać. W taki wła­śnie spo­sób Duń­czycy od­no­szą się do drzew bu­ko­wych. Do dzie­więt­na­stego wieku trak­to­wali tak dęby, ko­ja­rzone z wła­dzą kró­lew­ską[3*], ale po wpro­wa­dze­niu mo­nar­chii kon­sty­tu­cyj­nej w 1849 roku, które za­koń­czyło w Da­nii pra­wie dwu­stu­letni okres rzą­dów ab­so­lut­nych, po­pu­lar­ność za­częło zy­ski­wać drzewo bliż­sze lu­dowi (a do­kład­nie war­stwie miesz­czań­skiej). Dęby i buki w przy­ro­dzie nie naj­le­piej ze sobą współ­grają, poza tym buki, w od­róż­nie­niu od dę­bów, two­rzą sku­pi­ska le­śne. A wspól­no­to­wość to duń­ska ce­cha!

O buku Duń­czycy pi­szą w wier­szach – ostat­nie strofy wspo­mnia­nego już utworu Oeh­len­schlägera Der er et yn­digt land brzmią:

Na­sza wie­lo­wieczna Da­nia bę­dzie trwać

do­póki buk przy­gląda się od­bi­ciu

swo­jego wierz­chołka w nie­bie­skiej fali.

O buku wspo­mi­nają w pio­sen­kach – na przy­kład w na­pi­sa­nej przez Hansa Chri­stiana An­der­sena w 1850 roku I Dan­mark er jeg født (Uro­dzi­łem się w Da­nii), która zresztą stała się nie­ofi­cjal­nym hym­nem Da­nii, Da­nia na­zwana jest „oj­czy­zną buka”. A dzie­więt­na­sto­wieczni ma­la­rze utrwa­lają buki na ob­ra­zach, jak je­den z przed­sta­wi­cieli ro­man­ty­zmu na­ro­do­wego w ma­lar­stwie – Pe­ter Chri­stian Sko­vga­ard. Jego Las bu­kowy w maju uka­zuje duń­ski las na po­do­bień­stwo strze­li­stej go­tyc­kiej ka­te­dry, na­tu­ral­nej świą­tyni duń­sko­ści.

Buk stał się ofi­cjal­nie duń­skim drze­wem do­piero w 1936 roku, gdy Mi­ni­ster­stwo Spraw Za­gra­nicz­nych wy­brało go, obok czer­wo­nej ko­ni­czyny, jako ga­tu­nek sym­bo­li­zu­jący Da­nię w Ogro­dzie Po­koju w ar­gen­tyń­skim La Plata. W gło­so­wa­niu, które od­było się w 2000 roku, wi­dzo­wie po­pu­lar­no­nau­ko­wego pro­gramu En na­tur­lig for­kla­ring (Na­tu­ralne wy­ja­śnie­nie) bez wa­ha­nia wska­zali buk i – z nie­wielką prze­wagą gło­sów – dąb jako duń­skie drzewa na­ro­dowe.

A je­śli szu­kać kwia­to­wego sym­bolu Da­nii, to można za taki uznać ja­strun, zwany też po­pu­lar­nie mar­ge­rytką, która tra­fiła tu w dzie­więt­na­stym wieku z Wysp Ka­na­ryj­skich. Po­dró­żu­jąc po kraju, do­strze­że­cie wiele ta­bli­czek z sym­bo­lem tej ro­śliny. Nie­po­zorny kwia­tek zo­stał wy­lan­so­wany w 1989 roku jako sym­bol trasy tu­ry­stycz­nej wio­dą­cej po naj­cie­kaw­szych przy­rod­ni­czo i kra­jo­bra­zowo miej­scach w Da­nii, na­zwa­nej Mar­gu­eri­tru­ten. Wy­bór mar­ge­rytki był ukło­nem w stronę głowy pań­stwa – kró­lo­wej Mał­go­rzaty II, zwa­nej piesz­czo­tli­wie Da­isy – a to an­giel­ska na­zwa ja­struna.

Łąki, plaże, góry

Kiedy pró­buję zna­leźć jedno słowo, które traf­nie od­daje spe­cy­fikę duń­skiej sce­ne­rii, przy­cho­dzi mi do głowy... róż­no­rod­ność. Oba­wiam się, że brzmi to nieco ba­nal­nie, ale wła­śnie to na­suwa mi się na myśl po nie­mal trzy­dzie­stu la­tach spę­dzo­nych na po­zna­wa­niu tego kraju.

Nie da się ukryć – Da­nia nie może po­szczy­cić się tak jed­no­znacz­nymi i cha­rak­te­ry­stycz­nymi ce­chami kra­jo­brazu, ja­kimi są na przy­kład fiordy w przy­padku Nor­we­gii, nie­prze­nik­nione lasy w Szwe­cji czy liczne je­ziora w Fin­lan­dii. Stąd być może wy­nika kra­jo­bra­zowo-iden­ty­fi­ka­cyjne roz­pro­sze­nie, które różne od sie­bie pej­zaże po­zwala okre­ślić jako ty­powo duń­skie: ju­tlandz­kie wrzo­so­wi­ska, piasz­czy­ste plaże od strony Mo­rza Pół­noc­nego i ka­mie­ni­ste na wy­brze­żach bał­tyc­kich, pa­górki, któ­rym nie­kiedy nada­wana jest dumna na­zwa gór – jak Góry Mols (Mols Bjerge), się­ga­jące tylko stu trzy­dzie­stu sied­miu me­trów, czy naj­wyż­sze w Da­nii Góry Ejer (Ejer Bjerge), któ­rych szczyt ma wy­so­kość stu sie­dem­dzie­się­ciu me­trów, do tego pola rze­paku i łąki, lasy bu­kowe czy miej­sca pre­hi­sto­rycz­nych po­chów­ków z epoki ka­mie­nia.

Iko­niczny ob­raz P.C. Sko­vga­arda, gdzie duń­ski las na­ma­lo­wany zo­stał na po­do­bień­stwo go­tyc­kiej świą­tyni jako sym­bol na­tu­ral­nej świą­tyni duń­sko­ści. Źró­dło: Wi­ki­me­dia

Za­in­te­re­so­wa­nie Duń­czy­ków na­turą jest ogromne. Wkła­dają dużo wy­siłku w po­pu­la­ry­za­cję wie­dzy o dzie­dzic­twie przy­rod­ni­czym i roz­wój in­fra­struk­tury tu­ry­stycz­nej. Po­tra­fią utkać fa­scy­nu­jącą opo­wieść ze skrawka wrzo­so­wi­ska czy frag­mentu lasu – nie tylko two­rząc miej­sce do od­po­czynku czy spo­ży­wa­nia po­siłku, lecz także bu­du­jąc izbę przy­rod­ni­czą, lo­kalne mu­zeum i ścieżkę dy­dak­tyczną, a do tego opra­co­wu­jąc ma­te­riały edu­ka­cyjne – mapkę i bro­szurkę opi­su­jącą moż­liwe trasy wę­dró­wek, oczy­wi­ście do­stępne także on­line (na przy­kład na stro­nie mi­ni­ste­rial­nej Agen­cji do spraw Przy­rody: na­tur­sty­rel­sen.dk). Nie do prze­ce­nie­nia jest też in­sty­tu­cja prze­wod­ni­ków przy­rod­ni­czych (na­tur­gu­ide), czyli eta­to­wych fa­chow­ców wpro­wa­dza­ją­cych małe grupki za­in­te­re­so­wa­nych w świat lo­kal­nej fauny i flory.

Plaża w Har­bo­øre

Dol­le­rup Bak­ker, czyli pie­sza trasa dla wszyst­kich ama­to­rów wę­dró­wek, po­ło­żona nad je­zio­rem Hald w oko­li­cach mia­sta Vi­borg

Wie­lo­krot­nie uczest­ni­czy­łam w tego typu wę­drów­kach, w po­szu­ki­wa­niu ska­mie­lin, by roz­po­zna­wać ro­śliny i pod­pa­try­wać ptaki, a pod­czas po­bytu w jed­nym z uni­wer­sy­te­tów lu­do­wych[4*] uczęsz­cza­łam na­wet na kurs Przy­roda i ry­su­nek. W jego ra­mach jeź­dzi­li­śmy z na­szym nie­za­po­mnia­nym na­uczy­cie­lem We­stym na wy­cieczki po Da­nii, uzbro­jeni w obo­wiąz­kowe ka­lo­sze i nie­prze­ma­kalne wia­trówki. Po­dzi­wia­li­śmy ma­low­ni­czy klif Bul­bjerg, wy­cho­dzący na cie­śninę Ska­ger­rak, za­chwy­ca­li­śmy się urodą wy­sepki Fur, le­żą­cej w Lim­fjor­den. Wi­dzia­łam Mo­rze Wat­towe, no­co­wa­łam na pół­noc­no­fry­zyj­skiej wy­spie Mandø, na którą można się prze­do­stać lą­dem, gdy jest od­pływ, ob­ser­wo­wa­łam ptaki w naj­więk­szym re­zer­wa­cie Eu­ropy Pół­noc­nej – Vej­lerne. Miej­sca, do któ­rych za­pewne nie do­tar­ła­bym jako zwy­kła tu­rystka. Wtedy jesz­cze pa­trzy­łam na ten spo­sób prze­by­wa­nia w na­tu­rze z nie­do­wie­rza­niem, na­wet ze scep­ty­cy­zmem – prze­cież nie było tam ni­czego spek­ta­ku­lar­nego! Dzi­siaj ro­zu­miem, że nie za­wsze li­czą się fa­jer­werki, waż­niej­sza jest po pro­stu uważ­ność, do­strze­ga­nie uroku w nie­po­zor­nym, cie­ka­wość tego, co nas ota­cza, z czym i kim dzie­limy prze­strzeń. To forma sztuki ży­cia, którą Duń­czycy cał­kiem do­brze opa­no­wali.

Nie­po­sia­da­nie zbyt wiel­kich ocze­ki­wań i ra­dość z ma­łych rze­czy – oto skład­niki szczę­ścia, któ­rego, je­śli wie­rzyć wy­ni­kom Świa­to­wych Ra­por­tów Szczę­ścia, Duń­czy­kom nie bra­kuje. Ży­ciem i przy­rodą cie­szą się rów­nież w mie­ście, na przy­kład... ko­rzy­sta­jąc z lo­kal­nych cmen­ta­rzy w taki sam spo­sób jak z par­ków. W cie­plej­sze, sło­neczne dni można w ta­kich miej­scach do­strzec osoby od­da­jące się lek­tu­rze, stu­dio­wa­niu czy... opa­la­niu. Sta­wia­nie du­żych mar­mu­ro­wych na­grob­ków nie jest w Da­nii szcze­gól­nie po­pu­larne, więc prze­strzeń wy­peł­nia głów­nie so­czy­sta zie­leń traw­nika. Ide­alna na spa­cer, rów­nież z czwo­ro­noż­nym pu­pi­lem. Tak, można przyjść na cmen­tarz z psem!

Duń­czycy nie tylko za­uwa­żają przy­rodę wo­kół sie­bie[5*], ba, chcą jej mieć wię­cej! We­dług ba­da­nia prze­pro­wa­dzo­nego przez Kan­tar Gal­lup w 2020 roku osiem­dzie­siąt trzy pro­cent an­kie­to­wa­nych stwier­dziło, że po­winno być wię­cej ob­sza­rów, na któ­rych na­tura roz­wija się na swo­ich wła­snych za­sa­dach, sie­dem­dzie­siąt sie­dem pro­cent przy­znało, że ma­rzy o dzik­szej przy­rod­ni­czo Da­nii. To wy­raźny wzrost w od­nie­sie­niu do ra­portu opu­bli­ko­wa­nego trzy lata wcze­śniej. Przy­czyną tej zmiany jest ro­snąca świa­do­mość eko­lo­giczna. W dzi­siej­szej Da­nii ob­szar nie­tknięty ręką czło­wieka to za­le­d­wie pół pro­centa jej po­wierzchni – to tak zwany las pier­wotny (na­tur­skov). Wpływ na sto­su­nek do dzi­kiej przy­rody miała też pan­de­mia ko­ro­na­wi­rusa – Duń­czycy, po­dob­nie jak Po­lacy, ucie­kali przed jej skut­kami na łono na­tury. Naj­chęt­niej do la­sów, choć nie ma ich w Da­nii zbyt wiele. I na plaże – w kraju, w któ­rym żadne miej­sce nie jest od­da­lone od mo­rza bar­dziej niż około pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów, to nie ta­kie trudne.

Gdy na po­czątku dwu­dzie­stego wieku Duń­czycy za­czy­nali roz­ta­czać ochronę nad przy­rodą, w pierw­szej ko­lej­no­ści ob­jęli nią kra­jo­brazy znane z płó­cien ma­la­rzy okresu ro­man­ty­zmu na­ro­do­wego – te­reny nad­mor­skie i wrzo­so­wi­ska. Pierw­szy park na­ro­dowy w Da­nii utwo­rzono do­piero w 2008 roku – pół­noc­no­ju­tlandzki Thy. Rok póź­niej taki sta­tus otrzy­mały Góry Mols w pół­nocno-wschod­niej Ju­tlan­dii, w 2010 roku ochroną ob­jęto Mo­rze Wat­towe. Ze­landz­kie parki na­ro­dowe to Kraj Skjol­dun­gów, od 2015 roku, i Kró­lew­ska Pół­nocna Ze­lan­dia, od 2018 roku. W 2020 roku duń­scy po­li­tycy za­de­cy­do­wali o po­wo­ła­niu na­ro­do­wych par­ków przy­rod­ni­czych (na­tur­na­tio­nal­par­ker) – pra­wie sto pięć­dzie­siąt lat po po­wsta­niu pierw­szego tego typu parku na świe­cie![6*] Na po­czątku wy­zna­czono pięć ob­sza­rów: w born­holm­skim le­sie Al­min­din­gen, w po­bliżu pół­noc­no­ju­tlandz­kiego mia­steczka Tra­num (kra­jo­braz kli­fowy po­wstały na wznie­sio­nym dnie mor­skim), w za­chod­nio­ju­tlandz­kim Stråsø (naj­więk­szy duń­ski kom­pleks pa­gór­ków Sko­vbjerg Bak­keø – kom­bi­na­cja te­re­nów su­chych i pod­mo­kłych, za­le­sio­nych i otwar­tych), wschod­nio­ju­tlandz­kim Fus­singø i pół­noc­no­ze­landz­kim Grib­skov. Ko­lej­nych dzie­sięć wy­zna­czono je­sie­nią 2021 roku w de­mo­kra­tycz­nym pro­ce­sie de­cy­zyj­nym – we współ­pracy z Duń­czy­kami, któ­rzy zo­stali za­pro­szeni przez rzą­dową agendę do zgła­sza­nia pro­po­zy­cji[7*].

Cmen­tarz Ma­rie­bjerg na obrze­żach Ko­pen­hagi. Miej­sce po­chówku, ale też... od­po­czynku

Je­śli więc do­tąd my­śle­li­ście o Da­nii jako o pła­skiej oraz kra­jo­bra­zowo i przy­rod­ni­czo nud­nej, to spró­buj­cie wy­ostrzyć wzrok, za­trzy­mać się na chwilę i do­strzec urodę tego, co nie­ko­niecz­nie spek­ta­ku­larne i obez­wład­nia­jące na pierw­szy rzut oka. Być może za­uwa­ży­cie wtedy ma­leńką, dziko ro­snącą ro­siczkę, po­czu­je­cie spo­kój i har­mo­nię sub­tel­nie fa­lu­ją­cego kra­jo­brazu, do­strze­że­cie to miej­sce, w któ­rym mie­szają się wody Bał­tyku i Mo­rza Pół­noc­nego na przy­lądku Gre­nen, a może gdzieś na po­łu­dniowo-za­chod­nim wy­brzeżu Ju­tlan­dii bę­dzie­cie mieli szczę­ście ob­ser­wo­wać „czarne słońce” (sort sol) – chmarę ty­sięcy szpa­ków tań­czą­cych w ga­sną­cym świe­tle zmierz­chu. Ćwi­cze­nie z uważ­no­ści w czy­stej po­staci.

Tak oglą­dał Da­nię Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz, który spę­dził kilka lat w Ko­pen­ha­dze jako at­ta­ché kul­tu­ralny po­sel­stwa pol­skiego. Swo­imi spo­strze­że­niami po­dzie­lił się w szki­cach Gniazdo ła­bę­dzi:

Rze­czy­wi­ście Duń­czycy ota­czają sza­cun­kiem swoją przy­rodę, sta­rają się z niej za­cho­wać jak naj­wię­cej – i mie­szają ją z tech­niką w spo­sób umiar­ko­wany i pe­łen wdzięku. Ni­gdy nie za­po­mi­nają, że są ludźmi – i że na tle ich pięk­nego pej­zażu, ko­loru duń­skiej por­ce­lany, pra­cują i po­ru­szają się lu­dzie. Sta­rają się wszystko ro­bić po ludzku – i dla­tego ten kraj po­siada taki spo­kojny i do­stojny czar. Jak stare buki w jego la­sach, jak stare domy w jego ogro­dach, jak no­wo­cze­sne gma­chy w jego mia­stach[4].

Zła po­goda nie ist­nieje...

Po­dob­nie jak ukształ­to­wa­nie te­renu, kli­mat w Da­nii też nie jest eks­tre­malny, choć pa­trząc z na­szej per­spek­tywy, to z pew­no­ścią eks­tre­mal­nie wieje – co­dzien­nie i czę­sto dość sil­nie. Kilka mo­ich pa­ra­soli od­dało ży­cie w duń­skiej nie­po­go­dzie, za­nim zro­zu­mia­łam, dla­czego nie­mal każdy tu­taj ma ze­staw prze­ciw­desz­czowy zło­żony z nie­prze­ma­kal­nych spodni i kurtki z kap­tu­rem oraz ka­lo­szy. Zresztą zgod­nie z duń­skim po­rze­ka­dłem: nie ma złej po­gody, jest tylko nie­od­po­wied­nia odzież. Zimy są dość ła­godne, rzadko to­wa­rzy­szą im opady śniegu; lata – przy­jemne, na­wet wtedy, gdy pa­nują upały, po­nie­waż za­wsze wieje (choć le­piej nie lek­ce­wa­żyć siły pół­noc­nego słońca, warto uży­wać kremu z fil­trem).

Duń­skiej po­go­dzie da­leko do skraj­no­ści gren­landz­kich mro­zów czy fa­rer­skich desz­czy pa­da­ją­cych po­ziomo, są jed­nak tacy, któ­rzy na­rze­kają na jej po­nu­rość i plu­cho­wa­tość, i tacy, któ­rym zwy­czaj­nie bra­kuje świa­tła sło­necz­nego. Jed­nym z nich jest uznany po­eta Hen­rik Nord­brandt, który nota bene przez wiele lat miesz­kał w Tur­cji, Hisz­pa­nii i Gre­cji. Jego wiersz Rok ma 16 mie­sięcy do­sko­nale ilu­struje na­strój, w jaki może wpro­wa­dzić duń­ska aura:

Rok ma 16 mie­sięcy: Li­sto­pad

gru­dzień, sty­czeń, luty, ma­rzec

kwie­cień

maj, czer­wiec, li­piec, sier­pień, wrze­sień,

paź­dzier­nik, li­sto­pad, li­sto­pad

li­sto­pad, li­sto­pad[5].

My­śląc o po­go­dzie, przy­po­mi­nam so­bie zdzi­wie­nie jed­nej z mo­ich zna­jo­mych, która przez kilka lat miesz­kała w Pol­sce; Anne Ma­rie nie mo­gła po­jąć, że w na­szych ser­wi­sach po­go­do­wych po­da­wane są in­for­ma­cje bio­me­te­re­olo­giczne – o tym, jak się bę­dziemy czuć da­nego dnia. Wy­da­wało jej się to zu­peł­nie ab­sur­dalne. Moi za­gra­niczni przy­ja­ciele nie ro­zu­mieją, że mó­wiąc „jest ni­skie ci­śnie­nie”, od­no­szę się do sa­mo­po­czu­cia. To dla nich po pro­stu opis war­to­ści fi­zycz­nej. A już na pewno nie jest to po­wód do na­la­nia so­bie ko­lej­nej fi­li­żanki kawy czy ucię­cia po­po­łu­dnio­wej drzemki.

Bo­vbjerg Klint, czyli klif na za­chod­nim wy­brzeżu Ju­tlan­dii

Wy­dmy w Har­bo­øre

Wy­py­chają słowa, ja­koby kasz­ląc

Wśród ob­co­kra­jow­ców pa­nuje ogólna opi­nia, że duń­ski to ję­zyk trudny, o nie­przy­jem­nym, gar­dło­wym brzmie­niu, i że nie da się go na­uczyć. Temu twier­dze­niu prze­czą jed­nak fakty – prze­cież mamy wiele po­ko­leń ab­sol­wen­tów fi­lo­lo­gii duń­skiej (w Pol­sce można ją stu­dio­wać w Po­zna­niu i Gdań­sku, jako lek­to­rat ję­zyk duń­ski do­stępny jest na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim, a jako spe­cja­li­za­cja – na Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim), przy­bywa też za­in­te­re­so­wa­nych kur­sami ję­zy­ko­wymi. Nie­któ­rzy ab­sol­wenci fi­lo­lo­gii zo­stają na­wet na­uczy­cie­lami ję­zyka duń­skiego w Da­nii albo lek­to­rami uni­wer­sy­tec­kimi za jej gra­ni­cami, de­le­go­wa­nymi przez duń­skie mi­ni­ster­stwo edu­ka­cji.

Dzi­siaj ro­dzi­mych użyt­kow­ni­ków duń­skiego jest około sze­ściu mi­lio­nów, nie jest to więc „duży” ję­zyk. Około ty­siąca lat temu dǫnsk tunga, czyli ję­zyk sta­ro­nor­dycki, był wspól­nym na­rzę­dziem ko­mu­ni­ka­cji Pół­nocy, a także... An­glii pod rzą­dami duń­skiego władcy Knuta Wiel­kiego. Duń­skie dzie­dzic­two ję­zy­kowe do dziś prze­trwało tu­taj w na­zwach miej­sco­wych. Zdo­mi­no­wa­nie przez Duń­czy­ków Wysp Bry­tyj­skich za­pewne nie wy­wo­łało fali sym­pa­tii wo­bec ję­zyka na­jeźdź­ców. Jed­nak wła­ściwe po­wody jego złej sławy, się­ga­ją­cej ko­rze­niami głę­boko, zwią­zane są ra­czej z tym, jak brzmi w uszach ob­co­kra­jow­ców. Da się to prze­śle­dzić na pod­sta­wie re­la­cji po­dróż­ni­czych, które się za­cho­wały do dziś. I tak na przy­kład śre­dnio­wieczny ku­piec z Tor­tosy – Ibra­him ibn Ja­kub, który około 975 roku od­wie­dził po­łu­dnio­wo­ju­tlandzką osadę han­dlową He­deby (naj­więk­szą i naj­waż­niej­szą w cza­sach wi­kin­gów duń­ską/wi­kiń­ską miej­sco­wość, ów­cze­sne Ha­ithabu), wy­sta­wił mu na­stę­pu­jącą opi­nię: „Ni­gdy nie sły­sza­łem brzyd­szej me­lo­dii niż ta Szle­zwik­czy­ków, bur­cze­nie wy­do­by­wa­jące się z ich krtani, po­dobne do psiego szcze­ka­nia, ale jesz­cze bar­dziej zwie­rzęce”[6]. Mowę Duń­czy­ków po­dob­nie opi­sał szes­na­sto­wieczny szwedzki bi­skup Hem­ming Gadh: „wy­py­chają słowa, ja­koby kasz­ląc”[7]. Po­wyż­szym po­glą­dom wtó­ro­wał sie­dem­na­sto­wieczny po­li­tyk i pi­sarz Ro­bert Mo­le­sworth, An­glik, wpły­wowy ko­men­ta­tor swo­ich cza­sów, który w Da­nii peł­nił funk­cję am­ba­sa­dora. W po­czyt­nej w ca­łej Eu­ro­pie re­la­cji An Ac­co­unt of Den­mark As It Was in the Year 1692 duń­ski scha­rak­te­ry­zo­wał na­stę­pu­jąco: „Ję­zyk jest bar­dzo brzydki, cał­kiem po­dobny do ir­landz­kiego z jego pisz­czą­cymi, za­wo­dzą­cymi to­nami”[8]. Ta ne­ga­tywna opina o brzmie­niu duńsz­czy­zny mo­gła być po­dyk­to­wana wzglę­dami ide­olo­gicz­nymi, ale i oso­bi­stymi – Mo­le­swor­tha wy­da­lono z Da­nii po tym, jak dał wy­raz nie­za­do­wo­le­niu z wpro­wa­dze­nia rzą­dów ab­so­lut­nych. Cała jego re­la­cja to kry­tyczny, utrzy­many w ciem­nych bar­wach ob­raz kraju. Tezę o nie­atrak­cyj­no­ści i nie­przy­stęp­no­ści ję­zyka, któ­rym po­słu­gują się miesz­kańcy Da­nii, pod­trzy­my­wali też póź­niejsi po­dróż­nicy. Wy­star­czy kilka przy­kła­dów: „Ża­den inny ję­zyk nie na­daje się tak jak duń­ski do pro­sze­nia o jał­mużnę. Brzmi tak, jakby się za­wsze pła­kało”[9] – Jean-Fra­nçois Re­gnard, Fran­cja, 1681 rok. „Za­wo­dzące, no­sowe i gu­tu­ralne dźwięki [wy­da­wane przez] Duń­czy­ków, któ­rych każ­dego dnia je­stem zmu­szony słu­chać. Na szczę­ście ich nie ro­zu­mie­jąc”[10] – Vit­to­rio Al­fieri, Wło­chy, 1770 rok. „Smutna me­lo­dia i nie­mal gar­dłowa wy­mowa Duń­czy­ków dają wy­łącz­nie wra­że­nie me­lan­cho­lii”[11] – Wil­liam Radc­liffe, An­glia, 1790 rok.

Na szczę­ście nie wszyst­kim brzmie­nie duń­skiego ko­ja­rzy się z cho­robą gar­dła. Prze­ciw­wagą dla przy­to­czo­nych wy­żej opi­nii niech będą słowa Ja­mesa Mel­lona, który w la­tach osiem­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku peł­nił funk­cję bry­tyj­skiego am­ba­sa­dora w Da­nii. Za­wie­rają w so­bie wy­czu­walną nutę po­bła­ża­nia, wy­ni­ka­ją­cego z nie­wąt­pli­wej sym­pa­tii do kraju: „Ję­zyk duń­ski jest jak stwo­rzony do ga­wo­rze­nia mię­dzy matką a dziec­kiem. Pły­nie w spo­sób nie­pod­wa­żal­nie sto­no­wany, przy­jemny i har­mo­nijny”[12].

W pol­skich re­la­cjach z po­bytu w Da­nii (za­równo daw­nych, wy­da­nych dru­kiem, jak i w no­wych, do któ­rych za­li­czam tre­ści in­ter­ne­towe) ko­men­ta­rze na te­mat ję­zyka duń­skiego po­ja­wiają się spo­ra­dycz­nie (sa­mych re­la­cji też nie ma tak wiele). Nie­stety, naj­słyn­niej­szy po­dróż­nik w Da­nii (który przy­był tu pod ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych sie­dem­na­stego wieku) – Jan Chry­zo­stom Pa­sek – nie ra­czył scha­rak­te­ry­zo­wać brze­mie­nia duńsz­czy­zny. Mamy za to opi­nię Ja­niny Katz, która w 1969 roku wy­emi­gro­wała z Pol­ski, a po dwu­dzie­stu la­tach w Da­nii za­de­biu­to­wała jako po­etka i po­wie­ścio­pi­sarka – po duń­sku. W jed­nym z wy­wia­dów okre­śliła ję­zyk ro­da­ków An­der­sena jako „od­bi­ja­jący się czkawką sen zło­śli­wego lin­gwi­sty”[13]. Może rze­czy­wi­ście nie brzmi to za­chę­ca­jąco...

Mimo to znaj­dują się śmiał­ko­wie, któ­rzy pró­bują opa­no­wać duń­ski. To, co ich czeka pod­czas ta­kiej próby, bry­tyj­ska dzien­ni­karka Mo­nika Re­dlich okre­śliła na­stę­pu­jąco: „kosz­marna dzicz pełna ostrych skał, ka­mieni i nie­spo­dzie­wa­nych do­łów z bło­tem”[14]. Czy rze­czy­wi­ście jest aż tak źle? Jako osoba, która od prze­szło dwóch de­kad uczy się tego ję­zyka (bo jest to pro­ces, który ni­gdy się nie koń­czy – po­dob­nie jak w wy­padku wszyst­kich in­nych ję­zy­ków, w tym oj­czy­stego!), a także od wielu lat uczy go in­nych – za­prze­czam. Wręcz prze­ciw­nie, uwa­żam, że duń­ski jest pro­sty.

Oczy­wi­ście, moje wspo­mnie­nia z po­cząt­ków na­uki duń­skiego zdo­mi­no­wane są przez żmudne ćwi­cze­nia wy­mowy, po­le­ga­jące na po­wta­rza­niu w kółko okre­ślo­nych dźwię­ków, cza­sami ca­łych zdań, oraz mor­der­cze te­sty, w któ­rych na­le­żało uzu­peł­nić dzie­siątki bra­ku­ją­cych w zda­niach przy­im­ków. Pa­mię­tam kilka za­baw­nych sy­tu­acji, gdy moja nie­po­prawna wy­mowa do­pro­wa­dziła do nie­po­ro­zu­mie­nia. Jak wtedy, gdy pod­czas pierw­szej wi­zyty w Da­nii dzi­wi­łam się re­kla­mom nisz­cze­nia okien – po­nie­waż źle dzie­li­łam wy­raz vin­du­espo­le­ring, ozna­cza­jący czysz­cze­nie (po­le­ring), a nie nisz­cze­nie (spo­le­ring, w do­datku błęd­nie uzna­łam, że to rze­czow­nik o tym zna­cze­niu utwo­rzony od cza­sow­nika spo­lere) okien. Albo gdy od­da­jąc duń­skiemu na­uczy­cie­lowi lor­netki (kik­ker­ter), po­wie­dzia­łam, że od­daję mu cie­ciorkę (ki­kær­ter). Słowo, któ­rego zresztą wów­czas na­wet nie zna­łam! Moja po­myłka zo­stała uwiecz­niona w hu­mo­ry­stycz­nym wier­szu, który na pod­su­mo­wa­nie kursu na­pi­sał ów na­uczy­ciel – We­sty. Jedna z jego li­ni­jek głosi: „A kiedy Po­lacy ob­ser­wują ptaki, to uży­wają cie­ciorki”. Tak, już wia­domo, czyją winą jest przy­pi­sy­wa­nie Po­la­kom dzi­wacz­nych oby­cza­jów. Tak czy siak, z cza­sem na­uka duń­skiego przy­cho­dziła mi już ła­twiej.

Warto wie­dzieć, że zna­jąc ten ję­zyk, mamy na­rzę­dzie do po­zna­wa­nia nie tylko Da­nii, lecz także ca­łej Skan­dy­na­wii, bli­sko mu bo­wiem do nor­we­skiego, szwedz­kiego (te ję­zyki też są wza­jem­nie zro­zu­miałe), a także do is­landz­kiego i fa­rer­skiego (po­słu­gują się nim miesz­kańcy Wysp Owczych). Osoby zna­jące inne ję­zyki ger­mań­skie, jak na przy­kład an­giel­ski, nie­miecki czy ni­der­landzki, z pew­no­ścią roz­po­znają w duń­skim sze­reg struk­tur gra­ma­tycz­nych (jak typy cza­sów prze­szłych, ka­te­go­ria okre­ślo­no­ści, ści­śle okre­ślony szyk zda­nia), a przede wszyst­kim do­strzegą po­do­bień­stwa w lek­syce (cza­sow­nik „przy­nieść” to po duń­sku bringe, po nie­miecku brin­gen, po an­giel­sku bring, przy­miot­nik „do­bry” to po duń­sku god, po nie­miecku gut, po an­giel­sku good, rze­czow­nik „kuch­nia” to od­po­wied­nio: køk­ken, Küche, kit­chen).

W po­rów­na­niu z pol­skim gra­ma­tyka ję­zyka duń­skiego jest wręcz ba­nal­nie pro­sta. Po pierw­sze, prak­tycz­nie nie ma od­miany przez przy­padki (po­my­śl­cie tylko o de­kli­na­cji rze­czow­nika „pies”!). Po dru­gie, cza­sow­nik, ow­szem, two­rzy formę oso­bową, ale dla wszyst­kich osób (za­równo w licz­bie po­je­dyn­czej, jak i mno­giej) – taką samą. Po trze­cie, za­imki oso­bowe („ja”, „ty” i tak da­lej) mają oprócz formy pod­sta­wo­wej (mia­now­nika) tylko jedną inną – dla wszyst­kich po­zo­sta­łych przy­pad­ków, a za­imki dzier­żaw­cze („moja”, „twój”, „wa­sze”...) są jesz­cze mniej skom­pli­ko­wane.

Duń­ski jest też ła­twy pod wzglę­dem lek­syki – ze zna­jo­mo­ścią ogra­ni­czo­nego na­wet słow­nic­twa da się wy­ra­zić bar­dzo wiele tre­ści, a może w tym po­móc do­bry lek­tor bądź do­bra lek­torka, któ­rzy po­tra­fią zak­ty­wi­zo­wać ję­zy­kową wy­obraź­nię. Brzmi to nie­mal ide­al­nie, nie­praw­daż? I by­łoby har­mo­nij­nie, ła­two i przy­jem­nie, gdyby nie jedno ale – wy­mowa. To ona jest, jak są­dzę, po­wo­dem, dla któ­rego duń­ski ma tak zszar­ganą opi­nię. Bywa bo­wiem po­strze­gana jako wręcz szo­ku­jąca! Nie cho­dzi na­wet o brzmie­nie ję­zyka – czy jest ładne czy nie, to je­dy­nie kwe­stia oso­bi­stych upodo­bań i „ucha”. Cho­dzi o to, co uczą­cym się spra­wia naj­więk­szą trud­ność. Na pierw­szym miej­scu trzeba wy­mie­nić sa­mo­gło­ski. Te w ję­zyku duń­skim dają się fo­ne­tycz­nie zre­ali­zo­wać na około czter­dzie­ści spo­so­bów! Dla po­rów­na­nia: w pol­skim – na dzie­więć. Od tego przy­bytku głowa może za­bo­leć. Nie­ła­two jest je roz­róż­nić, a co do­piero wy­mó­wić. Inną trud­no­ścią zwią­zaną z ro­zu­mie­niem ze słu­chu są re­duk­cje i asy­mi­la­cje, spra­wia­jące kło­pot z usta­le­niem gra­nic mię­dzy wy­ra­zami; frazy, a nie­kiedy całe zda­nia zle­wają się w ciąg trud­nych do upo­rząd­ko­wa­nia dźwię­ków. W tym wy­padku po­maga je­dy­nie osłu­cha­nie oraz, rzecz ja­sna, świa­do­mość re­guł rzą­dzą­cych tymi pro­ce­sami. Na szczę­ście nie jest to umie­jęt­ność nie­moż­liwa do przy­swo­je­nia. W duń­skim wy­stę­puje też bar­dzo cha­rak­te­ry­styczne zja­wi­sko, choć nie­uni­ka­towe w kra­jo­bra­zie ję­zy­ków świata, czyli zwar­cie krta­niowe (stød, dosł. ude­rze­nie, zde­rze­nie). Sły­szalne jest jako za­trzy­ma­nie na uła­mek se­kundy w trak­cie wy­ma­wia­nia da­nego dźwięku, co brzmi jak mi­li­se­kun­dowe za­dła­wie­nie, ale – za­pew­niam – nie jest nie­bez­pieczne dla zdro­wia. Poza tym nie jest nie­zbędne, by się po­ro­zu­mieć. Na­wet nie wy­stę­puje rów­no­mier­nie w ca­łej Da­nii (w któ­rej zresztą wy­raźne są re­gio­nal­nie róż­nice dia­lek­talne), na przy­kład w wa­rian­cie born­holm­skim nie jest re­ali­zo­wane w ogóle, w du­żym na­tę­że­niu po­ja­wia się na­to­miast na pół­noc od Ko­pen­hagi[8*].

Do ze­stawu wy­ja­śnień do­ty­czą­cych kło­po­tów w przy­swa­ja­niu so­bie duńsz­czy­zny na­leży też kla­syczny ar­gu­ment gło­szący, że na­wet sami Duń­czycy nie za­wsze się wza­jem­nie ro­zu­mieją. Tak rze­czy­wi­ście bywa, je­śli roz­mówcy po­cho­dzą z róż­nych czę­ści kraju i po­słu­gują się lo­kal­nymi dia­lek­tami. Prym w trud­no­ści zro­zu­mie­nia wie­dzie tu je­den z naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nych dia­lek­tów – z po­łu­dnio­wej Ju­tlan­dii. Filmy, w któ­rych ak­to­rzy uży­wają tej od­miany (np. Sztuka pła­ka­nia z 2006 roku czy Wuj z 2019), w Da­nii wy­świe­tlane są z duń­skimi na­pi­sami. Dia­lek­tów w tym nie­spełna sze­ścio­mi­lio­no­wym kraju jest zresztą wiele. Ze względu na kwe­stie de­fi­ni­cyjne i spo­sób wy­ty­cza­nia gra­nic mię­dzy­dia­lek­tal­nych trudno okre­ślić ich do­kładną liczbę. Au­to­rzy por­talu o dia­lek­tach duń­skich[9*] – ba­da­cze z Uni­wer­sy­tetu Ko­pen­ha­skiego – wska­zują trzy­dzie­ści dwa, w po­dziale na trzy główne grupy: ju­tlandz­kie, wy­spiar­skie i sta­no­wiący osobną od­mianę born­holm­ski. Do tych róż­nic nie na­leży przy­wią­zy­wać jed­nak zbyt wiel­kiego zna­cze­nia – ję­zyk duń­ski brzmi co­raz bar­dziej jed­no­li­cie w róż­nych za­kąt­kach kraju.

Fo­ne­tyka rze­czy­wi­ście jest skom­pli­ko­wana. Jak po­ka­zują ba­da­nia, duń­skie dzieci przy­swa­jają so­bie dźwięki ję­zyka oj­czy­stego póź­niej niż dzieci z in­nych kra­jów. W wieku pięt­na­stu mie­sięcy znają dzie­więć­dzie­siąt słów, pod­czas gdy ich szwedzcy i nor­we­scy ró­wie­śnicy i ró­wie­śniczki – od­po­wied­nio: sto pięć­dzie­siąt i sto czter­dzie­ści. Jed­nak gdy nieco pod­ro­sną, ta dys­pro­por­cja się wy­rów­nuje. Z ba­dań prze­pro­wa­dzo­nych w ra­mach mię­dzy­na­ro­do­wego pro­jektu The Puz­zle of Da­nish wy­nika, że do de­ko­do­wa­nia zna­czeń Duń­czycy wy­ko­rzy­stują kon­tekst wy­po­wie­dzi, który nie­jed­no­krot­nie staje się waż­niej­szy od tego, co sły­szą (bo tego czę­sto nie są pewni). Nie dziwmy się, skoro tak wiele dźwię­ków jest re­du­ko­wa­nych. Ro­zu­mie­nie ze słu­chu jest więc spo­rym wy­zwa­niem dla uczą­cych się ję­zyka.

Zda­rza się, że Duń­czycy, z któ­rymi pró­bu­jemy po­roz­ma­wiać w ich oj­czy­stym ję­zyku, prze­cho­dzą na ję­zyk an­giel­ski, po­nie­waż nas nie ro­zu­mieją. Albo – ści­ślej rzecz uj­mu­jąc – nie sta­rają się zro­zu­mieć, co wy­nika nie z nie­uprzej­mo­ści, ale ra­czej z nie­przy­zwy­cza­je­nia do słu­cha­nia nie­per­fek­cyj­nego duń­skiego (tak, można to też okre­ślić bra­kiem otwar­to­ści w tym wzglę­dzie). Do­świad­czy­łam tego nie raz i choć na po­czątku czu­łam się z tym nie­swojo, to nie pod­da­wa­łam się i dziś już mi się to nie przy­da­rza.

W gło­so­wa­niu po­wszech­nym Duń­czycy wska­zali swój ję­zyk jako jedną z nie­ma­te­rial­nych war­to­ści kul­tu­ro­wych naj­istot­niej­szych dla swo­jej kul­tury[10*]. Czy jed­nak rze­czy­wi­ście tak go chro­nią i pie­lę­gnują? Fak­tem jest, że duń­skie dia­lekty nie są atrak­cyjne dla młod­szych po­ko­leń, więc za­ni­kają, na­stę­puje ję­zy­kowe zu­bo­że­nie. Co wię­cej, w wielu bran­żach ję­zyk an­giel­ski staje się na­rzę­dziem pracy, przez co duń­ski nie roz­wija wła­snego słow­nic­twa na tych ob­sza­rach i traci do­meny[11*]. Nie cho­dzi o to, by uty­ski­wać na zja­wi­sko za­le­wa­nia duń­skiego przez an­gielsz­czy­znę. Hi­sto­ria ję­zyka po­ka­zuje, że nie z ta­kich opre­sji duń­ski wy­cho­dził cało, a na­wet się wzbo­ga­cał – po­przez ma­sowe za­po­ży­cze­nia z ła­ciny czy nie­miec­kiego. Wpływ an­gielsz­czy­zny oce­nia się obec­nie na je­den do dwóch pro­cent w ję­zyku co­dzien­nym. Na­to­miast utrata do­men po­winna nie­po­koić mi­ło­śni­ków mowy oj­czy­stej (czy ra­czej mowy mat­czy­nej – bo po duń­sku brzmi to: mo­der­smål). Duń­czycy mają sporo do zro­bie­nia, żeby ich atrak­cyjna wi­zu­al­nie i sma­kowo ję­zy­kowa sa­łatka owo­cowa, jak me­ta­fo­rycz­nie o współ­cze­snej duńsz­czyź­nie pi­sze so­cjo­lin­gwi­sta Frans Gre­ger­sen, nie zmie­niła się po­now­nie w pasz­tet[15].

W swo­ich roz­wa­ża­niach przy­wo­łany ba­dacz ana­li­zuje zja­wi­sko, które na­zywa zdradą wo­bec wła­snego ję­zyka. Po­lega ona mię­dzy in­nymi na wspo­mnia­nym już wcze­śniej prze­cho­dze­niu na ję­zyk an­giel­ski w ko­mu­ni­ka­cji ust­nej z ob­co­kra­jow­cami mó­wią­cymi po duń­sku. Duń­ski wy­daje się przez to „nie­go­ścinny” – tak okre­śliła go w swoim li­ście do re­dak­cji dzien­nika „In­for­ma­tion” pewna w pełni zin­te­gro­wana, miesz­ka­jąca w Da­nii od lat, ale nie­ma­jąca jesz­cze per­fek­cyj­nego ak­centu Sy­ryjka. Ko­bieta skar­żyła się, że gdy mówi po duń­sku, nie jest trak­to­wana po­waż­nie albo pa­trzy się na nią jak na oby­wa­tela dru­giej ka­te­go­rii[16]. Nie­go­ścin­ność wy­daje się sub­tel­nym okre­śle­niem tego, co w grun­cie rze­czy jest nie­to­le­ran­cją i bra­kiem otwar­to­ści. Nie­stety Duń­czycy by­wają uprze­dzeni. Bo jak ina­czej zro­zu­mieć sy­tu­ację opo­wie­dzianą mi przez zna­jo­mego le­ka­rza, któ­rego ciem­no­skóra ko­le­żanka po fa­chu – uro­dzona i wy­cho­wana w Da­nii – miała pro­blem z pa­cjen­tem twier­dzą­cym, że nie ro­zu­mie jej duń­skiego, pod­czas gdy coś po­dob­nego ni­gdy nie zda­rzyło jej się pod­czas roz­mowy przez te­le­fon?

Inną formą nie­lo­jal­no­ści jest to, że trudno zna­leźć wy­daną po duń­sku książkę bez błę­dów ję­zy­ko­wych. Do­ty­czy to zresztą rów­nież prasy, za­równo tej dru­ko­wa­nej, jak i wy­da­wa­nej elek­tro­nicz­nie. Duń­czycy naj­wy­raź­niej nie są aż na tyle przy­wią­zani do swo­jego ję­zyka, żeby sku­tecz­nie czu­wać na jego po­praw­no­ścią. Czy to zwy­kła nie­fra­so­bli­wość, czy – jak to ujął je­den z ko­men­ta­to­rów – obo­jęt­ność i le­ni­stwo ję­zy­kowe? To ostat­nie mia­łoby szcze­gól­nie ujaw­niać się w ję­zyku mó­wio­nym mło­dego po­ko­le­nia, w nie­chluj­nej wy­mo­wie, zwią­za­nej ze zmianą ja­ko­ści sa­mo­gło­sek i „po­ły­ka­niem” czę­ści wy­ra­zów[17]. Może też cho­dzić o nie­szcze­gólne przy­wią­zy­wa­nie się do norm i o otwar­tość na ję­zy­kową zmianę – ale to już tylko moja wła­sna, nie­nau­kowa hi­po­teza.

Mimo rze­komo beł­ko­tli­wego brzmie­nia, przy­wo­dzą­cego nie­któ­rym na myśl go­tu­jącą się owsiankę, po­wta­rzam do znu­dze­nia: ję­zyk duń­ski jest pro­sty. Po pro­stu trzeba przyj­rzeć mu się bez uprze­dzeń i od­waż­nie przy­stą­pić do jego zgłę­bia­nia.